Kalendarz starych mężów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Giovanni Boccaccio
Tytuł Kalendarz starych mężów
Pochodzenie Dekameron
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ X
Kalendarz starych mężów
Paganino z Monaco posyła żonę panu Ricciardo da Chinzica, który, wiedząc, gdzie jego żona przebywa, udaje się tam i prosi Paganina, aby mu ją oddał, zgodnie z jej wolą. Bartolomea jednakoż powracać doń nie chce i po śmierci Ricciarda poślubia Paganina

Opowieść królowej, która powszechne pochwały wywołała, szczególnie podobała się Dioneo, ostatniemu z kompanji, co tego dnia opowiadać miała. Dioneo zaczął na ten kształt.
— Dostojne damy, w noweli królowej zawierał się pewien szczegół, który mnie k‘temu pobudził, abym zaniechał historji, którą wam opowiedzieć chciałem. Miast niej, zapoznam was z inną opowieścią. Powodem jest mi głupota Bernaby (która na szczęście wielkiego zła nań nie sprowadziła) jako i innych mężów, co sobie do głowy wbili, że ich żony, w domu pozostałe, siedzą, jak trusie, z założonemi rękami, podczas gdy oni włóczą się po świecie i cieszą się wdziękami to tej, to tamtej białogłowy, tak jakby wzrośli i wychowani pośród tego niewieściego pogłowia, nie wiedzieli, do czego ono jest zdolne. W opowieści swojej chcę wam pokazać głupotę tych, którzy mniemają, że są silniejsi od przyrodzenia. Czynią oni różne próby, chcąc przekonać samych siebie, że mogą dokazać więcej, niźli ich siły na to pozwalają.
Żył w Pizie pewien sędzia, zwany Ricciardem di Chinzica. Był to człek daleko więcej rozumem celujący, niźli siłą fizyczną. Ów, mniemając, że temi samemi staraniami, jakie do dział swych przykładał, żonę ukontentuje, jął szukać pilnie małżonki, w którejby się młodość z pięknością łączyła. Gdyby był w stanie udzielić samemu sobie takiej rady, jaką nieraz drugim służył, właśnie takiej żony unikaćby był winien, jak ognia. Dzieło wkrótce uskutecznione zostało, bowiem niejaki Lotto Gualandi dał mu za żonę swoją córkę, imieniem Bartolomea. Była to jedna z najurodziwszych i najwdzięczniejszych panienek w Pizie, gdzie niemało się ich znajduje, zwinnych i ruchliwych, jak jaszczurki.
Sędzia pojął ją nader uroczyście za żonę i wspaniałe wesele wyprawił. Jednakoż w noc poślubną postarbnął się, chcąc dopełnić małżeńskiej powinności, i ledwie zdołał jeden raz dokonać tego, co z trudem zaczął. Nazajutrz rano dla poratowania upadłych sił musiał się uciec do małmazji, kordjałów i innych środków, coby go do życia przywrócić były zdolne.
Wówczas to pan sędzia jął się po raz pierwszy dobrze nad swojemi siłami zastanawiać i obliczać je ściślej, niż wprzódy. Uczyniwszy rachunek, postanowił nauczyć żonę swoją kalendarza, dobrego dla dzieci, co się gramatyki uczą (można mniemać, że kalendarze takie tylko w Ravennie się drukują). Według jego wywodów, nie było takiego dnia, na któryby nie tylko jedno ale i kilka świąt nie przypadało. Dla ich należytego uczczenia, żony i mężowie winni się wstrzymywać od folgowania swym cielesnym chuciom. Do tych świąt przydał jeszcze dni postu, wigilje, dni Apostołów i innych świętych, piątki i soboty, niedzielę, jako dzień Zbawiciela, a takoż niektóre odmiany księżyca i siła innych wyjątków. Mniemał widocznie, że robotę w łożnicy małżeńskiej można podawać w taką odwłokę, jak różne sprawy w sądzie. Tym sposobem, ku wielkiemu zmartwieniu żony, którą zaledwie raz (albo i wcale) na miesiąc dojeżdżał, rzemiosłem mężowskim się parał; trzymał przytem żonę pod ścisłym dozorem, aby ktoś inny nie zapoznał jej z dniami roboczemi, tak jak on ze świątecznemi.
Pewnego dnia, w czasie upalnego lata, messer Ricciardo zapragnął udać się w towarzystwie żony do swej pięknej posiadłości, znajdującej się w pobliżu Monte Nero, aby tam wczasu zażyć i świeżem powietrzem odetchnąć. Chcąc żonie rozrywkę zgotować, urządził połów ryb. W jednej łódce pomieścił się wraz z rybakami, do drugiej wsadził żonę pospołu z innemi białogłowami. Wkrótce, sami nie wiedząc jak i kiedy, kilka mil od brzegu odpłynęli i na pełnem się znaleźli morzu. Gdy tak na połów ryb uważali, nagle nadpłynął korab Paganina da Mare, słynnego podówczas korsarza. Ujrzawszy barki, korsarz skierował się ku nim; łodzie jęły uciekać, ale Paganino dopadł tej z nich, na której znajdowały się białogłowy. Ujrzawszy piękną Bartolomeę, pomyślał, że ta zdobycz wystarczająca dlań będzie. Pochwycił niewiastę w oczach Ricciarda, który już się do brzegu przebrał, przeniósł ją na swoją galerę i śpieszno odpłynął.
Nie trza opowiadać, jak się strapił na ten widok pan sędzia, który był takim zazdrośnikiem, że nawet powietrza się obawiał. Jął się żalić w Pizie i powszędy na złodziejów, ale jakoże nie wiedział, jak się zwał ów korsarz, co jego żonę pochwycił i w nieznane miejsce zawiózł, tedy te żale na nic się nie przydały. Paganino tymczasem, ciesząc się ze swej zdobyczy, wielce był ukontentowany. Żyjąc w stanie bezżennym, postanowił urodziwą białogłowę przy sobie zatrzymać. Gdy Bartolomea gorzko płakała, pocieszał ją, jak mógł. Za nadejściem nocy uciekał się do innego, skuteczniejszego środka i starał się ją pocieszać czynami, ponieważ, jak mu się zdało, słowa niewielki skutek odniosły. Kalendarz mu się gdzieś zapodział, tak iż święta wypadły mu z pamięci.
Tym sposobem tyle jej dodał otuchy, że nim przybyli do Monaco, Bartolomea, zapomniawszy całkiem o sędzi i jego przepisach, najweselszy z Paganinem żywot rozpoczęła. Zawiózłszy ją do Monaco, korsarz nietylko jej nieskąpił uciech w dniu i w nocy, ale, krom tego, okazywał jej względy, jako prawej małżonce. Po pewnym czasie do sędziego Ricciarda dotarły wieści, gdzie jego żona przebywa. Nie mając nadziei na niczyją pomoc, postanowił sam udać się po Bartolomeę i wykupić ją z tej niewoli, choćby to i znaczną sumę pieniędzy kosztować miało. Wsiadł tedy na okręt, do Monaco przybył i tam żonę swoją ujrzał. Bartolomea opowiedziała korsarzowi o przybyciu męża i zwierzyła mu się z swoich zamysłów. Następnego rana messer Ricciardo, spotkawszy Paganina, zawiązał z nim znajomość i o względy jego zabiegać począł. Korsarz udawał, że nie wie, kim jest Ricciardo i czekał, co tamten przedsięweźmie. Wybrawszy wreszcie chwilę sposobną, Ricciardo w pokornych i grzecznych słowach przedstawił korsarzowi przyczynę, dla której tu przybył i prosił go, aby wydał mu żonę za okupem, jaki sam naznaczyć zechce.
Paganino odparł z uśmiechem:
— Pozwólcie najpierw, panie, abym was w tym kraju powitał. Prawdą jest, że mam młodą białogłowę u siebie, nie wiem jednak, czy jest ona waszą żoną, czy też innego człeka, ponieważ was nie znam, ją zasie znam dopiero od tego czasu, jak w moim domu przebywać zaczęła. Jeżeli jednak w istocie jej mężem jesteście, to zaprowadzę was do niej i nie wątpię, że was łatwie pozna. Skoro zaś ona potwierdzi to, co od was słyszałem, i wyrazi gotowość powrotu do was, ja przez wzgląd na poczciwość waszą, poprzestanę na okupie, jaki sami za słuszny uznacie. Gdyby się jednak przeciwnie okazało, popełnilibyście rzecz plugawą, pragnąc mi ją odjąć. Jestem młodzieńcem i mam prawo, jak każdy inny, cieszyć się białogłową, zwłaszcza taką, jak ta, co jest najmilszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.
— Przysięgam wam, że jest to moja żona — odparł Ricciardo. — — Zawiedźcie mnie do niej, a obaczycie, że gdy tylko mnie ujrzy, na szyję mi się rzuci. Jeszcze raz was proszę, abyście postąpili tak, jakeście przed chwilą powiedzieli.
— Chodźmy zatem — rzekł Paganino.
Rzekłszy te słowa, poprowadził sędziego do swego domu i wwiódł go do komnaty, dokąd zaraz Bartolomeę przywołać kazał. Bartolomea, okazale przybrana, wyszła nie mieszkając, i przywitała pana Ricciarda tak, jakby był on obcym człowiekiem. Sędzia, który myślał, że żona przyjmie go z wielką radością, osłupiał na to powitanie i pomyślał, że smutek i troska, trapiące go od chwili, gdy ją był utracił, tak jego pozór odmieniły, że żona teraz poznać go nie może.
Dlatego też rzekł:
— Drogo mnie kosztował, miła żono, ten połów ryb. Utraciwszy ciebie, takiej boleści doznałem, że, wierę, nikt chyba podobnej na świecie nie odczuwał. Widocznie nie poznałaś mnie, skoro mnie tak chłodno przyjmujesz. Zali nie widzisz, że jestem twoim Ricciardem, który tu przybył, aby zapłacić panu tego domu taki okup, jakiego sam zażąda, a potem z sobą cię zabrać. Dzięki poczciwości pana Paganina, mam zapłacić tyle, ile sam będę chciał.
— Zali do mnie się z tą mową obracacie, WPanie? — spytała dama z uśmiechem. — Widać bierzecie mnie za kogoś innego, bowiem ja przypomnieć sobie nie mogę, abym was kiedykolwiek widziała.
— Bacz na to, co mówisz — rzekł Ricciardo. — Spójrz na mnie uważniej, a poznasz, że jestem twoim Ricciardem di Chinzica.
— Wybaczcie mi, panie — odparła Bartolomea — aliści nie jest zbyt przystojną dla mnie rzeczą przypatrywać się wam uporczywie. Zresztą dość się wam już przyjrzałam, aby jeszcze raz stwierdzić, że was nigdy nie widziałam.
Wówczas messer Ricciardo pomyślał, że Bartolomea, bojąc się Paganina, nie chce się przyznać do męża w jego przytomności. Dlatego też, obróciwszy się do Paganina, prosił go, jako o łaskę osobną, o możność pomówienia z Bartolomeą w cztery oczy. Paganino przystał na tę prośbę ale pod warunkiem, że sędzia nie odważy się pocałować damy wbrew jej woli. Potem polecił Bartolomei udać się z Ricciardem do przyległej komnaty, wysłuchać, co jej powie i dać mu respons bez nijakiego przymusu. Gdy messer Ricciardo i pani Bartolomea w pustej komnacie na karłach usiedli, Ricciardo na ten kształt zaczął:
— Serce moje, duszo moja, moja nadziejo i radości, zaliż nie poznajesz twego Ricciarda, który miłuje cię bardziej, niżli samego siebie? Czyż to być może? Takżem się odmienił? Spojrzyj na mnie, moje oczko najcudniejsze, błagam cię ze wszystkich sił moich!
Bartolomea głośno się zaśmiała i, nie pozwalając mówić mu dalej, rzekła:
— Możecie być pewni, że nie mam tak słabej pamięci, abym was, mego męża, pana Ricciarda di Chinzica, poznać nie miała. Jednakoż i wy w czasie, gdy żyłam z wami, pokazaliście, że całkiem niedostatecznie mnie znacie. Gdybyście byli w samej rzeczy człekiem tak mądrym, za jakiego uchodzić pragniecie, to spostrzeglibyście niechybnie, że młoda, dziarska i świeża białogłowa, krom odzieży i pożywienia potrzebuje jeszcze czegoś, o czem kobiety dla wstydliwości swej przyrodzonej niechętnie mówią. Sami wiecie, jakeście te pragnienia zaspakajali. Jeśli wam milsze było zgłębianie praw, niźli żona, nie trzeba się było żenić. Wierę, nie sędzią mi się być zdaliście, ale chodzącym kalendarzem, wymieniającym na pamięć posty, święta, uroczystości i wigilje.
Powiem wam takoż, że gdybyście pachołkom, co na polach w waszych majętnościach pracują, tyle świąt naznaczali, ile temu, co nad uprawą mojej maluchnej niwy miał się trudzić, nie zebralibyście ani jednego ziarna. Ale Bóg zlitował się nad moją młodością i zesłał mi człowieka, z którym w tym domu żywię. Nie znamy żadnych świąt (mówię o tych świętach, któreście wy, zdatniejsi do służby bożej, niż do służby u kobiet, obchodzili), przez próg tego domu nie przeszedł nigdy piątek, ani sobota, wigilja, ani post wielki, co trwa niezmiernie długo. W dzień i w nocy się tu pracuje i grempluje wełnę. A owóż i dzisiejszej nocy, nim na jutrznię zadzwoniono, już nie raz imaliśmy się dzieła! Dlatego też umyśliłam u Paganina pozostać i z nim razem się trudzić, póki moja młodość trwać będzie. Święta, posty i odpusty odłożę sobie na starość. Wy zaś jedźcie z Bogiem do domu i święćcie beze mnie dowoli tyle świąt, ile się wam podoba.
Messer Ricciardo, słowa te usłyszawszy, niezmierną boleść poczuł. Gdy Bartolomea umilkła, rzekł:
— Ach, duszo moja, jakież słowa straszne z ust twoich słyszę? Nie maszże najmniejszego względu na cześć swoją i cześć swoich rodziców? Przekładasz żyć w grzechu śmiertelnym z tym człekiem, jako jego miłośnica, niźli jako moja żona w domu naszym w Pizie przebywać? Przecie on, gdy się tobą przesyci, za drzwi cię wygoni, ku twej sromocie, a hańbie, tam zasię będziesz mi zawsze miła, sprawując władzę w domu moim, choćby i wbrew mojej woli. Zali dla tak plugawej i niepomiarkowanej żądzy chcesz mieć w pogardzie cześć swoją i odepchnąć mnie, co cię nad życie kocham? Nie mów tego, nadziejo moja, i wracaj do mnie! Ślubuję ci, że teraz, gdy już pragnień twoich świadomy jestem, będę się starał w miarę sił je zaspokoić.
— O cześć moją — odparła Bartolomea — sama będę miała staranie; niech nikt się o nią nie troska, zwłaszcza, że już i tak zbyt późno na to. Rodzice moi winni byli pomyśleć o niej, gdy mnie wam za żonę dawali, skoro jednak o nią wówczas nie dbali, tedy i ja dzisiaj o nich dbać nie chcę. Grzech śmiertelny, w którym żyję, już się na powszedni przemienił; zresztą nie wasza to rzecz. Zdawa mi się, że w Pizie byłam waszą nałożnicą, teraz zasię jestem małżonką Paganina. Wówczas nasze planety pośród odmian księżyca i geometrycznych obliczeń rzadko schodziły się z sobą, dzisiaj natomiast Paganino nie wypuszcza mnie z objęć przez noc całą. Ściska mnie, obłapia ciasno, gryzie i kąsa i tak dojeżdża, jak to tylko jest Bogu wiadome. Ślubujecie, że na przyszłość starać i wysilać się będziecie. Jakimże to sposobem i poco? Aby jednego czynu dopełnić z trzema przerwami, w czasie których dębczak mógłby znowu się podnieść? Widać dziarskim jeźdźcem się staliście w czasie nieobecności mojej.
Idźcie z Bogiem i starajcie się żyć jaknajdłużej; zdaje mi się, że już ledwie na tym świecie przebywacie, tak bowiem nędzny i mizerny macie pozór. Powiem wam takoż, że jeśli nawet Paganino mnie rzuci (do czego, jak mi się zdaje, wcale chęci nie ma) to i tak do was nie powrócę, wiem bowiem, że choćbym was nie wiem i jak cisnęła, ani krztyny soku z siebie nie puścicie. Raz już na moje nieszczęście dobra tego spróbowałam i tak mam go dosyć, że w razie potrzeby, gdzieindziej sobie schronienia poszukam. Jeszcze raz wam powtarzam, że pozostanę w tym domu, gdzie niema wigilij ni świąt. Wy zaś ruszajcie stąd coprędzej, bo zacznę krzyczyć, że mi gwałt zadać chcecie.
Messer Ricciardo pojął, że nic nie wskóra, zrozumiał takoż w tej chwili, jakie głupstwo uczynił, poślubiając młodą białogłowę. Ciężko strapiony wyszedł z komnaty i obrócił się jeszcze z mową do Paganina, z której jednakoż także nic nie wyszło. Później, ostawiwszy żonę, do Pizy powrócił. Tutaj z nadmiernej boleści szwank wielki na umyśle poniósł. Włóczył się całe dni po mieście, a gdy go ktoś pozdrowił, albo o coś zapytał, odpowiadał jeno: „Zła to dziura, co świąt nie chce“. Wkrótce potem zszedł z tego świata. Na wieść o tem Paganino, świadomy dobrze afektu, jaki dlań Bartolomea żywiła, pojął ją za żonę. Nie zachowując świąt wigilij i poetów, pracowali usilnie, póki im sił stało.

Opowieść ta wywołała taki śmiech u wszystkich przytomnych, że nie było nikogo, kogoby szczęki nie zabolały. Wszystkie damy przyznały, że Dioneo miał słuszność, zowiąc Bernaba głupcem. Gdy opowieść już skończona została, a śmiech umilkł, królowa, zauważywszy, że pora jest już późna, oznajmiła, iż koniec jej władzy nastał. Nie chybiając zatem ustanowionej kolei, podniosła się, zdjęła wieniec i kładąc go na głowę Neinfile, z wesołym uśmiechem rzekła:
— Od tej chwili władza nad naszym małym ludem w twoje ręce przechodzi, miła przyjaciółko!
Neinfile, przyjmując nadaną sobie godność, zarumieniła się niby róża, która w kwietniu czy w maju o świcie kraśnemi barwy goreje. Siedziała ze spuszczonemi oczyma, błyszczącemi, niby gwiazdy. Gdy jednakże ucichł przyjazny gwar, który przytomni na pochwałę nowej królowej podnieśli, Neinfile rozpierzchłe myśli nieco zebrała, usiadła wyżej niż zwyczajnie i rzekła:
— Skoro już jestem królową, pragnę przede wszystkiem potwierdzić wszystkie prawa, którym posłuszni byliście. Później w krótkich słowach powiem wam, co zamyśliłam i co za waszą zgodą wypełnić będziemy mogli. Jutro, jak wiecie, jest piątek, a potem sobota: dni, przykre nieco dla wielu, z powodu potraw postnych, chocia piątek, jako dzień, w którym cierpiał Ten, co za nas śmierć poniósł, godny jest osobliwego uczczenia. W soboty jest w obyczaju u białogłów myć głowy, aby ochędożyć je z pyłu i prochu, który się na nich przez cały tydzień nagromadzał. Wielu także zwykło w dniu tym na cześć Niepokalanej Dziewicy Marji post zachowywać i wstrzymywać się od wszelkich trudów, ze względu na nadchodzącą niedzielę. Mniemam, że w tym dniu zwyczajnego trybu naszego życia wyrzec się musimy i że od opowieści się wstrzymamy. Ostajemy już w tem miejscu od czterech dni, jeżeli więc uniknąć chcemy, aby nas jacyś nowi przybysze tu nie zaskoczyli, należy nam miejsce pobytu zmienić i przenieść się gdzieindziej; o takiem miejscu już pomyślałam. Zejdziemy się tam w niedzielę, po drzemce dziennej. Każdy z was zdoła do tego czasu przypomnieć sobie i obmysleć opowieść swoją. Dobrzeby było ścieśnić jeszcze swobodę w wyborze przedmiotu opowieści tak, aby one wszystkie tyczyły się jakiegobądź jednego przypadku fortuny.
Chciałabym, abyśmy na ten raz wybrali jako materję opowieści przypadki tych, którzy swoim sprytem osięgnęli rzecz pożądaną lub też utraconą odzyskali. Niechaj zatem każdy obmyśli jakąś wesołą i pożyteczną dla całej kompanji opowieść, krom Dionea, którego przywilej zachowuję w mocy. Wszyscy przyklasnęli pomysłowi królowej i przyrzekli, że się do jej woli stosować będą. Królowa, przywoławszy marszałka dworu, wskazała mu gdzie ma stoły wieczorem zastawić, a takoż oznajmiła mu, co ma czynić w czasie jej panowania. Później podniosła się wraz z całem towarzystwem i pozwoliła każdemu wedle swej woli przyjemności zażywać.
Młodzieńcy i damy udali się do sadu, przechadzali się tam długo, a gdy godzina wieczerzy nadeszła, wesoło do stołów zasiedli. Po posiłku Emilja, zgodnie z rozkazem królowej, zawiodła taniec, a Pampinea, przy wtórze wszystkich przytomnych, taką pieśń zaśpiewała:

Któż jeśli nie ja w wdzięcznej pieśni mojej
Radością natchnie i szczęściem upoi?

Przyjdź więc Amorze, ty, w którym się mieści
Wesela mego i szczęścia przyczyna;
Przyjdź, wspólne zacznijmy pienie,
Lecz nie o smutkach, ani o boleści,
(Choć ona przyszłe wesele poczyna)
Ale o ogniu, w którym nieskończenie
Płonąc, wciąż jedno odczuwam pragnienie,
By sławić ciebie, władco mój jedyny!

Przed oczy moje przywiodłaś miłości,
Kiedy już ogień jął trawić mą duszę,
Kochanka w rozkwicie lat,
Który w swem męstwie, cnotach i piękności
Równego nigdy nie znajdzie! Więc muszę
Dla niego ludzi shołdować i świat.
Jednakże miłość moja nie chce zdrad
Z tobą, Amorze, władco mój jedyny!

Z rąk twoich wzięłam wyższą rozkosz jeszcze,
Wzajemność jego, afekt równej siły.
Twa to zasługa, Amorze!

Szczęsna, że ziemskie sny mi się spełniły,
Jedną nadzieją teraz duszę pieszczę,
Że śmierć miłości nie zmoże,
I że Ty kiedyś zwolisz dobry Boże,
Abyśmy w niebie kochali się wiecznie!

Później inne jeszcze pieśni śpiewali, tańczyli różne tańce i na różnych instrumentach grali. Wreszcie nadeszła pora spoczynku. Wszyscy przy blasku pochodni do komnat swoich się rozeszli. W ciągu dwóch dni następnych, będąc zabawni wypełnianiem poleceń królowej, z wielką niecierpliwością niedzieli oczekiwali.


Kończy się drugi dzień Dekamerona i zaczyna trzeci, w którym pod przewodnictwem Neinfile mówi się o tych, co przyrodzonym swym sprytem osiągają rzecz pożądaną lub utraconą odzyskują

Już zorza zmieniła purpurę swoją na złoto, gdy królowa, podniósłszy się z pościeli, całe towarzystwo obudzić kazała. Marszałek dworu wysłał był już przedtem wszystkie potrzebne rzeczy na nowe miejsce pobytu, chcąc przygotować wszystko na przybycie gości. Ujrzawszy, że królowa już do drogi się zbiera, rozkazał resztę sprzętów zabrać i pociągnął ze służbą w ślad za damami i młodzieńcami. Królowa szła na przodzie wolnym krokiem, w otoczeniu dam i trzech kawalerów, wśród śpiewu dwudziestu słowików i innych ptasząt, mało uczęszczaną ścieżyną, porosłą trawą i kwiatami, które już do słońca otwierały kielichy swoje. Droga wiodła na zachód; towarzystwo szło, gwarząc wesoło, przekomarzając się z sobą i wesoło się śmiejąc. Ledwie dwa tysiące kroków uszli, gdy królowa, około trzeciej godziny, ukazała im piękny i bogaty pałac, wznoszący się na pagórku, otoczonym ze wszystkich stron doliną. Wszyscy weszli do wnętrza, rozejrzeli się po ozdobnych komnatach, które do wczasu nęcić się zdawały i jęli wychwalać właściciela tej posiadłości, co zbytek i wspaniałość z wygodą łączyła. Później, zszedłszy na dół, obejrzeli obszerny i cienisty podwórzec, piwnice pełne win wyśmienitych, fontanny, świeżą wodą tryskające i jeszcze goręcej wszystko zachwalili. Wreszcie srodze zmęczeni zasiedli na ganku, który nad dziedzińcem się wznosił. Ganek był umajony kwiatami i zielonemi gałęziami. Wnet też zjawił się marszałek i ugościł ich winem i słodyczami. Poczem udali się wszyscy do ogrodu, otoczonego ze wszystkich stron murem. Z początku zachwycali się ogólnym widokiem sadu, a później wszystkie jego urocze zakątki zważali. Wkrąg, w różnych kierunkach biegły aleje, proste jak strzały i ocienione winną latoroślą, która na ten rok wielką gron obfitość obiecywała. Winograd był wówczas w rozkwicie i woń jego, zlewająca się z zapachem innych kwiatów, przypominała wszystkie pachnidła Wschodu. Wzdłuż dróg i ścieżek rosły krzewy białych róż i jaśminów, dzięki czemu nie tylko o poranku ale i w dzień, w czasie największego żaru, można było tu chłodu zażywać i chronić się przed palącemi promieniami słońca. Słówby nie starczyło na wyliczenie wszystkich roślin i kwiatów, które cały ogród przystrajały, dość więc będzie, gdy powiem, że nie brakło ani jednego kwiatu, co w naszym klimacie żyć może. W środku sadu znajdowała się polana, pokryta ciemnozieloną trawą. Wśród niej jaśniało tysiąc różnobarwnych kwiatów, dokoła zaś strzelały ku górze pomarańczowe i cytrynowe drzewa, obarczone dojrzałym lub jeszcze zielonym owocem. Od gałęzi padał cień i niosła się woń durząca. Na polance wznosiła się fontanna z białego marmuru, rzeźbami ozdobionego. Z figury na wysokiej kolumnie stojącej (nie wiedzieć, czy przez siłę naturalną, czy też dzięki kunsztowi) tak potężny prąd wody ku górze tryskał, że tą siłą cały młyn poruszyćby można było. Woda, która już w zbiorniku pomieścić się nie mogła, spływała kanałami, ukrytemi pod darnią i rozlewała się po rowach, polanę otaczających. Później mnóstwo tych wód, zebranych w jednym zakątku sadu, kanał odprowadzał w dolinę, gdzie poruszały się dwa młyny, pracujące ku pożytkowi właściciela pałacu. Widok ogrodu, kwiatów i fontann całkiem oczarował młodzieńców i damy. Wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to, że gdyby raj na świecie istniał, miałby ani chybi podobny pozór. Nielza było bowiem już żadnej piękności ogrodowi przydać. Towarzystwo, wielce ukontentowane, krążyło po sadzie, splatało z różnych gałązek wspaniałe wieńce i słuchało szczebiotu rozlicznych ptasząt. Nagle odkryto jeszcze jedną zaletę ogrodu, która przedtem uszła wzroku, olśnionego innemi pięknościami. Damy i młodzieńcy ujrzeli mianowicie mnóstwo różnych zwierząt i poczęli je sobie nawzajem pokazywać. Tu siedziały króliki, tam biegały zające, dalej leżały kozy i pasły się młode jelenie. Igraszki zwierząt powiększyły jeszcze ukontentowanie towarzystwa. Zażywszy przechadzki i nadziwowawszy się dość wszystkiemu, kazali ustawić stół obok wodotrysku. Przed obiadem zaśpiewali jeszcze kilka pieśni i potańczyli, aż wreszcie na rozkaz królowej do stołu zasiedli. Wyborne potrawy z radością powitane zostały. Po posiłku znów pieśniom, tańcom i grom różnym się oddawali, póki królowa, widząc, że żar dzienny się zwiększa, do południowego spoczynku nie wezwała. Wówczas jedni wczasowi się oddali, a drudzy nie chcąc ani na chwilę wspaniałego widoku z przed oczu tracić, rozproszyli się po ogrodzie i na czytaniu księg lub na grze w szachy czas spoczynku strawili. O dziewiątej godzinie wszyscy podnieśli się i orzeźwiwszy oblicza świeżą wodą, zebrali się koło fontanny. Zgodnie z ustanowionym porządkiem zasiedli dokoła i czekali na znak królowej. Królowa skinęła na Filostrata, któremu tego dnia pierwszemu mówić przypadło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giovanni Boccaccio i tłumacza: Edward Boyé.