Kajtuś czarodziej/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
Smok, rusałka, syrena. — Wiedza tajemna. — Kajtuś chce być czarodziejem. — Trzynaście czarów w szkole.

Kajtuś czyta.
Czyta o wojnach.
O podróżach.
Czyta o krajach i ludach. O zwierzętach i gwiazdach. I jak innym ludziom dzieje się na świecie.
No i...
Zdaje się, że wszystko dobrze.
Niby wie coraz więcej. Niby wie coraz lepiej. — Już prawie rozumie. Ale nie tak, jak chce. Nie wszystko dokładnie. — Zawsze jakaś tam tajemnica.

Aż doczekał się.
Pani akurat zastępowała chorego nauczyciela. — Była wesoła. — Chętnie odpowiadała. — Można się było dokładnie rozpytać.
Dawno już czekał Kajtuś na taką godzinę.
A zaczęło się jakoś od smoka na Wawelu, — od Krakusa.
— Były smoki czy nie? Ile głów miały? — Czy ziały ogniem? — Czy były rusałki i syreny?
Pani tłumaczy:
— Były zwierzęta skrzydlate. Ptaki przedpotopowe. — Były słonie — mamuty. Są wykopaliska.
— A król? A paź, a giermek królewski? — Książęta i rycerze? Czy trefniś musiał być garbaty? — Dlaczego astrolog i alchemik, i sennik egipski?
Pani opowiada o wróżbach i przepowiadaczach.
— Astrolog z gwiazd odczytywał przyszłość. — Alchemik robił złoto i lekarstwa: na starość i wszystkie choroby.
Usłyszał Kajtuś:
— Kamień filozoficzny. — Perpetuum mobile. — Wiedza tajemna.
Oddawna już czeka na taką godzinę.
— A magik, proszę pani? — A hypnotyzer? — A duchy? — Czy cyganki kradną dzieci i sprzedają do cyrku?
— Poczekaj. Nie wszystko odrazu.
Roześmiał się któryś, niby że to dziecinne pytania. Ale go pani ostro skarciła i dalej mówi:
— Tak było, tak jest, tak może będzie. To wiemy, tego nie wiemy. A śmiać się nie należy.
I już jakby z jednym tylko Kajtusiem rozmawia. Tak zrozumiale tłumaczy.
Czy żyli siłacze: Samson i Herkules? — I Madej? — I mistrz Twardowski? I Boruta? — Jaka jest różnica między czarodziejem i czarnoksiężnikiem?
Nagle...
Nieznośny dzwonek. Już się zrywają szczeniaki. — Dzwonek ostry, natrętny. — Hałas.
— Nie chcemy przerwy, — woła Kajtuś. — Niech pani dalej mówi.
Pani się uśmiechnęła.
— Dlaczego to cię tak zajmuje?
— Bo on jest, proszę pani, Kajtuś i kurzy, jak stary.
— Bo on chce być czarodziejem.

Zerwał się Kajtuś.
Przyskoczył. Zamierzył się. — Będzie awantura.
Nie!
Pani zmarszczyła brwi. Tak jakoś dziwnie spojrzała.
I tylko:
— Antoś, — proszę cię! — Zostań! — Wyjdźcie wszyscy z klasy.
Kajtuś czerwony zacisnął zęby. — Stoi — czeka.
Zostali we dwoje.
— Dziękuję ci, Antosiu, — mówi pani.
Dlaczego mnie drażnią? — Dlaczego przeszkodzili?
— Zastanów się. Jesteś rozumny człowiek.
Zdziwił się:
— „Człowiek”.
A pani mówi:
— Ty chciałeś słuchać po dzwonku, a oni nie. — Mieli prawo nie chcieć. — A ty nie przeszkadzasz nigdy? — Nie trzeba być takim porywczym.
Powiedziała pani:
— Porywczy, — nie: złośnik. Dziadek też był porywczy.

Pani wyszła.
Kajtuś został sam w klasie.
Stało się.
Już wie.
Już wie teraz.
Ten chłopak prawdę powiedział!
Już wie zupełnie na pewno.
Chce być czarodziejem!
Nie paziem królewskim, nie rycerzem, nie cyrkowcem i nie kowbojem. Nie magikiem, co sztuki pokazuje. Ani Ali-Babą, ani detektywem.
A właśnie czarnoksiężnikiem.
Teraz już wie stanowczo. A przeczuwał dawno.
Już nawet wtedy, gdy był mały, — gdy mama czytała bajki, gdy ojciec o dawnych dziejach prawił, a babcia opowiadała o dzikiem winie, o szczurach i o starym zegarze.
Nawet nie siłaczem, jak Herkules, i nie gwiazdą filmową. — Ani bokserem, ani lotnikiem.
Chce i musi poznać wszystkie zaklęcia.
Chce być potężny...
Ten chłopak prawdę powiedział...
Mówi pani, że niema zaklęć ani czarów.
Nieprawda. — Muszą być. — Są. — Pani ich nie zna. Bo co innego książki szkolne, a co innego wiedza tajemna.
Sam Mickiewicz pisał o Twardowskim. I królowie wierzyli. — Więc musi być prawda.
Pewnie astrolog tak czytał gwiazdy, jak Kajtuś w książce litery. — Jest. — Musi być eliksir na wszystkie choroby, tylko go zwyczajni doktorzy nie znają.
Mylił się Kajtuś, gdy myślał, że się dowie w szkole, że z książek wyczyta.
Nie. — Musi sam.
Będzie trudno. — Nic nie szkodzi.
Zacząć trzeba. — A gdy zacznie, to skończy.
Tak.
Chce mieć czapkę niewidkę i buty siedmiomilowe. I dywan, i torbę, i pierścień, i kurę, co znosi złote jaja. Nie zwyczajne, a złote. — Będzie mógł zaczarować, kogo zechce, — każdego nieposłusznego. — Będzie władcą najpotężniejszym. — Muszą go się słuchać.
Musi ćwiczyć wzrok. — Znajdzie jakoś pierwsze zaklęcie — jeden wyraz magiczny, indyjski albo grecki.
Postanowił. Ślubował.
Zaczął i kończy.

Od tej pory ma Kajtuś dwa różne życia.
Jedno zwyczajne: w domu, w szkole, na ulicy.
Drugie życie inne, własne, tajemnicze, wewnętrzne.
Niby nic.
Bawi się, goni, zakłada się, wygrywa i przegrywa zakłady; drażni się, przezywa i błaznuje.
Ale naprawdę, — rozmyśla o czarach i próbuje. — Różnie probuje — i czeka.
Ćwiczy wzrok i myśli. Myślą i spojrzeniem rozkazy wydaje.
Patrzy z całej siły na chłopca, który przed nim siedzi, na ławce. Patrzy i rozkazuje:
— Każę ci się odwrócić. Odwróć się.
Oczami i myślą woła, nie głosem.
Albo patrzy na nauczyciela.
— Chcę do tablicy. Żądam: niech mnie pan wywoła. — Chcę odpowiadać!
Albo na ojca.
— Chcę pięćdziesiąt groszy. Na kino. — Żądam. — Proszę. — Chcę być w kinie!
A no, — raz się uda, wiele razy się nie udaje.
Nic dziwnego. — Czary są trudne. — Zaczyna dopiero.
Kajtuś czeka cierpliwie.
Aż się doczekał.

Pierwszy czar był taki:
Pan chciał postawić zły stopień. Nie Kajtusiowi, nawet nie dobremu koledze, a zwyczajnemu chłopcu.
Kajtuś mocno pomyślał:
— Niech pióro zginie.
I zaraz pan się pyta:
— Gdzie pióro? — Przed chwilą leżało.
Chłopcy i pan szukają.
— Niema. — Kto zabrał?
— Nie ja... I nie ja.
Tymczasem dzwonek. — Pan wychodzi, a pióro leży na stole, jakby nigdy nic.

Drugi czar.
Pan pisze na tablicy. A Kajtuś:
— Niech się kreda zamieni w mydło.
Chce pan pisać dalej, — nie może. — Ogląda kredę. — Zły, mruczy coś pod nosem.
— Co się stało? — dziwi się klasa. — Co takiego? — Czego pan chce?
Ale zaraz pan kredę mocno nacisnął i pisze. Tylko się skrzywił.
I tak samo na geografji.
Pan stoi przed mapą i tłumaczy. — Nudna była lekcja.
A Kajtuś krótko tylko i prędko pomyślał:
— Niech się mapa przekręci do góry nogami.
Pan zamrugał. Zmarszczył czoło. Potarł oczy. — Chłopcy nawet nie zauważyli, bo po chwili mapa znów równo wisi.

Kiedy potem liczył Kajtuś, ile mu się czarów udało, — nie wiedział nawet, czy liczyć, czy to były czary prawdziwe.
Bo co?
Mogło się zdawać.
Może zasnął na chwilę znudzony, i tak się przyśniło. — Czasem trudno odróżnić, co sen, a co prawda.
A pióro, które znikło? — Często tak się zdarza.
Zginie coś. — Szukasz, szukasz — niema i niema. - Potem patrzysz: leży. Aż dziw. Aż złość bierze.
Kajtuś chciał mieć pewność, że to nie przypadek, nie sen, nie omyłka, — że naprawdę czar, a nie coś innego.
To tylko liczył, co bez czaru w żaden sposób nie mogło się zdarzyć.

Więc był w klasie chłopiec niezdara. Aż dokuczali, aż żartowali z niego.
Najgorzej na gimnastyce. A już najgorzej szło mu ze skokami przez linkę.
Mówią:
— Czego się boisz? Jak linka spadnie, przecież nie zabije.
Żal się Kajtusiowi zrobiło. — Bo czego od niego chcą? — Dobry, cichy chłopak.
Rozkazał czarodziejskim sposobem.
Udało się. — Oferma skoczył ponad linką. — Cały ogromny kawał. — Tak lekko, — chyba metr dwadzieścia.
— Zuch!
Chłopcy gęby pootwierali. Sam on skulił się przestraszony.
Krzyczą:
— Jeszcze raz. Jeszcze raz!
A ten w bek. Nie chce, nie będzie drugi raz skakał. Nie wie, co go podrzuciło.
Kajtuś uśmiecha się. Pomyślał:
— Ot, głupi naród.
Bo przyjemnie wiedzieć, czego nikt nie wie, rozumieć, czego nikt nie rozumie, i móc, czego inni nie mogą.
Tak, to był czar.
Ale co tam: niech będzie, że się udało nie na rozkaz Kajtusia.
Miał ważniejsze dowody.

Zadała pani ćwiczenie. — Nie chciało mu się, — nie napisał. — Ściągnie na pauzie od kolegi.
Ale nie lubi się prosić.
Może pani nie będzie sprawdzała?
Pani wywołała tego i owego. Wreszcie kazała Kajtusiowi pokazać zeszyt.
Przykro. — Przecież postanowił zawsze dla pani lekcje odrabiać. Bo lubi panią i wie, że pani go lubi.
— Co będzie, to będzie. — Chcę — żądam — rozkazuję. — Niech będzie napisane.
Idzie śmiało. Nawet nie otworzył zeszytu. Ale czuje, że musi się udać.
Zeszyt gorący taki, potem zimny, potem już zwyczajny. — Oddaje.
Pani zeszyt otwiera, czyta.
— Na miejsce. Bardzo dobrze.
Wraca Kajtuś, — siada.
Patrzy: jest ćwiczenie w zeszycie.
Pismo czarne, zwyczajne, potem blade, — już ledwo znać — i znikło.
Westchnął. Zmęczony się czuje. — W głowie mu się kręci.

Czar z rowerami.
Na pauzie.
Chłopaki gonią się, krzyczą, tłoczą i popychają. — Nudzi się. — Plątanina.
Kajtuś zły pomyślał:
— Niech będą wszyscy na rowerach.
Przestraszył się, kiedy zobaczył.
— Już dosyć!
Gdyby trwało dłużej, byliby się pokaleczyli, ręce i nogi połamali. — Nie umieją przecież, a zresztą, jak się zmieszczą, w dodatku rozpędzeni?
Cisza zapanowała;
Groźna.
Kajtuś blady, spocony.
— Niech zapomną, — rozkazał.
Skończyło się szczęśliwie.
Jeden tylko leży na podłodze, za głowę się trzyma. Nie wie, czy go kto popchnął, czy się sam przewrócił.
Tylko jeden spadł z roweru i nabił guza.
Zapomnieli wszyscy, tylko woźny rozgląda się niespokojnie. Może dlatego, że stary. Widać, że coś podejrzewa.

Potem siedzi Kajtuś w ławce i myśli, coby się stało, gdyby nie powiedział odrazu, że dosyć. — Jakby to się skończyło.
Wygląda tak, że trudniejsze są czary, które długo trwają.
Dlaczego jedno uda się odrazu, a drugie wcale?
Może i prawdziwi czarodzieje chcą czasem, a nie mogą? — Może czasem inaczej wychodzi, niż chcieli? — W bajkach mówi się o czarach, które się udały.
Kajtuś jest jakby uczniem dopiero. Bada, uczy się, probóje.

Było tak.
Była klasówka z rachunków.
Pan podyktował zadanie.
— Za trudne, — wołają chłopcy. — Nie wiemy. Nie możemy.
A Kajtuś:
— Niech się atrament zamieni w wodę.
I zaraz.
— Proszę pana. Atrament nie pisze. To woda.
Zawołał pan woźnego.
— Wczoraj nalałem, — mówi woźny. — Taki sam atrament, jak w całej szkole. Musieli chłopcy coś wsypać.
Dyżurny nie wie, nie widział. — Był atrament. Nikt kałamarzy nie ruszał. Jakżeby nie zauważył?
Pan polizał raz i drugi, wypluł, wzruszył ramionami. — Udaje, że rozumie.
— Poczekajcie. Powiem panu kierownikowi. Cała klasa będzie odpowiadała. — Dosyć tej łobuzerki. — Nie uda wam się. — Ołówkami pisać.
Ale nie mają ołówków. I klasówki nie było.

Jeszcze więcej zamieszania wywołał dziewiąty czar Kajtusia.
Były roboty.
Owszem, roboty mogą być przyjemne, jeżeli nauczyciel się stara, a chłopcy się słuchają. Bo jak nie, to roboty jeszcze się więcej przykrzą, niż zwyczajna lekcja.
Widzi Kajtuś, że do końca godziny daleko.
Już tydzień cały żaden czar się nie udał. Więc myśli: spróbuję.
— Chcę. Rozkazuję. Niech już będzie dzwonek.
Jest.
Ale inny, niż zwykle. Rozległ się, jakby z góry, jakby fruwał w powietrzu i dzwonił.
Wysypali się chłopcy z klas, ciekawi, dlaczego tak prędko, — uradowani są niespodzianką.
Pan kierownik zły wyszedł z kancelarji.
— Co tu się dzieje? — Dlaczego? — Kto?
— Ja nie dzwoniłem, — mówi woźny.
— Więc kto?
— Nie wiem.
Stoi stary, i łzy ma w oczach.
— Panie kierowniku, niech mi pan wierzy albo nie. — Nie jestem pijany. Nie pierwszy rok w szkole pracuję. — Znam figle chłopców. — I mówię: tu w szkole duchy jakieś gospodarują.
— Dobrze, dobrze. — Duchy. — Proszę do kancelarji. A chłopcy do klasy!
Przeciągnął się Kajtuś, ziewnął zniechęcony.
Że też nie można zrobić czegoś, coby naprawdę było ciekawe. — Zawsze się skończy jakoś głupio.
Niby czarodziej, — no i co z tego?
Żal mu woźnego. Bo co stary winien? — A wziął go kierownik do siebie i pewnie ruga.
Nie chciał Kajtuś naprawdę martwić nikogo.

Znów dwa ważne czary udały się Kajtusiowi, - jeden zaraz po drugim.
Był w klasie bogaty kolega.
Przynosi na śniadanie różne przysmaki. Łakomy i chytry, — nigdy nie poczęstował nikogo. — Przyniesie ciastko z kremem, potem papier wylizuje jęzorem.
Zaraz rano widzi Kajtuś, że żarłok wyjmuje swoją paczkę. — Kajtuś spojrzał ostro, chwycił głęboko powietrze — i:
— Niech ma żabę, zamiast śniadania.
Krzyk zaraz:
— Żaby w klasie.
Żarłok oczy wybałuszył, stoi jak nieprzytomny. Żaba skacze, a oni się śmieją.
— Patrzajta. Żabę przyniósł na śniadanie.
— Pewnie zagraniczna.
— Z kremem.
— Kiedy przyniósł, niech zjada.
Wchodzi pani do klasy.
Miała długą przemowę.
— Żart niemądry. — Ale gorzej, że ktoś zabrał dwie bułki z wędliną, ciastko i pomarańcz.
Widzi Kajtuś, że panią zmartwił, więc chce pocieszyć.
— Niech na stoliku przed panią leży róża.
Pożałował, że to powiedział, bo go coś w sercu kolnęło, coś szarpnęło we środku boleśnie. Jak iskra elektryczna albo ząb się wyrywa. Jakby się u niego ta róża wyrwała z piersi.
I leży na stoliku.
Wtedy pan się pytał:
— Kto zabrał pióro? Przed chwilą było.
Teraz pani:
— Kto tu różę położył? — Nie chcę. — Zawiele sobie pozwalacie.
Chłopcy proszą:
— Niech paniusia powącha. Niech pani weźmie. Już my mu odkupimy śniadanie.
Jedni proszą naprawdę, drudzy błaznują. Bo lubią, jak się coś takiego wydarzy.
Po lekcji składkę zrobili.
— Daj grosik do czapki, na głodnego żarłoka.
Dwanaście bułek, tuzin kupili, — całą torbę.
— Masz. Jedz. Na zakąskę. — Po żabie.

Dumny stał się Kajtuś. Nieprzystępny i niecierpliwy.
Byle co, zaraz mówi:
— Chcesz w zęby? — Głupi! — patrzcie go: osioł, udaje mądrego.
Już nikt go nie lubi — Bo rozbija się. Już nawet starszych zaczepia.
A pokłócił się z chłopcem z szóstego oddziału. — wyraźnie się narywa.
Otoczyli ich kołem. Dziwią się. Czekają na bójkę.
— Może i mnie przezwiesz osłem?
— Owszem. I ośle uszy ci przyprawię.
Miał Kajtuś w kieszeni lusterko, którem puszczał zajączki słoneczne po ścianie; nawet w klasie na lekcji.
Podaje mu lusterko i mówi:
— Masz. — Patrz.
Natężył myśl, — napiął jak łuk czarodziejską wolę. Zażądał. Rozkazał.
Ten patrzy: wydłużyły się uszy, urosły w górę. I znikło.
Co takiego? — Czy naprawdę, czy się tylko zdawało?
— Skąd masz to lusterko? — Sprzedaj. — Naucz, jak się to robi.
Zapomnieli o kłótni. Myślą, że jakaś sztuka.
— Oddaj, — mówi Kajtuś leniwie, z wysiłkiem.
Zlękli się. — Widzą, że stoi blady, — wargi mu posiniały. — Oparł się o ścianę.
Rozbiegli się. Kajtuś sam został.
— Trudny być musi czar zmieniać ludzi w zwierzęta, jeżeli same uszy tak mnie zmordowały.
Samotny się czuje i słaby.
Inaczej sobie to wszystko wyobrażał, gdy pragnął zostać czarodziejem.

Aż trzynasty czar i ostatni w miesiącu: muchy.
Pan objaśnia. Kajtuś nie słucha. Myśli o tem i owem. Nie wie nawet, gdzie jest i co się dzieje wokoło.
Czy róża, którą dałem pani, też zaraz znikła? — Może przeciwnie: nie zwiędnie, nie uschnie, bo czarodziejska, bo wyczarowana.
Patrzy na piec, na sufit, na ściany.
Widzi na piecu muchę.
Mucha idzie w górę, prędko, — jakby się spieszyła i bała się spóźnić. — Potem przystanęła, jakby sobie coś przypomniała, — i wraca. — I tak trzy razy: w górę, na dół, w górę, na dół — po piecu. Potem frunęła i znikła.
Czego szukała na piecu, dlaczego się obraziła?
Rozgląda się Kajtuś, a mucha siedzi na ścianie. — I tak samo: trzy razy w górę, trzy razy w dół. Więc chyba ta sama?
A na suficie cztery muchy; dwie duże, dwie małe. — Tak śmiesznie maszerują parami. — Przyleciała piąta.
Pan odwrócił się i patrzy na klasę.
— Zrozumieliście?
Przestraszył się Kajtuś, bo pan każe powtórzyć.
I nagle myśl:
— Żeby mucha siadła panu na nosie.
I mucha już siedzi i czeka na dalsze rozkazy.
— Niech trzy muchy...
— Niech pięć.
Siedzą. — Wszystkie na nosie.
Pan zamachnął się. — Wróciły.
Bo muchy są natrętne.
Byłoby się na tem skończyło.
Ale Kajtuś nawet nie sam, a jakby ktoś inny za niego rozkazuje:
— Niech tysiąc much.
— Dziesięć tysięcy... Na nosie.
Odrazu wali przez otwarte okna cała gromada, cała wataha tych much.
Kajtuś schował się pod ławkę, niby że spadło mu pióro, więc podnosi.
Pan powiedział coś czy krzyknął. Cisza, tylko — bzzz! — brzęczenie.
Potem pan wyleciał i trzasnął drzwiami.
Śmiech. Tupanie. — Biją z uciechy w pulpity.
Kajtuś wyłazi z pod ławki, a muchy partjami wylatują przez okno.
— Co to za wrzaski?
Zaraz kierownik, — i śledztwo.
— Nie my. — Pan widział: przez okno wpadły.
— Może nowy rój zakładają?
— Przecież muchy, nie pszczoły.
— Myślałem, że szarańcza.
— Może zwarjowały?

Pani była w klasie do końca godziny. — Potem poszli do domu; bo była narada.
Zamknęli szkołę na dwa dni i urządzili sprzątanie. — Chcieli nawet ściany malować.
Na bramie wisiała kartka:
„Z powodu remontu zajęć nie będzie do czwartku“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.