Kądziel/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Była znowu jesień, listopad czarny, wieczór, na dworze wicher ze śniegiem pognębiał dusze ludzkie. W saloniku u Ozierskich siedziała Stasia sama u kominka, bezczynnie. Opuściła czytaną książkę na kolana i zapatrzyła się w płomienie.
Dwa lata minęło od śmierci pani Taidy, rok od pogrzebu Ozierskiej. Stasia zyskała sławę i uznanie; nie miała już niechętnych i krytyków, lubiana i poważana była ogólnie.
Ale dziś, w ten wieczór listopadowy, nie wzywano jej nigdzie, była wolna, z perspektywą długich godzin samotności, rozmyślań i milczenia.
Wzięła z szafy pierwszą lepszą książkę, spostrzegła, że były to niemieckie poezje, rzuciła je z gniewem, ale po chwili, jakby się leniąc wstać po drugą, wzięła napowrót do rąk i zaczęła czytać.
— Skąd się taka książka wzięła u mnie? — pomyślała wreszcie. — Prawda — kiedyś, przed laty, odwiedzając ją w Genewie, Kazio przywiózł, kupił na dworcu jakimś i zostawił, wyjeżdżając. Potem zapomniała o niej i leżała w szafie tyle lat.
Opuściła Stasia książkę na kolana, zapatrzyła się w płomień i poczęła w myśli przypominać te lata — wspomnienia.
Wtem zadzwoniono do drzwi. Drgnęła, zbudzona z myśli, i słuchając kroków służącej, przypomniała sobie, do kogo ją też mogą wzywać.
Ale zamiast służącej gość wszedł — Kazio.
Stasi na chwilę pojaśniała twarz, ale natychmiast się zasępiła; nie wstając, podała mu rękę.
— Z domu jedziesz pan? — zagadnęła.
— Nie. Od marszałka. Wstąpiłem po drodze, by pani wręczyć procent. Wczoraj był termin, alem się spóźnił.
— I dziś nie jest już bardzo wcześnie. Dawno pan z Rudy?
— Dziesięć dni.
— To bardzo chwalebne. I przez dziesięć dni grał pan w karty?
Usiadł naprzeciw niej i dobywając pieniądze z pugilaresu, milczał. Od pewnego czasu rzeczywiście zaczął dużo i drogo grać; gadano już o tem i nie pierwszy raz ona mu to wymawiała.
— Grał pan! Czy pan chce zginąć? — rzekła.
Podał jej pieniądze i ruszył ramionami.
— Gram, prawda. Cóż mam robić? Pić nie mogę, hulać nie chcę, jak gram, nie myślę o sobie i nie siedzę w domu. To darmo, nie mogę w tej pustce wytrzymać.
— A jakże ja wytrzymuję?
— Zazdroszczę pani. Ja nie mogę.
Oparł łokcie o kolana i patrzał w ogień.
Spojrzała na niego. Wychudł, rysy mu się zaostrzyły, włosy na skroniach zbielały, oczy były smutne.
— Chciałem z panią pomówić — ozwał się po chwili. — Mam zamiar sprzedać Rudę.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę wydołać. Majątek duży, spraw i obowiązków tysiące, pomocy i wyręczenia nie mam. Powoli się dużo rzeczy opuszcza i idzie na marne. Ja zaś podjąłem się tylu obowiązków ogólniejszej natury, tyle mam roboty po świecie, że ledwie z grubszego mogę Rudą zarządzać. Należy tedy wybrać — własny zagon albo publiczny.
— Jedno i drugie. Czyż pan sprzeda pracę swej matki? Ona przecie dawała radę wszystkiemu.
— To co innego. Dawniej miała ciocię Dysię, potem mnie.
— No, ciocią Dysią ja mam być dla pana.
— Tegom dotąd nie zauważył. Pociechy i dobroci nigdym od pani nie doznał. Zawsze krytykę i morały.
— Bo nic więcej nie był pan wart. Przez te dwa lata nie pogodził się pan nawet z losem, nie nauczył się pan sam sobie wystarczać.
— Bo się godzić nie chcę, ani chcę być samotny. Będę do śmierci malkontentem.
Stasia wstała, poprawiła ogień, zadzwoniła o herbatę.
— Głodny pan? — spytała.
— Tylko zziębnięty i zdrożony. Filiżankę herbaty wypiję z przyjemnością, bo mnie głowa boli.
Spojrzała na niego i dotknęła ręką czoła.
— Pan się jeszcze gotów rozchorować na uwieńczenie trosk i kłopotów, które mi pan sprawia.
Uśmiechnął się.
— Nie chcę chorować, za nic — nie dam się. Moja gospodyni, stara Anna, umorzyłaby mnie swem niedołęstwem i głuchotą. Pani nie ma pojęcia, do czego ten dom teraz podobny. Istne bezkrólewie! Podziwiam, jak u pani jest czysto, cicho i porządnie.
— Zrobiłam się z musu praktyczną. Nie lubię tego wydziału gospodarstwa, ale jeszcze więcej niecierpię brudu, zgiełku i nieładu.
Podano herbatę, ogień strzelił jasnym płomieniem. Kazio sięgnął po otwartą książkę, spojrzał na tytuł.
— Że też biedna poezja dostąpiła zaszczytu znalezienia się w rękach pani? — zdziwił się.
— I na fizyków deszcz pada! — odparła z uśmiechem.
Przerzucał kartki, odczytując to i owo.
— Naprawdę, bawi to panią, zajmuje? — rzekł zdziwiony.
— Ano, tak. Poznaję nowe siły. Matka pana była wielkim mędrcem i prorokiem.
— W czem mianowicie?
— Przepowiedziała mi, żem nie skończyła jeszcze z sobą sprawy. Że mi do śmierci nie wystarczy triumf z osiągniętego celu. Tak się stało.
— Co się pani stało! Pani chce stąd wyjechać? — zawołał niespokojnie.
— Cóż znowu! Tylkom się potknęła o taki, zda się, marny kamyczek.
Roześmiała się i westchnęła zarazem.
— Jak tak dalej pójdzie w mej głowie, samodzielności mocno się skrzydła podetną.
— Pani wyjdzie zamąż? — spytał nieswoim głosem.
— Może być! Jeszcze nie jestem zupełnie zdecydowana, ale już o tem myślę. To zły znak.
— Dlaczego? Pani będzie szczęśliwa.
— Ho, ho! Tak pan tego pewny, bo ja wcale nie. Po pierwsze to będzie dezercja — podła rzecz.
— A nie! Przecie pani swego fachu nie zaniedba.
— Biedny fach zejdzie na drugi plan, o ile czasu zbędzie. Po drugie — bardzo wątpię, że wypełnię sumiennie obowiązki przeciętnej kobiety. Za staram, żeby się giąć i łamać...
Kazio wstał i przeszedł się parę razy po pokoju. Potem stanął przed nią.
— Co się pani stało? — zawołał.
Ruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że rzecz arcypospolita, której nie raczyłam nawet rachować w swych projektach. Zakochałam się jak pierwsza lepsza panna.
Bez tchu patrzał na nią.
— A kogóż pani znalazła godnego siebie tutaj?
— Nie myślałam nad tem, kto kogo niegodny lub godny. Stał mi się miły i drogi, zaczęłam o nim myśleć i troszczyć się, cieszyć się, gdy przyjeżdżał, martwić się, gdy go nie było, a wreszcie pewnego dnia zastanowiłam się: cóż u licha, a toć mi coś umiera w duszy, fucz — spokój! Czy to tak wygląda miłość — wie pan?
Jemu krew uderzyła do twarzy — wziął za czapkę.
— Żegnam panią.
Zdziwiła się.
— Pana co ukąsiło? No, no, ja cierpliwiej słuchałam zwierzeń pana.
— Jam pani nigdy takich nie czynił. Nie miałem okazji, prawda, ale i sumieniabym nie miał torturować kogoś tak bezlitośnie.
— Człowieku, przeżegnaj się lewą ręką! Ja torturuję pana?
— A cóż? Może mi pani myśli sprawiać rozkosz, opowiadając tak o swych uczuciach?
— Rozkosz może nie, ale chyba wielką przyjemność.
— Mnie?
— A komużby? Przecie od X lat piłuje mnie pan swojemi.
— Ale ja panią tylko kochałem.
— A ja kogo? Przecie tylko pana!
— Stasiu!
Poskoczył ku niej i wywrócił stolik z herbatą, usunęła się żywo, brzęk stłuczonych filiżanek sprowadził służącą. Zajrzała przerażona.
— Jezus, Marja! Wszystko w sztuki! — jęknęła.
— Sprzątnij i podaj nam jeszcze herbaty! — rzekła Stasia, śmiejąc się z miny sprawcy, który chciał być strapiony, a cały promieniał.
Pozbierano skorupy, zostali sami i Kazio do kolan jej padł, ręce chciał całować. Usunęła się.
— Siadajno spokojnie, zbierz zmysły, po rękach mnie nie całuj i nie dziękuj, bo niema za co! Pokochałam cię, to prawda, ale nie naoślep. Jeśli już koniecznie mam skończyć jak wszystkie kobiety — iść zamąż, to trzeba bardzo rozważnie tę kwestję przedyskutować.
— Poco, ty dyktuj swe prawa i wolę — ja będę spełniać. Ja całem życiem będę ci płacił, będę służył, będę dogadzał. Takim szczęśliwy!
— Widzisz, oto i dysputa gotowa. Ty sobie sprawy nie zdajesz, jak bredzisz. Ja nie chcę, byś mi służył i dogadzał. Wyobraź sobie, że do dzieła i pracy bierzesz sobie pomocnika, mającego wiele dobrych chęci, a żadnej wiedzy. Przygotuj się nie do służenia i dogadzania, ale do kształcenia i nauki. Nie dostaniesz sprzętu do salonu ani zabawki, ale człowieka, który weźmie na swój kark połowę twych ciężarów. Będzie rzetelnie pracował, to ręczę, ale długi czas minie, zanim zajęcia swe zrozumie praktycznie. Gwałtu, ilu ja nowych przedmiotów muszę się uczyć! Przygotuj się, że niemało ci przyczynię strat i kłopotów zpoczątku. Zawszem ci mówiła, żeś głupi wybór zrobił. No, ale stało się.
— Za rok ja od ciebie będę się uczył.
— No, no, nie pochlebiaj, bo tego niecierpię. A teraz posłuchaj moich warunków i namyśl się ostatecznie. Będę z tobą wspólnie myślała, pracowała i cierpiała, ale nie wymagaj ode mnie trzech rzeczy: strojów balowych, bo to niehigjeniczne, stosunków towarzyskich z głupimi i zabaw bezmyślnych. Wyrosłam z tego, a kurczyć się nie potrafię. A trzy rzeczy sobie zastrzegam: praktykę, o ile będę miała czas, szpital w domu i wybór towarzystwa.
— Zgoda na wszystko, a co do ludzi, wątpię, czy ich zapragniemy kiedykolwiek. Nie będzie na to czasu.
— Czas musi się znaleźć. Dom twój musi się stać dużem ogniskiem. Ja ci drzemać nie dam.
— A kiedyż ślub? — zagadnął Kazio prosząco.
— Kiedy chcesz. Na wiosnę może?
— Bój się Boga, jeszcze się rozmyślisz.
— Lepiej przed niż po. Ale ja już się nie rozmyślę — nie! Gwałtu! Żeby mi kto powiedział, że i ja skończę na kądzieli jak każda przeciętna kobieta!
— I cóż w tem strasznego? Ja jestem pewny i szczęśliwy, że będę przez ciebie zawojowany, chociaż niby de jure będę się rachował głową domu. Staśko, ale nam chyba dobrze będzie z sobą!
Wyciągnął do niej ręce.
Wstała i pogładziła go po głowie.
— Zobaczymy — odparła z uśmiechem. — Zrobimy próbę, czy z uczonej kobiety może być dobra żona. Chociaż wątpię, czy twój przykład znajdzie naśladowców. Mężczyźni tego gatunku nie lubią. Wyobrażam sobie, jak Włodzio skoczy, gdy mu powiesz, co się stało.
— Co mi Włodzio! Ja myślę, jak się matka ucieszy tam!
— Jutro pojedziemy na mszę za nią. Jeśliś rad i szczęśliwy, jej dziękuj. Jej życie, jej przykład, jej szara księga przekonały mnie, że być żoną, gospodynią, matką, nauce nie ubliża, godności człowieczej nie umniejsza, posłannictwem nie jest podrzędnem.
Uśmiechnęła się poczciwie i pochylając się nad nim, pocałowała go w oczy.
— Byle kochanie! — dodała serdecznie.
Usunęła się, gdy ją do serca chciał przygarnąć, i rzekła już żartobliwie:
— Rozdmuchajno ogień na kominie. Wyglądasz tak, że nawet z popiołów wydobędziesz płomienie. A ja ci przeczytam jeden ustęp z szarej księgi, który sobie za zasadę biorę.
Przyniosła stary, gruby tom i otworzyła na założonej poprzednio stronicy.
„Miałam znowu list od Ozierskiej z troską o Stasię. Ogólny prąd emancypacji ogarnia oddawna świat. Była emancypacja murzynów, chłopów, teraz kolej na kobiety. Nie potępiano murzynów i chłopów, nie trzeba potępiać kobiet. Niech nie będzie niewoli, niech każdy ma drogę otwartą. Ale myli się ten, kto sądzi, że zmiana prawa zmienia postać rzeczy. Będzie triumf, gdy nie litera prawa, ale człowiek sam się wyemancypuje. Ale na to nie trzeba wiele gadania, pisania, narad i debat — na to trzeba każdemu siebie tylko pilnować.
„Nie chcą kobiety szyć i zajmować się śpiżarnią, dzieci niańczyć i dom prowadzić. To wszystko im za małe, za niskie, za marne, to im ubliża, to niewola. Ale żadna zastanawiać się nie chce, czy te obowiązki umie, pojmuje, czy je dobrze spełnia.
„Niema małych prac — są tylko marni pracownicy. Żeby kobiety zrozumiały, jak źle spełniają swe obowiązki, żeby zrozumiały, jak wielkie są i trudne, wtedy byłyby dopiero emancypowane.
„A matki, które chowają córki, czego ich uczą? — Niczego! Czy dziewczyna wie, jakie ją obowiązki czekają, czy jest do nich przygotowana? Nic a nic! A przecie na jej głowie jest dom cały, jest służba i ład, jest mąż i dzieci. Mężczyzna, gdy jest profesorem geografji, nie jest lekarzem, gdy jest inżynierem, nie jest sędzią.
„A taka kobieta zamężna musi się znać i na pedagogji i na higjenie, na rachunkowości i na chemji. Musi często być sędzią w swym małym światku i spowiednikiem młodych serc, i dyplomatą w stosunkach z mężem i światem.
„Tem wszystkiem powinna być, i żeby najpilniej i najgorliwiej pracowała, nieraz rady nie da. A wzwyż wszystkiego, słabości jej dał Pan Bóg siłę kochania. Nie romanse jakieś ani poezje, ale kochanie. Ona powinna umieć kochać i kochania uczyć. Kochania Boga i ziemi, i obowiązków, i cierpień, i bliźnich, jak Pan Jezus kazał!
„Jeśli kobieta to zrozumie i spełni to wszystko — wtedy taką ja nazwę emancypantką“.
Przestała Stasia czytać i przez stół wyciągnęła do Kazia obie dłonie.
— Tak, chcę być razem z tobą! — rzekła.
— Daj nam, Boże! — odparł uroczyście Kazio.

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.