Kapitan Czart/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom II
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI

Gdy minął pierwszy, najsilniejszy napad choroby, który Zilię zmógł i na ziemię powalił, znalazła ona w młodości swej i w energicznej, zahartowane; naturze siłę odporną, oraz skuteczny lek, którego sztuka lekarska — w tej epoce bardzo zresztą niedojrzała — nie była w stanie wymyśleć.
Nie mogła jeszcze wychodzić z mieszkania, zaledwie miała siłę przejść się niekiedy po swej komnatce, wróciły jej już wszakże władze umysłowe.
Odzyskała zatraconą czasowo pamięć przebytych zdarzeń i myślała z boleścią głęboką, że tyle już czasu upłynęło od chwili, gdy wykonała niepomyślną prośbę dostania się do więźnia i ocalenia go od śmierci.
Spytała o brata. Ben Joel dotąd jeszcze nie powrócił. Wobec tego, nie mając sposobów bezpośredniego zbadania przyczyn jego nieobecności, zamilkła, unikając rozmyślnie zbyt natarczywych wypytywań. Wolała też nic zgoła nie wiedzieć o losie ukochanego człowieka.
— Manuel nie żyje...
To zdanie dźwięczało — jej nieustannie w uszach i drżała na myśl, że któregokolwiek dnia wymówi je głośno odźwierna, jedyna istota, która odwiedzała ją w tej samotni.
Z nadzwyczajną też niecierpliwością wyglądała chwili, gdy będzie mogła wyjść na świat
Przyszła jej kiedyś myśl, aby wysłać odźwierną do Chatelet i dać jej zlecenie do Johanna; wiedząc jednak, jak jeśt niezręczna i przez ciągłe obcowanie z włóczęgami zdziczała — odstąpiła od tego zamiaru.
Niebawem jednak zdarzenie, którego przewidzieć nie mogła, pozwoliło jej dowiedzieć się o losie Manuela.
Na drugi dzień po tem, gdy Gilberta uległa pozornie woli swego ojca, Zilla, smutna i samotna, rozmyślała o bracie i Manuelu — o bracie, który nie zasługiwał wprawdzie ani na przywiązanie jej, ani na troskliwość, lecz mógł był stanowić wielką pomoc w tej sprawie; o Manuelu, którego skryta nadzieja pozwalała jej widzieć jeszcze żyjącego i bliskiego uwolnienia.
Zilla, jak wszystkie kobiety zakochane, była przesądna. Wychowała się zresztą w otoczeniu, które dokonywało wielu praktyk zabobonnych. Przeczytała dużo ksiąg magicznych, i horoskopy, stawiane w nich, niejednokrotnie — za sprawą zwykłego przypadku — sprawdzały się.
Tego wieczora umysł jej bardziej niż kiedykolwiek skłaniał się do rzeczy nadprzyrodzonych. Rozmyślając też o przeznaczeniu Manuela i swem własnem, rzekła do siebie:
— Ach! któż uchyli zasłonę, skrywającą przyszłość.Jeśli ta sztuka wróżbiarska, której mnie uczono, nie jest zbiorem kłamstwa i fałszów, mogłabym przy jej pomocy zbadać dręczącą mnie tajemnicę.
Podniosła się z trudnością, wydostała z ukrycia i postawiła na stole dużą czarę kryształową, którą napełniła wodą.
Następnie odsunęła lampę, ustawiła przed czarą srebrne zwierciadło, a przed zwierciadłem zapaliła knot,napuszczony siarką.
Niebieskawy płomyk siarki,odbity w zwierciadle, zabarwił natychmiast wodę w kryształowem naczyniu.
Zilla z natężoną uwagą jęła badać tę grę świateł.
Nagle knot zaskwierczał i zagasł.
Wróżka zadrżała.
— Ach! — szepnęła w przerażeniu — krew, krew i ciemności. Życie jakiejś istoty ludzkiej ma zgasnąć, jak płomień odbity przez to zwierciadło, zaświeciwszy przedtem żywym, jak on, blaskiem. Któż to ma umrzeć: Manuel, czy — ja?
W tej chwili lekko zapukano i drzwi zaraz się otworzyły. W półmroku, zapełniającym komnatę, Zilla dojrzała zamaskowaną kobietę. Za tą kobietą, w postawie pełnej uszanowania, stał człowiek jakiś, widocznie zaufany służący.
Przed przywitaniem Zilli nieznajoma zwróciła się do towarzysza i rzekła:
— Pilnuj drzwi, kochany Wilhelmie. Dopóki będę tu bawiła, nikt wejść nie może.
Wilhelm wyszedł i obie kobiety zostały same.
— Pani jesteś Zilla? — spytała nieznajoma.
— Tak. Czego pani żąda ode mnie?
— Powiem to zaraz. Przysięgnij mi jednak, wpierw, że w najgłębszej tajemnicy zachowasz moje odwiedziny.
— Jakąż mam potrzebę przysięgania? Nie znam pani.
— To nic. Cokolwiek tu zajdzie, musi pozostać między nami.
— A więc dobrze, Przysięgam, że pani nie zdradzę.
Zamaskowana kobieta zauważyła wówczas dopiero, że Zilla jest bardzo blada i że z trudnością trzyma się na nogach.
— Pani jesteś słaba! — rzekła ze współczuciem.— Proszę cię spocznij.
Zilla osunęła się na łóżko i wsparła się o poduszki w pozycji siedzącej; nieznajoma stała w miejscu.
— Zillo — przemówiła po krótkiej chwili milczenia — zajmujesz się przepowiadaniem przyszłości z linii rąk; niekiedy także śpiewasz z towarzyszami na placach publicznych?
— Ci, co mówili pani o mnie, znają mnie.
Nieznajoma zdawała się przez chwilę namyślać: potem podjęła:
— Ale to nie wszystko jeszcze, nieprawda? Posiadasz także inne umiejętności.
— Nie. Nic więcej nie umiem, Co znaczy to pytanie?
— Nie chcesz mnie zrozumieć. Czy mam tłumaczyć się wyraźniej? Rasa, do której należysz, posiada tajemnice praktyk wszechmocnych, strasznych zaklęć, innym ludziom nieznanych. Czyż i ty sama nie odziedziczyłaś po ojcach jednej z tych tajemnic, stanowiących o czyjemś życiu lub śmierci?
Zilla starała się wyczytać myśl nieznajomej w oczach, resztę bowiem twarzy skrywała przed nią maska.
— A! — rzekła — chodzi pani zapewne o napój miłosny?
— Nie! — zaprzeczyła tamta, potrząsając głową nie cierpliwie.
— W takim razie...
Teraz zkolei zawahała się Zilla.
— Obawiasz się zgadnąć, czy też być zrozumiana? — spytała maski.
Pochyliła się i szepnęła coś wróżce do ucha.
— Trucizny! — wykrzyknęła cyganka. — Przyszłaś pani do mnie po truciznę?
— Ciszej...Nie wymawiaj tego słowa, jeśli cię przeraża.
— Nie słowo przeraża mnie, ale rzecz sama! Nie chcę przyjmować udziału w zbrodni.
— Alboż wspomniałam ci, Zillo, o zbrodni?rzekła wyniosłym tonem nieznajoma.
— I bez tego mogłam się była domyśleć.
— Uspokój się — rzekła tamta z goryczą w głosie. — Jeżeli kto ma umrzeć od tej trucizny, to tylko ja sama.
— Pani chcesz umrzeć? pani? tak młoda, tak bogata, tak kochana niezawodnie!
— Co cię to obchodzi. Nie po współczucie tu przyszłam. Musi nadejść-wkrótce już może-dzień taki, że śmierć będzie jedyną dla mnie ucieczką. Nad tą śmiercią muszę mieć władzę. Czarna toń Sekwany pod memi oknami zanadto mnie przeraża; drżę również przed ostrzem stali, przenikającej do samego serca. Potrzebna mi trucizna, która daje sen spokojny i uśmierca odrazu, jak piorun.
Zilla zerwała się na nogi.
— W słowach i w myślach pani panuje zamęt. Proszę pokazać mi rękę.
Nieznajoma spełniła polecenie.
— A! — rzekła cyganka, przyjrzawszy się, tej białej, delikatnej, wypieszczonej rączce, która bez obawy do niej się wyciągnęła — te linie,... tak, znam te linje! Miłość!... zawód!... walka!....Zwycięstwo lub śmierć!
— Przypominam sobie — zakończyła, cofając się z krzykiem — pani jesteś Gilberta de Faventines!
— Kto ci o tem powiedział? — szepnęła nieznajoma wzruszonym głosem.
— Zdejmij pani swą maskę. Zbyteczna jest teraz. Znaki twych przeznaczeń czytałam raz już na tej dłoni...tam, u ojca pani. Po nich panią poznaję.
Instynkt nie zawiódł cyganki.Była to w istocie Gilberta.
Córka margrabiego zdjęła maskę. Twarz jej miała wyraz energii i silnego postanowienia.
— A więc — rzekła — skoro poznałaś mnie, Zillo, udziel mi tego, o co proszę, gdyż i tobie zapewne wiadomy powód, dlaczego chcę umrzeć.
Ciemny płomień zatlił się w oczach cyganki wolnym głosem spytała;
—I pani zatem kochasz go bardzo?
—O kim mówisz?
— O Manuelu! O tym Manuelu, którego kochałam i którego pani odebrałaś mi poto, aby go zgubić.
— Nieszczęście!
Obie kobiety badały się przez chwilę wzrokiem.W zachowaniu się każdej z nich widniała podejrzliwość. Na usta Gilberty, oświeconej nagle wyznaniem cyganki, cisnęły się słowa nienawiści i pogardy; Zilla czuła otwierające się w sercu wszystkie rany, które zadała jej miłość i zazdrość.
Cyganka, silniejsza duchem od Gilberty, przytłumiła prędko ogień swych źrenic i z innego punktu na wszystko spojrzawszy, pośpieszyła z zapytaniem:
— Więc Manuel żyje?
— Żyje — potwierdziła Gilberta. — Czyż nie wiedziałaś o tem?
Niewymownem szczęściem rozpromieniła się twarz cyganki.
W pierwszej chwili, znalazłszy się w obliczu swej pięknej rywalki, myślała jedynie o swej nieszczęsnej miłości, nie badając nawet, czy nie jest już ona w tej chwili przedmiotu czci swej pozbawioną.
Ale teraz to ostatnie pytanie usunęło wszystko na stronę.
Uspokojona przez wyraźną odpowiedź panny de Faventines, wróżka uległa ponownie podszeptom swej niespokojnej natury.
— Pani kochasz go! — powtórzyła.
— Gdybym nie kochała, czyż byłabym tu w tej chwili? — oświadczyła otwarcie. — Nacóż mam osłaniać serce swe tajemnicą, gdym się już całkowicie w ręce twe oddała! Ojciec mój żąda, abym poślubiła hrabiego de Lembrat. Nienawidzę tego człowieka i pogardzam nim. Jeśli zechcą upierać się przy tem małżeństwie, spokojnie poczekam na godzinę stanowczą, gdyż zanim ręka moja dotknie ręki hrabiego, zanim kapłan wygłosi błogosławieństwo — będę już trupem.
— Trwasz więc pani silnie w swem postanowieniu?
— Silniej, niż kiedykolwiek!
— I wciąż liczysz na mnie, że ci w niem do pomogę?
— Czemużby nie! — odrzekła Gilberta szczególnym głosem.
Skryta myśl, przebijająca się w tych dwóch prostych słowach, nie uszła uwagi Zilli.
Panna de Faventines, nie mogąc myśleć o przekupieniu cyganki pieniędzmi, zdawała się mówić do niej spojrzeniem, ruchem, dźwiękiem głosu:
— Nienawidzisz mnie, gdyż ci zabrałam miłość Manuela. Jeśli Manuel odzyska kiedyś wolność, nie do ciebie zwróci się, lecz do mnie. Daj mi więc broń, której od ciebie żądam. Z chwilą mojej śmierci nikt już nie zdoła wydrzeć ci tego, dla którego ja się poświęcam.
Słowa te, z których ani jedno nie zjawiło się na ustach Gilberty, dźwięczały wyraźnie w uszach i w sercu Zilli.
Zły duch powtarzał jej te słowa nieustannie, i czuła, że sumienie zaczęło słabnąć nieznacznie pod ich naciskiem.
Widziała miłość swą, odnoszącą zwycięstwo nad miłością Gilberty, widziała zapadające w przepaść wszystkie przeszkody, które dzieliły ją od Manuela.
Jedna kropla trucizny wystarczała, aby widzenie to stało się rzeczywistością, a ta trucizna była w jej rękach, w jej mocy.
Podczas gdy stała w milczeniu, pogrążona w myślach, walcząc z szatańskiemi pokusami, Gilberta położyła dłoń swą na jej ręce.
To nieme zapytanie wyrwało cygankę z zadumy.
Ostatni skrupuł ustąpił z jej duszy: demon zazdrości owładnął nią niepodzielnie.
Zwróciła się do Gilberty i głosem lodowatym rzekła:
— Masz pani słuszność.
Następnie, otworzywszy stojącą w pobliżu szkatułkę, wydobyła stamtąd naszyjnik bursztynowy i podała go jej, mówiąc:
— Proszę. Ten naszyjnik należy do pani.
— Nie rozumiem... — szepnęła Gilberta, wahając się, czy go przyjąć.
— To są kulki bursztynowe — objaśniła cyganka.— Ta oto, która wisi tuż przy srebrnym amulecie, niczem z pozoru nie różni się od innych, tymczasem..
— Daj! rozumiem już! — wykrzyknęła Gilberta w gwałtownem podnieceniu. — Ta ostatnia kulka jest zatruta.
— Da się ona rozpuścić w wodzie, nie pozostawiając żadnego śladu, i sprowadzi śmierć szybką, bez cierpień i bez konania.
— Dziękuję ci, Zillo. Zrozumiałaś mnie. Jeśli umrę, nic sobie nie wyrzucaj. Oskarżaj jedynie przeznaczenie. I jeśli Manuel wróci do ciebie, bądź szczęśliwą. Wspomnij mu niekiedy o mnie. O zmarłą nie będziesz przecie zazdrosna.
Te słowa, wymówione głosem łagodnym i lekko drżącym, w szczególny sposób oddziałały na Zillę. Z oczu jej spadła nagle zasłona.
Pojęła w jednej chwili całą ohydę zamierzonego czynu: zawstydziła się i przelękła samej siebie, i rzucając się do Gilberty, zawołała:
— Byłam szalona i niegodziwa! Oddaj mi pani ten naszyjnik! oddaj!
— Nie, Zillo! Oddać ci go, znaczyłoby nietylko wyrzec się lękliwie raz pbwziętego postanowienia, ale nadto skazać siebie samą na śmierć powolną, a więc boleśniejszą. Dowidzenia, Zillo, Odchodzę z ufnością w Bogu.
—Nie! pani nie odejdziesz!
Cyganka, jakkolwiek słaba i wycieńczona sceną która wzmogła jej gorączkę, znalazła w sobie dość siły, aby stawić opór wychodzącej.
Osunęła się do nóg Gilberty i, obejmując je rękoma, za wołała:
— Jesteś pani lepsza i godniejsza miłości odemnie! Tracąc Manuela, postanowiłaś umrzeć. Ja, w tem samem położeniu, myślałam tylko o zemście. Przebacz mi i — żyj!
— Podnieś się, Zillo, i daj mi rękę. Wspólna boleść uczyniła nas siostrami, lecz nie spodziewaj się, że mnie przemożesz. Z rąk twych otrzymałam wielki skarb, bo — spokój; za żadną cenę skarbu tego ci nie oddam.
— Na kiedy naznaczony ślub pani? — spytała nagle Zilla.
— Za dwa tygodnie.
— Czy pan de Cyrano w Paryżu?
— Zdaje się, że wyjechał. Ale naco te pytania?
— Pytam, bo mam wiele błędów do odpokutowania, bo sprzykrzyła mi się niego dna rola, którą dotąd odgrywałam, bo wreszcie pragnę ocalić panią i zwrócić jej Manuela!
— Ty, Zillo?
— A któż, jeśli nie ja, jest przyczyną jego zguby?
— Ależ...
— Słyszałaś pani o księdze, w której znajduje się świadectwo, stwierdzające pochodzenie Manuela?
— Więc?
— Tę księgę, której nie wydano ani hrabiemu Rolandowi, ani też panu de Cyrano, ja posiadam i — pilnie jej strzegę.
— A brat twój?
— Brata nie potrzebuję się obawiać, Jest on daleko stąd. Zresztą, cóż brat mógłby postawić przeciw temu świadectwu, oraz przeciw memu osobistemu zeznaniu? Dotąd niegodna uczciwego serca nadzieja powstrzymała mnie od tego zeznania. Teraz postanowiłam wszystko powiedzieć.
— Nie uwierzą ci, Pan de Lamothe zbyt jest uprzedzony do Manuela.
— Pokaże księgę.
— Powiedzą, że podrobiona. My, Zillo, słabe kobiety. nie posiadamy dość siły, aby walczyć z władzą, która uparła się, bądź co bądź, postawić na swojem. Tu potrzebna ręka mężczyzny.
— Mężczyzny? Znam jednego, który z calem poświęceniem ofiarowałby nam swą pomoc, ale ten właśnie, jak mówiłaś pani, jest nieobecny.
— Pan de Bergerac?
— Tak.
— Być może, iż powrócił?
I podszedłszy do drzwi. Gilberta przywołała służącego.
— Wilhelmie — rozkazała — idź do mieszkania pana de Bergerac i dowiedz się, czy powrócił. Bądź ostrożny; spraw się dobrze i prędko.Wracaj jak najśpieszniej; będę na ciebie czekała.
Nieznaczna przestrzeń dzieliła Dom Cyklopa od zajazdu, w którym przemieszkiwał poeta. Podczas gdy Wilhelm przebywał ją krokiem pośpiesznym, obie młode kobiety rozmawiały o swych projektach.
Rozmowa trwała niedługo, służący zjawił się wkrótce zpowrotem.
— Pana de Bergerac niema jeszcze w Paryżu,oznajmił, wchodząc. — Nikt też nie wie dokładnie, kiedy powróci.
— Ha!—rzekła smutno Gilberta — Bóg nam nie sprzyja.
— Pójdę jutro sama do pana de Cyrano — oświadczyła Zilla, — Może lepiej mnie się powiedzie.
— Czy będziesz miała siłę? Jesteś jeszcze bardzo osłabiona.
— Przemogę swą słabość. I tak już za długo trzyma mnie w domu.
— Podzielisz się ze mną wiadomościami?
— Otrzymasz je pani przez pana de Cyrano, jeśli z nim się zobaczę. Tymczasem — dodała ciszej — spełnij pani moją prośbę i oddaj naszyjnik.
— Nie, Zillo. Nadzieje nasze mogą okazać się zawodnemi i na wszelki wypadek trzeba mieć broń pod ręką.
— Postawię na swojem, zobaczysz pani. Mam dobre przeczucie.
— W takim razie, nie powinnaś mieć żadnej obawy o mnie.
— W żadnym wypadku nie będziesz potrzebowała posługiwać się strasznym podarkiem, który ode mnie otrzymałaś.
— Kto wie! — szepnęła Gilberta w zamyśleniu.
I okazawszy ruchem stanowczym, że za żadną cenę naszyjnika nie odda, pożegnała szybko cygankę i wyszła w towarzystwie Wilhelma.
Ten ostatni, stary sługa rodziny de Faventines, przywykły do ślepego wykonywania woli swej pani, odprowadził Gilbertę do pałacu, ani jednego pytania nie śmiejąc zadawać jej w drodze.
Zaleciwszy Wilhelmowi zupełne o wszystkiem milczenie, panna de Faventines udała się do swego pokoju, niczyjej uwagi na siebie nie zwróciwszy, i po raz pierwszy od wielu dni spokojnie zasnęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.