Kajtuś czarodziej/Rozdział dwunasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Do Paryża. — Spotkanie z Zosią. — Rozmowa o wróżkach. — Znów skrzynia złota. — Dalsza podróż Kajtusia. — Uczeni wracają do domu.

Pochylił Kajtuś głowę, idzie ciężkim krokiem przez miasto.
Ulice prawie puste. Tak obco i ponuro. Sklepy pozamykane, okna w domach ciemne.
— Pojadę w świat!
Idzie na dworzec. Wchodzi do wielkiej poczekalni. Stanął przed kasą kolejową.
— Proszę o bilet do Paryża.
— Dla kogo? — pyta się kasjer.
— Dla mnie, — mówi Kajtuś.
— Jeden bilet?
— Jeden.
— Sam jedziesz?
— Sam.
— Masz paszport zagraniczny?
— Nie mam.
— Ile masz pieniędzy?
Kajtuś widzi, że ludzie patrzą na niego. Zaniepokoił się. Może znów go czeka jaka przygoda? — Znów był nieostrożny, — przypomniał sobie, że bez pozwolenia nie wolno nikomu jechać zagranicę.
— Pokaż pieniądze, — niecierpliwi się kasjer.
Pokazał złotówkę.
Śmieją się.
— Ruszaj tam, skąd przyszedłeś.
— Na roboty chce pewnie jechać do Francji?
— Może do ojca?
— Uciekaj, mały. Nie zabieraj czasu.
Ludzie śpieszą się. Każdy boi się spóźnić. Chcą zająć lepsze miejsce przy oknie.
Innym razem Kajtuś by się rozgniewał, bo nie lubi, jak z niego żartują. — Teraz wszystko mu jedno.
— Pilnuj, żeby ci złotówki nie ukradli.
— Niech się pan nie boi.
Odchodzi. Zmieszał się z tłumem.
Pomyślał:
— Chcę mieć bilet i paszport. Chcę mieć bilet.
Wcale niepotrzebnie dochodził do kasy. Nie zastanowił się. Jak zwykle.
Ominął zdaleka policjanta. Podał bileterowi bilet. — Jest już na peronie.
Patrzy: stoi pociąg. — Lokomotywa ciężko oddycha.
— Jedziesz? — pyta się konduktor.
— Tak.
— To wsiadaj prędko, bo ruszamy.
Kajtuś wchodzi do przedziału.
Pociąg rusza.

Siedzą tylko dwie osoby: pani w żałobie i dziewczynka czarno ubrana.
Wcisnął się Kajtuś w kąt ławki przy ścianie, zamknął oczy i myśli.
— Tyle razy chciałem podróżować. Teraz jadę w dalekie kraje. Stało się tak, jak chciałem. Więc dlaczego mi smutno?
Westchnął.
— Szkoda cichego domu na Wiśle. — Za co do mnie strzelali? — Co im przeszkadzało? — Czy źle było, że muzyka grała, i wszyscy mieli za darmo kino?
Niesprawiedliwie obeszło się z nim miasto rodzinne.
— Nie wychylaj się, — mówi pani do dziewczynki. — Iskra może ci wpaść do oka.
Dziewczynka zaraz się usłuchała i usiadła na ławce.
— Pamiętasz, mateńko: kiedy ostatni raz wróciłyśmy z Warszawy, tatuś oczekiwał na dworcu?
— Pamiętam, Zosiu.
— Kto teraz wyjdzie na nasze spotkanie?
— Nikt. Andrzej zajedzie bryczką.
Głos dziewczynki wydał się Kajtusiowi znajomy.
Uchylił przymknięte powieki.
Zosia myślała, że śpi. Zawstydziła się, że na nią patrzy, i prędko odwróciła głowę.
— W żałobie, — pomyślał Kajtuś, i przypomniała mu się babcia.
Pani w żałobie spojrzała parę razy na Kajtusia, jakby chciała o coś zapytać, ale nic nie mówi. A Kajtuś jest wdzięczny, bo nie ma ochoty odpowiadać.
Wie przecie, coby to były za pytania:
— Dokąd? — Do kogo? — Dlaczego sam? — Ile masz lat? — W której klasie?
Dorośli nie powiedzą o sobie, i nieładnie się pytać; a sami chcą wszystko wiedzieć.
— Połóż się, Zosiu. — Potem może ktoś wejdzie, a teraz jest miejsce.
— A ty, mamusiu?
— Ja posiedzę, a ty słaba jeszcze jesteś po chorobie.
Kajtuś mówi:
— Proszę. Na mojej ławce jest miejsce. Mogę iść gdzieindziej, jeżeli przeszkadzam.
— Ależ nie. Ani trochę — uśmiecha się mama Zosi.
I Zosia też się uśmiechnęła.
Taki przyjemny uśmiech, jakiś taki życzliwy.
Kajtuś zauważył, że są bardzo do siebie podobne.
Pani wyjęła z walizki poduszkę, — ułożyła, okryła Zosię.
Leży blada w żałobie sierota.
Kajtuś przymknął oczy.
— Właściwie dlaczego nie lubię dziewczynek? — Dlaczego im dokuczałem? — Przecie spokojniejsze od chłopców i więcej staranne? — Czyste mają zeszyty.
Dziwi się Kajtuś i wspomina.
— Kiedy bawiły się na podwórku w szkołę, wyśmiewałem je i drażniłem. Kiedy zrobiły sobie ogródek z piasku i patyków, rozrzucałem. — Zaczęły śpiewać, a ja miauczę i przeszkadzam. — Pcham, biję, pociągnę za włosy. Niby żarty, ale one płakały.
Dziwi się Kajtuś i rozważa.
— Może to trochę śmieszne, jak się ktoś złości. Ale nie wszystkie się złoszczą, czasem tylko smutne odchodzą. — Źle, brzydko, nieludzko śmiać się z czyichś łez. — Ile to głupstw robi człowiek z braku zastanowienia.

Stoi Kajtuś przy oknie i patrzy, jak iskry lecą. Takie złote wężyki, rybki ogniste, cały deszcz gwiazd. — A za niemi czarne wały lasów.
Parowóz gwizdnął. Zosia się poruszyła. Mama powiedziała cichym, dobrym szeptem:
— Nic — nic. Śpij maleńka.
Kajtuś przypomniał sobie dom i rodziców. — I sobowtóra.
— Nie wiedzą. Nie domyślają się.
A on coraz dalej. — Czy na długo? — Może na zawsze? — Może go wyśledzą, może go nagle opuści czarodziejska siła w ważnej godzinie?
Patrzy Kajtuś na czarne pola.
— Jak dawno już z nikim nie rozmawiałem. Pewnie dlatego muszę być samotny, że jestem czarodziejem.
Odwrócił się nagle od okna i zapytał:
— Czy pani jedzie do Paryża?
Tak się to nagle stało, że zmieszał się i zaczerwienił.
Wyszło głupio, bez sensu — i tak poufale.
Bo gdy się z kimś jedzie koleją, zaraz zdaje się, że dobry znajomy. — Już wie, jak się dziewczynka na imię nazywa, wie, że nie ma ojca; wie, że Andrzej zajedzie bryczką.
Ale naprawdę nie zna, i pani mogła się obrazić, albo go wyśmiać.
Nie. Zupełnie spokojnie odpowiada:
— A cóżbyśmy w Paryżu robiły? Rada jestem, że wracam z Warszawy do swego zacisza. — Chciałam zostawić tam Zosię, żeby do szkoły chodziła. — Ale byłyśmy akurat na placu, kiedy się tam odbyła ta dziwna walka. Zosia bardzo się przestraszyła, i żal jej było zwierząt; ona tak lubi psy. — Może zresztą nie z tego zachorowała. — Nie wiem: może lepiej, że będę ją miała przy sobie. — Warszawa, to duże i niebezpieczne miasto; tyle różnych chorób i nieszczęśliwych wypadków.
Umilkła, jakby rozważała, co lepsze dla Zosi.
A Kajtuś wdzięczny, że go nie oskarża.
Nie powiedziała ani: „szkodnik“ ani: „złoczyńca“.
A pani mówi dalej — cicho, jakby w sekrecie, jakby radząc się Kajtusia:
— W szkole miałaby koleżanki, więcej rozrywek. Smutno jej będzie teraz w domu. Gdyby miała siostrę albo brata...
Kajtuś nagle postanowił:
— Zamiast do Paryża, do nich pojadę.
Już nawet nie słucha, tylko myśli, jak to urządzić. — Bo co sam będzie robił w Paryżu?
Zmęczony był. Ziewnął.
— Co znaczy zacisze? Czy że tam cicho, czy wieś tak się nazywa? — Jak wygląda ten Andrzej, czy rosną maliny, czy jest altanka i ule i drewutnia?
Drzemie Kajtuś i myśli naprzemian, a koła wagonu stukają o szyny.
Tymczasem świtać zaczęło.

Zosia się obudziła. Przeciera oczy, poprawia włosy — zaraz do okna.
Akurat słońce się wychyliło.
Spotkali się z Kajtusiem przy oknie i spojrzeli w oczy.
— Patrz matuś, śliczne słońce. — Chodź: jaki śliczny wrzos. — Muszę urwać!
Wychyla się i wyciąga ręce.
— Ostrożnie, Zosieczko. — Siadaj. — Zjemy śniadanie. — Potrzymaj szklankę.
Drugą szklankę podała Kajtusiowi. — Nalała mleka, dała po bułce z masłem.
— No, jedzcie.
Wszystko tak prosto; z miłym uśmiechem.
Ledwie wypili i zjedli, Zosia klasnęła w ręce:
— Patrz mamo, wrzos. — Cały bukiet wrzosu. Skąd się tu wziął?
— Może ktoś zostawił?
— Trzeba oddać konduktorowi.
— Nie, to zwyczajne kwiatki. Weź, jeśli ci się podoba.
— Zwyczajne, powiadasz? — Nie, to czarodziejski bukiet.
— Dobrze. Więc zabieraj swój czarodziejski bukiet, bo już wysiadamy. — Do widzenia — szczęśliwej drogi, miły towarzyszu podróży.
Skinęła Kajtusiowi głową i sięga po walizę.
Kajtuś się zawahał.
— Ja też tu wysiadam.
— Tem lepiej. — To dziwne. — Myślałam, że na naszej stacyjce tylko my... Zobacz Zosiu, czy jest Andrzej. — Weź koszyczek. — Pociąg stoi tylko dwie minuty.
— Ja poniosę, — mówi Kajtuś.
— Nie, walizka ciężka.
— To nic.
Wziął walizkę w prawą rękę, koszyk w lewą. Niesie, jak piórko.
— Silny jesteś.
Wychodzą z wagonu.
— O, jest Andrzej. — Tu, tu. — Proszę. — A ty... a pan kawaler dokąd?
Kajtuś się zmieszał.
— Bo jeśli w naszą stronę, jest miejsce, — możemy podwieźć.
I oto bez żadnych czarów stało się tak, jak chciał. — No, bo że zdobył bukiet wrzosu dla Zosi i był trochę silniejszy, — tego nawet liczyć nie warto za czary.

Jadą. Zajechali przed dworek. Tak pewnie było u dziadka. — Klomb. Astry. Ganeczek, obrośnięty winem.
Proszą, żeby Kajtuś wypoczął. — Może przenocować w gabinecie na sofie.
Zgodził się.
— Dobrze. Dziękuję.
Teraz dopiero:
— Jak się nazywasz?
— Antoni.
— Antoś! — Więc co będziecie robili?
— O, dużo jest do roboty. — Pokażę psy, kury, gołębie, maliny, ule, mój własny zagonek. — Całe gospodarstwo.
— Tylko nie męczcie się: ty jesteś po chorobie, a twój gość całą noc nie spał.
Zosia jest dobrym przewodnikiem: tak wszystko zrozumiale tłumaczy i pokazuje. Wszędzie akurat tak długo się zatrzyma, jak trzeba, żeby zobaczyć i zapamiętać. Na pytanie każde albo zaraz odpowie i tak właśnie, jak widziała i wie napewno, albo odrazu mówi:
— Nie wiem. Może mama będzie wiedziała. Może nam Andrzej powie. Przepytamy się chłopców ze wsi.
Zupełnie inaczej, niż w szkole, zupełnie inaczej, niż na wycieczce przyrodniczej.
Ani razu nie powiedziała, że coś jest nieważne, albo głupie; nie dziwiła się, że duży Kajtuś tego nie wie, nie mówiła, że przecie powinien już wiedzieć.
No właśnie: cały dzień spędził Kajtuś, jak na lekcji przyrody. Do obiadu i po obiedzie. — Zapomniał nawet o swoim ogródku na wyspie.
Wieczorem mama oddała Zosi klucze:
— Jadę jutro do miasta. Mam parę spraw w urzędach. Wrócę późno. Musicie mnie zastąpić i Andrzeja.
Objaśnia mama, co ma sama załatwić w mieście, co ma zrobić Zosia. — Nawet radzi się z Zosią, zupełnie, jak z dorosłą osobą. — Bo są właśnie tacy ludzie, którzy szanują i ufają dzieciom — i Kajtuś najlepiej ich lubi.
To też przykra, ciężka i smutna była rozmowa z mamą Zosi dnia następnego.
— Chodź, chłopcze, do gabinetu.

— Siadaj.
Na biurku leżą pieniądze polskie i zagraniczne i bilet do Paryża.
— Jak wiesz, poznaliśmy się w pociągu. — Wysiedliśmy razem. — Jesteś tu i możesz zostać. Możesz być tak długo, jak zechcesz. Ale pod jednym warunkiem.
Antoś patrzy smutnym wzrokiem i czeka.
— Kiedy Andrzej czyścił twoje ubranie, wypadło z kieszeni to, co tu widzisz. — Powiedz, co to znaczy? — Bez walizki, bez palta jedziesz sam daleko. Przytem masz tak znaczną sumę, jaką dorośli nie zwykli powierzać dzieciom, a mając ją, sami bardzo ostrożnie ukrywają. — Nie podejrzewam cię, Antosiu, ale muszę wiedzieć. Nie cofam swego zaproszenia, ale sam rozumiesz...
Milczenie.
— Odpowiem tak, jak mówiła babcia: jestem niespokojnym, bardzo niespokojnym, ale uczciwym chłopcem. Lubię was, bo wam dobrze z oczu patrzy. — Przerwałem daleką podróż. — Dziś, zaraz, a jeśli pani pozwoli, jutro wyruszę dalej. — Wyrządzono mi wielką krzywdę. — Gdyby nie wy, opuściłbym Polskę, mając do niej żal. — Wyście mnie pogodziły z ojczyzną. — Jestem wam wdzięczny. — Więcej powiedzieć nie mogę.
Cisza.
Przed ganek zajechała bryczka.
— Więc dobrze. — Zostań do jutra. — Ale pozwól, że zanim wyjedziesz, jeszcze raz zagadnę cię o twą tajemnicę. — Pamiętaj, że cokolwiek mi powiesz czy zataisz, pozostanę życzliwą. — I pamiętaj, że w potrzebie będziesz mógł znów do nas zawitać. Nie jesteśmy bogaci, ale znajdziesz tu zawsze dobrą radę i przyjazne serca.

Usiedli na ławce w ogrodzie. — Zosia wije wianek i śpiewa. Rozmawiają.
— Dobra wróżka dała mi bukiet wrzosu. Bo skąd się wzięły te kwiaty na ławce?
— Może nie wróżka, a czarodziej?
— Nie, nie. Czarodzieje biorą, a nie dają; oni ludziom szkodzą, a wróżki pomagają.
— A ty pomagasz ludziom? — zapytał Kajtuś.
— Pomagam, jeśli mogę.
— Więc jesteś wróżką. A ja często złośliwe figle płatałem, więc jestem czarodziejem.
— Nie, Antosiu, ty nie jesteś zły; ale dobra wróżka musi cię wziąć pod opiekę.
— Więc zaopiekuj się mną.
— Nie wiem, czy dam radę. — Wróżki nie mają takiej siły. — Zjawi się wróżka na chwilę, pomoże i zaraz znika. I tylko wtedy się zjawi, kiedy ktoś bardzo pokrzywdzony, albo wielkie niebezpieczeństwo mu grozi. — Znasz bajkę o Kopciuszku?
— Znam.
— Czarodzieje chcą wszystkie wróżki wytępić. Krasnoludki pomagają wróżkom. Ale i krasnoludki są słabe... — Długo będzie trwała walka. Aż nadejdzie chwila, gdy zbuntuje się czarnoksiężnik i stanie na czele wszystkich dobrych wróżek. Zdobędzie on fortecę, gdzie ukrywa się naczelnik czarodziejski, uwolni uwięzione wróżki.
— A kto to, jak wygląda ten naczelnik? Gdzie jest jego forteca?
— Za siedmiu górami, za siedmiu rzekami i morzami jest zamek ponury, otoczony murem wysokim. — W ciemnym pokoju na złotej tacy leży głowa, która wydaje rozkazy; nie ma ani rąk, ani nóg, ani serca, ani oczów. Bo dawno — dawno zbuntowany czarodziej odciął głowę od tułowia, ale ona żyje.
— Skąd wiesz to wszystko?
— Trochę mi niania opowiadała, trochę mi się śniło, a resztę sama wymyśliłam.
— Dziwne to wszystko, co mówisz.
— Tak, dziwna i tajemnicza jest każda myśl człowieka. — Dziwny i tajemniczy jest świat. — Dziwne i tajemnicze jest życie: często smutne, a czasem takie piękne i radosne.

W nocy Kajtuś cicho otwiera okno.
Skoczył do ogrodu.
Pies zaszczekał. Kajtuś nakazał mu milczenie.
Idzie wgłąb ogrodu. Zatrzymał się pod drzewem.
Skupił się w sobie, westchnął głęboko. Zaszumiało w głowie.
— Chcę, rozkazuję, by się zjawiła skrzynia ze złotem, — rzekł i powtórzył.
Ukazała się znajoma skrzynia.
— Chcę mieć łopatę. Chcę mieć łopatę.
Noc. Cisza. Ciemność.
Kajtuś kopie. Ziemia twarda. Ręce bolą. Gorąco. Zrzucił marynarkę. Kopie, odrzuca ziemię, mierzy dół, czy już dosyć.
Już zapomniał nawet, gdzie jest i co robi. Tylko zawzięcie. — Byle głębiej, byle mocniej, byle więcej ziemi z dołu na brzeg wyrzucić. — Nie odpoczywa.
Skończył.
Kot przebiegł ścieżką.
Kajtuś pchnął ciężką skrzynię — raz, drugi, trzeci. — Drgnęła, zachwiała się. Jeszcze raz: obsunęła się.
Coś błysnęło na ziemi. — Podjął, patrzy: dwie monety po 20 groszy, które był wtedy zarobił na targu i schował na pamiątkę.
Chuchnął.
— Na szczęście!
Rzucił na wieko skrzyni i wszystko ziemią przysypał.
Rozkazał przezornie:
— Niechaj nie będzie znać, że tu ktoś kopał. Niech trawą porośnie.
Tak właśnie się stało, jak rozkazał.
Wraca.
I tak mu się zdaje, że ten skarb zakopany — to jego cały zapas, gdy powróci z podróży. Że dom Zosi — to jakby cicha przystań, gdzie będzie mógł odpocząć po trudach dalekiej drogi.
— Więc jedziesz? — Nie zmieniłeś zamiaru?
— Nie zmieniłem zamiaru.
— A no jedź i zachowaj swą tajemnicę. — Dziękuję ci, że nie kłamałeś. Tak bardzo wykrętów i kłamstwa nie lubię.
Dają mu koszyczek z jedzeniem.
— Tu masz jajka naszych kurek, tu ser. — Trochę konfitur. Miód z naszego ula.
Tak było chyba i u dziadka Antosia.
— No, ruszajcie Andrzeju, bo możecie się spóźnić na pociąg.
Zosia powiewa chusteczką.
— Szkoda, że panicz odjeżdża. Miałaby nasza Zosia towarzystwo. Bo sama i sama. — Dobre to dziecko — ta nasza panienka. — Szkodowaliśmy, kiedy ją pani wywiozła do miasta. — Precz mówią ludzie, że tam wojny jakieś idą: dużo narodu wyginęło. — Jeszczeby się naszej Zosi zła przytrafiła przygoda. — Tak, tak: i pani dobra i nieboszczyk. — Już cała taka godna rodzina.
— Rzadko kto u nas w mieście tak dobrze mówi o ludziach, — pomyślał Kajtuś.
Na pożegnanie daje Andrzejowi złotą monetę.
— Za co? — Co też panicz? — Nie można.
Ale Kajtuś szybko wyskoczył z bryczki, bo już pociąg nadchodzi.
Pociąg gwizdnął. Pojechał.
W przedziale ciasno. Niemili ludzie mówią o nieciekawych sprawach.
Na piątej stacji usłyszał już Kajtuś cudzoziemską mowę.
Zmienił rozkazem ubranie, wyczarował walizkę skórzaną i bilet pierwszej klasy. — Zażądał: chce rozumieć zagraniczne rozmowy.
Akurat wracają tym pociągiem uczeni z Warszawy.
— Obawiam się, — mówi Francuz, — żeśmy źle zrobili. — Nie należało strzelać.
— Napewno źle, szanowny kolego, — mówi Włoch, — osobnik Iks, jak go nazwaliśmy, sam wyspę zatopił. Badałem to miejsce dokładnie. — Gdyby kule armatnie rozbiły zamek, zostałoby więcej gruzów.
— Może woda je zniosła?
— Nie. Stało się jakoś inaczej.
Wyjął z walizy ułamek skały.
— Spójrz kolega przez lupę. — Są tu kryształy, których niema na naszej planecie.
I rozpoczęli naukową dysputę, której Kajtuś nie zrozumiał, i mało go obchodziła.
— Ostatecznie można się zgodzić, że mamy do czynienia z mieszkańcem innej gwiazdy, gdzie istoty żyjące więcej wiedzą i więcej, niż my mogą. Co dla nas jest czarem, dla nich proste i łatwe, jak zapalenie zapałki.
— Cóż? — I w szkołach uczniowie nie lubią nowych zadań i ćwiczeń. I uczeni nie lubią rzeczy nowych, trudnych i niezrozumiałych. — Jakże przyznać się, że wierzymy, że duch Kopernika wcielił się w Gwiazdora i wywraca drzewa w parku?
— A jednak nowe, nieznane i coraz lepsze, to właśnie nasza, uczonych droga.
Jeść się Kajtusiowi zachciało.
Otwiera koszyczek z prowizją i na samej górze znajduje gałązkę wrzosu i kartkę z napisem:
„Na pamiątkę dla Kajtusia-czarodzieja od Zosi-wróżki“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.