Kąpiel

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Kąpiel
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KĄPIEL
I.

W południe upalne, zgiełkliwy potok ludzki, rzekłbyś, wysycha. Fala tłumu wsiąka w głąb mieszkań. W łożysku ulicy widzisz mielizny prażone słońcem, po których gdzieniegdzie, jak krab, pełznie wolna drynda, leniwie kołysząca tułów granatowy i krwawą twarz woźnicy. Wzdłuż murów skurczony cień wydaje się zeschniętym i jakoby spopielonym. Flizy, wysuszone żarem, zgrzytają i chrzęszczą pod podeszwami butów. Krok cichnie tylko na asfalcie, którego miękka stopniałość przypomina torfiasty grunt łąkowy. Myśl po ochłodę wybiega na obszary łęgów, gdzie wilgotny aromat leży na darniach, gdzie na mokradłach trzciny ledwie się chwieją, gdzie wiklina schylona gałązki maczając w wodach strumienia, niby palce zielone, cienkie, w fali włosów, bruździ ją i muska omdlałe.
Wisła wygrzewa się w słońcu i od zbyt jaskrawych promieni zasłania się muślinowym obłoczkiem pary. Gorąco wyssało wiele wody i potworzyło miałkie zatoki między brzegiem a piaskami. W jednej takiej zatoce, odgrodzonej od koryta żółtym grzbietem mielizny, kąpie się dzieciarnia.
Przyodziewek jej niekłopotliwy. Stanowią go: kurtka o powierzchni wolnomyślnej, ułatwiającej koszuli a nawet ciału bezpośrednie zetknięcie ze słońcem, i majtki, o ile ten rzeczownik można stosować do dwóch nogawek z indywidualnością odrębną, nie ulegających rygorowi szelek i korzących się jedynie przed prawem ciężkości. Jedni składają te szmaty na bulwarku, inni na krypach, i hurmem skaczą w płytką do kolan wodę, biegają, nurzają się, szamocą i potrącają, wśród okrzyków, harmidru i wrzawy. Gwarne zamieszanie zwiększa jakiś pies, który biorąc snadź dzieci za dwunożnych pobratymców, naśladuje ich ruchy, albo też samodzielnie upędza się za jaskółkami i straszy je szczekaniem.
Na bulwarku mieści się galerya widzów — widzów przymusowych, mających narzucony sobie obowiązek pilnowania odzieży i niecierpliwie wyczekujących na chwilę przelania tej zaszczytnej lecz nudnej godności na swych zastępców; do widzów zaliczają się również i ci nieszczęśni, którym zabroniły się kąpać mamy. W liczbie tych upośledzonych wyróżnia się grupa trzech chłopców. Wszyscy trzej o białych, wyblakłych włosach, o twarzach bladych i mizernych, o dużych, smętnych oczach. Siedzą na wilgotnym piasku, trzymając się za ręce. Najmłodszy trochę kaszle. Patrzą niewesoło na żwawość innych, a co powie starszy, zaraz powtarzają dwaj młodsi.
— O, gdzie ten pies łazi! — woła pierwszy z umiarkowanem zdumieniem.
— O, gdzie ten pies! — podchwytuje drugi obojętnie.
— O, gdzie ten pies razi — sepleni najmłodszy, zgoła nie pojmując o co idzie.
Trzy pary oczów zatrzymują się dalej na malcu w czapce z rozłupanym daszkiem. Ów malec, w podkasanej barchance stoi nad wodą, wzniósł oko mężne do trybuny widzów, niby gladyator, i wykrzykuje zuchwałym dyszkancikiem:
— Żebym tylko umiał koszulę włożyć, zarazbym się kąpał!
— O, nie umi jeszcze koszuli włożyć — zauważa drwiąco głowa trójcy.
— O, nie umi koszuli włożyć — potwierdza melancholijnie średni.
— O, nie umi koszuli wrożyć — kończy najmłodszy obojętnie, niezdolny stanąć na wysokości krytycyzmu braci.
— A to ci frajer! — odzywa się sąsiad trójki, pędrak czteroletni może o gładko wystrzyżonej czaszce i o sprytnych oczach. Wykąpał się był niedawno, ale mu żal odejść; przykucnął na bulwarku, oczyma bierze udział w zabawie i staje dęba z uciechy, gdy pies robi wystraszoną minę przy nurkowaniu chłopców.
Spojrzenia galeryi chwytają kolejno osoby i czyny mniej lub więcej bohaterskie, wyodrębniające się z ogólnej krętaniny i wrzawy. Oto, na łasze, jakiś nagus przemyślny wyciąga z wody gałęzie i ogłasza tonem zaborcy nowych światów:
— To moje!
Nikt nie myśli podawać w wątpliwość jego prawa do łupu, niemniej przeto w okrzyku »to moje« brzmi groźba straszliwa, skierowana do niewidzialnych ale możliwych przeciwników tego zaboru.
Ot tamten szturga przed sobą wodę kawałkiem tyczki i naucza:
— Widzicie, ja gruntuję, jak idę.
Kilka zmoczonych głów zwraca się ku niemu, ale nie znajdując w czynności gruntowania onego pobudki do rozmyślań lub zarzutów, pierzcha i zmusza wynalazcę czerpać radość jedynie w zadowoleniu wewnętrznem.
Oto inny spryciarz próbuje skierować na siebie uwagę ogółu. Pełza po mieliźnie, i wymachując rękami, oznajmia wszem wobec:
— Patrzcie, ja po kozacku pływam!
W brzmieniu głosu jego czuć dumne przeświadczenie, że pływa najlepiej ze wszystkich Kozaków, jacy kiedykolwiek rozkrzewiali sztukę pływania w dorzeczu Wisły.
Ale ni tamci, ni nawet ten, który wygarnia brudną ciecz ze spodu łodzi rybackiej, nie zaskarbili sobie uważnych stronników, co zresztą nie zakłóca ich werwy. Za to pomysł »zbijania kaczek« znajduje licznych i pilnych naśladowców. Rodzic owego pomysłu wyłowił był z dna gładki kamyk i rzuca nim po wierzchu fali. Kamyk, wyrzucony w ten sposób, odbija się o grzbiet wodny i długo skacze, podobny do jaskółki rozbawionej kąpaniem piórek w przelocie. Zbijanie kaczek, wymagające zręczności rzutu, staje się celem popisów, i niejedna »kaczka«, zamiast o wodę, trąca o grzbiet nieoględnego kąpielowca.

II.

Patrzą widzowie na one igrzyska, aż ten i ów, znudzony bezczynnem przyglądaniem się, znagła postanawia dać członkom słuszniejsze ukontentowanie. Oto, czynem brzemienny, wstaje widz w kaftanie tabaczkowym, podnosi kamień, trzyma go przez chwilę za plecami i, upatrzywszy sposobność, godzi prosto w żebro rudowłosego trytona. Galerya wita celność strzału wybuchem wrzasków, nie zajmując się przytem osobą Strzelca. Ów zaś myśli już o czem innem. Stoczył się nad wodę, zwiesił nogi i pryska naokoło, niepomny, iż czyn rzucony w przestrzeń wraca, odbiwszy się niby kamień o skałę, i uderza w działającego pewnem następstwem. W chwili bowiem najmniej oczekiwanej, właściciel żebra i rudej głowy, pałający zemstą, skrada się chyłkiem do burty, wywleka pasek z czyjegoś tobołka, i jak grom szybki wlepia trzy ciosy nieopatrznemu baliście.
— O Jezu! — wykrzykuje smagnięty, zamierza się pięścią i rwie do bójki. Wtem gaśnie zwada. Pies obalił w pędzie wyżej zauważonego młodzieńca, nieumiejącego wkładać koszuli, obalił go, wsiadł nań i nie daje mu powstać. Wznieca to rozradowanie powszechne, w którem rychło kona waśń pojedyncza.
Inny wichrzyciel znalazł sobie zajęcie, aczkolwiek mające tylko bardzo pośredni z kąpielą związek, ale niepozbawione nadzwyczajnej rozkoszy. Wymachuje on sążnistą wicią przed nosem dzieciucha w długiej sukience i pyta złowrogo:
— No, podejdziesz pod tę witkę?
— Jaki mągry — odpowiada hardo zaczepiony, w tył się cofając. Napastnik, widząc tę niedojrzałość bojową, traci zapał i werwę zaczepną: wszelako dla stwierdzenia zwycięstwa, uderza ofiarę przez środek sukienki.
— No, nie bij się, powiem mamie... — płacze bity i ostatecznie mierzi bijącemu zwycięski wawrzyn.
Przypatruje się tym wypadkom wódz smętnego trójprzymierza, czy trójbraterstwa, i ucisk niewinności wydziera mu z piersi okrzyk:
— Dalej, nie stawiaj się łazuchu!
— Nie stawiaj się, łazuchu! — wtóruje brat średni.
— Nie stawiaj się, razuchu! — uzupełnia najmłodszy, daleki od zrozumienia doniosłości tak obelżywego trybu rozkazującego. Na szczęście pogromca sukienki puścił zaczepkę braci mimo uszu. Może zgnębiła go osobliwsza trzykrotność wroga, a może zalała mu serce raptowna gorycz: że oto już Bóg wie odkąd strzeże odzienia, gdy onego mieszkaniec w najlepsze się kąpie. Zaczyna tedy błagać i grozić:
— Teciek, ady wychodź prędzej, czego się guzdrzesz?... Widzisz, jakiś ty... Czekaj!...
Długo, długo, żaden objaw lądowy ni wodny nie pozwalał spodziewać się rychłego powrotu Tećka, ani też dawał znać, gdzieby się tenże obracał. Wreszcie na widowni ukazała się postać, mająca twarz czerwoną, szyję czarną, środek ciała żółto­‑oliwkowy i nogi szkarłatne. Jak najdłuższej kąpieli mogła potrzebować tylko istota o tak różnolitem ubarwieniu. Jakoż był to ów Teciek. Usypując drogę srebrzystemi kroplami, zbliżył swe czerwone oblicze tuż do samej twarzy wartownika rozpromienionego nadzieją, i rzekł:
— Czego się drzesz, gudłaju? Jak będzie pora, to ci sam wylazę.
Powiedziawszy to, opuścił ląd stały i na nowo pogrążył w falach swój barwny organizm.

III.

Już tu i ówdzie zaczynają się zrywać gniewne szemrania galerników przeciwko samolubstwu Tećków i Miećków, gdy nowe, niecodzienne zjawisko tłumi bunt w zarodku. Nad brzegiem ukazują się dwa mopsiki w towarzystwie lokaja. Pies­‑andrus czemprędzej wybiegł z wody, obwąchał przybyszów dość lekceważąco i wrócił do przerwanej zabawy. Tłuściochy zbliżają się do wody ostrożnie i z obawą, podnoszą łapki i skomlą. Lokaj zachęca je ruchem ręki, by raczyły zażyć kąpieli. Wkońcu jeden ulega namowie i robi parę kroków naprzód, lecz utraciwszy grunt z pod krótkich łapek, wystraszony, podaje tył, co widząc, upada na duchu i drugi, i obaj zmykają. Za nimi biegnie przewodnik ich złorzeczący jak wódz po rozsypce hufców. Pies­‑andrus, jak gdyby chcąc zaznaczyć swą wyższość wobec galeryi, zaczyna jeszcze raźniej wykonywać nader zawiłe podrygi i wywijasy.
Teciek, tym razem już na dobre, wychynął z wody, narzucił dziurawy kubrak na swe kolorowe ciało i rzekł:
— No dymaj, Kostek, a śpiesz się chorobo!
Zdmuchnęła Kostka z bulwarku ta zwięzła pobudka. Zaś jej autor zagłębił prawą rękę w jednę z dziur kubraczanych, wydobył z za podszewki niedopałek cygara, zapalił i jął raczyć się dymem. Dla galeryi stało się rzeczą widoczną, że jeżeli wśród nagich trudno rozeznać wielkość, to niewątpliwie uwidocznia ją kubrak i zawartość jego podszewki.
Nagle Teciek, dopaliwszy niedopałek cygara i mniemając, że od wielkości nieodłączną być winna skromność, przywdział spodnie sam i skarcił paru jeszcze obsychających nagusów temi słowy:
— Oblecz się ścierwo jeden z drugim! Będziesz to gicałami łyskać?...
Podczas gdy zgromieni posłusznie wkładali na mokre ciała odzież, zbliżyły się ku nim dwie dziewczynki, oparły główkami jedna o drugą, objęły w pół i spoglądają poważnie i bez żenady; czasem robią sobie po cichu zwierzenia: może zazdroszczą chłopcom, może chciałyby się do nich przyłączyć, może się boją mam?... Kto wie, co one tam sobie szepczą?
Nadchodzą dwie inne dziewczynki z koszykami. Zbierały na wybrzeżu ostrużyny i wióry, i aż tu zaszły. Złocą się w słońcu ich jasne główki z rozwianemi włosami; obie uśmiechnięte, przystanęły na chwilę i odchodzą, oglądając się jeszcze zdała. Tam znów jakaś samotnica, ze śladami łez na buzi, spogląda na chłopców, rozjaśnia oczy na mgnienie i mija ten obręb wesołości, zajęta jakąś swoją troską nieznaną...

IV.

I tak raz wraz, z omglonej dali wiślanego zbocza wyłaniają się nowe postaci: to nieletni zbieracz papierków, które łamie, ślini na kancie, oddziera część zapisaną, resztę chowając w zanadrze; to rybak z wędką na ramieniu, z dzbankiem w ręce, poszukujący miejsc głębszych lub zaciszniejszych; to szewski terminator »pchnięty na momencik do tego pana z podzelówką«; to uczniak zbiegły ze sztuby; to, wreszcie, jakiś stały pobytowiec nadwiślany, wolen, jak małża, wolen dążeń ambitnych i działań skierowanych ku gromadzeniu dóbr ziemskich...
Przesuwają się one postaci wolno, jakoby płynąc. Jedne łączą się z widzami; drugie pociąga kąpiel; inne, parte naprzód silniejszym celem, mijają zbiorowisko, stopniowo maleją w dali, topnieją niejako w gorącym błękicie do wymiaru ledwie widnych szarych punktów — i nikną.
Wycofuje się z grona widzów i trójca o smętnych oczach, w które nie wlało wesela patrzenie bezczynne. Najmłodszy zgarnął w sukienkę kilka białych skorupek, wstał i pocałował starszego, niewiadomo czem powodowany. Średni jeszcze woła:
— O, Lutek, Lutek!
— Chodź, głupi — przynaglił dowódca trójki.
Dźwignęli się ciężko, jak spracowani drwale, i pokroczyli zwolna, zostawając nieodzewnego Lutka w pełni uciech kąpielowych.
Z rozognionej kopuły nieba spływają blaski na krucze, płowe, brunatne i złotawe główki dziecięce, i na jednę rudą. Pluszcze woda roztrącana nagiemi ciałkami, które już to łączą się w jednę hałaśliwą gromadkę, już to w rozprzężeniu bezładnem biegną w różne strony, brodzą, gonią się, szamocą, przewracają i pławią... I daleko po wybrzeżu rozpryskują się ich szczebioty, okrzyki dźwięczne i śmiechy. Fale, miałkie, zda się dziecinnej biorą chętny udział w tych igraszkach — lekkie, bezpieczne, żwawe i płytkie jak dzieci. A tam w oddali, za mielizną, szumi nurt z powagą, sile właściwą. Szumi głębia spokojnie, jeno czasami rzuci z wiatrem groźny pomruk, niby matka dzieciom rozswawolonym.

V.

Zbiegowisko jakieś z przewagą dorosłych. Gromadki mniejsze i większe to skupiają się, to rozchodzą, czemś żywo zajęte. Najliczniejsza otacza chłopca siedzącego przy zawiniątku, z którego widać rękaw brudnopopielatej kurtki i nogawkę majtek cajgowych.
Chłopiec siedzi nieruchomy, zdrętwiały; jedną ręką ściska zawiniątko, na drugiej wsparty; dłoń przywarta do ziemi a palce kurczowo grzebią piasek. Jedni patrzą na chłopca ciekawie wypytując, inni z politowaniem: ci milczą też, jak gdyby szanując boleść. Niektórzy przepytują się między sobą szeptem i gwarzą.
— O, tu, widzisz rzeczy... rzeczy...
— To brat jego?
— Może i brat... Przyszli razem.
— Wartoby matce dać znać.
— O, już, nie bój się, i tak się dowie!
— Skąd to?
— Pono ze Smoczej, mówią.
Chłopiec, słuchając niby a nie słysząc, naraz wstał, spojrzał na wodę, i porwawszy zawiniątko, cwałem pobiegł w stronę mostu.
— Może to złodziej — ktoś zauważył, jakiś sceptyk widocznie.
Wśród ciszy ogólnej zabiera głos wyrostek z wędką, gestykulując:
— Psiekrwie berliniarze!... Koło pyska im płynął... Żeby co byli rzucili, pomorki!... Żeby ich sflażyło!
— Mój Boże, jakie tyż to ludzie som — oburza się jakaś babina o skrzepłej twarzy.
— O, tam ostatni raz go wyrzuciło — objaśnia ktoś z tłumu. I setki oczów wlepiają się w to miejsce na wodzie, jak gdyby właśnie ten punkt czemkolwiek różnił się od innych. Tak samo fala wdzięczy się tam do słońca, grzbiet wygina szklisty i mknie dalej, pluszcząc.
— Wicek, długo tyż może być taki topielec pod wodą?
— Kto je wi — odpowiada Wicek i dodaje: — Żółć pęknie, to go wyrzuci.
Rozmawiający postali tak w milczeniu, wpatrzeni w wodę, niby w oczekiwaniu jakichś objaśnień od niej. Wszakże niedługo wyrwały ich z zadumy jakieś sprawy osobiste.
— Dał co stary?
— Ale, chorobę w bok... Chodzi, będziesz tu stoić i gapy łapać?
I poszli.
Owdzie kobiecina o siwych, suchych oczach, o smagłej cerze jak jesienny liść dębu, mówi niby i niby śpiewa, nie zwracając się do nikogo wyłącznie.
— Masz kąpanie, synalku, masz. Tak tyż i mój. Jakby dziś... Pójdę, mamo, pójdę. A to idź, mówię. Tak tyż i poszedł, robak... Czternaście lat już miałby... Tu noc prawie, lecę’ć ja nad wodę, chcę go sprać, a on, robak, zimniutenki leży... Nie rychło go wyjeni, nie rychło... Oj, ryczałam ci ja, ryczałam... Wola Boska...
Terminator jakiś, czy bodaj sam czeladnik, stojący najbliżej, odzywa się:
— Zawsze to woda wodą. Trzy razym się topił, a żyję, jak mnie pani widzisz. Pływać pływam, ale trzymam się od wody zdaleka. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Co ja się mam popisywać?... Wypadki chodzą po ludziach.
To mówiąc, utopił ręce w kieszeniach, wywinął młynka na pięcie i stanął tyłem do wody. Widać szarpnęło nim tak obrotowo przeświadczenie o własnej roztropności.
Zmierzchało się. Szkarłatny krąg słońca, płonąc, zniżał się nad wodą, aż ją zapalił, i paliła się woda niby gromnica przy dnia skonie. W purpurowym szlaku majaczyły ciemne sylwetki łódek ratunkowych tam, w dali. Tu, nad brzegiem, łuna barwiła twarze. Raz po raz któraś z tych twarzy gasła i tonęła w mroku. Tłum się przerzedzał, gwar rozmów milknął, i wśród zwiększającej się ciszy słychać było łopotanie chorągiewek na masztach galarów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.