Kaśka Karjatyda (1923, dramat)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka Karjatyda
Podtytuł Melodramat w sześciu odsłonach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAŚKA KARJATYDA
MELODRAMAT
W SZEŚCIU ODSŁONACH
OSOBY:
BUKOWSKI, urzędnik.
TRAWIŃSKI, doktór.
WODNICKI, rzeźbiarz.
SZERKOWSKI.
JAN.
NIEMOWA.
MATEUSZ stróże.
JÓZEF
TOMASZ
INTROLIGATOR.
LOKAJ.
KARMELKARZ.
KRAWIEC.
ŻYD Z LOTERJĄ.
WYNAJMUJĄCY HUŚTAWKI.
OLEJAREK tkacze.
ŻWAN
KAŚKA OLEJAREK.
OLEJARKOWA.
CZEMPIELEWSKA.
BUKOWSKA.
MARYNKA.
JULKA.
ZOŚKA.
JÓZIA dziewczyny fabryczne.
ZUZIA
WOŹNY.
POSŁUGACZ SZPITALNY.
1 służące.
2
1 rzemieślniczki.
2
3
SIOSTRA MIŁOSIERDZIA.
POSŁUGACZKA SZPITALNA.
Sługi, żydówki, rzemieślniczki, fabrykantki, mały kowalczyk.
AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia kuchnię w pomieszkaniu Bukowskich. Na prawo drzwi wejściowe, na lewo prowadzące do mieszkania. Wysoko w górze małe okienko. Na ścianach półki, na nich rondle, samowar, garnki. W głębi komin, przy nim konewki, szafliki i balja. Na środku sceny kuferek zielony, na nim tłomok z pościelą. Na lewo koło drzwi łóżko puste z siennikiem nawpół napełnionym słomą.
SCENA I.
BUKOWSKI, CZEMPIELEWSKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKI
(łysy, chudy, zawiędły, stoi w szlafroku koło półek z dużą książką czarno oprawną w ręku. Czempielewska kończy wiązać pościel w prześcieradło).

Gdzie Czempielewska podziała durszlak?

CZEMPIELEWSKA
(mrukliwie).

No gdzie? musi być na półce.

BUKOWSKI.
Nie widzę! Gdzie jest durszlak?
CZEMPIELEWSKA.

Abo ja wiem!

BUKOWSKI.

A kto ma wiedzieć? ja? Czempielewska, skoro przyszła, podpisała się tu, w książce, że wzięła trzy durszlaki: jeden mały, drugi średni, a trzeci większy. Gdzie jest średni durszlak? (Czempielewska milczy). Będzie Czempielewska odpowiadać, czy nie? Czempielewska dostała trzy durszlaki, prawda? Podpisała się Czempielewska.

CZEMPIELEWSKA.

Podpisałam, ale durszlak się zużył. Bez co się pan teraz mnie czepia?

BUKOWSKI.

Zużył się durszlak? blaszany? zużył się? Wy, sługi, to i żelazo zgryziecie! Miłosierdzie Boże! nowy durszlak.

CZEMPIELEWSKA.

Jaki tam był nowy! Czego pan wydziwia? Stare durszlaczysko, całe było podziurawione.

BUKOWSKI.

Czempielewska mi za niego zapłaci! Ja Czempielewskiej odtrącę z pensji.

CZEMPIELEWSKA
z wściekłością, ujmując się pod boki).

Widzicie go! wytrąci mi z pensji! A niedoczekanie pańskie! Wytrącać mi będzie! Jeszcze czego!

BUKOWSKI.

Żebym wam wszystkim darowywał to, co mi natłuczecie i nagubicie, to niedługo musiałbym pójść na żebry.

CZEMPlELEWSKA.

Bez taki mały durszlak, stary i pokręcony. O Jezu miłosierny! Bez taki durszlak pan mnie chce ukrzywdzić i zaraz mi wytrącać z tych marnych zasług? A mało się to naharowałam, nalatałam po tych trzecich piętrach, bucików nadarłam, obcasów nawykrzywiałam? A mało to się kole pana naskakałam z pana chorobami i stękaniem? O Jezu najsłodszy i Matko przenajświętsza! Wy, coście widzieli pracę moją, nie dajcie mnie krzywdzić tak niegodziwie, bo chyba już nijakiej sprawiedliwości na świecie niema, skoro pan mi za ten durszlak będzie miał potrącić! (beczy głośno i siada na kufrze).

BUKOWSKI.

Cicho!... nie zuchwal się, bo ci do świadectwa wpiszę, żeś zuchwała i pyskujesz.

CZEMPIELEWSKA.
Ojej!... a to niech pan wpisze!... Myśli pan, że ja się tem świadectwem od państwa będę chwaliła? Takie państwo z trzeciego piętra, od tyłu je wchód bez kuchniom! To nie żadne państwo!
BUKOWSKI.

Cicho!... Gdzie jest blaszana łyżka?

CZEMPIELEWSKA.

Niech se pan szuka!

BUKOWSKI.

Schowałaś przecie do kuferka! Otwórz kuferek!

CZEMPIELEWSKA.

I zaraz! Bez świadków? Nie! Nie otworzę, trzeba świadków bo jak pan nie znajdzie, to ja pana zaskarżę o obrazę honoru! A!... a!... Widzisz go, jaki mądry!

BUKOWSKI.

Za łyżkę ci także wytrącę!

CZEMPIELEWSKA
(wybuchając wrzaskiem).

A Jezu miłosierny!... i za łyżkę także! abo to była łyżka? to był wiór, nie łyżka! Pan Bóg państwa pokarze za moje ciężkie krzywdy!

SCENA II.
CIŻ, BUKOWSKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKA
(młoda, ładna kobieta, w skromnym, niebieskim szlafroczku).

Co się tu dzieje? Dlaczego Czempielewska tak krzyczy? A mój Boże, czyż żadna służąca nie może od nas odejść bez krzyków i awantur?

BUKOWSKI.

Naturalnie... Paniby chciała, żebym oczy na wszystko zamknął i pozwolił, ażeby mi te darmozjady całe moje mienie rozniosły. Ale tak nie będzie! skoro żona jest lekkomyślna i marnotrawna, mąż musi myśleć o ładzie domowym. Czy pani wie, że przy tej czarownicy zginął durszlak średni, durszlak, moja pani, i łyżka blaszana? Czy pani wie o tem? (Bukowska milczy). Naturalnie! tobie to wszystko jedno! bo nie ty pracujesz, tylko ja i to ciężko, krwawo! I to ciebie nic nie obchodzi, że już się boki w samowarze pozapadały, a balja się rozeschła w piwnicy! to panią nic nie obchodzi! Grać tylko cały dzień trum-brum i fioczki-koczki na głowie zawijać... A tu, panie tego, dobytek z dymem idzie...

CZEMPIELEWSKA.

Niech mi pan da moje zasługi, bo ja się wyniosę.

BUKOWSKI.

Oddaj mi durszlak i łyżkę.

CZEMPIELEWSKA
(wrzeszcząc).

To pan chce, żebym darmo służyła? to pan za pracę moją ciężką nie chce mi nawet zapłacić? to ja tu harowałam bez co? to takie państwo! to dobrze! to sąd za mną sierotą się upomni... a państwo to i tak znani na całej ulicy, że już żadna porządna sługa się do nich nie zgodzi i nie wybędzie! Dobrze! dobrze!

BUKOWSKA
(do męża).

Mój Edgarze!

BUKOWSKI.

Co? co? Edgarze! co chcesz... żeby jej zapłacić?

BUKOWSKA.

Skoro się jej należy!

BUKOWSKI.

Mnie się także należy za durszlak i łyżkę...

SCENA III.
CIŻ, SZERKOWSKI, WODNICKI.
ஐ ஐ
WODNICKI
(młody, ładny chłopiec).

Ho! ho! cóż to, znowu batalja ze sługami? Słychać na schodach, jak wujaszek się złości. Dzień dobry wujeneczce!

SZERKOWSKI
(młody, znudzony życiem człowiek, wąsy obwisłe, bezustanna ironja).
Przepraszam, że w tak niestosowną chwilę.
BUKOWSKA.

Panowie pozwolą do pokoju... Prawdziwie to mieszkanie jest tak niewygodne... Wejście przez kuchnię...

SZERKOWSKI.

Nie miejsce człowieka, ale człowiek miejsce zdobi.

WODNICKI
(wskazując na Czempielewską).

Czasem człowiek miejsce szpeci!

CZEMPIELEWSKA.

A ten czego chce odemnie? Co się pan nademną natrząsa? Widzicie go! próżniak, gipsiarz, co figurki z gliny lepi, wydziwia się nad uczciwom sługom, co haruje za darmo w takim zatraconym domu.

SZERKOWSKI.

Pani ma rację złorzeczyć przeciwko niesprawiedliwości społecznego ustroju.

CZEMPIELEWSKA.

Za co mi pan od paniów wymyśla? co? Ja jestem ino Czempielewska, kucharka, ale wierna Czempielewska i krzywdzić się nie dam.

BUKOWSKI.
Cicho! będziesz ty cicho!
CZEMPIELEWSKA.

A pan czego mnie tyka? Co to ja z panem gęsi zaganiałam? co?

BUKOWSKA.

Proszę, niech panowie przejdą do pokoju. Mój mężu, idź z panami, ja tu Czempielewską wyprawię.

BUKOWSKI.

Kiedy ja muszę...

WODNICKI.

Nic wujaszek nie musi! Co to za manja, żeby ciągle do garnków się mieszać... To nie wujaszka wydział, niech wujaszek pójdzie z nami! (chwyta go wpół i wyciąga ze sceny). Chodź, Władek! (Szerkowski wychodzi). Czempielewska! valete!

SCENA IV.
BUKOWSKA, CZEMPIELEWSKA.
ஐ ஐ
CZEMPIELEWSKA.

Balete! co za balete? ty sam balete, wiercipięta jeden, a nie ja, wierna sługa.

BUKOWSKA
(szybko oglądając się na drzwi).
Moja Czempielusiu, niech Czempielewska zejdzie na dół i zaniesie ten list do pana doktora.
CZEMPIELEWSKA.

Ani myślę... niech mi pani przedtem zasługi zapłaci. Dosyć się tych kartek nanosiłam do tego czułego dochtora!...

BUKOWSKA.

Czempielewska wie, że to pan ma pieniądze, a że ja nic nie mam. Gdybym miała, zapłaciłabym Czempielewskiej natychmiast.

CZEMPIELEWSKA.

Tere fere kuku! A zresztą, abo to nie wstyd, żeby taka pani nigdy nie miała centa przy duszy, ino o wszystko opowiadała się mężowi?

BUKOWSKA.

To do Czempielewskiej nie należy.

CZEMPIELEWSKA.

Zresztą, ja z domu nie wychodzę, bo ja idę do służby do państwa adwokatów z pierwszego. I będę tu codzień przychodzić po moje pieniądze, dokąd mi państwo nie zapłacicie! O Jezu, taka krzywda! (idzie ku drzwiom wejściowym i woła wrzaskliwie) panie Janie! panie Janie! (odwraca się do Bukowskiej). I listu nie zaniosę, bo to tylko obraza Pana Boga takie listy, nic więcej! (woła) panie Janie! panie Janie!

JAN
(za sceną)
A czego?
CZEMPIELEWSKA.

Niech też pan Jan przyjdzie mi dopomoże przenieść kuferek i pościel na pierwsze.

JAN
(j. w.).

Zaraz idę!.

CZEMPIELEWSKA.

Dzięki miłosiernemu Bogu, już nie będę sobie nóg po trzecich piętrach obijać!

BUKOWSKA.

A ja tu mieszkam od pięciu lat.

CZEMPIELEWSKA.

To też pani do tego zwyczajna, a ja nie!

SCENA V.
CIŻ, JAN.
ஐ ஐ
JAN
(rosły, tęgi mężczyzna, w ubraniu stróża).

No jestem! (kłania się Bukowskiej). Dzień dobry wielmożnej pani.

CZEMPIELEWSKA.
Weźcie, mój dobry panie Janie, tę moją chudobę i zanieście na dół do państwa adwokactwa.
JAN
(bierze kuferek).

A no, to djabelnie ciężkie. Pani Czempielewska musi mieć chyba srebro w tej skrzynce...

CZEMPIELEWSKA.

Ja? Jezu miłosierny!... a gdziebym się tego srebra dorobiła?... Może tu? w tej kuchni? (zaczyna lamentować i mrucząc wychodzi, Jan za nią). A toć że mnie skrzywdzili, bo pensji mi nie zapłacili i zadatek chcom potrącić, i o ten durślak i łyżkę się upominają (głos jej ginie w oddali).

SCENA VI.
BUKOWSKA, później WODNICKI.
ஐ ஐ
BUKOWSKA
(sama).

Ach, Boże! Boże! cóż to za straszne życie! Wszak to wegetacja w nędzy i poniżeniu! Jakie z tego błędnego koła wyjście? żadne! całe lata jeszcze trwać muszę w tej upokarzającej niewoli! (siada przy stole i opiera głowę na ręku).

WODNICKI.

I cóż, wujenka pozbyła się tej pani Czempielewskiej?

BUKOWSKA
(ocierając oczy).

Tak, ale nie na długo! A zresztą, przyjdzie inna, będzie taka sama, a może jeszcze gorsza...

WODNICKI.

Czy wujenka gniewa się na mnie, że przyprowadziłem Szerkowskiego?

BUKOWSKA.

Nie. Ale przyznam ci się, iż dla mnie jest rzeczą żenującą przyjmować gości w podobnych warunkach.

WODNICKI.

Wujeneczko, to wszystko przesądy. Szerkowski porozumiał się z wujaszkiem i dyskutuje teraz w najlepsze nad drożyzną mieszkań w Warszawie!

BUKOWSKA.

Tem lepiej. Ale dlaczego właściwie ten pan do nas przyszedł? To dziennikarz? co? Widziałam go dwa razy u twojej matki.

WODNICKI.

Ja to później wujeneczce wytłumaczę. Tylko proszę, niech wujenka nie przeszkadza mu w rozmowie z wujem.

BUKOWSKA.
Ależ nie! nie! niech rozmawia, ile sam zechce! Boże drogi! także szczególne amatorstwo!
WODNICKI.

Dlaczego? Wujaszek jest bardzo interesującym okazem!

BUKOWSKA.

Jak dla kogo. Szczególniej, gdy jest chory.

WODNICKI.

No, wszakże teraz już ma się lepiej.

BUKOWSKA.

Tak, ale doktór jeszcze często przychodzi.

WODNICKI.

Ten z pierwszego piętra?

BUKOWSKA
(zażenowana).

Tak.

WODNICKI.

Julek Trawiński.

BUKOWSKA
(j. w.).

Tak.

WODNICKI.

To bardzo młody — świeżo upieczony doktór.

BUKOWSKA.

Ale bardzo — bardzo zdolny.

WODNICKI.
Ej, wujeneczko! wujeneczko!
BUKOWSKA.

Co?

WODNICKI
(całując ją).

Nic! nic! ale ktoby to po wujence przypuszczał? Taka trusia... coś niby tego!... a tu... no!... no!...

BUKOWSKA.

Nie wiem, o czem chcesz mówić.

WODNICKI.

Ale, widzi wujenka, o... nim!

BUKOWSKA.

Ależ zaręczam ci...

WODNICKI.

Dobrze! dobrze! niech wujenka za nic nie ręczy, bo nie wiemy, co nam jutro sądzono.

BUKOWSKA.

Lepiej idź do kantoru i dowiedz się, kiedy mi sługę przyprowadzą.

WODNICKI.

A zapisała się wujenka?

BUKOWSKA.
Wczoraj rano. Ale... w kantorze już znają mojego męża... więc...
WODNICKI.

Bodaj to być kawalerem! Człowiek sobie sam buty wyczyści, a o zamiatanie i ścieranie kurzu to się wcale nie troszczy! Choć ja od miesiąca mam już mego grooma.

BUKOWSKA.

A! tego niemowę!

WODNICKI.

A jakże! Ma przynajmniej tę jedną zaletę, że mi zuchwale nie odpowiada i nie może mnie skompromitować, upominając się głośno o pensję. Śpi na kupie gliny, a odziewa się w płachty, któremi drapuję moje modelki. Bardzo porządny chłopak, tylko trochę brudny. Może wujenka chce, to go wujence wypożyczę...

BUKOWSKA.

Nie — dziękuję ci! Zatrzymaj go dla siebie!

WODNICKI.

Dobrze! a tem lepiej, że właśnie pozuje mi jednocześnie do Dawida i lwa. Na Dawida jest tak jak jest, a na lwa odziewam go w starą wilczurę, aby tylko zachować linje i pozy. I zobaczy wujenka, że będzie z tego arcydzieło!! Niech żyje młodość.

BUKOWSKA.
Ach! ty sowizdrzale! Ale idź do pokoju, bo wujaszek gotów pomyśleć, że tu jakie spiski knujemy.
WODNICKI.

Na jego kieszeń! A to stary sknera!

BUKOWSKA.

Czy wiesz, że mi teraz każe podpisywać wszystko, co od niego wezmę na wydatki domowe.

WODNICKI.

A wujenka podpisuje?

BUKOWSKA.

No! cóż chcesz — muszę!

WODNICKI.

Jabym tego nie zrobił. No, uciekam!... a wujenka do nas przyjdzie?

BUKOWSKA.

Natychmiast... idź! idź!

WODNICKI.
(całując ją w rękę).

Jakie wujeneczka ma śliczne ręce, ręce próżniaka, prawdziwego próżniaka! Żeby też wujenka pozwoliła mi swoje ręce odlać w gipsie! to wujeneczkę nie będzie bolało. Troszkę ściśnie... nic więcej, a mnie się przyda!... Modele takie drogie u nas, we Lwowie... a przytem ręce brzydkie, połączenia ordynarne.

BUKOWSKA.
Dobrze!,.. dobrze!... przyjdę do ciebie którego dnia i pozwolę wymodelować moją rękę...
WODNICKI.

Dziękuję, wujeneczko, dziękuję! (wybiega).

SCENA VII.
BUKOWSKA, później KAŚKA i WOŹNY.
ஐ ஐ
BUKOWSKA.

Jak tu dać znać Juljanowi, że Czempielewska odeszła, że nowa służąca wejdzie do domu. Gotów znów dziś przysłać list, nie wiedząc, że Czempielewskiej już niema. Ach! mój Boże!... jak mnie to wszystko męczy!

(Pukanie do drzwi).

Kto tam? Proszę wejść (wchodzą Kaśka i woźny). A, to służąca, z kantoru z ulicy Strzeleckiej?

WOŹNY
(zapita twarz, długi, zielonkawy surdut).

Całuję rączki i tak, proszę wielmożnej pani.

BUKOWSKA.

Czy to panna, czy mężatka?

WOŹNY

Dziewczyna, proszę wielmożnej pani.

BUKOWSKA.

Służyła już gdzie?

WOŹNY.
U państwa Pinkusów, na Kopernika, proszę wielmożnej pani!...
BUKOWSKA.

A czy ma świadectwo?

WOŹNY.

A jakże (wyciąga rękę z kartką papieru).

BUKOWSKA
(czyta).

„Stojała przed bramą i biła piskata“. No, no, to nieszczególne świadectwo...

WOŹNY.

Niech wielmożna pani na to nie zważa. Wiadomo, jak nasza dziewczyna służy w izraelskim domu, to coś-nie-coś odpowie i taki pan zaraz wpisze: „była pyskata“. Ale ja ją znam od dziecka... to porzonna dziewczyna i bardzo rzetelnie uczciwa. Nie lwowska — i to coś znaczy, bo we Lwowie to się porzonna dziewczyna nie uchowa; a potem tęgie to i zdrowe. Wodę na piętro wydźwignie i na szczotkach przetańcuje po salonie, jakby jaka panna z cyrku...

BUKOWSKA
(do Kaśki).

Jakże ci na imię?

KAŚKA
(która do tej chwili stała owinięta chustką zbliża się cokolwiek i z ramion jej spada chustka. Uczesana gładko, włosy ściągnięte z czoła. Silna, rosła, tęga, bardzo łagodna i bardzo w obejściu kobieca. Mówi lękliwie i bardzo miłym głosem).

Kaśka, proszę wielmożnej pani.

BUKOWSKA
(patrzy na nią przez chwilę).

Umiesz gotować?

KAŚKA.

Tak sobie... kremu, ani galarety nie uradzę, ale proste potrawy umiem.

BUKOWSKA.

Roboty się nie lękasz?

KAŚKA.

Nie, proszę wielmożnej pani.

BUKOWSKA.

Pan jest ciągle chory... Trzeba co noc wstawać, gotować ziółka, samowar nastawiać...

KAŚKA.

To się wstanie, proszę wielmożnej pani!

BUKOWSKA.

Wodę musisz sama nosić, węgle także. Nie trzymamy posługaczki.

KAŚKA.
Dobrze, proszę wielmożnej pani!
WOŹNY.

Co do siły, proszę wielmożnej pani, we Lwowie mało kto jej zrówna.

BUKOWSKA.

Czy jesteś naprawdę taka silna?

KAŚKA
(łagodnie).

Bardzo, proszę wielmożnej pani!

BUKOWSKA.

Muszę cię ostrzedz, że pan jest trochę grymaśny i często może ci co przykrego powie...

KAŚKA.

To nic, proszę wielmożnej pani.

BUKOWSKA.

Podobasz mi się, bo ci uczciwie z oczów patrzy. A teraz chodź do pana i staraj mu się przypodobać. Chciałabym, ażebyś u nas została.

KAŚKA.

Ja takżebym chciała, proszę łaski pani.

BUKOWSKA.
Chodź do pokoju (wychodzą, woźny zostaje w kuchni)

SCENA VIII.
WOŹNY, później MARYNKA.
ஐ ஐ
WOŹNY.

Dla nich taki tłomok będzie w sam raz! Nic im przecie porządnego nie mogłem przyprowadzić! To musi być jakości paskudny latawiec ta Kasiuchna, choć to niby trzech zliczyć nie umie... Przyplątała się dziś rano do kantoru na ich szczęście... Ot!... zażyjmy tabaki! (zażywa).

MARYNKA
(fertyczna sługa, z grzywką, w różowym staniku. Pod pachą trzyma psa i prowadzi drugiego na sznurku. Zagląda ostrożnie przez drzwi.

Pani Czempielewska! pani Czempielewska! Jakto! niema nikogo?... A, to pan, panie Tarmosiński!... dzień dobry!

WOŹNY.

Dzień dobry pannie Marjannie! Czegóż to panna Marjanna szuka?

MARYNKA.

Ano, przyszłam do Czempielewskiej po klucz od góry.

WOŹNY.
Czempielewskiej już niema. Przyprowadziłem nową, jest w pokoju.
MARYNKA.

Hi! hi! hi! a cóż to takiego pan przyprowadził?

WOŹNY.

E!... taki jakiś tam wiejski tłomok! W sam raz dla takiego domu, jak ten.

MARYNKA.

Niech-no pan Tarmosiński spojrzy tylko na półki. Co to za naczynia? A gdzie rondle? Gdzie tu porzonna sługa by wybyła?

WOŹNY.

Ja też zawsze tu same wybirki przyprowadzam.

MARYNKA.

On — brekacz, ona — Boże odpuść! To nie żadne państwo, takie państwo!...

WOŹNY.

Ja się też tu nie spieszę, bo wiem, że takie piwne, jakie mi dadzą, to i wrony nie upoi... A pannie Marjannie dobrze?

MARYNKA.
Nieźle! Co pan chce! Jedna stara panna i te dwa psie koczkodony! Niańczę ich bez cały dzień, ale to nic — oberchapki mam dobre; pani wiecznie gubi klucze, bo tylko o tych małpikrólach myśli... (kopiąc psa). A ty pastrano! będziesz mi stać spokojnie!...
WOŹNY.

A to im panna Marjanna dojedzie!

MARYNKA.

A cóż pan Tarmosiński myśli, że będę jeszcze z temi poczwarami jakie fidrygance wyprawiała? Mało to się najedzą marcepanów i na aksamitnych poduszkach nawylegają?

WOŹNY

Pst!... idą!... (wyprostowuje się i staje u drzwi).

MARYNKA.

Ostanę, bom strasznie tego tłomoka ciekawa.

WOŹNY.

Co tłomok, to tłomok! Obaczy panna Marjanna!

MARYNKA.

Tem lepiej, będziemy mieli z czego się wyśmiewać! Pan Jan nam dopomoże.

WOŹNY.

Pan Jan zawsze służy tu za stróża?

MARYNKA.

A zawsze!

WOŹNY.
A ciągle taki... herzenfresser? niby taki, co pannom serce wyjada?
MARYNKA.

Cięgłem i wiecznie się koło której kręci.

WOŹNY.

A koło panny Marjanny?

MARYNKA.

Co też pan Tarmosiński plecie! czy też ja dla stróża stworzona? Żeby to jaki jentroligator, albo inszy jenżenier, toby co innego, ale taki hrabia od miotły! Boże zmiłuj się!

WOŹNY.

Pst!... idą!...

SCENA IX.
CIŻ, KAŚKA, BUKOWSKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKA.

Zostaniesz się natychmiast, moja Kasiu; po rzeczy pójdziesz wieczorem. Gdzie masz rzeczy?

KAŚKA.

Tu niedaleko, o jedną ulicę, u maglarki.

BUKOWSKA.

Nawet poślę ci po rzeczy stróża. Nie będziesz potrzebowała już wychodzić.

KAŚKA.
Dobrze, proszę wielmożnej pani.
MARYNKA
(na stronie do woźnego).

A to tłomok! wygląda jak grynadjer!

BUKOWSKA
(do Marynki).

Czego panienka chce?

MARYNKA.

Moja pani prosi pani, aby pani mojej pani dała klucz od góry.

BUKOWSKA.

Jutro — dziś jeszcze bielizna nasza wisi. Jutro rano Kasia bieliznę zdejmie.

MARYNKA.

Proszę pani, moja pani powiedziała, że pani to mojej pani klucz wiecznie na złość zabiera. To być nie może, bo ja poprałam dzisiaj prześcieradła psów i muszę gdzieś je powiesić. Ja pójdę do pana rządcego i powiem, żeby pani powiedział, żeby pani mojej pani oddała klucz od strychu.

BUKOWSKA.

Idź do pana rządcy, a teraz wynoś się ztąd razem ze swemi psami! (Marynka wychodzi) (do woźnego). Proszę przyjść za trzy dni po kantorowe.

WOŹNY.
Całuję rączki wielmożnej pani! A zdałoby się trochę co łaska jaśnie pani na piwo.
BUKOWSKA.
(po chwili wahania).

Dobrze, skoro przyjdziecie za trzy dni; teraz muszę zobaczyć, czy się ta dziewczyna na co przyda.

WOŹNY.

Dobrze, proszę wielmożnej pani (wychodzi, plując). Takie państwo!

BUKOWSKA.

Niech pan woźny weźmie ze sobą stróża i każe mu przynieść rzeczy tej dziewczyny, (do Kaśki) Mówisz, że u maglarki?

KAŚKA.

Tak, proszę pani!... na ulicy Krętej pod szóstym.

(Woźny wychodzi).


SCENA X.
KAŚKA, BUKOWSKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKA

Moja Kasiu, kuchnię trzeba trzymać czysto, bo to jedno wyjście.

KAŚKA.
Dobrze, proszę wielmożnej pani!
BUKOWSKA.

A nie nazywaj mnie wielmożną panią, mów poprostu: pani.

KAŚKA

Dobrze, proszę pani!

(Milczenie — słychać zdaleka muzykę fortepianową)
BUKOWSKA
(idąc ku okienku).

To pani adwokatowa codzień gra wieczorem. (Chwila milczenia). Ty zdaleka, Kasiu.

KAŚKA.

Z pod Igliniówki, proszę pani.

BUKOWSKA.

A co tam robiłaś?

KAŚKA.

Byłam na fabryce razem z siostrami i z ojcem, proszę pani.

BUKOWSKA.

Dlaczego przyszłaś do Lwowa?

KAŚKA.

Bo ja wiem... tak mnie coś ciągnęło... myślałam, że sobie los poprawię, bo strasznie ciężka praca na fabryce...

BUKOWSKA.
I tu trzeba pracować.
KAŚKA.

Pewnie... wszędzie trzeba pracować!

BUKOWSKA
(po chwili milczenia).

Masz rodziców?

KAŚKA.

Mam, proszę pani.

BUKOWSKA.

A tęsknisz za niemi?

KAŚKA
(cicho).

Bardzo, proszę pani!

(Milczenie).
BUKOWSKA.

Moja Kasiu... może tu przyniosą list... posłaniec... proszę cię... weź ten list i schowaj... a potem... oddasz mnie samej... nie panu.

KAŚKA.

A jak pan mnie o list zapyta?

BUKOWSKA.

To powiesz, że żadnego listu nie było, rozumiesz?

KAŚKA
(cicho).
Rozumiem, proszę wielmożnej pani.

SCENA XI.
CIŻ SAMI, WODNICKI, SZERKOWSKI, BUKOWSKI.
ஐ ஐ
BUKOWSKA.

Panowie już odchodzą?

SZERKOWSKI.

Dlaczego też pani nie jest szczera? Zadowolona pani, że się nas pozbędzie, prawda?

BUKOWSKA.

Ależ nie! przeciwnie!

(Ściemnia się).
WODNICKI.

Rzecz ułożona! za chwilę wujenka przyjdzie do mojej matki na herbatę, prawda? Wujaszek chory, nie może jej towarzyszyć; no, ale przecież to nie żadna racja, ażeby Wujenka zasunęła się w domu!

BUKOWSKI.

Znów powróci o pierwszej, albo o drugiej!

WODNICKI.

Ja sam wujenkę odprowadzę!

BUKOWSKA.
Ależ ja wcale nie mam ochoty...
WODNICKI
(po cichu).

Będzie Julek Trawiński, to chyba wujence wystarczy. A co! nie jestem poczciwy chłopiec? ha! Ładną gram rolę, ale co tam! zanadto kocham wujeneczkę!
BUKOWSKI}}

(do Szerkowskiego).

Pan dobrodziej niedługo zechce nas zaszczycić swoją obecnością. Z panem dobrodziejem można przynajmniej porozmawiać. Pan dobrodziej rozumie, że wobec tej drożyzny, jaka dziś panuje, każdy uczciwy człowiek musi pójść na żebry.

SZERKOWSKI.

Spodziewam się, panie tego. Ja sam już oddawna po żebrach chodzę.

BUKOWSKI.

Pan dobrodziej? co też pan dobrodziej mówi?

WODNICKI
(spostrzegając nagle Kaśkę, która usunęła się w kąt i podniosła na chwilę ręce w górę, ruchem Karjatydy).

Co za Karjatyda!

BUKOWSKI.

Gdzie?

WODNICKI.
Tu, koło komina!
BUKOWSKI.

Zwarjowałeś? To nie żadna Karjatyda — to Kaśka, nasza nowa sługa.

WODNICKI.

Co za pyszny model! Patrz Władek, jak wykuta z marmuru.

SZERKOWSKI
(kładąc monokl).

Rzeczywiście, wspaniała robota!

WODNICKI.

Żeby mi też chciała trochę pozować! Panienko! chciałaby też panienka zarobić trochę pieniędzy?

BUKOWSKI.

Zwarjował! Kaśka, zamiast pozować, będzie nastawiać samowar, a ty wynoś mi się i nie irytuj mnie swojemi głupstwami!

WODNICKI
(obchodząc Kaśkę dokoła).

Siła i wdzięk kobiecy połączone razem. To trudno znaleźć coś bardziej harmonijnego. Patrz tylko, Władek, na to śliczne pochylenie nogi.

SZERKOWSKI.
Poddanie się pod wiekuiste jarzmo wyzwolonych najmitów, jakimi są głupi.
WODNICKI.

A ramiona! patrz, jakie ramiona! (do Kaśki). Słuchaj, jeśli chcesz sobie zarobić trochę pieniędzy, to przyjdziesz do mnie na Jezuicką ulicę pod numer 18-ty. Taki duży, biały dom... Zapytasz o pana Wodnickiego! Rozumiesz?

KAŚKA
(nieśmiało).

Rozumiem, proszę łaski pana.

BUKOWSKI
(który przez ten czas szperał na półkach).

Jest! jest!

WSZYSCY.

Co takiego?

BUKOWSKI
(triumfalnie).

Średni durszlak!

SZERKOWSKI.

Nie może być!

BUKOWSKI.

A niech pan dobrodziej sam się przekona...

SZERKOWSKI.
Rzeczywiście! to wielkie i wielkie szczęście dla całego domu pana dobrodzieja. Żegnam państwa.
BUKOWSKI.

Dowidzenia!

WODNICKI.

Za chwilę, wujeneczko... prawda?

BUKOWSKA

Tak, najdalej za godzinę.

(Wychodzą Szerkowski i Wodnicki).


SCENA XII.
BUKOWSKI, BUKOWSKA, KAŚKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKI.

Zaraz zrobimy spis inwentarza.

BUKOWSKA.

Czy nie mógłbyś zostawić tego na jutro. Dziś Kaśka ma co innego do roboty.

BUKOWSKI.

Tak, a do jutra rano połowę naczyń wyniesie z domu.

BUKOWSKA.

Co też ty wygadujesz? To jakaś uczciwa dziewczyna.

(Ściemniło się).
BUKOWSKI
Naturalnie, dla ciebie wszystkie uczciwe, bo to co pokradną, to nie z twojej kieszeni.
BUKOWSKA.

Kasiu, zapal lampkę.

BUKOWSKI
(ciągnąc dalej).

To nie z twojej kieszeni i z lekkomyślności swojej nie zdajesz sobie nawet sprawy, jaka jest wartość pieniężna. (Do Kaśki). Miłosierdzie Boże! ta już zapala lampkę! Przecież jeszcze dzień biały! Zgaś mi zaraz lampkę i chodź do pokoju. Spiszemy inwentarz pokojowy. Zaczniemy od salonu... Jest szesnaście patarafek, pamiętaj sobie... szesnaście! Podpisz mi pod każdą zawartością osobno. Chodź! (Wychodzi, za nim Kaśka).

SCENA XIII.
BUKOWSKA, KAŚKA.
ஐ ஐ
BUKOWSKA
(sama).
Za chwilę go zobaczę! Przy ludziach znów trzeba przywdziać kaganiec na usta i serce — i kłamać, kłamać obojętność, podczas gdy dusza aż wyrywa się z piersi. Mówią, że on jest złym człowiekiem, że nie ma serca... co mnie to obchodzi; ja wiem to jedno, że go kocham! (opiera głowę pod okienkiem o ścianę) i że bez tej miłości nie umiałabym istnieć na świecie!

SCENA XIV.
BUKOWSKA, BUKOWSKI, KAŚKA.
ஐ ஐ
(Dłuższa chwila milczenia, słychać fortepjan w oddali, ciągle dolatuje głos Bukowskiego).

Co? Nie umiesz pisać?

GŁOS KAŚKI.

Nie, proszę łaski pana.

GŁOS BUKOWSKIEGO
(bliższy).

To jakie mi dasz pokwitowanie?

BUKOWSKA.

Och! ten głos nienawistny!

GŁOS BUKOWSKIEGO.

Bo musisz mi dać pokwitowanie!

BUKOWSKA.

Zmora mego życia!

(Bukowski i Kaśka wchodzą. Bukowski ma pod pachą dużą, czarną książkę).
BUKOWSKI.

Cóż, ty nigdy nie chodziłaś do szkoły?

KAŚKA
(zawstydzona).
Nie... moje siostry chodziły... proszę pana.
BUKOWSKI.

A ty dlaczego nie chodziłaś? z próżniactwa?

KAŚKA
(ciszej).

Nie... ale trzeba było młodszych dzieci pilnować, proszę łaski pana.

BUKOWSKI.

Lari fari!... Cóż ja teraz zrobię?

BUKOWSKA.

Niech podpisze znakiem krzyża.

BUKOWSKI.

E!... to nie żaden podpis. To łatwo sfałszować. Zresztą... masz tu pióro... siadaj na zydlu i pisz. Kaśka siada przy stole. Bukowska zapala lampkę. Bukowski daje Kaśce pióro i rozkłada przed nią książkę). Tu podpisz, jakoś do rąk własnych dostała kanapę, sześć krzeseł, dwa fotele, stół owalny, stół kwadratowy, szesnaście patarafek, dwa srebrne lichtarze, lampę i komplet „Kłosów“, „Kurjera Porannego“ i trzy oleodruki. To wszystko w dobrym stanie i prawie niezużyte. Obowiązujesz się takowe utrzymać w porządku i w chwili odejścia ze służby oddać tak, jak ci je było oddane. Zrozumiałaś? (Kaśka milczy). Teraz zrób krzyżyk, o tu, niżej, niedołęgo!... A nie zrób kleksa. (Kaśka kreśli krzyżyk, wyciągając język). No, dobrze... jutro zajmiemy się kuchnią... A teraz nastaw samowar, wyszoruj stół, kuchnię, rondle i możesz iść spać. Jutro weźmiemy się do porządków z gruntu.

(Wychodzi).
BUKOWSKA.
(do Kaśki).

Skoro podasz samowar, będziesz mogła iść spać. Jutro poszorujesz wszystko. Musisz być bardzo zmęczona.

KAŚKA.

Trochę, proszę łaski pani.

BUKOWSKA.

To też się połóż, moja biedna dziewczyno!

(Kaśka chwyta rękę Bukowskiej i całuje ją gorąco).
BUKOWSKA
(trochę wzruszona).

Dobranoc!

KAŚKA.

Dobranoc wielmożnej pani!

(Bukowska wchodzi do pokoju).


SCENA XV.
ஐ ஐ
KAŚKA
(sama).

Co on też za cyrograf kazał mi podpisać? Aż mnie ciarki po skórze przeszły. Niby mówi, że mi to wszystko, te kanapy i te stoły oddał, a przecież nic mi nie dał (zabiera się do nastawiania samowaru, fortepjan grać zaczyna). Jak to ten gra słodziutko, coś ci człowieka po sercu łechce!...(zbliża się do okienka). Już i gwiazdki po niebie się snują. Szkoda, że tylko taką szmateczkę nieba widać bez to okienko. Mój Boże! tam u nas wyjdziesz na łąkę, to nad głową cały dach nieba, a tu — po szmateczce i to jeszcze komin ci zasłania!...

SCENA XVI.
KAŚKA, JAN.
ஐ ஐ
JAN
(wchodzi z tłomokiem i z małą skrzyneczką).

To panny rzeczy?

KAŚKA
.

A moje! Dziękuję panu, że się fatygował.

JAN
(z głośnym śmiechem)

No! nie bardzo się tam sfatygowałem, bo chudoba panny nie ciężka! (Milczenie). Panna nie tutejsza?

KAŚKA.

Nie.

JAN.

To zaraz poznać! Panna zdrowa, rosła, tęga, nie taka, jak te nasze lwowskie dziewczęta, co to wymokłe, jakby cały rok ich we wodzie moczono. Panna tu nie wybędzie długo na tem miejscu.

KAŚKA
(rozwiązując pościel i układając na łóżku).

Dlaczego?

JAN.

E!... bo to państwo takie tam!... nic szczególnego. Ja tego nie mówię przez szacunek dla pieniędzy, bo ja to się pieniądzom nigdy nie kłaniam.

KAŚKA.

Pan strasznie przemądry.

JAN.

Pewnie! mało to się oczytałem? mało to się nasłuchałem, jak panowie gadali? Dlatego mam taką pogardę dla pieniędzy. Tu jest taki strabancel na pierwszem, co zawsze nad ranem wraca. Ja go dobrze znam po dzwonieniu, ale mu nigdy zaraz nie otworzę, choć mi i trzydzieści i czterdzieści centy w łape wsunie. Myślę zawsze: stój, stój, czekaj, marznij!...

KAŚKA

Ojej! Pan taki niepoczciwy.

JAN.

A jakże, bo ja tylko naukę szanuję. Jak kto nie uczony, to u mnie nic nie wart. Chyba, że to baba... Jak baba, to lepiej niech nic nie umie i niech będzie głupia...

KAŚKA.

A dlaczego?

JAN.

Dlaczego? ano nie wiem, ale niby tak zawsze panowie między sobą mówili.

KAŚKA.

Musi mężczyznom jest lepiej, jak kobiety głupie.

JAN.

Aha!

KAŚKA.

Bo się oni mądrzejsi wydają!

JAN.

Aha!... ale to panna cięta w gębie, jak widzę... ale zęby ma panna nie od uroku... ale tak się widać wybieliły i wyszlifowały na szarym chlebie!... (podsuwa się do niej). Panna ma wcale gładką buzię, tylko taka panna wielka i rosła, jak mężczyzna.

KAŚKA
(zmieszana).
E!... gdzie ja tam mam gładką buzię... co też to pan wygaduje...
JAN
(wyciągając rękę ku jej twarzy).

Ano, może mi się zdaje, to się przekonam!

(Kaśka porywa samowar i wybiega do pokoju).
JAN
(sam, później Kaśka).

Uciekła... E!... to jakaś strasznie zacofana dziewczyna! Kiedy uciekła, to mniejsza z tem, nie będę jej gonił! Taka tam!... Boże!... w chustce na głowie i to chce być harde!... Inna toby mi sama pod rękę podlazła, a ta się stawia. Nie będę do niej gadał. A zresztą, to nie honor tam gadać z taką biedotą. Bo już ją tłomokiem w kamienicy przezwali. A jakże — przed bramą.

(Kaśka wsuwa się ostrożnie do kuchni i staje przy progu).
JAN
(z arogancją, kładąc czapkę na głowę).

Może panna wejść, bo panny nie ukąszę. Ojej! jak się to panna boi o siebie, jakby była ze szkła!... Niech panna tylko uważa, żeby się na lwowskim bruku nie rozbiła, bo o to to łatwo... ho! ho!... bardzo łatwo!... szczególniej, jak się tak nosa do góry zadziera! (zmienia ton). A do meldunku jutro przyjść do pana rządcego!... Rozumie panna? (wychodzi, trzaskając drzwiami).

KAŚKA
(sama).

Mój Boże!... Co się jemu stało? Tak się rozgniewał na mnie, że nie dałam się uszczypać w policzek!... Jakże ja mogłam na to pozwolić? Nie dlatego, żeby to był despekt, ale go się przelękłam, bo, choć ładny mężczyzna, ale tak jakoś strasznie patrzy, że aż człowieka do wnętrza świdruje... Będę się od niego zdaleka trzymała. (Porządkuje w kuchni). Dlaczego on mówił, że ja tu nie będę? Pan jakiś trochę zwarjowany, ale to stary człowiek, to mu wszystko wolno. A pani to taka dobra, jak anioł... tylko... dlaczego ona kazała mi kłamać przed panem. Ja nie potrafię... ja się zaraz czerwienię, jak kłamię... pan pozna... a potem ksiądz na spowiedzi nie każe kłamać, a tu przecież trzeba pani słuchać... (zbliża się do łóżka). Położę się chyba, bo bez ten dzień to tyle się nachodziłam, że aż mi się ćmi w oczach... (rozwiesza na ścianie nad łóżkiem obrazy). A ot i moje świętości będą czuwać nademną. I Marja Najświętsza i Anioł Stróż i Święta Katarzyna, moja patronka...

JAN
(wsuwa głowę przez drzwi).

Panna już śpi?

KAŚKA
(zmieszana).

Nie... abo co?

JAN.
Nic, ino chciałem powiedzieć, że wedle tego meldunku, to jutro o dziewiątej, a nie o ósmej trza przyjść do pana rządcego.
KAŚKA.

Dobrze, przyjdę!

JAN
(wchodząc do kuchni).

Panna nie zawzięta? (Kaśka milczy). To dobrze, że panna nie zawzięta, bo ja zawziętych dziewczyn nie lubię. I nie trza mi się stawiać okuniem, bo ja do tego nie zwyczajny.

KAŚKA.

Ja też nie zwyczajna, żeby mnie pod brodę szczypać.

JAN.

E!... naprawdę?...

KAŚKA.

Jak matkę kocham.

JAN.

No... to... ja pannę przepraszam... Ja nie wiedziałem, że panna taka harda.

KAŚKA.

Każden ma swój honor.

JAN.

Bardzo słusznie! (po chwili). Może pannie wody przynieść?

KAŚKA.
Dziękuję... Żeby mi pan pomógł tego świętego zawiesić, toby pan był grzeczny.
JAN.

Dobrze!... (bierze w rękę obrazek nalepiony na tekturę). To nie żaden święty!

KAŚKA.

Nie święty?

JAN.

Nie — to Napoleon.

KAŚKA.

A... to Napoleon nie był święty?

JAN.

Nie!

KAŚKA.

Mój Boże! a ja się codzień do niego modliłam!...

JAN
(wiesza obrazek).

No! teraz jest dobrze... No, to dobranoc pannie!

KAŚKA.

Dobranoc panu!

JAN
(we drzwiach).

Dobrej nocy!

KAŚKA.

Nawzajem!

(Jan wychodzi).
Aż mi lżej na sercu, że się z nim pogodziłam. Zawsze to lepiej ze stróżem być w zgodzie, bo to kamienica duża i sług jak mrowia, to mogą jeszcze się z człowieka wyśmiewać, abo co... (Po chwili). Zmówię pacierz... (klęka przy łóżku i szepcze pacierz, słychać znów fortepjan). „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój...“ W głowie mi się mąci, już i wyrazów połapać nie mogę... „Jak we dnie, tak i w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy“. U nas w domu już rodzice śpią i siostry poszły na łąkę i tam śmieją się z innemi dziewczętami... (wzdycha). Mój Boże! (szepcze pacierze).


SCENA XVII.
KAŚKA, BUKOWSKA.
ஐ ஐ
(Bukowska, w strojnej sukni, okryta płaszczem, wsuwa się do kuchni i podchodzi do Kaśki, która drzemie, oparłszy głowę na wyciągniętych rękach).
BUKOWSKA.

Kasiu!

KAŚKA
(budząc się).

Słucham wielmożnej pani!

BUKOWSKA
(pochylona, cicho).
Ja późno powrócę. Zostaw drzwi od kuchni otwarte, nie zamykaj na klucz.
KAŚKA
(klęcząc).

Dobrze proszę pani!

BUKOWSKA
(j. w.)

A gdyby się pan pytał ciebie, dlaczego drzwi nie zamknięte — nie mów, że to ja kazałam zostawić otwarte, tylko powiesz, żeś zapomniała zamknąć.

KAŚKA
(j. w.)

Dobrze, proszę pani!

(Bukowska wychodzi).
KAŚKA
(sama, ciągnie dalej pacierze).

Siódme nie kradnij, ósme nie mów fałszywego świadectwa... (szepcze bez związku, głowa jej opada na złożone ręce; fortepjan gra ciągle; Kaśka zasypia)

(Powoli zasłona spada).
AKT DRUGI.
Scena przedstawia lesistą okolicę. Huśtawki, gra w kręgle, stoliki i ławki, na nich kufelki i butelki. Katarynka gra wrzaskliwie chwilę przed podniesieniem zasłony. Na scenie pełno ludzi niskiej klasy, sług, rzemieślników. Żydzi chodzą, roznosząc grę w loteryjkę. Żydówki sprzedają pomarańcze. Służące bujają się na huśtawkach. Mężczyźni, bez surdutów, grają w kręgle. Na najbliższej huśtawce stoi Marynka, wystrojona, w rękawiczkach i kapeluszu. Pod huśtawką gromada młodych ludzi, odświętnie ubranych; przypatrują się jej z admiracją.
SCENA I.
MARYNKA, ZOŚKA, JULKA, RÓZIA, INTROLIGATOR, KRAWIEC, LOKAJ, później CZEMPIELEWSKA i KARMELKARZ, POLICJANT, ŻYD z loteryjką, ŻYDÓWKA z pomarańczami, KATARYNIARZ, WŁAŚCICIEL HUŚTAWEK, 1 GRAJĄCY w KRĘGLE, 2 GRAJĄCY w KRĘGLE, 3 GRAJĄCY w KRĘGLE, 1 RZEMIEŚLNICZKA, 2 RZEMIEŚLNICZKA, SŁUGI, RZEMIEŚLNICY, DZIECI, PRZEKUPNIE.
ஐ ஐ
MARYNKA
.
(na huśtawce).
Wyżej!... wyżej!...
INTROLIGATOR.

A to z panny Marynki nienasytek! Furt wyżej i wyżej!... Toć chyba chce się na drzewa dostać...

KRAWIEC.

Albo się grzmotnąć o ziemię...

MARYNKA.

Pan mnie nie będziesz podnosił.

KRAWIEC.

Phi!... kto wie!... a może nie będzie się już poco schylić!...

MARYNKA.

Niema strachu!... Ja tam nie zlecę! (do innych dziewcząt na huśtawkach). Hę! Cóż wy tam, zmokłe kury? boicie się, czy co, że tak po ziemi pełzacie, jak jakie robaki?

JULKA
(na huśtawce).

Abo mnie zaraz mgłości chwytajom!

MARYNKA.

O, Jezus Marja! a to ci dulcynella! To zleć z huśtawki, kiedyś taka.

ZOŚKA.
Ja mam też krążka w głowie!
KRAWIEC.

To pewne i to nietylko na huśtawce.

ZOŚKA.

Pan jest za dowcipny, panie Mydłek; pan się nie uchowa!...

JULKA.

Panu Mydłkowi brak politury!

KRAWIEC.

Jak w jakiem towarzystwie.

MARYNKA.

Pan nie bądź za przyścibny, bo pan możesz tego pożałować. No, a teraz dosyć tego bujania. Proszę przestać, zesadzić mnie na ziemię i zaprowadzić na piwo.

KRAWIEC.

No, to ja daję nura!

INTROLIGATOR.

To wiadomo, że gdzie jest częstunek, tam zawsze pan Mydłek daje nogę. (Do Marynki). Panna Marynka zrobi mi ten honor i pójdzie ze mną na piwo!

MARYNKA.

Z przyjemnością!

(Introligator zsadza Marynkę na ziemię. Inne dziewczęta schodzą również z huśtawek, ale na ich miejsce wchodzą jeszcze inne).
WŁAŚCICIEL HUŚTAWEK.

Proszę o sześć centy za kurs!

INTROLIGATOR.

Panna Marynka pozwoli...

MARYNKA
(niedbale).

Niechaj!

(Siadają przy stoliku, przyłącza się do nich Julka i Lokaj)
LOKAJ.

Państwo pozwolą usiąść przy tym stole?

INTROLIGATOR.

Jakże... prosiemy! Hej! żyd! dwa ciemne! A pannie co? coś słodkiego? może waniljówki, wiśniówki, anyżówki, korczakówki, herbatówki?

MARYNKA

Coś letkiego... na ochłodzenie... Kminkówki — jak panna Julcia myśli?

JULKA.

Niech będzie kminkówka!

LOKAJ.

I prezli? Hej, prezlarz!

(Prezlarz podchodzi, dziewczyny wybierają z kosza prezle).
1 GRAJĄCY W KRĘGLE.

A to psie gorąco!

2 GRAJĄCY W KRĘGLE.

Chyba zdjąć kamizelki.

1 GRAJĄCY.

Nie można, są damy!

2 GRAJĄCY.

To nie damy, to nasze żony!

1 GRAJĄCY.

E, zawsze nie wypada! No, uwaga! teraz mój rzut!

(Krzyk między grającymi).

Ho! ho! zwalił wszystkie! zwalił!...

ŻYD z LOTERYJKĄ
(podchodzi ku rzemieślniczkom).

Może też panie chcą co pięknego wygrać? O, tu jest cukierniczka, tu lichtarz z prawdziwego sławskiego srebra... a tu bransoletka z echt paryskim djamentem. Stawka pięć centy. Niech się panie obywatelki zdecydują!

1 RZEMIEŚLNICZKA.

Dość, oszuście! wydrwigroszu!

2 RZEMIEŚLNICZKA.
Idź drugich cyganić, nie nas.
ŻYD.

Czego się to zaraz ciskać i rzucać? czego? Takie godne panie obywatelki i takie niegrzeczne. Lichtarz fain, jak gwiazda... postawić na komodzie... aj jaj, co za rarytne sztukie!

3 RZEMIEŚLNICZKA.

A możeby tak sprobować?...

1 RZEMIEŚLNICZKA.

Niech pani da pokój! Żyd zawsze panią okpi. To już nawet w gazetach stało, że takie loteryjki to ino szachrajstwo...

ŻYD.

Co to szachrajstwo? dlaczego szachrajstwo? A gazety to także nie szachrajstwo? Czego takie brzydkie gadanie. Jak ta pani chce sobie pograć, czego nie ma sobie pograć? (rozkłada loteryjkę). Pani dobrodziejka sobie numerek wybierze.

3 RZEMIEŚLNICZKA.

Ano — nie wiem jaki!

ŻYD.

A ile u pani dobrodziejki lat?

3 RZEMIEŚLNICZKA.
A tobie co do tego?
ŻYD.

Ja przepraszam, ale ja chciałem, żeby pani postawiła na ten numer, co pani lata.

3 RZEMIEŚLNICZKA.

Postawię na lata mego zięcia. Czterdzieści trzy.

(Żyd stawia gałkę).
ŻYD.

Ano, to już takie moje nieszczęście! Pani dobrodziejka wygrała.

3 RZEMIEŚLNICZKA.

Ha! ha! wygrałam! Co?

ŻYD.

Ano, ten śliczny garnuszek. To z samej chińskiej porcelany! Ajaj, jaką ja mam stratę!

3 RZEMIEŚLNICZKA.

Dawaj garnuszek! (żyd daje garnuszek). Niczego, niczego!

ŻYD.

Co to niczego? to najfajniejsza porcelana, jaka jest na świecie!

2 RZEMIEŚLNICZKA.
Rzeczywiście, wcale niebrzydki garnuszek i imię pięknie wypisane i oto dwa gołąbki na froncie.
3 RZEMIEŚLNICZKA
(z ferworem).

No, jeszcze raz, panie żyd! Znów czterdzieści trzy.

ŻYD.

Niechaj będzie (kręci ruletką). Ajaj! znów pani wygrała!

WSZYSTKIE RZEMIEŚLNlCZKI.

A co? co?

ŻYD.

Lizeczke ze srebra reswuskiego. Ajaj, co też to za moja strata!...

3 RZEMIEŚLNICZKA.

No, moja pani, łyżeczkę wygrałam!...

1 RZEMIEŚLNICZKA.

No, to i ja spróbuję.

2 RZEMIEŚLNICZKA.

Ja także!

(Otaczają żyda i grają w ruletę).
INTROLIGATOR.

No, a teraz czego się napijemy?

MARYNKA.

Aby coś letkiego... Niech będzie anyżówka!

JULKA.
Niech będzie anyżówka!
INTROLIGATOR.

A my, piwa, panie Ignacy!

LOKAJ.

To moja kolej.

INTROLIGATOR.

Przepraszam, proszę mnie tu honor zostawić! to moja kolej!

MARYNKA.

Patrzcie ino, jak to krawiec z boku zagląda. Myśli, że go do stołu może zaprosimy!

LOKAJ.

Nie potrzeba takich igielmacherów, obejdzie się!

(Wchodzi Czempielewska wystrojona, przy niej Karmelkarz).
CZEMPIELEWSKA.

Kłaniam! witam!

MARYNKA.

A! pani Czempielewska! prosiemy do kompanji!

CZEMPIELEWSKA.
Dziękuję, muszę się puścić na spacer, bo tylko co zesadził mnie z djabelskiego młyna pan Stefan, (prezentuje Karmelkarza). Mój narzeczony.
WSZYSCY.

A!...

CZEMPIELEWSKA.

Ano tak; pomyślałam sobie, że smutno samej na świecie i pan Stefan, z zawodu karmelkarz, prosił mnie o mojom rękę. Zgodziłam się, bo i cóż miałam robić!

LOKAJ.

Doskonale pani Czempielewska zrobiła...

CZEMPIELEWSKA.

Ano, to się wie. Bez całe życie służyć po obcych, to już wole być panią na siebie i wysługiwać się swoim.

LOKAJ.

Niechże państwo siadają. Prosiemy pięknie.

CZEMPIELEWSKA.

Dziękuję, jeszcze na karuzel trochę wsiądę, bo chcę użyć jeszcze panieńskiej swobody. Pięknie się kłaniamy. Panie Stefanie, ukłoń się pan i chodźmy!

(Wychodzą).

MARYNKA.

Czy to niemowa ten karmelkarz?

JULKA.
Ano, musi go co... Ale dobrze, że i takiego dostała.
MARYNKA

Zobaczycie... on jej wytnie kuranta.

LOKAJ.

Bardzo być może! wygląda na mądrą rybę, choć tak jak ryba nic nie gada... do tej chwili

JULKA.

Ale co to znaczy, że Jana do tej chwili niema? Nie wiesz Marynka?

MARYNKA

Ach, Jan!... Żebyście wiedzieli — to skonać można od śmiechu! Jan się kocha w tej wielkiej Kaśce z trzeciego od Bukowskich!

WSZYSCY.

Nieprawda!

MARYNKA

Jak Bozię kocham! Wodę jej nosi, węgle z piwnicy... Przed bramą to jeszcze nie wystają, bo ona to udaje niby świętoszkę i nie chce. Ale my wiemy, co to za jedna. Przybłęda... Bóg wie skąd to się przywlokło, obdarte, Boże... Służyła u żydów, a teraz u takiego państwa, że to gorsze, niż żydy. Prawda, Julka? żadna porządna sługa się z nią nie zadaje w kamienicy, a jak idzie bez dziedziniec, to my aż się pokładamy od śmiechu.

LOKAJ.
Niezgrabna, jak kloc, ale ładna dziewczyna.
MARYNKA.

Ojej! też także ładność!... czysty grynadjer. A nie ma ani jednej uczciwej kiecki na grzbiecie. W niedzielę to z nikim nawet wyjść nie ma na spacer i wiecznie idzie do kościoła wysiadywać w kącie, jak stara Czempielewska.

WSZYSCY.

Ha! ha! ha!

LOKAJ.

Ale to jej panna Marynka dojeżdża! A dlaczego też to panna Marynka tak tej Kaśki nie lubi?

MARYNKA.

Może pan Ignacz myśli, że to bez zazdrość — to się pan Ignacz grubo myli...

LOKAJ.

Bo ten Jan to się kiedyś około panny Marynki uwijał.

MARYNKA.

No, to i co z tego? Nie chciałam go i dosyć!... taki tam stróż... mnie trzeba, żeby to był ktoś fachowy i jenteligentny. A zresztą, zobaczymy jeszcze... Jan tu dziś przyjdzie; mówił mi wczoraj, że przyjdzie.

LOKAJ.

Może z Kaśką.

MARYNKA.

Co też pan Ignacz wygaduje; gdzieżby on z takim tłomokiem publikował! A toć ona nie ma nawet kapelusza...

(Wszystkie rzemieślniczki zaczynają krzyczeć):

Szachraj! oszust! okpił nas! okradł!

WSZYSCY.

Co się stało?

(Znów zamieszanie).
ŻYD.

Niema tu żadne szachrajstwo!... wszyscy grali po dobrej woli!

RZEMIEŚLNICZKI.

Oddaj nam nasze pieniądze!

POLICJANT.

Co to jest? co to za hałasy? Stile! ruhig! was wolle das sein!

RZEMIEŚLNICY.

Żyd psia wiara okradł nasze żony!

ŻYD.

Nieprawda! Ja to panu komisarzowi opowiem...

(Wychodzą wszyscy wrzeszcząc, za kulisy).
ZOŚKA.
(na huśtawce).
Warjaty jadą! warjaty!
WSZYSCY.

Gdzie? gdzie?

ZOŚKA.

O, na maszynach! I kobieta tyż ubrana za mężczyznę!

(Wjeżdżają dwaj cykliści i jedna cyklistka).

WSZYSCY.

Warjat! warjat!

(Cykliści zsiadają z maszyn i idą do bufetu).
INTROLIGATOR.

Jezu, jak to wygląda! jak hecarz, czy co!

MARYNKA.

Niech pan nie wydziwia, bo to bardzo szykantne takie ubranie.

INTROLIGATOR.

A przez co te państwo tak na tych włóczybiedach jeżdżą?

LOKAJ.

Bo nogi mają poderwane, nie mogą już chodzić, więc na maszyny powłazili.

(Cykliści siadają na maszyny i odjeżdżają).
WSZYSCY.

Warjat! warjat!

INTROLIGATOR.
Strasznie się dziś hołoty naschodziło. Aż niemiło tu siedzieć.
MARYNKA.

Prawda, same koczkodony!

LOKAJ.

O tak, z tym wielkim nosem podobne w kubek do swojej pani!

(Kelnerzy zapalają latarki kolorowe).

Ha! ha! ha!
WSZYSCY

MARYNKA.

A ten kataryniarz to podobny do swojej pani!

WSZYSCY.

Ha! ha! ha!

(Ściemnia się).
MARYNKA.

Już i wieczór... zapalają lampy.

JULKA.

Będą fajerwerki i rakiety, a potem tańce.

MARYNKA.

Ojej! także tańce! to obczaszy można pogubić. Ja tam nie będę tańczyła. Przejdźmy się trochę, bo mi się w głowie zaćmiewa...

(Mężczyźni podają im ręce i szykują się do wyjścia, w tej chwili z lewej wchodzi Jan i Kaśka. Kaśka bez kapelusza, z gołą głową, w różowej krochmalnej sukni, w chustce na plecach).

SCENA II.
ஐ ஐ
INTROLIGATOR.

A... ot i pan Jan!

JULKA
(do Marynki).

Z Kaśką!...

MARYNKA
(wściekle).

A!...

JAN
(podchodząc do Marynki).

Dzień dobry pannie Marynce. Cóż, dobrze się panna Marynka bawi?

MARYNKA
(wściekła).

Dobrze! Ale gdzież to pan Jan się w podróż wybiera?

JAN.

Ja? zkąd? Co też to panna Marynka wygaduje!

MARYNKA.

Ano, myślałam, bo widzę, że pan Jan z tłomokiem chodzi...

(Wszyscy śmieją się i uciekają).
JAN.
A to psia wiary!
KAŚKA
(zatrzymując go).

Panie Janie! Ja pana Jana bardzo proszę...

JAN.

To dla panny Kasi tylko zrobię, że tej jędzy nie obiję, jak na to zasługuje!

KAŚKA
(smutnie).

Na co to, panie Janie? Ona tak mówi nie bez złość, ale bez głupotę. A potem, ja mówiłam panu Janowi, że się na wstyd narazi, jak będzie ze mną na spacer chodził. Ja się nie mam w co ubrać, a te panny takie elegantki.

JAN.

Panna Kasia nie potrzebuje żadnego stroju, bo panna Kasia jest zawsze najpiękniejsza dziewczyna w świecie.

KAŚKA.

Co też pan Jan mówi i wygaduje! ja nie mam nawet kapelusza.

JAN.
To co mi z tego? Ma za to panna Kasia takie śliczne włosy, takie warkocze, że to aż ziemi sięgają. Ja raz podejrzałem, jak się panna Kasia rano czesała.
KAŚKA
(zawstydzona).

O, mój Jezu!... a co też to pan Jan widział?...

JAN.

No, nic, nic, niech się panna Kasia uspokoi. A może się panna Kasia chce pohuśtać?

KAŚKA.

Broń Boże!

JAN.

Dla czego?

KAŚKA.

Bo się wstydzę.

JAN.

Ojej, jaka panna Kasia wstydliwa!

KAŚKA.

Znów się ze mnie śmiać będą.

JAN.

Chciałbym to widzieć! Już ja honor panny Kasi obronię...

KAŚKA.
Niech pan z niemi kłótni nigdy nie zaczyna, ja pana Jana o to bardzo proszę, bardzo proszę... One się później będą na mnie mściły. I tak ja już spokojnie bez dziedziniec przejść nie mogę, tak się ze mnie wyśmiewają.
JAN.

A to jędze! Ale niech panna Kasia siada, napijemy się troszeczkę.

KAŚKA.

Pięknie panu dziękuję, że pan mnie tak chce uhonorować, ale już my dwa razy pili piwo, a ja niezwyczajna, to mi już i tak w głowie szumi.

(Siadają).
JAN.

To nic! dziś niedziela, frajda na grandę! Hej! kelner! — kieliszek pestkówki i kieliszek malinówki! Malinówka to dla panny; to słodkie aż głaszcze po gardle. Zobaczy panna Kasia, jak się ta to prześlizgnie...

KAŚKA.

Pan Jan bardzo dla mnie dobry!

JAN
(siada bliżej niej).

Czemu nie miałbym być dobry, kiedy panna Kasia taka miła dziewczyna.

KAŚKA.

To pan pierwszy we Lwowie przemawiał do mnie jak człowiek. Dawniej to wszyscy na mnie tylko krzyczeli, poszturchiwali mnie. I tak mi się często tęskniło za domem i za matką i za siostrami, że już chciałam wszystko rzucić i uciekać do Igliniówki. Ale wieś, tam w domu nie przelewa. Ot, ino tyle, co we fabryce zarobią, choć ojciec ma trochę i dom porządny. Więc ostałam we Lwowie i tak bieduję. Pan Jan jeden i pani druga, to do mnie po ludzku gadają. Ja za to was dwoje bardzo lubię.

JAN.

A panna Kasia wie, że ta pani Kasina to ma romans z tym doktorem z pierwszego piętra?

KAŚKA.

Co też pan Jan wygaduje. Przecież moja pani ma męża.

JAN.

Czy panna Kasia kpi, czy o drogę pyta... Co to ma jedno do drugiego.

KAŚKA.

Ależ to obraza Boska.

JAN.

Ojej! oni się tam o to bardzo troszczą... Hej! kelner! dajno jedną wiśniówkę i jedną pestkówkę. Wiśniówka to dla panny Kasi.

KAŚKA.
Dziękuję panu Janowi, że mnie tak bardzo honoruje, ale mnie się już ze wszystkiem w głowie zawróciło.
JAN.

Tem lepiej!

(Kelner przynosi kieliszki; Jan przysiada się do Kaśki).
JAN.

A pamięta panna Kasia, jak to pierwszego wieczoru panna Kasia się na mnie obraziła?

KAŚKA.

Ojej!... a potem zasnęłam przy pacierzu.

JAN
(obejmując ją).

Ale teraz panna Kasia już nie taka zawzięta?

KAŚKA
(rozmarzona).

Pan Jan taki dobry...

JAN.

I będę jeszcze lepszy. Tylko panna Kasia powinna mieć więcej wiary.

KAŚKA.

Kiedy ja panu Janowi wierzę.

JAN.
E! nie we wszystkiem, panno Kasiu, nie we wszystkiem! (Orkiestra zaczyna grać za sceną). Kelner! kieliszek miętówki i kieliszek pestkówki! Miętówka to dla panny!...
KAŚKA.

Dziękuję, że mnie pan Jan tak honoruje, ale... ja naprawdę już nie mogę... oczy mi się kleją...

JAN.

Gdzie tam! Oczy u panny Kasi tak się świecą, jak gwiazdeczki na niebie.

KAŚKA.

To też pan Jan podchlebia!

JAN.

Niech panna Kasia pije.

KAŚKA.

Kiedy już nie mogę.

JAN.

Chyba, że mnie panna Kasia nie lubi i źle mi życzy.

(Kaśka pije pośpiesznie).
JAN.

No tak, to bardzo dobrze! Zaraz widać, że panna Kasia posłuszna i że będzie z niej dobra żona.

KAŚKA
(trochę pijana, ale bardzo mało).

E! ktoby się tam zemną chciał żenić?

JAN.
A jakbym też ja chciał się z Kasią ożenić?
KAŚKA
(zdziwiona).

Pan Jan?

JAN.

Ja!

KAŚKA.

O, czego też to pan zemnie podrwiewa? Co ja też to panu zrobiłam?

JAN.

Ale ja wcale nie drwię. Skoro mówię, że się ożenię, to się ożenię. Chyba, że panna Kasia mnie nie chce.

KAŚKA.

Ja? gdzież znowu! Ale jakże ja, taka głupia dziewczyna, prosta i niezdarna, mam być żoną takiego mądrego, jak pan Jan, człowieka?

JAN.

Na żonę to się uczyć nie trzeba. A potem, panna Kasia się przy mnie ogładzi...

KAŚKA.

O Jezu miłosierny! aż mnie strach porywa!

JAN
(całując ją).

A to na zaręczyny.

KAŚKA.
Jeszcze kto zobaczy.
JAN.

No to niech widzą. Co to? panna Kasia przecież moja narzeczona a niedługo i żona. Co komu do tego, co my robiemy... Świat to tylko umie popsuć szczęście, a nigdy go nie da.

(Całuje Kaśkę, która się coraz słabiej broni).
(Kelnerzy sprzątają stoły, przygotowując teraz do tańca.
W głębi grający w kręgle przestali grać i piją piwo).
JAN.

Panna Kasia powie swojej pani, że ja będę co niedziela do kuchni przychodził. Będę grał na harmonji pannie Kasi i książki też poczytam.

KAŚKA.

Dobrze.

JAN
(obejmując ją wpół).

I nieraz sobie tak na spacer pójdziemy we dwoje.

KAŚKA.
Do lasu, tam gdzie drzewa, prawda? to mi się przypomni tak jak u nas. Jest także las i ja lubiłam tam często z siostrami chodzić nad wieczorem, bo potem, jak gwiazdy zaczęły błyskać, to my tylko przez gałęzie upatrywaliśmy ciągle i liczyły... Ale się nigdy doliczyć nie mogły...
JAN.

Chce panna Kasia pójść teraz gwiazdy liczyć?

KAŚKA.
(zdjęta nagle trwogą).

Nie, nie!

JAN.

Czego się panna Kasia boi?

KAŚKA.

Ja się... nie boję... tylko...

JAN.

Zemną? ze swoim narzeczonym panna Kasia się boi pójść przez las? I panna Kasia mówi, że ma do mnie wiarę?...

SCENA III.
MARYNKA, JULKA, ZOŚKA, INTROLIGATOR, KRAWIEC, LOKAJ, RZEMIEŚLNICZKI, SŁUGI, RZEMIEŚLNICY.
ஐ ஐ
MARYNKA.

No, już uprzątnęli do tańca, tylko jeszcze nie zamietli i śmiecie pozostawiali...

JAN.

A właśnie, jak panna weszła, to się zaśmieciło. Przedtem było czysto i porządnie. Niech panna Kasia siada. Kelner, dwa poncze, a żywo!

INTROLIGATOR.

Niech panna Marynka siada! Kelner! cztery poncze, a żywo!

JAN
(odwrócony tyłem).

Są ludzie, co od małp pochodzą. Jak widzą, że jeden co robi, to tego zaraz zmałpują.

INTROLIGATOR.

A są takie ludzie, co się tylko grubjanią i myślą, że mądre...

MARYNKA
(przerywa).

Ja pana Tombałkiewicza proszę, niech pan Tombałkiewicz nie odpowiada. Są ludzie co oprócz miotły i bramy nic na świecie nie widzieli i z takiemi się nie trzeba zadawać, bo można sobie honor zposponować.

ZOŚKA.

Będziemy tańczyli?

LOKAJ.

Naturalnie! Gdzież muzyka? kelner!

KELNER.
Ano siedzi w krzaczku.
LOKAJ.

To powiedz jej, niech wylezie z krzaczka i nam co zagra.

KELNER.

A co państwo każą?

LOKAJ.

Tremblantkę, albo co.

JAN
(do Kaśki, ściskając ją za rękę).

Ja się w Kasi kocham!

KAŚKA.

Ja także się w panu Janie kocham!

JAN.

A nie będzie się panna Kasia bała powracać przez las?

KAŚKA.

Chyba nie... Pan Jan uczciwy człowiek!

JAN.

Chce panna Kasia jeszcze trochę ponczu?

KAŚKA.

Kiedy to strasznie pali.

(Muzyka gra polkę).
JULKA
(do lokaja).
Ja idę tańczyć.
LOKAJ.

No, to służę pannie.

JULKA.

Przez rękawiczek?

LOKAJ.

A jakże, mam w kieszeni.

(Zaczynają tańczyć, kilka par się kręci).
MARYNKA
(wstaje).

I mnie ochota zebrała; pójdę tańczyć.

INTROLIGATOR.

Służę pannie Marynce.

JAN
(wstaje).

Panno Kasiu i my potańczymy sobie.

KAŚKA.

Kiedy ja nie umiem.

JAN.

To nic, ja pannę nauczę!

(Obie pary wychodzą na środek sceny).
MARYNKA
,

Niech mnie pan posadzi, panie Tombałkiewicz, bo ja w takiem towarzystwie tańczyć nie mogę.

KAŚKA.

Panie Janie, chodźmy do domu.

JAN.

Do domu? nigdy! Tu jesteśmy, a komu nasza kompanja niemiła — to precz z drogi! Co panna Kasia umie tańczyć?

KAŚKA.

Nic.

JULKA
(do lokaja).

Ja idę tańczyć!

LOKAJ.

No, to służę pannie.

JAN.

Przecie...

KAŚKA.

Kołomyjkę; a mazury, co u nas w fabryce byli, nauczyli nas obertasa.

JAN.
Doskonale! Hej, muzyka! kołomyjkę, a później obertasa! Dalej za mną! W kąt tremblantki i kontredanse! Górą nasza kołomyjka!
MARYNKA
(do introligatora).

Chodźmy ztąd, panie Tombałkiewicz. To same pijaki i chłopy — jeszcze się pobiją!

JAN.

Z Panem Bogiem! Idź panna psy niańczyć! Z Panem Bogiem! Dalej do tańca!...

(Formują się pary do kołomyjki; po kołomyjce oberek ze śpiewami. W głębi fajerwerki).
(Zasłona wolno opada).
AKT TRZECI.
Scena przedstawia wnętrze ubogiej izby w mieszkaniu Olejarków. Łóżka, tapczany, kołyski dzieci, komin; na oknie doniczki z kwiatami; komoda, na niej filiżanki.
SCENA I.
OLEJARKOWA, ŻWAN.
ஐ ஐ
ŻWAN
(lat trzydziestu, nieśmiały w obejściu, odzież robotnika).

Dlatego też ja tu przychodzę do pani Olejarkowej, prosząc, aby, jeśli można, na męża wpłynęła, a on już tam ludzi uspokoić potrafi.

OLEJARKOWA
(sucha, dość biednie ubrana).
Mój dobry Żwanie, ja to chętniebym uczyniła, ale cóż robić! Żwan wie, jaki mój mąż impetyk. Wszyscy musimy milczeć, jak trusie. A toż bez niego to i te biedne Kasisko z domu wyszło, bo przywidziało mu się, że ona sposobniejsza do służby, jak do fabryki.
ŻWAN.

Wiem ja, wiem, bo nieraz nasłuchałem się, jak to pan Olejarek Kaśkę z domu wyprawiał... aż poszła biedna dziewka. A miała też pani od niej jaką wiadomość?

OLEJARKOWA.

Miałam temu dwa miesiące. Podyktowała komuścić tam list do mnie. Niby to się jej nieźle wiedzie, ale zawsze cni się jej za domem. Olejarek zgniewał się okrutnie, bo tylko trzy reńskie w liście przysłała. Pisała Kaśka, że ma tylko trzy guldeny pensji na miesiąc, a trzewiki drze okrutnie. Tak też ojciec napisał jej, żeby zaraz wymówiła taką służbę i szukała innej na pięć i więcej guldenów. Powiada Olejarek, że Kaśka taka silna, że może starczyć i za cztery sługi i za stangreta i za lokaja i za stróża.

ŻWAN.

Oj, że silna, to silna! Pamięta pani, jak to dla niej nic nie było wóz w pędzie zatrzymać?

OLEJARKOWA.

Ojej! A jak była mała, o — tycia! to już dźwigała z ziemi dzbanki z wodą i wołała: „Mamusiu, ja mamie wody przyniosę!“

ŻWAN.
Musi też pani Olejarkowej brakować panny Kasi w domu?
OLEJARKOWA.

Czy mi jej brakuje? A toć, Jezu miłosierny! to była moja prawa ręka! Zuzia i Józia dobre dziewczyny, ale sowizdrzały.

ŻWAN.

Żeby panna Kasia była ostała w domu, byłaby już awansowała. Możeby kiedy z fabrykantki i majstrową została.

OLEJARKOWA.

Tak, ale to zawsze była jedna gęba więcej do jedzenia. A jadła też za dwie, choć ja jej tam tego nie żałowałam. Owszem powiadam: „jedz, Kasiu, na zdrowie!“ Jeno ojciec się krzywił i mówił, że dziewczyna więcej zje, niż zarobi na fabryce.

ŻWAN.

Gdybyście byli mi ją dali, nie byłaby wam zawadzała.

OLEJARKOWA.

Tak, wiem ci ja, że mieliście uczciwe zamiary, ale czemu nie deklarowaliście się głośno i wyraźnie?

ŻWAN.

Tak jakoś... nie śmiałem...

OLEJARKOWA.

Ojej! taki duży człowiek i taki nieśmiały! Ja zaraz poznałam, że Żwan do Kasi zagląda, ale Olejarek mówił: „Co ci się, babo, wi, Żwan przychodzi do mnie, żeby sprawy fabryczne obgadać“. Tak ja też milczałam, a widząc, że się nie oświadczacie, pomyślałam sobie, że mój mąż miał rację.

ŻWAN.

Ja tak codzień odkładałem, bo widziałem, że mi Kasia wielkiej przychylności nie okazywała jeszcze. Myślę sobie: dziś, jutro polubi mnie więcej i wtedy was o nią poproszę... Wyjechałem na dwa dni próby do matki, w moje strony — wracam, a Kaśki niema. Gdzie? — pytam. We Lwowie. Poco? Na służbę. Aż mnie mrowie przeszło... (Chwila milczenia). I od tej pory minął już rok cały!

OLEJARKOWA.

Tak, cały rok! Ona tam pewno żyje po pańsku i dostatnio, bo to w służbie, w mieście, to nie to, co po fabrykach harować od świtu do nocy. A potem, widzi świat szeroki... i to dobre dla dziewczyny. Wykierują ją tam na człowieka. (Słychać dzwon). Oho! już dzwonią. To z czerwonego pawilonu wychodzą po zapłatę. Będzie też dziś pełno w szynkach.

ŻWAN.

Oj, będzie pełno! Ja idę. Nad wieczorem tu zajrzę. Bądźcie zdrowi!

OLEJARKOWA.

Bądźcie zdrowi!


SCENA II.
OLEJARKOWA, później OLEJAREK.
ஐ ஐ
OLEJARKOWA.

Poczciwe Żwanisko! szkoda, że się z Kaśką nie ożenił; miałaby poczciwego męża, nie pijaka, nie marnotrawcę. Choć on ciągle tu jeszcze zagląda, niby o to, niby o tamto... Napiszę ja do Kaśki; może, jak se trochę pieniędzy zbierze na wyprawę, będzie mogła pójść za niego. Kto to wie...

OLEJAREK
(wielki, rosły, mężczyzna, siwiejący).

Gdzie dziewczyny?

OLEJARKOWA.

Powiedziały, że z fabryki pobiegną do szwaczki po chorągiew, bo miała poprzyszywać wstążki. Mają tu chorągiew przynieść i stąd odniosą ją do kościoła na jutrzejsze wyświęcenie.

OLEJAREK.

I znów nowe kiecki posprawiały?

OLEJARKOWA.
Jakże chcesz? musiały przecież mieć białe sukienki. Wszystkie dziewczyny z fabryki tak będą ubrane.
OLEJAREK.

Oto, co im w głowach!

OLEJARKOWA

Co chcesz! młode, napracują się cały tydzień, to na niedzielę radeby trochę się rozerwać.

OLEJAREK.

Trzeba je będzie wysłać do miasta na służbę.

OLEJARKOWA.

Jak Kaśkę?

OLEJAREK.

Jak Kaśkę.

OLEJARKOWA.

O Jezu! dlaczego?

OLEJAREK.

Dlatego, żeby los zrobiły. Jak dziewczęta w mieście za mąż dobrze powychodzą, to i my na starość do miasta pojedziemy mieszkać przy nich.

OLEJARKOWA.

Et, gruszki na wierzbie!

OLEJAREK.

Kaśka już teraz musi być w mieście, jak u siebie; wynajdzie siostrom porządną służbę i wszystko będzie w porządku.

(Wstaje i bierze czapkę).
OLEJARKOWA.

Wychodzisz?

OLEJAREK.

Spodziewać się! Idę do gospody pod „Cztery korony“.

(Wychodzi).


SCENA III.
OLEJARKOWA, później KAŚKA.
ஐ ஐ
OLEJARKOWA
(sama).

Bieda z takim uporem! Oj, ciężkie ja mam życie z tym człowiekiem!...

(Drzwi się otwierają powoli i wsuwa się Kaśka).
OLEJARKOWA.

Kaśka! to ty? Czemużeś nie napisała, że przyjedziesz? A może cię ze służby wygnali? co? (Kaśka robi ruch przeczący). To ty tak w odwiedziny?

KAŚKA.

Tak, matulu.

OLEJARKOWA.
Ano, to dobrze, bardzo dobrze! No, pokażże mi się, jak na tym chlebie miejskim wyglądasz! (patrzy na Kaśkę). Cóżeś ty taka zmizerowana?
KAŚKA.

Ja? Matuli się zdaje...

OLEJARKOWA.

Gdzie mi się zdaje!... A toć połowa z ciebie została. A rumieńców ani śladu! Blada jesteś, jak opłatek... Może ty chora?...

KAŚKA.

Nie, matulu.

OLEJARKOWA.

A może ty głodna? (Krząta się i zastawia stół). Siadajże, a podjedz sobie! Tak... tu masz mleko kwaśne i kartofle, tak, jak je zawsze lubiłaś.

KAŚKA.

Dziękuję ci, matusiu... Ale mnie się jeść nie chce.

OLEJARKOWA.

Co też ty gadasz, dziewczyno! Po takiej drodze i w godzinie wieczerzy! Pamiętasz, jakeś dawniej jadła za dwie o tej porze?

KAŚKA
(smutnie).

O! dawniej!...

OLEJARKOWA.

Teraz jeszcze powinnaś jeść więcej, boś się w drodze wygłodziła. (Opiera się o stół). A teraz opowiadaj mi o mieście. Cóż, państwo twoi dobrzy?

KAŚKA.

Dobrzy.

OLEJARKOWA.

A pieniędzy już sobie uskładać musiałaś całą kupę, co?

KAŚKA
(wahając się).

Ja... to... później matuli opowiem.

OLEJARKOWA.

A przywiozłaś siostrom jakie prezenta?

KAŚKA
(cicho).

Nie.

OLEJARKOWA.

A dlaczego?

(Kaśka milczy).
OLEJARKOWA.

Widzisz, jakie ty masz niepoczciwe serce! Zapomniałaś o rodzeństwie... już nie mówić o nas, o rodzicach, ale o siostrach... (Kaśka opiera głowę o stół i zaczyna płakać). No cicho! nie becz! Na drugi raz przywieziesz co pięknego!... Czemu ty włosy masz tak przeczesane?

KAŚKA.
Bo tak się we Lwowie wszystkie dziewczęta czeszą.
OLEJARKOWA.

Jak konie? z taką grzywą. Odgarnij-no to z czoła, bo jak ojciec zobaczy, to się gotów pogniewać i to nie na żarty! (Kaśka odgarnia grzywkę). Tak, teraz masz pogodniejszą twarz, choć zawsze bardzo mizernie wyglądasz. No, no, co też ty tam jesz w tem mieście? A dobrze cię tam żywią u tych państwa?

KAŚKA
(po chwili wahania).

Dobrze matulu.

OLEJARKOWA.

Bo jakby ci było źle, to mogłabyś miejsce zmienić. A szanujesz ty swoich państwa? Nie zuchwalisz się przypadkiem?

KAŚKA.

Nie, matulu.

OLEJARKOWA.

A nie kłamiesz przed niemi; bo, widzisz, kłamstwo to najgorszy grzech i z niego biorą początki wszystkie inne grzechy, nawet śmiertelne. Słyszysz, Kaśka?

KAŚKA.

Słyszę, matulu.

OLEJARKOWA.

A teraz trza, ażebyś poszła przywitać się z ojcem. Ojciec jest w gospodzie pod „Czterema koronami“.

KAŚKA
.

Ja nie chciałabym się słaniać po ulicy.

OLEJARKOWA.

A to czemu? Owszem, zobaczysz swoje dawne kamratki. To dziś fercentag dziewcząt, to muszą już wszystkie być przed kasą. Opowiesz im, coś w mieście widziała i jak ci tam jest. Trza się swoim losem trochę pochwalić, kiedy ci się poszczęściło...

KAŚKA.

Ja wolę na ojca tutaj zaczekać.

OLEJARKOWA.

Jak chcesz, choć ja na twojem miejscu wolałabym się zobaczyć z innemi fabrykantkami. Wiesz, że Emilka Wasińskich awansowała na majstrowę.

KAŚKA.

A!...

OLEJARKOWA.

A jakże! Gdybyś ty była została w fabryce, może byłabyś powoli się dochrapała takiego stanowiska.

KAŚKA.
E, gdzie zaś! na to trzeba mieć szczęście, a ja zawsze miałam pech.
OLEJARKOWA.

No, nie grzesz... już ci się w mieście poszczęściło, prawda? (Kaśka milczy). A wiesz ty, kto się zawsze o ciebie dopytuje?

KAŚKA.

Nie wiem, matulu.

OLEJARKOWA.

Ano, Żwan! Jak Boga kocham, Żwan! Zachodzi tu często i cięgiem pyta: „A co Kaśka? czy pisała? a jak jej? a czy powróci?“

KAŚKA.

Poczciwe Żwanisko! Zawsze taki niemrawy?

OLEJARKOWA.

Jeszcze bardziej. Teraz to już taki mazgaj, czysta baba... choć dobry z niego weber i może niedługo podmajstrzem zostanie. Ty wiesz, onby chciał się z tobą ożenić? Co ty na to, dziewucha?

KAŚKA.

Nie, matulu... ja... nie pójdę za Żwana...

OLEJARKOWA.

Tak też i ja myślałam. W mieście toś musiała sobie innego męża upatrzyć, nie takiego tam webra... co?

KAŚKA
(cicho).
Tak, matulu.
OLEJARKOWA.

O Jezu! Tak prędko, w rok niecały! No, widzicie ją — i ta się jeszcze żali, że jej źle na świecie. Ale... powiedzże mi...

SCENA IV.
TEŻ SAME, JÓZIA i ZUZIA
(są to dwie młode dziewczyny, w ubraniu robotnic; wpadają jak bomby, śmiejąc się i hałasując).
ஐ ஐ
JÓZIA.

Ano, to my! (spostrzega Kaśkę). Kaśka!(ściskają Kaśkę).

JÓZIA.

Kiedyś przyjechała?

KAŚKA.

Ano, bez mała kwadrans.

ZUZIA.

Strasznieś spanowała! ależ szykantna — niechże cię!... Jaki masz ładny trykot...

KAŚKA.

To pani mi go dała.

JÓZIA.

Ojej! z aksamitnym kołnierzem!

ZUZIA.
A buciki! patrz-no Józia, jakie ona ma buciki! pronela świeci się, jak wypomadowana!
JÓZIA.

I obcasy wysokie, ino het wykoszlawione!

ZUZIA.

Bodaj to w mieście! nie tak, jak tu, w tej fabryce, gdzie jeno harowanie od świtu do nocy.

KAŚKA.

W mieście się też haruje.

JÓZIA.

Ale za to się używa... tańce, wesela!

OLEJARKOWA.

Oj, pstro wam w głowach! Kaśka nie na zabawy jest w mieście, ale aby sobie los ustalić, pieniędzy zebrać... ot!...

JÓZIA.

Jedno drugiemu nie zawadza.

OLEJARKOWA.

Gdzie pieniądze?

JÓZIA.

Ot moje; od tygodnia zacznę też robić na lohn, bo mi się akord nie opłaca.

ZUZIA.
E, ja wolę od śtuki! zawsze to lepiej się na tem wychodzi.
JÓZIA.

Kiedy ja zawsze robię kapustę. Wybiorę naprzód pieniądze i potem muszę za darmo robić.

OLEJARKOWA.

A gdzie chorągiew?

JÓZIA.

Dziewczęta ją tu przyniosą; my się przybiegły ubrać i od nas pójdziemy do kościoła.

OLEJARKOWA.

A pięknie ta chorągiew wyszła?

JÓZIA.

Ojej! śliczności! Najświętsza Panienka, cała w bieli, stoi se na księżycu i depce węża. A taka śliczna, taka mileńka, że jeno ręce składać i modlić się bez cały dzień majowy.

OLEJARKOWA.

Pójdę do kuchni, narządzę wam wszystko do ubrania.

(Wychodzi).


SCENA V.
KAŚKA, JÓZIA, ZUZIA.
ஐ ஐ
JÓZIA.

Powiedz teraz nam, Kasiu, kiedy mama poszła, jak to tam w tem mieście? Byłaś ty na tańcach?

KAŚKA
(po chwili wahania).

Byłam.

JÓZIA.

Dużo razy?

KAŚKA.

Ino raz.

JÓZIA.

E! raz... Dlaczego więcej nie poszłaś?

KAŚKA
(zakłopotana).

Ano... bo tak...

JÓZIA.

Sama byłaś?

KAŚKA
(j. w.).

Nie.

JÓZIA.

Z kim? z kawalerem? co?

(Kaśka milczy).
ZUZIA.

Ach! kawalery w mieście to muszą być całkiem inaksi, jak na wsi, nie takie ordynansy, jak we wsi. Umieją uszanować i zabawić.

JÓZIA.

Ojciec ma chęć nas też do miasta wyprawić.

KAŚKA
(przerażona).

Was też?!

JÓZIA.

Aha! mówił ojciec, że lepiej iść na służbę i w mieście zarobić parę papierków i być żywioną.

KAŚKA
(z trwogą).

Nie... nie trzeba, żebyście jechały do miasta, nie trzeba...

JÓZIA.

Czemu?

KAŚKA.

Ja nie mogę powiedzieć, ale proście tatunia, niech was nie wysyła, bo to będzie na wasze nieszczęście...

ZUZIA.

E!... a tobie się przecież nic złego nie stało!... No, idę się ubierać. Chodź, Jóźka! (Józia patrzy przez okno). Czego tak wypatrujesz?

JÓZIA.

Ano, Frani Kowalczyk. Przecież miała się u nas ubierać, bo jej ojciec, pijak, nie pozwoliłby iść z chorągwią.

ZUZIA.

Prawda... całkiem mi z głowy wywietrzało. Pewnie Franka zaraz przyjdzie. No, chodź, Jóźka.

(Wybiegają).


SCENA VI
KAŚKA, później ŻWAN.
ஐ ஐ
KAŚKA
(ogląda się dokoła).

Mój Boże!... wszystko tak, jak było dawniej... obrazy na swojem miejscu... Matka Boska Częstochowska... kwiatki... (Zbliża się do obrazu). O! moja pelargonja! jak się to rozrosła! a przed oknem piwonje już opadają. Nikt ich nie dogląda. Widać ztąd fabrykę. O! jeszcze webry stoją na ulicach, gawędzą, to idą do szynku. Zawsze tak było w sobotę, jak był fercentag. (Chwila milczenia). Ino ja się zmieniłam! ino ja tu nie powinnam być, bo się ten dach powinien zawalić nademną! Oj, matulu! czemu wy mnie do tego miasta puścili! (Opiera się o ścianę i pozostaje tak nieruchoma, zamknąwszy oczy).

ŻWAN
(wchodzi i spostrzega Kaśkę).
Panna Kasia!
KAŚKA.

Pan Żwan!

ŻWAN
(radośnie).

Panna Kasia tu już na dobre wróciła? co?

KAŚKA.

Nie, ja jutro odjadę.

ŻWAN.

Tak... tylko w odwiedziny.

KAŚKA.

Nie, ja w interesie.

ŻWAN.

Do ojca?

KAŚKA.

Tak.

ŻWAN.

E! to pannie Kasi nie radzę dziś się do ojca z jaką prośbą wybierać, bo ojciec dziś strasznie rozgniewany.

KAŚKA.

O, mój Boże! mój Boże! co ja teraz zrobię!

ŻWAN.
A co też to za interes? Ja nie mógłbym pannie Kasi jako dopomódz?
KAŚKA.

Dziękuję panu Żwanowi, ale pan Żwan na to nic nie poradzi.

ŻWAN.

Przecie... bo panna Kasia wie, że ja... to... duszę bym oddał dla panny Kasi...

(Chwila milczenia).
ŻWAN.

Strasznie się panna Kasia wymizerowała w tym Lwowie.

KAŚKA.

Służba bardzo ciężka, a potem... mam zmartwienie.

ŻWAN.

Jakież to?

KAŚKA.

Nie mogę powiedzieć.

ŻWAN.
To źle, bo byłoby zawsze pannie Kasi lżej. Jak się tak skrywa w sobie jakieś strapienie, to aż dusi od łez. Ja to wiem sam, mnie już nieraz tak było. (Kaśka płacze). Co pannie Kasi? Panna Kasia płacze? To aż takie zmartwienie? Czy to serce pannę Kasię boli? co? (Kaśka milczy). Niech panna Kasia tu zostanie i do miasta nie wraca; tu my wszyscy dla panny Kasi jesteśmy życzliwi.. Nawet ja... gdyby panna Kasia chciała, to... (urywa).
KAŚKA.

Dziękuję, panie Żwan! Bóg niech ci za twoje dobre słowa zapłaci! Ale ja muszę wrócić do miasta i mnie tu już zostać nie warto...

SCENA VII.
CIŻ SAMI i MAŁY KOWALCZYK.
ஐ ஐ
KOWALCZYK.

A gdzie Józia?

KAŚKA.

Józia! ano, chodź tu, bo jest mały Kowalczyk do ciebie.

JÓZIA
(wybiega w białej sukience muślinowej, krochmalnej; trzyma w ręku wianek i welon).

No i co? gdzie Franka?

KOWALCZYK.

Franka nie przyjdzie, bo jej ojciec zrobił fanary pod spojrzeniem.

JÓZIA.

A to los! Zuzia, słyszysz? Franka nie przyjdzie.

ZUZIA
(także biało ubrana).
Co ty gadasz?
KOWALCZYK.

Ano, jak ojciec się dowiedział, że ona nie robi na lohn, ino na akord — i bez to mało pieniędzy zarobiła, bo się w palce zakłuła, tak wpadł w gniew, zbił ją i wysiudał ją balonem do kuchni. A ino... zamknął ją teraz i sam poszedł pod „Cztery korony“.

ZUZIA.

No, co my teraz zrobiemy?... Jest dziesięć wstążek od chorągwi i musi być dziesięć dziewcząt.

KOWALCZYK.

Ano, to róbcie co chcecie. Mnie też wczoraj ojciec stłukł tak, że ledwo powłóczę chodnikiem... No! bywajcie zdrowe!... (Wybiega śpiewając).

Wyszły panny z fabryki,
Pogubiły trzewiki...



SCENA VIII.
CIŻ SAMI, oprócz KOWALCZYKA.
ஐ ஐ
ZUZIA

Co tu robić?

JÓZIA.

Jakie my głupie! toż jest Kaśka!... Ubierze się w sukienkę Franki i pójdzie z nami. O! Franka też taka duża, jak Kasia, jeno trochę chudsza... ale Kaśka schudła, to będzie w sam raz. Chodź, Kasiu!

KAŚKA.

Ależ...

ZUZIA.

Niema gadania, chodź! My tam byle jakiej dziewczyny nie możemy do chorągwi dopuścić. Ksiądz byłby niekontent. A ciebie znają i nawet dobrodziej będzie kontent, jak ciebie z nami zobaczy.

JÓZIA.

Powiedzą ludzie, żeś nie shardziała i że się nas nie wstydzisz... Chodź!

(Wyciąga Kaśkę do kuchni).


SCENA IX.
ŻWAN, później DZIEWCZĘTA.
ஐ ஐ
ŻWAN
(sam).

Nie chce mnie, nie chce! Muszę sobie ją wyperswadować! Albo to łatwo! Ile ja razy już próbowałem! ile... i ani weź! A ona zawsze też niebardzo szczęśliwa, płacze... coś ją w sercu boli.

(Chwila milczenia. Zdaleka słychać cichy śpiew chórowy dziewcząt):

Marya,
Biała lilja
Wśród nieba bram.
Marya,
Biała lilja,
Błogosław nam!

ŻWAN.

Ja tak samo czasem płakałem, jak Kaśka przed chwilą, jeno, żem chłop, tom się ze łzami krył, bo to wstyd. Może ona tam w mieście ma inne jakie kochanie i przez to taka znędzniała i smutna...

(Śpiew się zbliża).

Ku Tobie my, dziewczęta,
Wznosimy serca swe,
Marya o nas pamięta.
Odpędza myśli złe.

ŻWAN.

Idą tutaj dziewczęta. Och, gdyby Kaśka chciała pozostać między nami, jak dawniej; ja wiem, ja to czuję... ona jeszczeby się do mnie nawróciła, została moją żoną!

(Dziewczęta wchodzą powoli. Jest ich dziewięć, idą parami, na ostatku trzy, z których środkowa niesie białą chorągiew jedwabną z obrazem Matki Boskiej. Wszystkie są ubrane biało, z wieńcami na głowach i welonami).
Śpiew.

Gdy noc zalegnie ziemię
I gwiazdy powschodzą już

Pieśń nasza brzmi ku niebu
Wśród kwiatów lilji, róż:
Maryo,
Biała liljo
Wśród niebios bram,
Maryo,
Biała liljo,
Błogosław nam!...



SCENA X.
TEŻ SAME, ŻWAN, OLEJARKOWA, JÓZIA, ZUZIA, KAŚKA (biało ubrana z welonem na głowie).
ஐ ஐ
JÓZIA.

No, żwawo! Teraz bierzecie każda wstążki w rękę i do dobrodzieja!

DZIEWCZĘTA.

Kaśka! Kaśka!

(Witają się z Kaśką, która stoi zmieszana i mnie welon w ręku).
ZUZIA.

Kto poniesie chorągiew?

DZIEWCZYNA
(która niosła chorągiew).

Mnie ręce zemdlały, ja dalej nie udźwignę.

JÓZIA.
No, to kto? kto?
WSZYSTKIE.

Kaśka! Kaśka! ona najsilniejsza!

KAŚKA
(na stronie).

O Jezu! Jakże ja mogę!

OLEJARKOWA.

No dalej, Kaśka! a ruszże się, dziewucho! Skoro ci dawne kamratki taki honor robią, że ci dają chorągiew do niesienia. Toć to za moich czasów najuczciwsza dziewczyna z fabryki niosła do chrztu świętego chorągiew.

DZIEWCZYNA.

I teraz też pani Olejarek!

JÓZIA.

No, Kasia!...

(Kaśka robi kilka kroków ku chorągwi, nagle blednie i odsuwa się).
KAŚKA.

Ja... nie mogę...

DZIEWCZĘTA.

Nie może? nie może?

OLEJARKOWA.

Co tobie, Kaśka? Ty chora?

KAŚKA.
Tak, matulu... Przed oczami mi się coś miga... ja nie mogę... ja padnę...
OLEJARKOWA
(patrzy uważnie na córkę).

Idźcie, dziewczęta same. Kaśka zmęczona drogą, jak jej będzie lepiej, to za wami do kościoła przyleci.

DZIEWCZĘTA.

Ano, to chodźmy!

(Odchodzą, śpiewając):

Ku Tobie my, dziewczęta!
Wznosimy serca swe,
Marya o nas pamięta,
Odpędza myśli złe.
Marya,
Biała lilja,
Wśród niebios bram!
Marya,
Biała lilja,
Błogosław nam!



SCENA XI.
KAŚKA, OLEJARKOWA.
ஐ ஐ
OLEJARKOWA.

Kaśka! co to znaczy? Czy ty chora? (Kaśka milczy). Czy ty nie śmiesz dotykać się świętości?

KAŚKA
(z rykiem pada na kolana).
Matulu! Matulu!...
OLEJARKOWA.

Nieszczęśliwe dziecko!

(Chwila milczenia. Słychać powoli gasnący śpiew dziewcząt).
OLEJARKOWA.

Na takiż wstyd i hańbę ja cię porodziłam! na toż ja cię mlekiem swojem wykarmiłam!... na toż cię wychowałam!...

KAŚKA
(łkając gwałtownie).

Matulu! przebaczcie!

OLEJARKOWA
(tłumiąc łzy).

Opowiedzże, jak to się stało? jak do tego przyszło? No, mnie, matce, powiedzieć wszystko możesz... Pocóżby my matki były na świecie! Powiedz, któż to taki?

KAŚKA
(klęcząc).

To Jan... służy za stróża w tej kamienicy, gdzie ja jestem w służbie. Zaraz od pierwszego wieczora, jakem nastała, zaczął zemną chodzić... Jeno, matusiu, on zawsze chodził w uczciwych zamiarach, zawsze była mowa o ślubie...

OLEJARKOWA.
Czemuż on z tobą nie przyjechał prosić nas o ciebie, jak Bóg przykazał?
KAŚKA
(zakłopotana).

Kiedy to w mieście to jensze obyczaje. A potem, ten Jan to strasznie ambitny. Ja mogę się matce przysiądz na wszystkie świętości, że ja długi czas od niego uciekałam, jak od ognia. Ale mnie tam, w tem mieście, to bardzo ciężko wybyć pomiędzy obcymi i to wszystko nieprzychylnymi ludźmi... Żeby mama wiedziała jak mi te sługi insze dokuczały, jak mnie zębowały, to mnie nieraz aż wnętrzności bolały — ale cóż, nie mogłam nic, bo ich cała kamienica, a ja jedna.

OLEJARKOWA.

Czegóż one od ciebie chciały?

KAŚKA.

Abo ja wiem! Nazywały mnie tłomokiem, garnkotłukiem, parzygnatem... spokojnie bez dziedziniec mi przejść nie dały. Nieraz już myślałam, że zwarjuję, bo to i służba ciężka i nieraz się jeść chce i człowiek scharowany, jak ten pies, a tu jeszcze ludzkie drwiny znosić musi. Najgorzej było mi w niedzielę. Po obiedzie nie wiadomo, co robić. Inne dziewczęta idą na spacer, a ja sama, jak ten pies bez pana, plączę się po ulicy i żadnej zabawy nawet nie mam. Tak wtedy podsunął się ten Jan i zaczął do mnie dobrze i po ludzku gadać. Inne dziewczęta w złości, bo ten Jan to taki, co to za nim wszystkie kobiety przepadają, ale Jan im zapowiedział, żeby się mnie nie czepiały. One się przestraszyły i zostawiły mnie w spokoju... no i tak jakoś...

OLEJARKOWA.

Czemu ty się, Kaśka, nie modliła?

KAŚKA.

Modliłam się ja, matulu, ale to mi tego kochania odemnie nijak odpędzić nie mogło... (Po chwili). Ja się bardzo namęczyłam, matulu! To już i łez nie miałam rano, tyle w nocy się napłakałam! A ty byłaś daleko — gdzie tu pójść po radę?... gdzie?

OLEJARKOWA.

A twoja pani?

KAŚKA.

E! moja pani słuchaćby o tem nie chciała; a potem, ja nie miałam do niej śmiałości...

OLEJARKOWA.

No — co teraz będzie?

KAŚKA.

Ano — ja właśnie względem tego tu przyjechałam, matulu.

(Olejarek wchodzi niepostrzeżony przez kobiety i zatrzymuje się w głębi sceny).

SCENA XII.
TE SAME, OLEJAREK w głębi.
ஐ ஐ
OLEJARKOWA.

No, gadaj, co zrobić? Trza, żeby się to jakoś wszystko naprawiło!

KAŚKA

Jan powiedział, że się inaczej zemną nie ożeni, tylko, jak ja będę miała kilkaset papierków.

OLEJARKOWA

Jezus Marya! a skądże ty tyle pieniędzy weźmiesz?

KAŚKA.

Ja nie mam... ale...

OLEJARKOWA.

Kilkaset papierków!... Ale to jakiś ladaco ten Jan! Odebrał ci honor, zgubił cię na całe życie i teraz jeszcze chce, żeby mu zapłacić za ślub!... No! no! Czy to tam dużo takich rarytasów w tem mieście?

KAŚKA
..

Bo... ten Jan to nie taki zwyczajny stróż... to inszy... A potem, ja myślałam, że kiedyś może mnie tam tatuś co da, jakbym za mąż szła. No, to... i teraz...

(Olejarek wpada gwałtownie).
OBIE KOBIETY.

Ojciec!!!

OLEJAREK.

Jakbyś szła uczciwie za mąż, po Bożemu, z domu rodzicielskiego — tobym dał może i grosz jaki. Zadłużyłbym się, zapożyczył i dał. Ale tak!... nie dam nic! słyszysz! ty ulicznico, co hańbę pod dach nasz wnosisz!...

KAŚKA
(włócząc mu się u nóg).

Tatulu!

OLEJAREK
(zdzierając jej wieniec z głowy).

A te kwiaty wara ci nosić! bo to jeno uczciwe dziewczęta mogą w nich chodzić! A teraz wynoś się precz!... słyszysz! precz!

OLEJARKOWA.

Miejże litość! przecież to nasze dziecko!

OLEJAREK.

Nie moje! Ja mam same uczciwe dzieci, a nie takie ladacznice z miasta! Wracaj do swego kochanka i powiedz mu, że twój ojciec nie posag, ale sto kijów mu dać może za jego łotrostwo! I niech mi się pod oczy nie nawija, bo zabiję, jak psa. I ty też precz mi z oczów! Precz!

(Wyrzuca Kaśkę za drzwi).
KAŚKA
(czepiając się ścian).

O Jezu! O Jezu!

OLEJARKOWA
(wyrzuca za nią chustkę).

Weź choć swoją chuścinę!...

(Słychać w oddali śpiew dziewczyn. Długa chwila milczenia. Olejarkowa upadła na krzesło i cicho płacze, Olejarek oparł się o stół i założywszy ręce przed siebie, patrzy w ziemię).
OLEJAREK
(wyciągając rękę ku drzwiom, poza któremi słychać coraz bliżej śpiew dziewcząt).

Matka! tamte nasze dziewczyny nie pójdą do miasta na służbę!

(Zasłona wolno opada).
AKT CZWARTY.
Scena przedstawia ulicę; zmrok; przed bramami domów stoją gromadki sług, schodzą i wchodzą przechodnie. Zdaleka widać na posterunku policjanta. Dzieci bawią się na środku ulicy. W tylnej dekoracji szynk, oświetlony później; ludzie ciągle wchodzą i wychodzą z szynku.
SCENA I.
Za podniesieniem zasłony MATEUSZ, TOMASZ i JÓZEF kończą polewać ulicę.
ஐ ஐ
MATEUSZ.

A czemuż to beczkę z sikawką tędy nie poślą?

TOMASZ.

A jakże chce Mateusz, żeby w tej ciasnocie zawróciła! Toż to nie ulica, ino zaułek.

MATEUSZ.
No, to bez co polewać, kiedy mało ludzi chodzi?
TOMASZ.

No — ale bechy, co tam się uganiają, to mało robią kurzu?

MATEUSZ.

Prawda! A to przeklęte dzieciaki! Będziecie wy cicho! pójdziecie mi ztąd precz! (Rozgania dzieci miotłą).

TOMASZ.

Wie co, Mateusz, Józefowej już na śmierć idzie.

MATEUSZ.

Nie gadajcie!

TOMASZ.

Ano, jakże ma być inaczej? Baba cherlała, cherlała, aż jej prawie już wszystkie płuca wyszły.

MATEUSZ.

Prawda! (Dzieci nadbiegają z wrzaskiem). Pójdziecie mi ztąd, hołoto!...

TOMASZ.

Dajta Mateusz im spokój! A gdzie się ta biedota będzie bawiła?

JÓZEF
(zbliża się powoli).
Wiecie już, że moja umiera?
TOMASZ.

Ano, wiemy! Aleć jeszcze nie umarła — może się wygrzebie.

JÓZEF.

Ale... doktór mówił, coby ją na świeże powietrze wysłać... ale gdzie ją wyślę i o czem? At!...

SCENA II
CIŻ SAMI i JAN.
ஐ ஐ
JAN.

Jak się macie! O czem tak rajcujecie?

JÓZEF.

Ano, o mojej babie!

JAN.

Z babą wieczny kram! Czego to się żenić? Ja się tam nie ożenię!

(Polewa ulicę).
MATEUSZ.

Ba! Jan to co jenszego. Za nim ciągną dziewczyny, jak za miodem muchy — to mu dobrze. Ale jenszy, co na niego nawet kobiety me spojrzom, to radby se mieć choć jedną przy sobie i już tak bez całe życie.

JAN.

Ojej! bez całe życie jedna? A toć się sprzykrzy zaraz po dwóch tygodniach! Ja tam już patrzeć nie mogę na taką, co chciałaby, żebym ją dłużej, jak tydzień. Ja lubię zmiany. I miejsca długo nie zagrzeję i bab jednych nie lubię...

MATEUSZ.

Jan-by chciał miejsce zmienić?

JAN.

A jakże... Chciałbym być posługaczem we śpitalu.

TOMASZ.

Ojej! co też to Jan wygaduje! Posługaczem toć gorzej, niż stróżem!

JAN.

Co wy tam wiecie, głupie stróże! Taki posługacz we śpitalu to prawie jak sam pan doktór. On lekarstwo daje i choremi rządzi. Czasem to więcej znaczy od samego doktora i bele kto posługaczem nie może być. Trzeba nawet zdawać egzamin, a jakże... po łacinie.

TOMASZ.

Pan Jan po łacinie umie?

JAN.

Naturalnie, że umiem. Abo to ja nie posługiwałem panom studentom — o!... panu Trawińskiemu z pierwszego, co teraz już doktorem został. Ja tyle umiem, co on — ojej! wielka sztuka za rękę brać i język oglądać! Albo to co wielkiego nauka! Phi!... to tylko tak się zdaje, ale zbliska...

JÓZEF.

Ano, kiedyście tacy mądrzy, to poradźcie co mojej babie.

JAN.

Kiedy ja to taki specjalista od prawego ślepia, a nie od bab.

SCENA III.
CIŻ SAMI i DOKTÓR TRAWIŃSKI.
TRAWIŃSKI
(młody przystojny chłopak).

Mój Janie! ja wychodzę. Gdyby tu do mnie od chorego przysłali, to powiesz, że jestem na konsyljum i że będę w domu za dwie godziny.

JAN.

Dobrze, proszę łaski pana doktora! A wedle tego śpitala, jakże tam, panie doktorze?

TRAWIŃSKI.
Mówiłem już z administratorem. Niedługo będzie wakans, bo jeden z posługaczy jedzie do domu. A gdzie chcesz być? u gorączkowych?
JAN.

Mnie tam wszystko jedno — byle być!

TRAWIŃSKI
(spogląda w bramę).

Także masz zamiłowanie!

JAN.

Zamiłowania to ja tam nie mam, ale widzi pan doktór, ja i miotła — to do siebie nie pasujemy. Mnie się też niecoś lepiej na świecie należy, niż polewać ulice i zapalać lampki. A tak, we śpitalu, to człowiek ma jakieś znaczenie i uważanie. I drugim rozkazuje i wszyscy go słuchają.

TRAWIŃSKI.

Aha!... To ci o to chodzi?

JAN.

A jakże. Niech i ja porozkazuję innym.

TRAWIŃSKI.

W szpitalu także ci będą rozkazywać.

JAN.

Tak, ale honornie! A tu pierwszemu lepszemu za szóstkę kłaniaj się i w nocy wstawaj, a do bramy leć. Strasznie mi się to uprzykrzyło.

TRAWIŃSKI.
Słuchaj-no! czy pani Bukowska wyszła już z domu?
JAN.

Nie widziałem, panie doktorze.

TRAWIŃSKI.

A, oto ich sługa. Zapytaj jej, czy pani jest jeszcze w domu.

JAN.

Niech pan doktór sam zapyta, bo ja z nią nie gadam.

TRAWINSKI.

E! odkąd to?

SCENA IV.
CIŻ SAMI, KAŚKA i JULKA.
ஐ ஐ
(Kaśka wychodzi z domu po lewej stronie, Julka z koszykiem z prawej. Kaśka trzyma w ręku duży garnek z pokrywą. Julka idzie w głąb, zastępuje jej drogę Mateusz).
MATEUSZ.

Panna dokąd?

JULKA.

Po bułki do herbaty.

MATEUSZ.

A rogatkowe?

JULKA.

Wstydź się Mateusz! Niech mi Mateusz nie zastępuje drogi, potem pani powie, że znów przed bramą wystaję.

TRAWIŃSKI.
(do Kaśki).

Gdzie pani?

KAŚKA
(bardzo blada i mizerna).

Idzie — schodziła zemną ze schodów.

TRAWIŃSKI.

Coś bardzo Kasia zbladła, nie taka rumiana, jak wtedy, gdy nastała.

(Patrząc w bramę, przesuwa jej ręką pod brodę; Kaśka cofa się ze złością).
BUKOWSKA
(ubrana jak do wyjścia, wychodzi z bramy).

Kasiu!... jeszcze tu jesteś? (Spostrzega Trawińskiego). A! pan doktór? co za niespodzianka! (Do Kasi). Wracaj na górę, pan się niecierpliwi.

KAŚKA.

Zaraz, proszę pani, tylko powietrza nałapię.

BUKOWSKA.

Trzeba było łapać na dziedzińcu.

KAŚKA.

Kiedy wczoraj pan mówił, że stęchłe...

TRAWIŃSKI.
Cóż to za nowa manja?
BUKOWSKA
(odchodząc, Trawiński jej towarzyszy).

Przywidziało się mojemu mężowi, że Kaśka może mu przynieść w garnku świeże powietrze.

TRAWIŃSKI.

A, to szczególne!... Czy pani pozwoli sobie towarzyszyć?

BUKOWSKA.

I owszem!

(Wychodzą).
JULKA
(do Mateusza).

Widzieliście, jakie to maniery wyprawiają, a cały świat wie, że się ku sobie majom. Albo ta moja to teraz...

(Kończy mówić po cichu).
KAŚKA
(powoli podchodzi do Jana, który pali fajkę przed bramą).

Janie! a kiedy się ze mną rozmówicie?

JAN
(obojętnie).

Jaka tam długa między nami rozmowa! O czem tu gadać?

KAŚKA
(dławiąc się łzami).
Jakto o czem gadać? No, o naszym ślubie!
JAN.

A ma Kasia pieniądze?

KAŚKA
(cicho).

Nie.

JAN.

No, to jakże się żenić? na biedę? co? ja sam nie mówię, że się z Kasią nie ożenię. Nie! Ale przed tem niech Kasia postara się o jaki grosz. Taki chłop, jak ja, to się przez posagu żenić nie może. Tak samo i u państwa jest, że za mężczyznę na męża płacą, a do panny zawsze dopłacają.

KAŚKA.

Kiedy mnie ojciec wygnał i słyszeć nawet nie chciał mojej prośby.

JAN.

No, to cóż ja na to pannie Kasi poradzę?

(Chwila milczenia).
KAŚKA.

Możeby pan Jan chciał sam do ojca pojechać i poprosić go o mnie.

JAN.
Albo to się opłaci? Poco mnie aż jeździć, prosić o dziewczynę, kiedy mnie się tu rodzice naprzykrzają sami i dają córki i to z posagiem, a jakie porządne! ho! ho!...
KAŚKA.

Pan Jan nie ma serca!

JAN.

Albo to prawda! A zresztą, co tam serce, to ino mięso, jak ten żołądek w ciele! Niech-no Kasia tylko zajrzy do książki medycynierskiej, to się przekona.

KAŚKA.

Może... ale ja wiem, że mnie bez pana Jana serce boli.

JAN.

Albo to Kasia pierwsza, co bezemnie cierpi! Ja już do tego zwyczajny.

(Rozpiera się przed bramą).


SCENA V.
CIŻ SAMI, MARYNKA.
ஐ ஐ
MARYNKA
(wchodzi z psami).

Dobry wieczór panu Janowi!

JAN.

Dobry wieczór pannie Marynce!

MARYNKA.

Jak to też pan Jan mógł tyle błota narobić na ulicy!... Moje psy nigdy nie przejdom suchą nogą, a potem, jak się obłocom, to będę je kąpać musiała.

JAN.

To pannie Marynce pomogę psy przenieść.

MARYNKA
(wdzięcząc się).

Bardzo pan Jan jest grzeczny.

JAN.

Jakże nie być grzeczny, kiedy panna Marynka taka miła...

(Przenosi psy; Marynka ogląda się na Kaśkę i podchodzi ku Julce i Mateuszowi).
MARYNKA.

Jak się panna Julka ma? Idzie panna Julka po bułki?

JULKA.

Ano, idę.

MATEUSZ.

A tak, już od godziny.

JULKA.

A cóż to, abo mi się spieszy, czy co? Niech tam se państwo poczekają!

MARYNKA.

Ojej! a co oni jenszego mają do roboty?

(Rozmawiają pocichu).
KAŚKA
(do Jana gwałtownie).

Ty się z tą Marynką pogodził?

JAN.

Albo ja się z nią kiedy gniewał?

KAŚKA.

Niby to! Nie udawaj! Ale ty wiesz — mnie w kamienicy doleciało do uszów, co o tobie i o niej mówią...

JAN.

A tobie co do tego?

KAŚKA.

Jakto mnie co do tego? Przecież my się mamy pobrać, to musi być do tego...

JULKA
(do Mateusza i Marynki).

Patrzcie-no, jak tam Kaśka Jana napastuje.

MARYNKA.

Ano, to się wie... Taka dziewczyna bez wstydu to natrętna jest. Pan Jan mówił mi wczoraj, że mu się znudziła okrutnie.

JULKA.

To ty znów dobrze z Janem jesteś?

MARYNKA.
Abo ja z nim kiedy byłam źle?
JULKA.

Ano — wydziwiałaś, że stróż.

MARYNKA.

E! tak sobie, przez żart... A potem, Jan długo stróżem nie będzie.

MATEUSZ.

Jeszcze się pobierzecie...

MARYNKA.

Ano... kto wie! On tam o żenieniu gadał.

MATEUSZ.

Panna Marynka ma podobno cztery akcje Karola Ludwika?

MARYNKA
(udając zdziwienie).

Ja? ale, gdzie zaś!

(Mówią pocichu).
JAN.

Niech mnie Kasia zostawi w spokoju. U mnie jest zawsze jedno słowo; jak panna Kasia będzie miała posag, to się z nią ożenię.

KAŚKA
(przerywanym głosem).
Pan Jan wie, że ja nic nie mam. Pan Jan wiedział i przedtem. Pan Jan przecież gadał, że o pieniądze nie dba!...
JAN.

E! nudzi mnie panna Kasia! Dobranoc!

(Kaśka wbiega do bramy bardzo szybko).


SCENA VI.
(Jan opiera się o bramę, nuci przez zęby. Ściemniło się; latarnik zapala latarnie; w szynku zaczyna grać katarynka. Julka i Marynka odchodzą. Mateusz i Tomasz idą przed swoje bramy i stają, paląc fajki. Z szynku wychodzi JÓZEF, trochę pijany, podchodzi do Tomasza, który stoi w głębi.
ஐ ஐ
JÓZEF.

Już mam trochę kurażu. Napiłem się dwa kieliszki i zaraz-em mocniejszy. Niosę i mojej trochę wódki różanej... bardzo taką wódkę lubiła... niech się przed śmiercią napije.

TOMASZ.

Ano, pewnie, niech się napije.

JÓZEF.

Nachlała się bez tę chorobę lekarstw i różnych paskustw, to niech choć do trumny dobry smak poniesie... Strasznie tę różaną lubiła... Biedna kobieta! Jakże ja z temi dzieciskami tak sam teraz w tej norze ostanę! Ano...

TOMASZ.
Trza się będzie ożenić!
JÓZEF.

Ano, trza!

(Wchodzi do swojej bramy).


SCENA VII.
JAN, TOMASZ, MATEUSZ, później JULKA, MARYNKA; zwolna wychodzą z bram sługi, zatrzymują się przed bramą, przed stróżami. Niektóre mają koszyki na bułki, inne konewki. Stają gromadkami i rozmawiają. CZEMPIELEWSKA wychodzi z bramy w chustce na głowie.
ஐ ஐ
JAN.

Dobry wieczór pani Czempielewskiej!

CZEMPIELEWSKA.

Dobry wieczór panu Janowi!

JAN.

A czemu to pani Czempielewska taka nieswoja?

CZEMPIELEWSKA.

E! nic mi tam!

JAN.

Ale!... skwaszona pani Czempielewska, jak środa na piątek.... No!... kiedyż ślub?

CZEMPIELEWSKA
(z wrzaskiem).
Jaki tam ślub?
JAN.

Ano, pani Czempielewskiej z tym słodkim karmelkarzem?

CZEMPIELEWSKA.

Ojej! o mój Jezu! ażeby ten karmelkarz był świata Bożego nie oglądał! ażeby był się skręcił, zanim się do mnie przyplątał! Taki obdartus! taki wisielak! taki korniszon!

JAN.

Bez co on teraz korniszon, kiedy jeszcze niedawno tak się Czempielewska z nim wodziła i romansowała na śmierć?

CZEMPIELEWSKA.

A bom nie wiedziała, że to grandziarz.

JAN.

Ojej! grandziarz? Wziął panią Czempielewską na grandę?

CZEMPIELEWSKA.

A jakże!

JAN.

Pani Czempielewska mu pewnie dała pieniądze.

CZEMPIELEWSKA
(z bekiem).
Ano, tak ci! dałam mu moje pieniądze, a on krzywdziciel wzion i ani się pokazał!
JAN.

Może jeszcze przyjdzie.

CZEMPIELEWSKA.

Ale!... wyjechał i ani śladu po nim niema! Ojej! taka krzywda! Trzysta florynów mu krwawo z koszykowego uzbierałam! Ale go pomsta Boża dosięgnie. Jużem skargę na niego do policji podała... Karmelkarz! widzicie go! karmelkarz! a kobity siroty okrada!

(Wychodzi, zawodząc; sługi przed bramami się śmieją).
MATEUSZ.

Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie karmelkarza.

MARYNKA
(która powraca z Julką, zatrzymuje się chwilę w głębi i słucha skarg Czempielewskiej).

Dobrze jej tak! Żeby mnie usłuchała i kupiła Karola Ludwika, a nie trzymała pieniędzy w kuferku, toby teraz mogła bez policję lumery ogłosić i złapać złodzieja.

JAN
(z galanterią).

Panna Marynka taka mądra, jak jaki bankier żydowski.

MARYNKA.
Jak kobita sama na świecie, to musi wiedzieć i to i owo, żeby jej nie skrzywdzili.
JAN.

Ma panna Marynka recht. Kobieta powinna umieć się sama obrócić i dać sobie rady. Panna Marynka to zuch dziewczyna.

MARYNKA.

E! ja tam nie żaden rarytas. Tylko nie chciałabym paść ludziom na pośmiewisko, jak jaka Kaśka. To nie honornie i to wstyd.

JAN.

Czego mnie panna Marynka Kaśką rekuje? Ja do Kaśki nic nie mam. Ona swoim dworem, a ja swoim.

MARYNKA.

E... dawniej to inaczej bywało.

JAN.

To było dawniej, a nie teraz. Jakie też to panna Marynka ma śliczne oczy... niczem gwiazdy na niebie...(chce się zbliżyć, ale pies na ręku Marynki warczy). Że też to panna Marynka cięgiem piastuje te kudłate djabły.

MARYNKA.

Ano, bo mi bez te pastrany to moja pani dobrze płaci. (Uderza nogą psa). Ale ja, to je tak kocham, o!

JAN.

Dziś sobota — żeby tak panna Marynka miała wolne, toby mogła pójść zemną naprzeciwko potańcować trochę...

MARYNKA.

Ano, dobrze; jeno psy na górę odprowadzę. Niech pan Jan idzie pierwszy, a ja zaraz tam przyjdę.

JAN.

Dowidzenia pannie Marynci!

MARYNKA.

Dowidzenia panu Janciowi! (Do psów). Chodźcie koczkodony!

(Powoli sługi się rozchodzą i wchodzą do bram).


SCENA VIII.
JAN, MATEUSZ, TOMASZ, JÓZEF, później KAŚKA.
ஐ ஐ
MATEUSZ
(do Jana)

Cóż to? znów się do Marynki zalecacie?

JAN.

Abo to mi nie wolno? A na co baby stworzone? — aby się do nich zalecać.

(Józef wchodzi z flaszką).
MATEUSZ.
Ano i jakże tam?
JÓZEF.

Ano, ucieszyłem ją strasznie. Wypiła i powiada: „Józefku, to jakby mi róże zapachniały... Przynieś ty mi jeszcze malinówki, to mi się przypomni, jak ja byłam mała u rodziców i maliny w lesie zbierałam...“ A ja w ryk i dzieci w ryk!... a ona: „Nie płaczcież, bo mi teraz lepiej i lżej...“ Więc ja do szynku po malinówkę, inom się już wysupłał i nimom ani centa.

MATEUSZ.

Ano, to macie szóstkę.

TOMASZ.

I ja tu wam pożyczę sześć centów. Umierającemu należy radość zrobić.

JÓZEF.

Ano, Bóg wam zapłać! Bóg wam zapłać!

(Wchodzi do szynku, Mateusz i Tomasz rozmawiają w głębi).
KAŚKA
(w chustce na głowie wybiega z bramy i dopada Jana)

Janie!

JAN.

No co?

KAŚKA.
Janie! ja chciałam was prosić, żebyście przyszli na górę. Napijecie się herbaty, jest pieczeń z obiadu i pani mi dziś dała duży chleb z masłem. Ja pójdę i kupię tytuniu i serdelek.
JAN.

Nie chcę. Niech Kaśka mi da spokój! Ja mam co innego do roboty!

KAŚKA.

Jan już nie chce przychodzić do mnie do kuchni? Jakże to będzie? Ja pani prosiłam o pozwolenie i powiedziałam, że Jan to mój narzeczony.

JAN.

Bardzo się panna Kaśka pospieszyła z takiem nazwaniem.

KAŚKA.

Tak było pomiędzy nami zaprzysiężone. Pan Jan nie może o tem zapomnieć. Pan Jan sam się z tem mi ofiarował wtedy, kiedy to mnie tak uhonorował na festynie.

JAN.

Abo to prawda!

KAŚKA.

Jakto abo to prawda? A toć tę przysięgę pana Jana słyszał i Pan Jezus i święci anieli! A toć pan Jan klął się na Matkę Najświętszą, że ma do mnie uczciwe zamiary.

JAN
(paląc fajkę).
Nie trza było tak prędko uwierzyć.
KAŚKA.

Jakże nie uwierzyć? A toć pan Jan uczciwy człowiek. Zawsze tak pięknie mówił. Ja musiałam wierzyć... jakże można było inaczej?

(Chwila milczenia. Katarynka ciągle gra).
JAN
(nagle).

Dobranoc!

(Chce odejść).
KAŚKA.

Gdzie Jan idzie? To Janowi już ciężko nawet zemną przed bramą postać?

JAN.

Kompanja na mnie czeka.

KAŚKA
.

Ja też już cztery dni od powrotu ze wsi czekam, żeby się z panem Janem uczciwie rozgadać. Pani moja to się już pytała: „No i cóż, ten twój narzeczony?“

JAN
(gniewnie).

Niech Kasina pani pilnuje swego nosa i swego pana doktora, a nie mnie!

KAŚKA
.

Niech pan Jan nie dogaduje na moją panią, bo ja ją zawsze obronię! To jest dobra pani i bardzo bez swego męża nieszczęśliwa — a pan Jan to bele czego się czypi, aby sprzeczki zemną teraz szukać! (wybuchając płaczem). Co ja panu Janowi zrobiłam, żeby pan Jan mnie tak krzywdził? Czy nie byłam dla pana Jana dobra?

JAN.

Właśnie — była Kasia za dobra. Nie trza było być taką dobrą. Kasia chłopów jeszcze nie zna i nie wie, jak z nimi postępować należy.

KAŚKA
(łkając).

A zkądże ci to miałam znać? Jan pierwszy przecie tak do mnie gadał. Ale niech mnie Jan nie krzywdzi tak i do mnie tak się nie odzywa. Ojciec mnie z domu wygnał bez Jana, a tu Jan jeszcze mnie sekuje. To cóż mnie zrobić? cóż? Niech Jan sam powie?

JAN.

Iść na górę, służby pilnować, a mnie ostawić w spokoju.

(Wchodzi do szynku, naciskając czapkę na głowę).


SCENA IX.
ஐ ஐ
KAŚKA
(sama).

O Jezu! o Jezu!... (opiera się o mur kamienicy i łka długą chwilę). Jaki to mój los! jaki to mój los! Co ja teraz pocznę!? Poszedł do szynku na tańce! Ani się za mną nie obejrzał, a mnie aż serce pęka! Myślałam ja, że go rodzicom jak męża przywiodę i tatuś da się przebłagać... a tu kiedy? kiedy będzie ten ślub? Abo ja wiem. O Jezu! O Aniele Stróżu, gdzie Ty? czy Ty mnie już całkiem z pod Twych skrzydeł wypuścił, tak na wieczną mękę?... (Chwila milczenia). Dawniej, jakem tak posłyszała katarynkę, to mnie radość za serce chwytała, a teraz to mi się furt przypomina, jakeśmy to tańczyli na Wysokim Zamku i żałość mnie taka chwyta, że zdaje mi się, już... już... dusza mnie opuści. (Chwila milczenia). Mówili mi w kamienicy, że Jan umizga się do Marynki... Co jej po nim? A żebym tak jej powiedziała całą moją biedę, to może ona sama ostawiłaby go w spokoju i on się do mnie wrócił...

SCENA X.
(MARYNKA w kopendach zielonych wychodzi z bramy)
ஐ ஐ
KAŚKA
(na str.).

A, ot i ona; idzie do szynku! do niego! nie wytrzymam... powiem jej... czy co... (podchodzi nieśmiało do Marynki). Panno Marynko!

MARYNKA.
No... a niby czego?
KAŚKA

Ja bardzo — bardzo pokornie proszę pannę Marynkę, przepraszam... ale ja tak do panny Marynki przychodzę i jak kobieta do kobiety gadam... Panna Marynka mnie rozumie... że ja... bo...

(Słowa więzną jej w gardle).
MARYNKA.

Nic nie rozumiem... Proszę gadać wyraźnie, albo mi drogi nie zastępować, bo na mnie w szynku czekają.

KAŚKA
(ze łzami).

To też... właśnie ja chciałam prosić, żeby panna Marynka tam nie szła.

MARYNKA.

Niby bez jaką przyczynę?

KAŚKA.

Bez taką, że Jan tam na pannę czeka...

MARYNKA.

A żeby tak, to i co?

KAŚKA.

No... Jan niby już nie jest wolny... i...

(Zaczyna płakać).
MARYNKA.

Jan nie jest wolny? proszę! pierwsze słyszę! Muszę się go o to zapytać! Kiedyż to on się związał z kim?

KAŚKA.

Ano, zemną i to oddawna.

MARYNKA
(wybuchając śmiechem).

Z Kaśką? z Kaśką? Zwarjowała Kaśka, żeby takie wiązanie brać na serjo; Jan z Kaśką żartował, jak z innemi dziewczynami. To wiadomo. On już miał więcej takich narzeczonych, jak gwiazd na niebie! Toż i z Kaśką taki pan Jan nie może się ożenić, bo on potrzebuje żony z edukacją, helegantki i z pieniędzmi.

KAŚKA
(hamując się).

Może takiej, jak panna Marynka!?

MARYNKA.

Może!... Tylko ja nie jestem taka głupia, jak Kaśka, i wiem, jak to z Janem postępować potrzeba. Panna Kaśka sama sobie winna, że się zblamowała, ha! ha! ha! Trzeba było mieć sprytu choć za centa.

KAŚKA
(j. w.).
Ja tam nie zalotnica, to nie wiem, jak trzeba mężczyzn manić. Aby to potrafić, trza na tem zęby zjeść.
MARYNKA
(obrażona).

Niech panna Kaśka mnie puści!

KAŚKA
(nagle spokorniała i ze łzami).

Nie! nie! niech panna Marynka nie odchodzi jeszcze i trochę mnie posłucha. Widzi panna Marynka, ja jestem sama na świecie, jak ten palec. Ojciec mnie bez to, że wdałam się z Janem, z domu wygnał i zakazał wracać do chałupy. I tak ja nigdy już nie będę widziała ani matki, ani moich sióstr. I tak mnie się ten jeden Jan ostał na świecie... bo ja już nie mam nikogo, aby do niego pójść, choć aby się wypłakać. A już nie gadam nawet, bo to samo się wie, że ubłaganie ojca stanie się bez to, jak Jan się ze mną ożeni... Panna Marynka ma tyż pewnie rodziców i rozumie, że to strasznie serce boli nie widzieć ich... prawda? co? Panna Marynka jest dobra kobita i ostawi Jana w spokoju! (Coraz gorączkowiej, płacząc coraz rozpaczliwiej). Panna Marynka znajdzie stu kawalerów, a ja przez Jana to już chyba zginę, bo i tatuś nie przebaczy... i chyba już w wodę się rzucić... (wyciągając ręce). Niech mi panna Marynka Jana ostawi! ja tak pięknie pannę Marynkę o to proszę!

MARYNKA
(wyniośle)

Kaśka jest głupia i nudna! Ja przecie Jana do siebie mocą nie ciągnę... Że Jan sam za mną idzie, to nie moja wina. Niech się Kaśka Jana czepia, a nie mnie!

(Wbiega do szynku).


SCENA XI.
KAŚKA, później MATEUSZ.
ஐ ஐ
KAŚKA
(z rozpaczą)

Poszła... poszła za nim! o Jezu! mnie już nie żyć na świecie! Ja przecie do tego szynku wejść za nimi nie mogę, boby mnie wygnali i wyśmieli. Czemu to ja nie jestem taka, jak te inne w mieście? — i wygadana i sprytna i w głowie spryt mająca! Inna to wiedziałaby, co teraz zrobić, a ja nie...

(Osłania się chustką i podchodzi do okna szynku).
MATEUSZ
(wychodzi z bramy).

A któraż to tam dziewczyna tak się pod oknami słania? Hi! to Kaśka! Panno Kasiu, dobry wieczór! (na stronie). Tęga dziewczyna, niema gadania.

KAŚKA.

A, to pan Mateusz?

MATEUSZ.

Ano... niby ja! A co to panna Kasia tak w tym szynku wypatruje?

(Kaśka milczy).
MATEUSZ.

Ano, o zakład, że Jana! A to szczęśliwy chłop! wszystkie baby za nim latają, a on za żadną!

KAŚKA.

Ale!

MATEUSZ.

No! polata troszkę, bez tydzień, dwa... no i zawsze mu się uda! To nie tak, jak ja! Jan to wiercipięta, to lumer! I kobity straszne frajerki, że się na takie jego umizgi biorom. On już ze trzydziestu, a może i więcej przyrzekał, że się ożeni.

KAŚKA
.

I nie ożenił się.

MATEUSZ.

Ano, jakżeby? Miałby już ze trzydzieści żon? Cała ulica! Każda do wszystkiego... Co przendzie bez Żółkiewskie, to mu padają na ręce. Oj! te baby! te baby to mają kołowaciznę. Jak owce! Jedna w ogień — dyr... dyr.., dyr... inna za nią! Ano nie wie, co ją czeka i leci za drugiemi... (Chwila milczenia). Panna Kasia też polazła? co? ha!... no!... ale się chyba upamiętała... Przecie są inne chłopy na świecie, nietylko Jan... (z umizgiem). Ja sam to powiem, że mi się Kasia bardzo podoba i bardzo nadaje... Żeby tak Kasia była dla mnie dobrą... (chce ją objąć wpół; Kaśka go uderza kułakiem). Kiedy ja się z Kaśką ożenię, jak Boga mego kocham, ożenię!

KAŚKA
(wydziera się).

Niech mnie Mateusz puści!

MATEUSZ
(wściekły).

Phi! jaka mi dumna. Czego to panna tak dmie? Czego taka panna harda? Tego, że Jan jej nie chce, a panna za nim lata? No, to niedługo będzie tego latania, bo Jan się żeni... ale nie z panną.

KAŚKA.

Łżesz!

MATEUSZ.

Ale!... żeni się i to z Marynką, bo Marynka ma dwie akcje kolejowe, a panna nic nie ma. I ma Jan recht. Może wziąć sprytną dziewczynę i pieniądze, to bierze — i woli, niż tam taką, jak panna Kaśka, łatyndę.

(Wchodzi do bramy).
KAŚKA
(sama).

On się ożeni z Marynką? O, niedoczekanie! a ja co? a ja co? (biegnie ku oknu). O! o!... jak to tańczą we dwoje... O! całują się!!!

(Porywa kamieni z ziemi i uderza w szybę, która z brzękiem wypada na ziemię. W szynku krzyk i hałas. Wszyscy wybiegają. Z bram wypadają stróże, dzieciaki pędzą z kątów — wszyscy krzyczą razem i gadają).


SCENA XII.
KAŚKA, JAN, MARYNKA, JULKA, CZEMPIELEWSKA, ŻYD SZYNKARZ, TOMASZ, SŁUGI, DZIECI, ROBOTNICY, TŁUM, później POLICJANT i BUKOWSKA.
ஐ ஐ
WSZYSCY
(razem).

Co się stało? Ktoś zbił szybę! Jakiś ulicznik! Mało mnie nie zranił! Policja! policja!

ŻYD SZYNKARZ.

Teraz biją szyby u mnie? Co to takie brewerje! Gdzie policja?

(Kaśka cofnęła się na przód sceny, chce wpaść do bramy, lecz tłum otacza ją półkolem).
MARYNKA.

To ona musiała rzucić kamieniem! O, patrzcie, jeszcze jeden kamień w garści trzyma!

(Kaśka upuszcza kamień).
WSZYSCY.

Prawda! Awanturnica! Łatynda! Pijaczka! Policja! Do becyrku! do kozy!

ŻYD.
A czego ty, paskudna dziewczyna, rzucasz w moje szyby kamieniami? ha?
WSZYSCY.

Czego? czego?

KAŚKA
(wybuchając nagle).

A wam co wszystkim do mnie, cholery jedne? Rzuciłam bo mi się tak podobało! bo mi krew oczy zalała... Bo nie chciałam widzieć swego wstydu i przeniewierstwa drugich!

ŻYD.

Ja ci dam wstyd, jak cię do becyrka poślę; pójdziesz do kozy! słyszysz?

KAŚKA
(przerażona).

Do kozy? ja? bez co?

ŻYD.

Bo awantury wyprawiasz, ty paskudny grenadjer, ty!...

WSZYSCY.

Ha! ha! ha! grynadjer! grynadjer!

KAŚKA
(do Jana).
Ja nie pójdę do kozy! ja nie pójdę do becyrku! Janie, broń mnie! nie daj mnie! nie daj mnie! Janie, to wszystko bez ciebie!
JAN.

Odczep się! Ja się z takiemi, co szyby po nocy tłuką, nie znam! słyszysz?

MARYNKA.

Tak! My uczciwe ludzie; nam do takich łatyndów, jak ty, nic! słyszysz?

KAŚKA.

O Jezu!

ŻYD.

Policja! policja!

KAŚKA.

Ludzie! bez miłosierdzie Boskie! ostawcie mnie w spokoju!

WSZYSCY.

Policja! policja!

POLICJANT.

Co się tu dzieje?

WSZYSCY
(razem).

To ta dziewczyna! Kaśka! Sługa od Bukowskich! Okno wybiła! Kamieniem! Upiła się! Kaśka! Grenadjer!

POLICJANT.
Cicho! gęby zamknąć na kłódki! O co chodzi?
ŻYD.

Pan komisarz sam osądzi. To ta paskudna wielga dziewczyna upiła się!

KAŚKA.

Nieprawda!

POLICJANT.

Cicho!

ŻYD.

I wybiła szybę.

WSZYSCY.

Tak! tak!

POLICJANT.
(do Kaśki).

Chodź do becyrku!

KAŚKA.

O Jezu! ja nie mogę! ja w służbie, pan czeka! Ludzie, nie gubcie mnie! Janie! panno Marynko!

POLICJANT
(chwyta ją za rękę).

Dalej! bez lamentów, w drogę!

KAŚKA.

A, chyba o mnie już Pan Bóg całkiem zapomniał i bez tego łotra na ludzkie pośmiewisko oddał! (Wchodzi Bukowska). A! wielmożna pani! Ratuj mnie wielmożna pani! Ja pani wiernie zawsze służyłam i wszystko robiłam tak, jak pani kazała! Niech mnie pani obroni! niech mnie pani do kreminału nie da, bo ja się chyba uduszę!

(Okręca szyję warkoczem).
BUKOWSKA.

Jezus Marya! jak ona wygląda! co jej jest?

WSZYSCY.

Upiła się!

BUKOWSKA.

Upiła się?

KAŚKA.

Oni kłamią! to nieprawda! to mnie tylko źli ludzie tak doprowadzili. Pani mnie zna, ja nigdy nie piję! Pani mnie nie da wziąć do policji!

BUKOWSKA.

Ale ona doprawdy pijana! puść mnie!

(Ucieka do bramy).
KAŚKA.

O Jezu! tera już znikąd dla mnie zmiłowania!

POLICJANT.

Chodź, chodź, nie marudź!

KAŚKA
(lamentuje).

O matusiu! matusiu! czemu ty mnie na mą dolę zatraconą na świat wydała! O Jezu! czemu Ty mnie pierwej nie uśmiercił, zanim ja do tego miasta przyszłam!

(Policjant wywłóczy Kaśkę. Tłum biegnie za niemi, krzycząc, śmiejąc się i hałasując).
JAN
(do Marynki).

A my chyba wrócimy dokończyć tremblantkę?

MARYNKA.

Ojej! Choć mnie bez tę awanturę to strasznie nerwy się popsuły...

JAN.

E! to się naprawią!

(Wchodzą wszyscy do szynku).


SCENA XIII.
Chwilę gra katarynka i scena pusta.
ஐ ஐ
JÓZEF
(wychodzi z szynku).

Niosę jej tę malinówkę... Niech się jej choć przed skonaniem bór przypomni, kiedy już jej tak do głowy przyszło...

DZIECI
(wybiegają z bramy i rzucają się z płaczem do ojca).
Tatulu, tatulu, matka skonali!
JÓZEF
(upuszcza na ziemię butelkę).

O Jezu skonali!

(Idzie, płacząc, ku bramie).
(Powoli zasłona spada).
AKT PIĄTY.
Scena przedstawia pracownię rzeźbiarską. W głębi wielkie okno, pod niem półka, na której leżą odlewy gipsowe, stoją statuetki z terrakoty i rozmaite odciski z gliny. Na środku sceny, cokolwiek na prawo, wysokie rusztowanie dla modelu, po lewej stronie podobne rusztowanie, trochę niższe, dla artysty. Zaczęty duży posąg kobiecy wielkości naturalnej i narzucony mokrą płachtą. Dokoła szafliki z gliną i przybory rzeźbiarskie. Kilka stołków, na lewo pod ścianą obdarta sofka. Za podniesieniem zasłony Niemowa wyłazi z poza sofki i znakami opowiada, że mu zimno i głodny. Jestto młody chłopiec, źle odziany i źle uczesany. Przez kilka chwil kręci się po pracowni.
SCENA I.
WODNICKl i NIEMOWA.
ஐ ஐ
WODNICKI
(wchodzi, całe palto i czapka zasypane śniegiem).

Brr... psie zimno; może się tutaj człowiek trochę ogrzeje. (Po chwili). Zapomniałem, że od wczoraj niepalone. Ba... płachta aż stężała od zimna. Trzeba koniecznie trochę przepalić. Ale zaco drzewa kupić? Wiecznie w kieszeni pustki. Już mi ta sztuka kością w gardle stoi... Hej! ty, bezjęzyczny!

NIEMOWA.

He! he!

WODNICKI
(mówi bardzo wyraźnie i robi znaki odpowiednie).

Idź, przynieś drzewa i napal w piecu.

NIEMOWA
(pokazuje gestem o pieniądze).
WODNICKI.

Nisztu geld!

NIEMOWA
(robi ruch zrozpaczony).
WODNICKI.

Niech cię djabli porwą! Co to za lokaj, który nawet kredytu dla swego pana wydostać nie potrafi! Idź do djabła!

NIEMOWA
(smutny, powraca do swego kąta).
WODNICKI.

Trzeba się zabrać do roboty. Powiadają, że jest jakiś święty ogień; ano, zobaczymy, co to za kaloryfer...


SCENA II.
WODNICKI, SZERKOWSKI.
ஐ ஐ
SZERKOWSKI
(wchodzi, pokryty śniegiem).

Dzień dobry!

WODNICKI.

Dzień dobry!

SZERKOWSKI.

Pracujesz?

WODNICKI.

Usiłuję.

SZERKOWSKI.

Zimno tu.

WODNICKI.

Jak w psiarni.

SZERKOWSKI.

W psiarni magnackiej niemniej zimno.

WODNICKI.

Racja.

SZERKOWSKI.

Ano i ty z magnackiej psiarni.

WODNICKI.
Ano, niby.
SZERKOWSKI.

A czemuż ta jaśnie oświecona dama, która cię wysłała do Künstlerki do Wiednia, teraz się nie zatroszczy, co robisz dalej w życiu?

WODNICKI.

Bo ją to widocznie już nie obchodzi.

SZERKOWSKI.

Ano, racja jest... Skoro ją to przestało interesować... (po chwili). Masz tytuń?

WODNICKI
(pracując).

Weź mi z kieszeni.

SZERKOWSKI.
(wyciąga z kieszeni Wodnickiego trochę tytuniu).

Ja mam trochę bibułki... Hej... bezjęzyczny... He!

NIEMOWA
(wybiega).
SZERKOWSKI
(robi gest potarcia zapałki).

Ognia!

NIEMOWA
(wydobywa z kieszeni zapałkę, pociera o spodnie i podaje Szerkowskiemu, poczem ciągnie go za rękaw i robi przymilające miny).
SZERKOWSKI.

Czego?

NIEMOWA
(pokazuje na papieros).
SZERKOWSKI.

Ale... i zaraz, smyku jeden! Wiesz, Busnarott, i twój groom chce papierosa!

WODNICKI.

Daj mu; od rana jeszcze nic nie jadł.

(Szerkowski daje niemowie papierosa, który, podskakując, idzie do kąta).
WODNICKI.

Ty nie masz fajgli?

SZERKOWSKI.

Ani centa. Miałem dostać dziś zaliczkę na moją powieść, ale redaktorowi urodziła się córka i nie rozdaje zaliczek z powodu tej familijnej uroczystości. Muszę czekać do jutra.

WODNICKI.

Śliczna sytuacja!

SZERKOWSKI.

Nietyle śliczna, ile wysoce tragiczna.

WODNICKI.
Wiesz ty, że mnie już tak głód i chłód dokuczył, że nie mam nawet ochoty żartować.
SZERKOWSKI.

Wierzę, ale co począć? Nie będziesz przecie wyśpiewywał arji boleści na temat: „góralskie dziecię, uwiedzione artystyczną chęcią pozostania genjuszem wśród mroźnej wichury nieczułego miasta“.

WODNICKI.

Żartuj zdrów. Wolałbym teraz siedzieć spokojnie w chałupie u ojca i zajadać grale ze słoniną. Byłbym szczęśliwszy...

SZERKOWSKI.

Lari fari, kochaneczku! Nie byłbyś tam szczęśliwy, bo kołacze się w tobie dusza rwąca i smutna, dusza twórcza, która swój ideał w garści więzić musiała. Ot, tak jak ja — to coś, co się we mnie kołacze i z bólu wyje, muszę na ćwiartkę papieru wiecznie wylewać. A ani ty, ani ja z tej formy nie jesteśmy zadowoleni — i dlatego tak się oto tułamy, tak się dręczymy... I tak będzie do samej śmierci.

WODNICKI.

E, bajesz! Gdybyśmy mieli ciepły kąt, zapewnioną rentę, wszystko, co potrzeba do życia bez troski, nie czulibyśmy się nieszczęśliwymi i pracowalibyśmy spokojnie.

SZERKOWSKI.

To ty bajesz bez ładu i składu! My jesteśmy wieczne niespokojne duchy Izmaela społeczeństwa. Naszych śniegowic nie możesz nakryć szlafmycą. Jakże dzikiego konia zamknąć do stajni i przykuć go do żłobu, pełnego najdoskonalszego owsa? Zerwie się z łańcucha, albo — jeżeli więzów zerwać nie będzie w stanie — zdechnie. Tak samo i nam nie swojsko by już było przy żłobach pełnych owsa.

WODNICKI.

Widać, że jadłeś wczoraj obiad!

SZERKOWSKI.

Nie jadłem, ale go przepiłem w pierwszej lepszej knajpie. Ja tam nie umiem usiąść do stołu nakrytego obrusem i jeść przyzwoicie ryby widelcem. Oduczyłem się tego, a właściwie... nigdy nie umiałem.

WODNICKI.

Piszesz wszakże powieści, których historja dzieje się na wielkim świecie.

SZERKOWSKI.

A intuicja, panie tego? Czy to się już nie liczy? Zresztą, pisze się najczęściej o tem, czego się niezna. To choroba chroniczna nas wszystkich literatów. Ale wracając do twego grooma — czemu ty go trzymasz, skoro nie masz zaco żywić?

WODNICKI.

Przyplątał się do mnie, raz gdy wracałem do domu, i zrobił na mnie wrażenie obłąkanego psa. Przytem góral, tak jak ja — z Tatrów... coś mnie ku niemu ciągnęło... Czułem się sam, myślę sobie: będzie nas dwóch. Daję mu jeść — jeśli mam; dziś od rana biegam za pieniędzmi i znikąd wytrzasnąć nie mogę.

SZERKOWSKI.

Bieda... panie radco!

WODNICKI.

Ano bieda, panie radco.

(Wodnicki pracuje, Szerkowski chodzi po pracowni).
SZERKOWSKI.

No, a twój model konkursowy.

WODNICKI.

Ho! ho! dawno sprzedany.

SZERKOWSKI.

Bieda, panie radco!

WODNICKI.

Ano, bieda!

(Chwila milczenia).
SZERKOWSKI.

Patrzcie, mam jeszcze w kieszeni cztery centy!

WODNICKI.
Daj je niemowie.
SZERKOWSKI.

No, a ty?

WODNICKI.

E! takich, jak ja i ty, to niech ogrzeje zdobyta inteligencja, a temu tam pozytywnemu człowiekowi to lepiej się przyda mularka i za trzy centy okrawków... (woła). He!...

NIEMOWA.

He! he!... (pędzi ku Wodnickiemu).

WODNICKI
(daje mu cztery centy).

Kup sobie jeść!

(Pokazuje na migi. Niemowa wydaje radosny okrzyk i, tańcząc, wybiega z pracowni).
SZERKOWSKI.

Wielka radość za cztery centy!

WODNICKI.

Co chcesz, według stawu grobla.

SZERKOWSKI.

Mówmy o naszych dziełach, to nas ogrzeje i pożywi... Choć mnie się jeść nie chce... za dużo piję.

WODNICKI.
Za dużo pijesz... ja często także. Ale cóż począć? Musimy się podniecić.
SZERKOWSKI.

Nad czem teraz pracujesz?

WODNICKI.

Robię na obstalunek nagrobek dla wdowy po rzeźniku.

SZERKOWSKI
(pokazuje na zakrytą płachtą figurę).

Co to jest — to tutaj?

WODNICKI.

Ach! to mój nieziszczony sen...

SZERKOWSKI.

Cóż to takiego?

WODNICKI.

Szkic do Karjatydy... Wiesz, tej Karjatydy, której myśl powstała w mym umyśle pewnego popołudnia po wyjściu z wizyty od ciotki Bukowskiej.

SZERKOWSKI.

Pamiętam; zawlokłeś mnie wtedy na Wysoki Zamek i opowiadałeś, jakie to wspaniałe, panie tego, dzieła robiłbyś z tej Karjatydy.

WODNICKI
(zapalając się).

Aha! pamiętam; miałem projekt zrobić Karjatydę, dźwigającą świat cały. Miała to być kobieta z ludu, prosta chłopka, podpierająca całą ludzkość silnemi bokami swemi. Wróciwszy do domu, zabrałem się do dzieła. Miałem świeżo w pamięci postać tej dziewczyny, która zarysowała mi się nagle przed oczyma ciemnicy kuchennej. Lecz powoli zapał mój stygł. Nie miałem modelu pod ręką, zrobiłem projekt, ot ten; chciałem powrócić, aby namówić tę dziewczynę do pozowania — ale musiałem pracować, by zapłacić ratę krawcowi i mieć z czego żyć. Karjatyda podpierająca świat wzięła w łeb, a sen mój nie ziścił się...

SZERKOWSKI.

Ba! każdy z nas ma w sobie taki sen nieziszczony; a wiesz, to może najlepsze! Pozwala nam to łudzić się nadzieją, że moglibyśmy stworzyć arcydzieło, gdyby nie warunki, nie macocha nędza i tym podobne brednie. Lecz raz dzieło zrodzone i przyobleczone w formy, złudzenie nasze rozwiać musi. Pozostaje smutek i gorycz zawodu. Niechże więc twoja Karjatyda spoczywa w całunie kurzu i złudzenia... Poco ma ożyć?...

WODNICKI.

A jednak, gdybym miał model!...

SZERKOWSKI.

Model twój zapewne w tej chwili nastawia samowar lub romansuje ze strażakiem.

(Słychać pukanie do drzwi. Muzyka ta sama, co w akcie pierwszym przy wejściu Kaśki).
WODNICKI.

Kto tam?

(Pukanie).
WODNICKI.

Proszę wejść!

(Na progu staje Kaśka, w podartej spódnicy i nędznej chustce, cała zasypana śniegiem).


SCENA III.
CIŻ i KAŚKA.
ஐ ஐ
WODNICKI.

Kto to taki?

KAŚKA
(pokornie).

To ja, proszę wielmożnego pana.

WODNICKI.

Zamknij panna drzwi. Kto panna jesteś?

KAŚKA.

Kaśka, proszę wielmożnego pana.

WODNICKI.

Jaka znowu Kaśka?

KAŚKA.
Ta, co służyła u ciotki wielmożnego pana.
WODNICKI
(radośnie).

Kaśka Karyatyda!

KAŚKA

Nie, proszę łaski pana. Ja się nazywam Kaśka Olejarek.

WODNICKI.

Dobrze, już dobrze. No, a pocoś przyszła? (Kaśka milczy). No, odpowiadaj!

KAŚKA.

Ja... proszę wielmożnego pana, przyszłam niby po ten zarobek?

WODNICKI.

Po jaki zarobek?

KAŚKA.

Ano, bo wielmożny pan powiedział, że jak zechcę zarobić parę centów, to żebym przyszła do pana.

WODNICKI.

A, chcesz pozować?

KAŚKA.
Ja nie wiem, proszę pana, co to znaczy. Ale ja myślę, że to coś takiego, co uczciwa dziewczyna może robić... ja tam wierzę i dlatego pana o tę robotę bardzo pięknie proszę.
SZERKOWSKI.

Nie jesteś już w służbie?

KAŚKA.

Nie, proszę łaski pana.

SZERKOWSKI.

A to czemu?

KAŚKA.

A to... (zaczyna płakać).

WODNICKI.

Sercowa historja, za to ręczę. No, nie becz, bo ci nos spuchnie. A cóżeś taka znędzniała?

KAŚKA.

Jakże nie mam być znędzniała... Musiałam znędznieć... Ach! (wzdycha; po chwili). Proszę pana, może jabym się wzięła do tej roboty.

WODNICKI.

Dobrze, dobrze; chodź ze mną, to ci wytłumaczę, jak masz się ubrać i co mieć będziesz do roboty.

KAŚKA.

Słucham wielmożnego pana.

SZERKOWSKI.
(zatrzymując Wodnickiego).
Szalony! czem jej zapłacisz za pozę?
WODNICKI.

Daj mi pokój; mam gorączkę tworzenia. Ta dziewczyna spadła mi jak z nieba. Już mi nie zimno, chcę modelować.

SZERKOWSKI.

Ale czem zapłacisz za pozę?

WODNICKI.

Zawołam handlarza i sprzedam mu tużurek.

SZERKOWSKI.

Zastanów się nad tem, co powiedziałem; nie staraj się ziścić twego snu. Twoje szczęście przepadnie.

WODNICKI.

Proszę cię, nie psuj mi radości. Chodź, Kaśka...

(Wychodzą).


SCENA IV.
SZERKOWSKI sam, później NIEMOWA..
ஐ ஐ
SZERKOWSKI.

I to tak każdy, żaden nie ma odwagi nosić całe życie w sobie jakiegoś arcydzieła, które powinien znać on jeden tylko i nigdy nie dać mu form konkretnych i powołać do życia. Gdyż wszystko, co artysta na świat wyda, w porównaniu z pierwszą myślą, z której się poczęło to dzieło, jest tylko połowicznym i nieudanym płodem. (Wchodzi niemowa). Ot i groom bezjęzyczny. Zostawmy go samego z jego mularką i okrawkami. Ten przynajmniej ziści swój sen i nie będzie miał zawodu... Wszędzie sny i sny! O, Izmaele półsenne! już was zadużo na świecie. Ni kąta, ni strawy dla was, nic, nic...

(Wychodzi).


SCENA V.
NIEMOWA sam; idzie do kąta, wyciąga stołek i nakrywa gazetą, układa bułkę, trochę okrawków z wędlin, wyjmuje z kieszeni kozik i ma zamiar zasiąść do jedzenia. Przez uchylone drzwi z prawej wchodzi WODNICKI, a za nim KAŚKA, odziana draperją z białego prześcieradła. Szyję i ramiona ma odsłonięte. Całe ciało spowite prześcieradłem, u nogi spięte w grecki węzeł. Na szyi na tasiemce szkaplerze i medaliki.
ஐ ஐ
WODNICKI.

Chodź tutaj, na rusztowanie.

NIEMOWA
(zobaczywszy Kaśkę, rzuca bułkę i wydaje okrzyk podziwienia. Kaśka, przerażona, cofa się i zakrywa szyję i ramiona rękami).
WODNICKI.

To mój służący, niemowa. Nie masz się czego wstydzić i zasłaniać szyi. No, dalej, chodź; ale zaczekaj, niech-no ja wpierw wejdę na rusztowanie, bo zdaje mi się, że się z tej strony trochę osunęło.

(Wchodzi po schodach na rusztowanie. Kaśka zostaje z przodu sceny, niemowa ciągle patrzy na nią z zachwytem).
KAŚKA.

Boże, jak tu zimno, aż mi zęby dygocą, jak to ja wyglądam w tem prześcieradle, niby na śmiertelny pochowunek, czy co. I ręce tak gołe... O Jezu, Jezu! na co to ja zeszłam!...

(Zakrywa twarz rękami i pozostaje tak chwilę. Niemowa zbliża się ku niej i znakami daje do zrozumienia, że mu się Kaśka bardzo podoba. Dotyka leciuchno jej ramion i głaszcze się po piersiach, jakby zjadł coś smacznego).
WODNICKI.

Ta część zupełnie bezpieczna. (Przechyla się i spostrzega niemowę). A ty tam co robisz? Idź mi zaraz do kąta! Patrzcie go, amator kwaśnych jabłek! Kaśka, jak wejdziesz na rusztowanie, to trzymaj się zawsze lewej strony i nie idź na prawą. Słyszysz?

KAŚKA
(szczękając z zimna zębami).

Słyszę, proszę wielmożnego pana.

NIEMOWA
(który uciekł do kąta, daje znaki, że Kaśce zimno. Stoi zafrasowany, nagle zrywa się i zaczyna łamać krzesło na kawałki, poczem idzie do pieca i rozpala ogień).
WODNICKI.

Wejdź na te schodki i stań tutaj — tak. Czego się trzęsiesz? Nie bój się, nic ci złego nie zrobię. (Ustawiając Kaśkę w pozie Karjatydy). Stój tak; nie ruszaj się. (Czerwone światło z pieca oświetla Kaśkę; muzyka milknie. Wodnicki schodzi i zabiera się do pracy). A teraz do pracy! do pracy! To dziwne, zdawało mi się, że wszelki zapał wygasł we mnie i potrafię tylko robić na obstalunki nagrobki dla wdów po rzeźnikach. Tymczasem nigdy chyba nie miałem takiej gorączki i takiej chęci do pracy.

(Długa pauza; muzyka gra cicho).
KAŚKA
(do siebie)

O Jezu, ręce mi mdleją.

WODNICKI.

Nie opuszczaj rąk! Teraz właśnie potrzebuję tych linij; podnieś trochę łokcie do góry. Co za Karjatyda, co za Karjatyda!

(Śpiewa półgłosem):

Sztuka, to bogów ukochane dziecię
Gwiazdę natchnienia ma na swojem czole
I smutnym chmurne opromienia życie
I ma dla cierpień wielkich...


SCENA VI.
CIŻ, TRAWIŃSKI.
ஐ ஐ
TRAWIŃSKI.

Czy można?

KAŚKA
(Chce uciekać).

Ola Boga!

WODNICKI.

Stać mi spokojnie na miejscu! Co za idjotka! psuje mi pozę! Podnieść ręce...

TRAWIŃSKI.

Fiu, fiu! masz modelkę?

WODNICKI.

Jak widzisz — i jaką jeszcze Karjatydę! Widzisz? Spójrz i osądź sam! Wspaniałe? co?

TRAWIŃSKI
(kładąc monokl).

Trywialne! brak dystynkcji! połączenie grube.

WODNICKI.

E, co mi tam — ale linja jest i to wspaniała, przytem potęga, moc, jakiś majestat...

TRAWIŃSKI.

Ach, ty artysto! entuzjasto! Majestat! — przecież to prosta sługa; zdaje mi się nawet, że ją poznaję — to Kaśka, która służyła u Bukowskich.

WODNICKI.

Ja tam w tej chwili tego nie widzę, to jest dla mnie tylko kobieta i to kobieta z ludu, nie spaczona wymaganiami cywilizacji, nie zepsuta głupiem wychowaniem i żelazem gorsetu. A gdyby nawet przebijały się w niej herby sługi, no, to i cóż?

TRAWIŃSKI.

Poznaję teorje Szerkowskiego. Ale, mój drogi, poco się uniżać do tak realistycznego poziomu? Sztuka — to piękno, a taka Kaśka piękną być nie może.

WODNICKI.

Jak dla kogo — dla mnie jest piękną.

TRAWIŃSKI.

Winszuję ci gustu, ale nie zazdroszczę. Cóż to, spadek po wujaszku z Ameryki? Ogień w piecu! fiu, fiu!

WODNICKI.
Ogień? Żartujesz?! (Idzie do pieca i patrzy z podziwieniem). Muszę się przekonać, czy to prawdziwy ogień, bo oczom moim uwierzyć nie mogę. (Kładzie palce w ogień) Aj!... a tom się sparzył! no, teraz muszę wierzyć. Co ten nędznik bezjęzyczny spalił?... He! he!
NIEMOWA.

He!...

(Śmieje się, zaciera ręce i pokazuje na ogień).
WODNICKI.

Widzę, widzę, nawet czuję; ale co tam wrzuciłeś?

NIEMOWA
(robi grymasy i nie chce powiedzieć).
WODNICKI.

Nie dowiem się, nie przyzna się! O, brakuje jednego krzesła! A to niecnota! pali mi teraz meble. Niedługo weźmie się do moich arcydzieł i to wszystko na cześć Kaśki.

TRAWIŃSKI.

Ha, no swój do swego... to bardzo naturalne.

WODNICKI.

E, nie udawaj znudzonego i wykwintnego w swych gustach, mój drogi. Poszukawszy w swych wspomnieniach, znajdziesz niejedną taką Kaśkę, za to ręczę.

TRAWIŃSKI.

Ani jednej. Od czegóż są damy?

WODNICKI.

A, w takim razie...

(Kaśka słania się na rusztowaniu i przyklęka).
KAŚKA.

O mój Jezu... umieram!

WODNICKI.

A tej co się stało? (biegnie na rusztowanie i woła): Julek, chodźcie tutaj, ta dziewczyna mdleje.

TRAWIŃSKI
(wchodzi na rusztowanie).

Sprowadź ją tutaj, bo się boję wejść na to rusztowanie, całe się chwieje.

WODNICKI.

Chodź, Kaśka, odpoczniesz trochę.

KAŚKA
(wstaje z wysiłkiem).

Przepraszam wielmożnego pana, ale mi się tak w oczach zaćmiło...

(Schodzą powoli ze schodków; niemowa zbliża się zafrasowany).
TRAWIŃSKI
(badając puls Kaśki).

Anemja, silna anemja, wycieńczenie sił... przytem neurastenja...

KAŚKA
(słaniając się).

Ola Boga! ola Boga!

(Niemowa nagle biegnie do stołka, na którym leży bułka i okrawki, przynosi je i podaje Kaśce).
WODNICKI.

Mnie się zdaje, że ten smarkacz najlepsze na jej neurastenję znalazł lekarstwo.

TRAWIŃSKI.

Zapewne; ta dziewczyna jest w dodatku głodna; musiała nie jeść kilka dni.

WODNICKI.

Nie mów: w dodatku, ale powiedz: głównie głodna. No, Kaśka, zjedz bułkę i mięso i chodź do pieca, ogrzej się, zaraz ci będzie lepiej.

KAŚKA
(jedząc i płacząc).

Dziękuję wielmożnemu panu, dziękuję.

(Je bułkę).
WODNICKI.

Coż, ty niemasz służby?

KAŚKA

Nie, proszę pana.

TRAWIŃSKI.

Słyszałem, że ją wzięli do becyrku, gdyż zrobiła awanturę; słowem, pani Bukowska musiała ją oddalić.

WODNICKI.

A o cóż ci poszło?

(Kaśka milczy).
WODNICKI.

Takaś ambitna; nie powiesz? No, to nic. A od tej pory gdzie byłaś?

KAŚKA

Ano... takem się tułała. Nie śmiałam iść do państwa po świedectwo i po kufer... Mieszkałam u węglarki, a jakem się zadłużyła, to węglarka mi zabrała co było lepsze, no i... na bruk wyrzuciła. To się najmowałam do prania, to do mycia podłogi, ale to zarobek mały i żaden... oto czasem bez cały tydzień nic się nie trafiło. A do służby iść nie śmiałam, bo nie mam ani świadectwa, ani innego ubrania, więc przecie nikt takiej oto do domu nie weźmie. I tak już teraz zeszłam, że nawet posługi nie mogę znaleźć, a jak wodę na górę zaniosę, to mi aż w piersiach rzęży i cięgiem powietrze chwytam, bo nijakiej siły nie mam... Strasznie się zmarnowałam, zeszłam na psy i to wszystko bez... O!...

(Płacze).
WODNICKI.

Kaśka Karjatyda!

TRAWIŃSKI.

Anemiczna! anemiczna!

WODNICKI.

Usiądź sobie koło pieca i odpocznij trochę.

(Niemowa prowadzi Kaśkę do pieca poza rusztowanie. Kaśka siada przed piecem, obrócona tyłem do sceny. Niemowa klęka przed piecem i dorzuca drzewa. Przedtem jednak ściągnął jeszcze jedno krzesło i łupie je na kawałki).
WODNICKI.

Odbiegła mnie chęć do pracy. Biedna dziewczyna!... Nic jej pomódz nie mogę.

TRAWIŃSKI.

Masz się także nad czem rozczulać! Takich dziewczyn we Lwowie setki. Wszystkie one są na to stworzone. Zresztą, ta Kaśka ucięła podobno jakiś romans! To cała historja!...

SCENA VII.
CIŻ, JAN.
ஐ ஐ
JAN
(do Wodnickiego).

Proszę wielmożnego pana, list od pani Bukowskiej.

WODNICKI.

A....

(Czyta list).
TRAWIŃSKI
(do Jana).

No, idziesz jutro na służbę do szpitala?

JAN.
A jakże, proszę pana doktora.
TRAWIŃSKI.

Cóż, jesteś kontent?

JAN.

Bardzo, proszę pana doktora!

WODNICKI
(do Trawińskiego).

Wujaszek ma się gorzej, więc prosi, aby ci powiedzieć, żebyś zaraz przyszedł, koniecznie.

TRAWIŃSKI
(niezadowolony).

A, dobrze... pójdę!

(Do Jana).

Powiedz, że przyjdę.

JAN.

Proszę, pana doktora, ja już nie powrócę do kamienicy, bo mam rzeczy w szpitalu i prosto tam idę. Dziś już będę w infermerji nocował.

TRAWIŃSKI.

Dobrze... a wieczorem będziesz na sali gorączkowej. Ja tam przyjdę.

JAN.

Dobrze, proszę pana doktora.

TRAWIŃSKI
(śmiejąc się).
Jemu się zdaje, że on sam jest doktorem.
JAN.

E, tak dalece jeszcze nie, proszę pana doktora, ale pilnie bacząc, co panowie będą mówili między sobą, to się człowiek trochę wypoleruje i kto wie jeszcze czem będzie...

TRAWIŃSKI.

Strasznie masz rozpromienioną minę.

JAN.

A czemu nie? Abo mi to źle na świecie? Wszystko mi się pięknie układa i według mojej woli.

WODNICKI.

No, no, rzadki okaz szczęśliwego człowieka!

JAN.

Ano, bo to, proszę wielmożnych panów, szczęśliwy jestem, bo ze mnie filozof... A jakże, fi-lo-zof!

WODNICKI.

A cóż to znaczy filozof?

JAN.

Ano, to taki, co to sobie z niczego nic nie robi.

WODNICKI.
.

Tak... zapewne!

(Do Trawińskiego).
Idziesz do wujostwa?
TRAWIŃSKI.

Idę.

WODNICKI.

Zdaje mi się, że wujenka niedługo zostanie młodą wdówką.

TRAWIŃSKI
(obojętnie).

Być może.

WODNICKI.

I to ciebie nic nie obchodzi?...

TRAWIŃSKI
(odchodząc).

Co chcesz, mój drogi, ja jestem filozof.

WODNICKI.

Zaczekaj, odprowadzę cię kawałek. A, dobrze, że Jan przyszedł! Mój Janie, niech-no Jan obejrzy to rusztowanie. Coś się chwieje; może tu trzeba będzie zawołać stolarza, a może i sam Jan co tam zaradzi.

JAN.

Dobrze, proszę pana.

(Wodnicki idzie do pieca).
TRAWIŃSKI
(we drzwiach do Jana).
No, a co tam słychać z Marynką?
JAN.

Z którą?

TRAWIŃSKI.

Ano z tą, co miałeś się żenić?

JAN.

Jak to pan doktór jest o wszystkiem powiadomiony!

WODNICKI
(do Kaśki).

Jak ci będzie ciepło, to wejdź znów na rusztowanie, ja zaraz przyjdę.

KAŚKA.

Dobrze, proszę wielmożnego pana.

TRAWIŃSKI.

Chodźmy!

WODNICKI.

Chodźmy, odprowadzę cię kawałek i zaraz wrócę. Wezmę u żyda trochę oliwy na kredyt.

TRAWIŃSKI.

Nie masz pieniędzy?

WODNICKI.

Spodziewam się.

TRAWIŃSKI.

Ja mam pięć guldenów za masaż od tej starej wariatki, co to jej masuję pierwszy palec u lewej nogi. Podzielimy się.

WODNICKI.

Zgoda!

(Wychodzą).


SCENA VIII.
JAN, KAŚKA, NIEMOWA.
ஐ ஐ
JAN.

Widzicie go, jak to mi rozkazuje! Obejrz rusztowanie! Czy to ja jego lokaj, żeby jego rozkazów słuchał! (Ogląda rusztowanie). Ano, chybocze się, jak jaka bieda! Trzeba tu jakiego niziniera, abo co...

(Wchodzi na rusztowanie i ogląda dalej).
KAŚKA
(na dole, wstając i idąc ku przodowi).

Dziękuję ci, mój poczciwy chłopaku! (głaszcze niemowę po twarzy). Dobre z ciebie dziecko, moja ty biedoto! Jeść mi dałeś i rozgrzałeś trochę niech ci pan Jezus zapłaci!(Niemowa daje znaki ukontentowania i szasta się koło Kaśki).

KAŚKA.

Tylko ci mowy brakuje, żebyś był do ludzi podobny, a może to i lepiej, że ty nic gadać nie możesz. Powiedziałbyś znów jaką złą i niegodziwą rzecz, jak inne ludzie. To i lepiej, że gadać nie umiesz. No, no, pójdę ja na te deski. Może mi ten pan co zapłaci wieczorem, to se i nocleg znajdę. Śnieg pruszy już po Wysokim Zamku, w krzakach nocować nie mogę. Zmarznę jeszcze, abo co!

(Wstępuje na rusztowanie i nagle spostrzega Jana).
KAŚKA.

Jan!!!

JAN
(równocześnie).

Kaśka!!!

KAŚKA
(gorączkowo).

To ty... to wy... to pan Jan?... O!... jak mi serce wali, jak młotem! A to Matka Boska mi pana Jana zesłała teraz w tej mojej nędzy. Ja nie śmiałam tam przyjść pod bramę, choć nieraz nocami po ulicach krążyłam dokoła kamienicy. Pan Jan mnie zapomniał — prawda? Pan Jan też chciał się zemną zobaczyć — prawda? Panu Janowi też żal było zamną — co, prawda?

(Jan milczy).
KAŚKA
(nerwowo).

Pan Jan nic nie mówi? Dlaczego? O, niech Jan też do mnie dobrem słowem przemówi! Mój Janie! Żeby też Jan wiedział, jaką ja nędzę przecierpiałam! chłód, i głód, i ten wstyd, jak mnie do policji sposobili. Ja wiem sama, że źle zrobiłam i że niepowinnam była kamieniami ciskać, i za to pana Jana pięknie przepraszam ale mnie tak gniew oślepił! Potem mnie Pan Bóg zato ciężko pokarał, bo się tak tułam teraz po świecie, nijakiego przytułku nie mająca, ani służby, ani żadnej roboty, bom się z ubrania wydarła i siły sterałam, i bez ten becyrk to już śmiałości nie mam!...

(Jan chce odejść).
KAŚKA
(zastępując mu drogę).

Gdzie pan Jan odchodzi? Nawet się zemną nie przywita?

JAN.

Proszę mnie puścić, ja czasu nie mam, ja się spieszę!

KAŚKA
(wybuchając nagle).

A! pan Jan nie ma czasu! spieszy się! Ale do ołtarza to nie spieszno, a może spieszno, ale z inną, z taką, co ma pieniądze! A mnie co robić teraz? mnie co Jan na poniewierkę rzucił i ludzie obśmiewali, ha!? Gdzie ja teraz pójdę? Ni do kościoła, ni gdzie, bo mnie ksiądz od spowiedzi świętej odpędził i przebaczenia mi dać nie chciał.

JAN.

Niech mnie Kaśka puści! ja z takiemi latawcami, jak Kaśka, nie mam nic do roboty.

KAŚKA
(w najwyższej rozpaczy).

Nie puszczę! jak ten Bóg na niebie, nie puszczę! Jan mnie zgubił, zaprzepaścił! Rodziców mi odebrał, od Boga mnie odpędził!... Ja tego Janowi nie daruję! nie daruję! nie daruję!

JAN
(odpycha ją brutalnie).

A to utrapienie z taką pijawką!

(Rusztowanie wali się z trzaskiem, ale tylko z prawej strony. Kaśka wydaje krzyk i zapada się, przywalona stosem belek. Jan zbiega po schodach i chce uciec, niemowa zastępuje mu drogę).
NIEMOWA
(wściekły).

Ha! ha!

JAN.

Odknaj, bo cię zmiażdżę!

NIEMOWA
(rzuca się na Jana, uderza go między oczy i podstawia mu nogę. Jan się przewraca, niemowa uderza go kilkakrotnie i wyrzuca za drzwi).
NIEMOWA
(z uczuciem triumfu).

Ha! ha!

(Zbliża się do stosu belek i zaczyna je ostrożnie odsuwać. Ukazuje się Kaśka, zraniona i bezprzytomna. Niemowa wyciąga ją powoli i klęka przy niej, trzeźwiąc ją i ocierając jej rany).
(Zasłona powoli opada).
AKT SZÓSTY.
Scena przedstawia salę w szpitalu; kilka łóżek pustych. W głębi dwa łóżka niskie na kółkach, jak do przesuwania chorych z sali do sali. Na lewo duży stół, odgrodzony parawanem od reszty sali; na nim słoiki, flaszki, woda i inne przybory. Lampa zwiesza się u sufitu. Za podniesieniem zasłony w sali jest pusto przez chwilę. Drzwi się otwierają i wchodzi siostra miłosierdzia, za nią dozorczyni ze świecą w ręku.
SCENA I.
SIOSTRA MIŁOSIERDZIA, DOZORCZYNI.
ஐ ஐ
SIOSTRA.

Trzeba lampę zapalić.

DOZORCZYNI.

Czy kto umiera?

SIOSTRA.
Tak, numer siedemnasty.
DOZORCZYNI.

Przeniosą ją tutaj?

SIOSTRA.

Tak; inne chore skarżą się, iż zasnąć nie mogą. Ta chora ciągle mówi; trzeba ją odosobnić. Agonja jej jest ciężka i niepokoi całą salę.

DOZORCZYNI.

To nie to, co numer jedenasty — zasnęła wczoraj w południe tak spokojnie, iż wszyscy byli przekonani, że śpi. Przychodzę do niej, dotykam — zimna! Natychmiast kazałam ją usunąć.

SIOSTRA.

Tak, Bóg dał jej lekkie skonanie.

(Zapala lampę).
DOZORCZYNI.

Gdzie siostra każe łóżko chorej postawić?

SIOSTRA.

Tu! (wskazuje lewą stronę sceny). Będzie miała krzyż przed oczami.

DOZORCZYNI.

Niewiele ma przytomności. Wczoraj już mnie nie poznała.

SIOSTRA.

Niezbadane jest miłosierdzie Boże. Może Bóg da jej chwilę przytomności, aby zeszła z tego świata w łasce i ze skruchą należną

DOZORCZYNI.

Może!

SCENA II.
TEŻ, TRAWIŃSKI.
ஐ ஐ
TRAWIŃSKI.

Dobry wieczór, siotro Marjo Anno!

SIOSTRA.

Niech będzie pochwalony.

TRAWIŃSKI.

Powracam z sali gorączkowej. Numer siedmnasty jest zupełnie nieprzytomny. Rano szef oddziału powiedział, że dzisiejszej nocy wszystko się skończy.

SIOSTRA.

Poczyniłyśmy właśnie wszystkie przygotowania, aby chorą przenieść tutaj.

TRAWIŃSKI.

Bardzo dobrze. Inne chore niepokoją się, widząc tak długą agonję.

SIOSTRA.
Biedna dziewczyna!
TRAWIŃSKI.

Siostra jeszcze jesteś wrażliwa na tę sprawy? Ja bo już jestem zupełnie zahartowany i to nie robi na mnie najmniejszego wrażenia.

SIOSTRA.

Zawsze to nasz bliźni i męka jego jest nam wspólną. Tembardziej dla mnie jest to rzeczą bolesną, iż tę dziewczynę przyniesiono do szpitala nieprzytomną i do tej chwili nie odzyskała jeszcze przytomności. Pragnęłabym bardzo, aby umarła pogodzona z Bogiem.

TRAWIŃSKI.

Oto ją niosą!

SCENA III.
CIŻ, POSŁUGACZE, KAŚKA.
(Posługacze przynoszą Kaśkę, leżącą na łóżku przenośnem, zakrytą prześcieradłem. W głowach łóżka zatknięty patyk i deseczka, oznaczona cyfrą 17).
ஐ ஐ
KAŚKA.

Janie! Janie!

SIOSTRA.
Oto, imię, które bezustannie powraca jej na usta. Może to imię jej brata? Czy pan nie wie, panie doktorze? Może dać znać jej rodzinie?
TRAWIŃSKI.

Nie wiem nic o niej. Spotkałem ją u mego przyjaciela, rzeźbiarza, gdy mu służyła za model. Zawaliło się pod nią rusztowanie. Belki zgniotły jej bok i głowę. Przyniesiono ją tutaj. Wiem, że jest służącą i wypędzono ją ze służby za burdy i awantury.

SIOSTRA.

O mój Boże! nieszczęśliwa dziewczyna!

TRAWIŃSKI.

Wezwałem tu owego rzeźbiarza, w którego domu stało się to nieszczęście. On nam może przyniesie jakie bliższe szczegóły co do jej pochodzenia i stosunków rodzinnych.

KAŚKA
(nieprzytomna).

Ojciec wygnał... dom zamknął... Siostry... o Jezu!... już nigdy ich nie zobaczę! nigdy! nigdy!

TRAWIŃSKI.

Idę na salę, a potem odchodzę. Przyjdę nad ranem.

SIOSTRA.

Pan doktór tu jeszcze zajrzy?

TRAWIŃSKI.

Poco? ja jej już nic pomódz nie mogę.

(Wychodzi).
SIOSTRA
(do dozorczyni).

Proszę iść na salę i porozdawać kleik. Potem proszę przyjść tutaj mnie zmienić, a ja pójdę dawać lekarstwa.

DOZORCZYNI.

Dobrze, proszę siostry!

SCENA IV.
KAŚKA i SIOSTRA.
ஐ ஐ
SIOSTRA
(pochylona nad Kaśką).

Moje biedne dziecko, może masz pragnienie?

KAŚKA
(w obłędzie).

Nie mam świadectwa... Nie wezmą, bo mi pan wpisze, że mnie do becyrku wzieni...

SIOSTRA.

Uspokój się, nikt od ciebie świadectwa nie żąda.

KAŚKA.
Do ślubu wyjmę mentryke, bo przez mentrnki... bo przez mentryki ślubu nie dadzą (z głośnym krzykiem). Janie! Janie!
SIOSTRA.

Powiedz mi, moje biedne dziecko, kto jest ten Jan? Może chcesz go widzieć? Powiedz mi, gdzie go szukać?

KAŚKA
(odpychając siostrę).

Czego ty chcesz odemnie? dlaczego mnie prześladujesz? Czy myślisz, że Jan się z tobą ożeni? Nieprawda, on i ciebie tak mani, jak i mnie manił, jak wszystkie dziewczęta mani!

SIOSTRA.

A, to twój narzeczony! To w takim razie ja ci go poszukać nie mogę...

KAŚKA.

Mówił sam, że jesteś nic warta... nic warta i wyśmiewał się z twoich pieniędzy... i kapeluszy.

SIOSTRA.

Biedna ta dusza! Jakże ją męczą jeszcze w ostatniej chwili drobiazgi tego świata!

KAŚKA.

A ja nie mam ani grosza... ani kapelusza! I dlatego zamąż nie idę! Biedne dziewczyny nie mogą zaznać szczęścia! nie wolno im! ha!

SIOSTRA
(modląc się).
Dzięki Ci, Panie, żem wybrała swą ścieżkę. Spokój jest w duszy mojej!
KAŚKA.

Praca od świtu do późnej nocy. Oh! jak mi ręce spękały się od ługu! boli... I Jan mnie porzucił!

SIOSTRA
(j. w.).

I tej nieszczęśliwej spokój daj, o Panie! i skon lekki; a w Tobie niech odpocznie zmęczona dusza jej!

KAŚKA
(powoli przychodzi do przytomności i patrzy chwilę na siostrę).

Kto tu?

SIOSTRA.

Twoja siostra w Bogu, a sługa w Chrystusie!

KAŚKA.

Pani jest zakonnicą, prawda?

SIOSTRA.

Tak nas na świecie nazywają.

KAŚKA.

Siostra podobna jest do Anioła Stróża... Po za tobą czyste skrzydła białe.

SIOSTRA.
To mój czepek bieleje w cieniu. Twój Anioł Stróż, siostro, jest koło ciebie, nie opuścił cię nigdy.
KAŚKA.

Oj! opuścił, siostro, opuścił!

SIOSTRA.

Zgrzeszyłaś więc tak bardzo?

KAŚKA.

Nie wiem, czy zgrzeszyłam, ino wiem, że pokutowałam ciężko!

SIOSTRA.

Pokuty nigdy zawiele.

KAŚKA.

Oj, siostro, było zawiele... aż z niej umierać mi przyszło... Ale ja się na to nie żalę... boć chyba teraz wypocznę... prawda, siostro?

SIOSTRA.

To zależeć będzie od stanu twej duszy. Jeżeli nie spłynie na ciebie łaska i serce twe nie będzie przejęte miłością Bożą, pokuta twoja dopiero zacząć się może.

KAŚKA.

Ola Boga! ola Boga! Jeszcze! jeszcze!... A toć, jeśli zgrzeszyłam, to, siostro, ja już opłaciłam ten grzech w dwójnasób!

(Słychać dzwonek w oddali).
Dzwonią na pacierze wieczorne. Czy chcesz się pomodlić, siostro?
KAŚKA
(cicho).

Nie mogę.

SIOSTRA.

Dlaczego nie możesz? (Kaśka milczy). A ja ci powiem, dlaczego — bo masz w sercu nienawiść i urazę do tych, którzy może ci krzywdę w życiu uczynili. Przebacz, a modlić się znów będziesz potrafiła.

KAŚKA
(głucho, z uporem).

Nie przebaczę!

SIOSTRA.

Jakże chcesz, aby Bóg ci przebaczył, skoro ty odpuścić nie chcesz winowajcom twoim?

KAŚKA
(z rozpaczliwym uporem).

Nie przebaczę!

SIOSTRA.
Chrystus na krzyżu przebaczył katom swoim.
KAŚKA
(w rozpaczy).

Żeby mi ręce i nogi odpaść miały — nie przebaczę!!!

(Dzwon daleki).
SIOSTRA
(klęka).

Modlić się za ciebie będę, biedna siostro moja — modlić się będziemy wszyscy: ja i ci, którzy, jęcząc z bólu, cierpienia swe w tej chwili Bogu ofiarują... Oby ci Bóg dał serce litościwe i do przebaczenia skłonne!

(Chwila milczenia — dzwon powoli milknie).


SCENA V.
TEŻ i DOZORCZYNI.
ஐ ஐ
DOZORCZYNI.

Przychodzę zluzować siostrę. Chorzy na lekarstwo nocne czekają. Numerowi na sali nieuleczalnych, pan doktór przyniósł morfinę... A ta młoda kobieta, której wczoraj robiono operację dogory...

SIOSTRA
(przerywa).

Dobrze, idę! (Do Kaśki). Staraj się, dziecko moje, nie myśleć o krzywdach, jakie ci ludzie czynili. Pomyśl, że nieraz doznałaś dużo dobrego; przypomnij sobie — i niech gorycz twoja wdzięcznością się stanie.

KAŚKA.

Nie mam zaco mieć wdzięczności dla nikogo. Same krzywdy miałam w życiu i ani odrobiny uciechy. A zawsze przebaczałam każdemu, co się nademną znęcał — ojcu, siostrom, fabrykantom w tkalni, sługom jenszym w mieście, państwu i... jemu! A jak mnie potrzeba było przebaczyć, to nikt nie chciał! nie chciał!... Ano, to już teraz i mnie się gniew wezbrał... i dławi mnie...

SIOSTRA.

Odchodzę... za chwilę powrócę. Sądzę, że znajdę cię mniej zbuntowaną.

KAŚKA.

I gadzinę nadeptać, to ukąsi, a nie taką marną dziewczynę, jak ja.

SIOSTRA.

Niech Bóg cię strzeże, moje biedne dziecko!

(Odchodzi wolno).

SCENA VI.
KAŚKA, DOZORCZYNI.
ஐ ஐ
DOZORCZYNI.

Nie chce panna pić?

KAŚKA.

Dajcie.

(Pije ziółka, poczem głowa opada jej na poduszki).
KAŚKA
(po chwili).

Czy to ja mam umierać?

DOZORCZYNI.

Gadanie! Czego tam zaraz śmierć wspominać?

KAŚKA.

Ano, bo jakże inaczej? Czego ja się mam po świecie jeszcze włóczyć? Toż dla mnie niema dachu, coby mnie okrył!

DOZORCZYNI.

Niech panna lepiej śpi.

KAŚKA.
Jakże mi spać, kiedy wszystko mnie boli, a po głowie roi się aż do straszydeł!
DOZORCZYNI.

Ja lampę przyciemnię i poprawię pannę na łóżku (wspina się na palcach, aby lampę przyciemnić). Nie dostanę; ano, to zawołam dyżurnego posługacza (otwiera drzwi). Janie! Janie!

KAŚKA
(siadając na łóżku).

Janie? Dlaczego... Janie? Kto go woła?

SCENA VII.
TEŻ SAME i JAN.
ஐ ஐ
JAN.

Jestem, a co trza zrobić?

DOZORCZYNI.

Trzeba ściemnić lampę i pomożecie mi chorą podnieść trochę na łóżku.

JAN.

Dobrze!

(Przygasza trochę lampę i idzie do łóżka Kaśki, pochyla się nad nią i ujmuje ją pod pachę, chcąc podnieść. W tej samej chwili Kaśka czepia się konwulsyjnie jego ramion).
KAŚKA.

To ja!!

(Unosi się na łóżku, strasznie groźna, z oczyma krwią zabiegłemi, z włosami rozrzuconemi dokoła głowy).
JAN.

Jezu miłosierny!

KAŚKA.

Ty nie wzywaj teraz Pana Boga do pomocy, ty krzywdzicielu! rozbójniku! To ty mnie zabił, ty był sprawcą nędzy mojej!... ty mnie w poniewierkę rzucił, aż wreszcie dobił, jak psa... i to bez ciebie ja weszłam na barłóg szpitalny! A teraz cię mam... i teraz cię trzymam, ty mój panie narzeczony... ty moja nędzo! To my chyba razem przed sądem Boskim staniemy... boć mnie samej przez ciebie w grób iść niesprawiedliwie! O! ty mnie honorował po szynkach, aż... ty mnie wykierował do trumny... Ale pomsta Boża na ciebie! pomsta Boża! Zdechniesz w szpitalu, jak ja, bez Boga i ludzi! Pomsta na ciebie, psie jeden!

SCENA VIII.
CIŻ SAMI i SIOSTRA.
ஐ ஐ
SIOSTRA
(nadbiega do Kaśki).
Puść tego człowieka! zaprzestań przeklinać! Nad grobem stoisz, jesteś już przed obliczem Boga i jeszcze cię obchodzą sprawy twoje ziemskie!
KAŚKA
(nie puszczając Jana).

Siostro! to ten judasz, bez którego ja w nieszczęście wpadłam i na psy zeszłam!

SIOSTRA.

Czy naprawisz swe dobro, złorzecząc mu i sypiąc na jego głowę przekleństwa i złość swoją? Czy wrócą się twe łzy? czy choć jedną łzę przez to mieć będziesz w obrachunku swoim? A potem — spójrz na niego. Ja nie wiem, co on zawinił!... Nie moja to rzecz rozpatrywać i rozsądzać ziemskie sprawy, ale w sercu jego musi być żal i ból w tej chwili. (Do Jana). Powiedźcie mi szczerze, mój bracie, czy żałujecie swej winy.

JAN
(cicho).

Żałuję!

SIOSTRA.

Szczerze?

JAN
(wybuchając płaczem i padając na kolana przy łóżku)

Szczerze i okrutnie!

SIOSTRA.
A przebacz nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!
(powoli, kładąc rękę na głowie Jana).

Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!

JAN.

Kaśka! daruj ty mi! daruj! Ja to nie bez złość zrobiłem, ot tak, bez głupotę! Ja nie myślałem, żebyś ty mnie tak naprawdę miłowała!

KAŚKA
(z uśmiechem bladym).

Ty myślał, Janie, że ja tak jak inne dziewuchy, prędko się pocieszę... Ale ja się nie pocieszyłam i bez to idę w mogiłę...

JAN.

Nie! nie! ty nie zamrzesz! Kaśka! ja się z tobą ożenię!

KAŚKA
(tracąc przytomność powoli).

Ja się z tobą ożenię...

JAN.

Ty mi przebaczysz? Ty mi przebaczyłaś?...

KAŚKA.
Ja ci przebaczyłam!
JAN
(do siostry).

O! Święta Panienko! Ty będziesz świadkiem, jako przyrzekam poślubić tę Katarzynę Olejarek i wziąć ją za żonę.

SIOSTRA.

Ależ to można zaraz wykonać. Jutro weźmiecie ślub. (Do Kaśki). Czy chcesz, Kasia, zostać żoną Jana?

KAŚKA
(nieprzytomna).

Jeszcze tyle roboty... dziś robota... już tak mam ręce spękane... trza iść po węgle do piwnicy, tam zimno, ciemno... ot, grób.. śmierć... Kaśka umrze... poczciwy niemowa... on jeden! on jeden!

(Muzyka gra pieśń dziewcząt z trzeciego aktu).
JAN.

Kasiu! Kasiu!

SIOSTRA
(do dozorczyni).
Agonja się rozpoczyna! Biegnijcie po pana doktora; on jeszcze musi być na dole u pana sekretarza.
KAŚKA.

O! o! idą! idą! całe białe... czysto sznur gołębi... śpiewają, aż słodko się robi:

Marya,
Biała lilja,
Co kwitnie... tam...
U... niebios... bram...

Bez całe życie harować, harować, harować!... a potem jak pies bez dachu się włóczyć po śniegu...

SCENA IX.
CIŻ SAMI, TRAWIŃSKI i WODNICKI.
ஐ ஐ
TRAWIŃSKI.

Siostro Marjo Anno, oto pan Wodnicki, który zasięgnął trochę informacyj o numerze siedemnastym.

WODNICKI.

Wiem niewiele.

(Odchodzi trochę na bok i rozmawia z siostrą Marją pocichu).
TRAWIŃSKI.
(pochylając się nad Kaśką).
No, zobaczymy co się z nią dzieje. (Po chwili). Phi!... niema tu co robić.
JAN
(czepiając się ręki doktora).

Pan doktór ją uratuje, prawda?

TRAWIŃSKI.

A... to ty! Aha! rozumiem! Proszę — więc teraz wolałbyś, aby żyła?

JAN.

Ano, toć niby przezemnie.

TRAWIŃSKI.

E! szeroko o tem Dawid pisał... Ale to trudno. Już ci ją nikt nie uratuje, ona już napół umarła.

(Podchodzi Wodnicki i siostra).
JAN
(padając znów przy łóżku).

Kaśko moja serdeczna! ty zamrzesz, nieboże! i to niby bezemnie, bez takiego lamparta!... Kaśko! ja się poprawię, już nie będę za dziewczynami latał, ino ty nie umieraj!

KAŚKA
(otwiera oczy nawpół przytomna i patrzy chwilę przed siebie).

Nie płacz, Janie, bo mi nigdy, bez całe moje psie życie nie było tak spokojnie, jak teraz. Wyharowałam się... ręce se po łokcie urobiłam... ale teraz to mi pan Jezus odpoczynek wieczny daje. Teraz mnie Panna Najświętsza na służbę do siebie bierze... a do Niej, do Tej naszej, to już chyba przez świadectwa mnie wezmą; dobra będzie służba razem z aniołami, a Pani litościwa! (Umiera — gasnącym głosem). Janie! Janie!

(Pozostaje zastygła, z otwartemi usty i oczami).
TRAWIŃSKI
(do siostry).

Ślub ten, ostatecznie, może się odbyć jutro wczesnym rankiem. Choć ja widzę objaw niepotrzebnego romantyzmu. Ale... skoro to siostrze się podoba... i owszem.

SIOSTRA.

Czy chora żyć będzie jutro rano?

TRAWIŃSKI.

O, jestem tego pewny! Zwykle taka agonja jest męczącą i przeciąga się bardzo długo. To są ciekawe wypadki. (Zbliża się do łóżka). Ticus: umarła!

SIOSTRA i WODNICKI.

Umarła?

JAN.

O mój Jezu!

SIOSTRA.
Światłość wiekuistą daj jej Panie i odpocznienie wieczne!
(Zamyka oczy i usta Kaśce; klęka, mówiąc pacierze).
JAN.

To ja ją zabił.

DOZORCZYNI.
(wchodząc).

Siostro Marjo Anno, numer dziewiąty umarł. Trza oczy zamknąć.

SIOSTRA.
(wychodząc z opuszczoną głową)...

Idę.

(Zasłona wolno opada)


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.