Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Pociągnij wyżej to prześcieradło, niezgrabo jedna!
Kaśka usłuchała i drżącą ręką wciągnęła na obnażone biodra cienką zasłonę.
Stała tak nawpół naga w blasku dziennym, spowinięta od pasa w zwoje przybrudzonego, białego perkalu. Nogi całe miała zasłonięte, tylko końce palców nabrzmiałych widać było z pod nieźle ułożonej draperji. U pasa spięto perkal na kilka szpilek, których czarne ostrza odbijały od białej tkaniny. Tylko tors dziewczyny oślepiał prawie swą wielką, wspaniałą nagością, odbijając dziwnie wobec marmurowych biustów i gipsowych posągów. Jasna struga światła spływała z okna i oblewała nagie plecy dziewczyny, srebrzyła czystym blaskiem linje piersi, linje śmiałe, potężne, wzmocnione macierzyństwem, prawdziwy gors Karjatydy, rozwiniętej w całej pełni.
Przed nią Wodnicki, zachwycony, uśmiechnięty, rozgorączkowany, suwał szybko rękami po olbrzymiej bryle gliny, modelując wspaniałą kobietę, która rysowała się tak wyraźnie w tem jasnem świetle dziennem. Twarz Kaśki obchodziła go mało, — spostrzegł, że była wychudłą i zmienioną, toż samo szyja, której skóra wyciągnęła się znacznie. Ale zawsze, mimo wszystko, był to jeszcze wspaniały model, podatny do utworzenia kobiety-olbrzymki, w której wdzięki niewieście miały zgrubieć i zolbrzymieć, nie zatracając uroku. Draperja kryła biodra i tylko dozwalała zarysować się konturom ud i łydek. Rzeźbiarz poprawiał naturę, brał co było jeszcze piękne w tej dziewczynie i tworzył arcydzieło. Ręce Kaśki, podniesione w górę, założone ponad głową drżały już ze znużenia, gdyż stała tak blisko godzinę — nie śmiała odezwać się przecież. Głód zaczynał jej dokuczać, bo głuchoniemy sam nie jadł śniadania, a więc nie poczęstował gościa. Widocznie kieszeń Wodnickiego znajdowała się w smutnym stanie i trudno było w niej znaleźć potrzebną na wyżywienie adeptów sztuki kwotę. Pomimo to, rzeźbiarz pracował ze zdwojoną energją; uszczęśliwiony znalezieniem śpiącej w jego pracowni dziewczyny, namówił ją do pozowania.
Przyszło mu to łatwiej, niż się spodziewał, ale Kaśka, wskutek głodu i nędzy, straciła energję. Opierała się czas jakiś — później wspomniała dziecko, chorobę i przystała na czynioną jej propozycję.
Zacięła zęby i powoli zesuwała ze siebie swoje łachmany, oblewając się falą krwi, która gwałtownie biła jej do głowy. Wreszcie, gdy stanęła wpół naga przed Wodnickim, chwilę jeszcze trzymała spuszczoną głowę, walcząc z resztą wstydu, jaki jej łzy do oczów cisnął. Obawiała się tego wesołego człowieka; sądziła, iż zacznie z nią żartować i zechce traktować ją w sposób, na jaki, według swego mniemania, zasłużyła. Ale Wodnicki, cały przejęty swą pracą, nie widział w niej „kobiety“, był to dlań model tylko, model dobry, prawdziwa, rzadka okazja, trafiająca się w znacznych odstępach u nas, gdzie pozowanie jeszcze nie ma żadnego pomiędzy zarobkami miejsca. Do tej chwili Wodnicki musiał pomiędzy kolegami szukać męskich modeli, kobiece zaś postacie zbierać w zaułkach i brudnych knajpach, pomiędzy kontyngensem ostatniego rzędu istot. Jedną tylko leśną rusałkę wykuł z ubogiej dziewczyny, pełniącej obowiązki służącej u jego bratowej, dziś druga kobieta w osobie Kaśki staje na podwyższeniu, skleconem z lichych desek, i czerwieni się żywą skórą w blaskach wiosennego poranka. Gorączkowo więc zabiera się do roboty i pracuje już całą godzinę; Kaśka, widząc go tak rozsądnym, uspakaja się powoli. Widocznie ten pan jest bardzo rozsądnym, gdy nie krzywdzi jej, pomimo, że tak naga stoi przed nim i bez żadnej obrony.
Nagle, drzwi pracowni otwierają się z trzaskiem. Do wnętrza wchodzi człowiek, który od progu zaznacza swój dziwaczny charakter i chęć pozowania na oryginała. Kapelusz przekrzywiony na jedno ucho, ręce w kieszeniach od krótkiego sakpalta, nastrzępione pod nosem wąsiki, wzrok niepewny, biegający z jednego przedmiotu na drugi — słowem, całe dziwactwo, wysilone, sztuczne, nadaje mu cechę, jakiejś marjonetki, poruszanej sprężynkami.
Ten pan wszedł nagle do pracowni, gwiżdżąc i śpiewając oklepanego walczyka. Przekrzywiwszy lepiej kapelusz, zbliżył się do Wodnickiego, a podając mu protekcjonalnie chudą rękę, wyrzekł krótkim, urywanym głosem:
— He! cóż? pomnik dla historyka? zrobiony? skończony? przychodzę obejrzeć... gdzież jest?
W całem wzięciu, w formie wysłowienia się znać było chęć imponowania tłumowi. Te krótkie, urywane frazesy miały olśniewać słuchaczy, jak promieniste bomby, wyrzucane wśród nocnej pomroki.
Wodnicki wszakże nie przerywał swej pracy. Krzyknął tylko na Kaśkę, która, na widok obcych, chciała naciągnąć na siebie jakąś firankę, i szybko wskazał stojącemu przed nim mężczyźnie odległy kąt pracowni.
— Tam jest medaljon!
Dziennikarz — gdyż niezawodnie ów pan z pokrzywionym kapeluszem musiał być dziennikarzem — posunął się drobnym kroczkiem we wskazanym kierunku.
— To? — zapytał, przymrużając oczy i marszcząc się jak stara cytryna, — to? cóż to ma być?
Wodnicki uśmiechnął się nieznacznie.
— Nie wiesz pan?
— No tak! niby... ale po cóż te dzioby, po cóż ta bruzda pod okiem? w sztuce należy szukać ideału, inaczej brud i kał nas owionie.
Stał sam brudny i skalany naprzeciw tej twarzy, choć pooranej bruzdami, a przecież pięknej szlachetnym wyrazem rozumnej powagi i pełnej ducha, pomimo szpetoty zewnętrznej. On nie widział w małoduszności swej tego wyrazu, tej prawdy pięknej, czystej jak kryształ, która, odbijając zmazy, uwidocznia i piękno; brudną duszą szukał tylko kału i brzydoty, a znalazłszy jej choć odrobinę, wyciągał na wierzch i starał się przyćmić nią rzucające się w oczy piękno. Miał kilka utartych frazesów o ideale, o estetyce, o jakimś dziwacznym, a wynalezionym przez siebie konserwatyzmie i bryzgał nimi co chwila z miną pyszałka i rzeczywistego znawcy.
Wodnicki zaprzestał na chwilę swej roboty i spojrzał z litością na tę drobną postać, tak nędzną, tak małą wobec jego prac i jego olbrzymiego talentu. Medaljon historyka był oparty o podstawę Mojżesza. Wspaniała, wielka postać biała, surowa, wznosiła się ponad głową małego dziennikarza o przekrzywionym kapeluszu i zdawała się kamiennemi źrenicami mierzyć z pogardą wykrzywione usta znawcy.
— Czy pan myślisz, że daleko zajdziesz na tej drodze, po której kroczysz? — zaczął znów ironiczny jegomość; — utworzyliście sobie nową szkołę i wojujecie w niej brudem i błotem. Piękno przedewszystkiem, panie! piękno! ideał, a nie rzeczywistość, bo dość już jej dokoła mamy. W sztuce musimy szukać wytchnienia...
Wodnicki poruszył się wreszcie niecierpliwie.
— Ależ, panie, komitet, zajmujący się budową pomnika, wyraźnie polecił mi otworzyć wiernie podobiznę zmarłego. Jakże więc?
— Dobrze! dobrze! — odparł Zoil z przekrzywionym kapeluszem; — podobizna jest, ale po cóż te dzioby?
— Nieboszczyk był dziobaty!
— Tak, ale należało te rzeczy łagodzić, gazować, przysłaniać! Piękno! panie, piękno przedewszystkiem!
Wodnickiemu wystąpiły dwie małe, ciemne plamki na policzki. Młoda krew kipieć zaczynała wobec tego ślimaka, śliniącego jego pracę.
— Czyż przez to wyraz twarzy ucierpiał? czyż nie widzisz pan tej zadumy, która tak pięknie łagodziła szpetotę jego oblicza? Patrz pan na wykrój ust, na ten uśmiech bolesny, który udało mi się pochwycić tak szczęśliwie; na tę zmarszczkę, niby groźną, a przecież tak łagodną... powiedz pan, czyż to nie jest piękno, chwycone z życia? czyż to nie ideał człowieka, który w pracy żył i w pracy umarł, w pracy dla kraju, dla potomności...
Głos młodego rzeźbiarza płynął teraz dźwięcznie, zapalał się i ożywiał, mówiąc o swojem dziele, wykazując jego zalety.
Mały dziennikarz przecież nie zdawał się być przekonany.
— Dobrze, ale te dzioby, te dzioby!
Wodnicki machnął ręką.
Człowiekowi temu wbiła się w oczy jedna rzecz szpetna i zaciemniła mu wszystko inne. Na upór nie było lekarstwa.
— Dalsze części pomnika? — pytał dalej dziennikarz, postępując kilka kroków naprzód.
Wodnicki w milczeniu wskazał kamienne chłopię, które szarzało w jasnem świetle porannem, wylewającem się szeroką strugą z otwartego okna.
Dziennikarz wykrzywił usta.
— Jakiś chłop? cóż za manja was ugryzła z tem chłopstwem. Prawdziwie, teraz ludziom w porządnym surducie przejść nie można będzie po ulicy. Każdy człowiek z lepszej sfery jest dla was wyrzutkiem, a obdarty nędzarz doskonałością. Dziwne, doprawdy, dziwne!
Był przecież sam człowiekiem nie z wyższej sfery, a nawet z dość niskiej klasy społeczeństwa. Odkąd przecież ożenił się z baronówną, głowę nosił wysoko i pluł na wszystko, co biedne.
— Trzeba było umieścić anioła z zagaśniętą pochodnią lub coś podobnego — cedził dalej, przestępując z nogi na nogę.
Wodnicki zacisnął pięście. Musiał milczeć i znosić podobnego rodzaju indywidua.
Od pewnego czasu dziennikarz ten wyrobił sobie jakieś quasi stanowisko w kilku brukowych pisemkach. Tłum te pisemka chwytał i czytał przy szklance herbaty.
Wodnicki był młody i pragnął dojść do rozgłosu, — rozsądek nakazywał mu milczenie. Tłumaczyć temu pyszałkowi bijącą w oczy myśl, dlaczego bose, obdarte chłopię przypadło do stóp pomnika zgasłego historyka, było pracą zbyteczną. Dziennikarz widział tylko koszulę, odrapane kolana i rozczochraną głowę dziecka — i z tego wysnuwał swoje poglądy. Był to dziwny punkt wyjścia dla inteligentnego człowieka. Ale trudno! widocznie to było najprzystępniejsze dla umysłu dostojnego przedstawiciela prasy.
I było w tym człowieku jakieś zwierzę drapieżne, błyskające złemi światełkami z poza przymrużonych powiek. Zwierzę to budziło się w nim na widok jakiegoś dzieła, noszącego na sobie oryginalne piętno. Sam nie będąc w stanie stworzyć nic samoistnie, nie mogąc wysnuć nic z piersi, przytłoczonej ciasnem kołem zastarzałych idei, ciskał się w bezsilnej złości na talenta młode, rwące się do pracy, jak orły do słońca. Oplwać, obrzucić błotem, ośmieszyć, zgnieść w zarodku — oto było zadanie życia tego człowieka.
I w tej chwili, przekrzywiwszy jeszcze więcej swój cylinder, rozsiada się na odłamie kamienia, aby wyszukiwać powoli jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze usterki w dziele Wodnickiego. Przyczem wzrusza ramionami i mruczy pod nosem urywane frazesa, których sam często zrozumieć nie może.
Wodnicki powrócił do pracy. Jakkolwiek przyzwyczajony do podobnego rodzaju odwiedzin, doznał przykrego uczucia, słysząc z ust dziennikarza zdanie, na które nie było repliki. Drżącemi rękami zabrał się do pracy, rzuciwszy smutne spojrzenie kamiennemu, chłopskiemu dziecięciu, które, pomimo zgryźliwych oczów dziennikarza, nie przestawało czytać mozolnie księgi dziejów narodu, którego cząstką i ono bez zaprzeczenia było.
W tej nieruchomości posągu, w tem upartem milczeniu leżała najwymowniejsza odpowiedź na słowa jegomości „w porządnym surducie“. W schyleniu głowy dziecka był chłopski upór, który, mimo wszystko, dojść pragnie do celu.
Kaśka przybrała nanowo raz ułożoną pozę, która opuściła chwilowo podczas rozmowy rzeźbiarza z dziennikarzem. Ten ostatni dopiero teraz dostrzegł dziewczynę i przyglądał się jej ciekawie. Ona przymknęła oczy, aby nie widzieć spojrzeń tego człowieka, ślizgających się po jej obnażonem ciele. Doznawała po prostu fizycznego bólu pod wzrokiem nieznajomego, który widział ją półnagą w dziennem, jasnem świetle, zaledwie osłoniętą kawałkiem perkalu.
— Skąd pan to wziąłeś? — zapytał wreszcie dziennikarz, wykrzywiając pogardliwie usta.
— Wspaniały szkielet... patrz pan tylko na ten tors, na ramiona — odparł Wodnicki.
— Tak! ale ideał! piękno!
— Oh! — roześmiał się Wodnicki, — przecież to tylko sługa... a potem nadaje się do przedmiotu. Będzie z niej Karjatyda!
— Tak? a no to co innego... I to pana... — urwał nagle, nie chcąc ust kalać wyrazem „kochanka“, podczas gdy cienkie nozdrza poruszały mu się szybko, a ręce nerwowym ruchem mięły brzegi palta.
Wodnicki wzruszył ramionami.
— Cóż znowu! — zaczął, — pan wiesz, ja tego nie lubię... potem... kocham się idealnie. Jeżeli pan zechcesz, to możesz wziąć sobie tę dziewczynę, choć zdaje mi się, że miałbyś pan z nią teraz niepotrzebny kłopot.
Kaśka szybko otworzyła oczy. Oh, zrozumiała dobrze, co w tej chwili mówili o niej ci dwaj mężczyźni. Skąd ten mały rzeźbiarz ma prawo darowywać ją temu panu, który tak źle na nią spogląda? Była biedną i głodną, to prawda. Zgodziła się nawet z tej nędzy stać nago i lepić się z gliny, ale przecież nie zgodziłaby się nigdy na tego rodzaju hańbiący upadek.
Ale dziennikarz uspakaja wprędce jej oburzenie.
— Phi! — odpowiada po chwili, odwracając oczy od nagiego ciała kobiety, — to zabrudne, ja nie lubię wdawać się z motłochem. Od czegóż są damy?
I założywszy nogę na nogę, zagwizdał walca z Gasparone.
Nastała długa chwila milczenia. Kaśka mdlała prawie ze znużenia, nie śmiejąc poruszyć się z miejsca. Krzepiła ją myśl spodziewanej zapłaty, za którą kupi sobie trochę cieplej strawy.
Nagle, dziennikarz odezwał się piskliwym głosem.
— Idziesz pan jutro do teatru?
— Zapewne — odparł rzeźbiarz, — mam wstęp wolny. A pan będziesz?
— Nie!... recenzję już napisałem, nie potrzebuję chodzić!...
— Jakto? — zapytał Wodnicki, — recenzję napisałeś pan przed przedstawieniem?
Dziennikarz ściągnął usta do pogardliwego uśmiechu.
— Spodziewam się! ja zawsze tak robię. Dostanę egzemplarz, przewertuję, a potem ciach! ciach! i już autor urządzony. Na tego jutrzejszego to od roku sobie ostrzę pióro. To też mu przyłożyłem. Sztuka musi upaść... głupiec jakiś! nic sobie ze mnie nie robi! ja go nauczę respektu!...
Wyciągał chudą rękę, grożąc w powietrzu niewidzialnemu wrogowi. Śmieszny był w tej chwili z tym zapałem karlim, z tą miną znieważonego liliputa. Porwał się z miejsca i wspinał się na palce, aby być większym, a głos nabrzmiewał sztucznem zgrubieniem.
— Czy pan pamiętasz, co on mi ośmielił się powiedzieć rok temu? — wołał dalej zacietrzewiony, — powiedział, że się mnie nie boi, i nie złożył mi wizyty. No! teraz będzie się mnie bał... Ja, mój panie, jestem już na grubem stanowisku! O mnie się dobijają, ja biorę po czterdzieści groszy za wiersz, mój panie!...
Wodnicki nie przerywał. Stał teraz tuż przed dziennikarzem i powstrzymywał uśmiech, gwałtem wydzierający się na usta.
— Ot, teraz — ciągnął dziennikarz — napisałem nowelkę „Miłostka aktorki...“ arcydzieło, panie!... Wziąłem sto rubli i dobrze mi jest! Tu! panie, jest setka! Ekaterinka! Po czterdzieści groszy, panie, dostaję za wiersz, za jeden wiersz!... Przeczytaj pan tę nowelkę. „Miłostka aktorki!” pyszny tytuł? co?
Wodnicki zmarszczył brwi i dolną wargę przyciął aż do krwi.
Miał matkę byłą aktorkę i sam kochał oddawna piękną dziewczynę, występującą na scenie, którą chciał pod dach swój jako żonę wprowadzić. Zabolało go to lekceważenie aktorek. Nie mógł się powstrzymać od trochę ostrej odpowiedzi.
— Co pan możesz wiedzieć o miłostkach aktorek? skąd pan do tegobyś przyszedł!
Człowiek w porządnym surducie wyprostował się jak struna.
— Phi! mój panie! — zaczął znowu, — jak palcem kiwnę, będę miał wszystkie!
Szerokie koło zakreślił wyciągniętą ręką. Koło to objęło i kilka biuścików pięknej artystki, uśmiechającej się z delikatnej osłony koronek. Ten mały, dziwaczny jegomość nadawał sobie w tej chwili minę zwycięscy, wydymując wklęsłą pierś i mrużąc dwuznacznie oczy. Rzeźbiarz przecież nie pozwolił sobie imponować tymi niezwykłymi objawami donżuanerji — oparł się o podstawę jednego z posągów i właściwym sobie ruchem skrzyżował ręce na piersiach.
— Chyba jakąś ostatnią statystkę możesz pan... mieć... na kiwnięcie palcem! Zechciej pan pamiętać, że matka moja była artystką.
Dziennikarz zmieszał się trochę. Był jednak już na tyle czelnym, że zmieszanie to ukryć szybko potrafił. Dla zatarcia wrażenia, zwrócił znów swą uwagę na Kaśkę, ale w głębi duszy wrzała w nim złość do małego rzeźbiarza, którego postanowił w proch zetrzeć i to w jaknajkrótszym czasie.
Tymczasem Wodnicki powrócił powtórnie do roboty, a Kaśka, przybrawszy odpowiednią pozę, stała znów nieruchoma, czerwieniąc się w promieniach wiosennego słońca. Promienie te oblewały jej obnażone plecy i podniesione a nad głową założone ręce.
Dziennikarz stał teraz tuż obok podwyższenia, na którem umieścił rzeźbiarz dziewczynę. Z dziwną złośliwością przypatrywał się tej rozrośniętej kobiecie, spowitej od pasa w draperje białej tkaniny. Z dołu patrząc zdawała się jeszcze większą, a opalona twarz i kawałek skóry na szyi odcinały się ciemną barwą od reszty ciała. Ręce po łokieć były tejże samej miedzianej barwy, zda się zapożyczonej od rądli, które wiecznie szorowały. Nie był to ideał o marmurowo-atłasowej skórze, opiewanej tak chętnie przez salonowych romansopisarzy. Był to jednak doskonały okaz kobiety rozwiniętej zupełnie prawidłowo, a choć steranej nędzą i głodem, niezużytej zmysłowo i wypełnionej macierzyństwem. Była to Karjatyda, kobieta rodzicielka, dźwigająca w sobie przyszłe istnienie ludzkości, prawdziwa podpora społeczeństwa. Stała w tym blasku wiosennym zdobna swą młodością, olbrzymia, nieskażona w swej nagości, mając u stóp swoich pigmeja o małej głowie i jeszcze mniejszym mózgu, powtarzającego bezustannie i bezmyślnie:
— Ideału w sztuce! ideału szukajmy!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.