Kądziel/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Coraz duszniej i skwarniej czyniło się w murach miejskich. Stasi zdawało się, że jest uwięziona pod ołowianym dachem, przygnębiona była, znękana, pełna rozpaczy. Nerwy jej poczęły się rozstrajać, straciła sen i apetyt, po nocach płakała czasem, w dzień snuła się apatycznie, tyle tylko mając mocy, by przed matką goryczy swej nie zdradzić.
Od kwartału zajęły mieszkanie na dole, kupiła fotel na kółkach i codzień rano woziła matkę do Saskiego ogrodu. Przepędzały tam godzin parę, czytywała jej głośno, byle nie rozmawiać, bo o czemżeby mówić mogła, żeby nie zdradzić swego udręczenia. Ale dnie były długie, ciężkie do przebycia z chorą, która wymagała, by się nią ciągle zajmować, grymasiła o wszystko, zasypiała późno.
Parę razy miała Stasia pokusę napisać do sióstr, by przyjechały wyręczyć ją na czas jakiś, ale odrzucała zamiar przez dumę i zaciętość. Wolała zginąć, zmarnieć niż prosić o pomoc.
Czuła tylko z rozpaczą, że w niej zamiera siła i energja, wiara w siebie, nawet pamięć nauki. Rzucała się niekiedy do swych notatek i książek i ręce jej opadały — poco? Wszystko się przecie skończyło, nie było już przed nią karjery i triumfu.
Ozierska egoizmem, właściwym chorym, utrudniała jej jeszcze życie. Narzekała na jej małomówność, na nudę w domu, wypominała jej roztargnienie, jej zaniedbanie tualety, jej nietowarzyskość. Żeby miała przy sobie inną młodą panienkę, nie takiego cudaka, toby i ludzie więcej bywali, i w domu byłoby gwarniej i weselej.
Podobne uwagi słyszała Stasia codzień wraz z tęsknotą do tamtych córek, które, że dalekie, były dla Ozierskiej ideałem.
Stasi nieraz przychodziły na usta ostre słowa, ale spojrzawszy na bezwładne nogi matki, milczała, tylko obowiązek, nie osłodzony uznaniem, dobrem słowem, poczynał ją przygniatać, tracić cechę bohaterstwa; ciężył i dolegał.
Od wyjazdu Kazia upłynęło dwa miesiące bez żadnej wieści. Gdy o nim pomyślała Stasia, to się gniewała na siebie, bo jej było smutno. Żal jej było, że i on o niej snać zapominał, i ten żal, zakrawający na słabość, na uczucie, właśnie ją gniewał.
Raz odwiedził ich Włodzio i niefortunnie dotknął tej bolączki, bo spytał:
— Pani pewnie ma wieści z Rudy? Co tam słychać? Do mnie Kazio nie raczy pisać.
Stasia, posępna i mrukliwa, ruszyła ramionami.
— A mnie co to obchodzi. Żadnych korespondencyj nie prowadzę, anim ciekawa, co się tam dzieje.
— Ależ kolega wibrujący! — zaśmiał się Włodzio.
— Prawda — podchwyciła Ozierska. — Ona jest tak ciągle rozdrażniona i szorstka. To korzyść z tylu lat swobody studenckiej i obcowania z Bóg wie kim. Ona już nie potrafi zadać sobie najmniejszego przymusu.
Włodzio dostrzegł nerwowe drżenie szczęk dziewczyny i ponieważ był poczciwy, zaraz uchwycił położenie rzeczy i pożałował żartu.
— Ale panna Stasia źle wygląda, schudła i zmizerniała. Niech pani się strzeże choroby! — rzekł pod adresem Ozierskiej.
— Co pan mówi! Skądże? Żyjemy tak spokojnie i regularnie. To chyba z upałów.
— Może być, ale mi się wygląd panny Stasi nie podoba. Wygląda na przeforsowaną, a organizm ma już naderwany, więc trzeba go oszczędzać.
Zaczął mówić o czem innem, ale dopiął celu, zaniepokoił Ozierską, zapewnił Stasi trochę spokoju i troskliwości.
Matka przestała na nią gderać, owszem, zrobiła się sama mniej wymagającą i łagodniejszą.
Była to zawsze ulga.
W parę dni potem spotkała ich niespodzianka. Stasia odwiozła matkę z Saskiego ogrodu i właśnie zasiadała do czytania jej dawno zaczętej powieści, gdy zadzwoniono do drzwi bardzo energicznie.
Otworzyła i skamieniała ze zdziwienia. Przed nią stała pani Taida Skarszewska.
Rzadko kto widział taki uśmiech Stasi i taki ton serdeczny, ciepły.
— To pani! To pani! — zawołała.
— Ano, ja. Ledwiem was odnalazła. Mogłaś przecie napisać, że zmieniacie mieszkanie. Dwie godziny wożą mnie po Warszawie z waszej racji.
— Żebym przypuszczała, że pani przyjedzie!
— W same żniwa! W same żniwa! — stęknęła pani Taida. — Ano, różnie się zdarza. Gdzież matka?
Ozierska wołała z salonu i witała ją łzami i narzekaniem.
— Mój Boże, oto jak się spotykamy. Patrz, moja droga, napół w grobie jestem, bez ruchu. I Adolfa niema! Żebym mogła umrzeć, to jedyne moje marzenie.
— Nie bluźnij ani z Bogiem się spieraj. Pewnie — ciężko cię dotknął, ale ci narzekanie nie ulży, owszem, obciąży niedolę. Tu, na ziemi, każdy cierpi. Pamiętasz, jakeście z mężem do mnie przyjechali, gdym owdowiała w dwudziestym trzecim roku życia. Włodzio ledwie pełzał. Kazio jeszcze się był nie urodził, a wokoło mnie ruina, a w duszy taka rozpacz i pustka, żem także tylko śmierci wołała. Mąż twój interesami zaraz się zajął i chociaż chaos ten przejrzał i obrachował; na twoich rękach Kazio się urodził, potem Dysia przyjechała i życie się przepracowało jakoś. Nie można nam o sobie myśleć, gdy się dzieci ma, ani rozpaczać i śmierci wołać, gdy zostały obowiązki do spełnienia. Ot, ja tu przyjechałam z prośbą do ciebie. Chciałabym cię do Rudy namówić.
— Ależ, moja droga, co ty mówisz. Zastanów się, przecie ja niedołężna. Gdzie mi myśleć o podróżach. Trzeba na miejscu dogorywać. Tu już przywykłam, mam wygodę i opiekę. Dziękuję ci za dobre serce, ale poco ci ten ciężar w domu.
— A gdzież to rzeczy pani? — spytała Stasia.
— W hotelu, moje dziecko. Ale jeśli mnie przyjmiecie do siebie, to sprowadź je tutaj. A może ci nie zechcą oddać? Chyba sama pojadę. Dorożki też jeszcze nie opłaciłam, stoi przed bramą. Ach, źle parafjance w stolicy.
— Ja wszystko załatwię — uprzejmie ofiarowała się Stasia, ubierając się do wyjścia.
Tego widocznie życzyła sobie pani Taida, bo nie protestowała. Zostały same i Ozierska spytała:
— Dlaczego nie wezwałaś syna, by cię na kolei przyjął?
— Wcale go nawet o przyjeździe nie uwiadomiłam, chociaż i w jego interesie tu przyjechałam. Pokrzyżowały mi się wszystkie projekty. My bo, starzy mamy ten błąd, że dzieci nasze mamy zawsze za niedorostki, myślimy za nich, kierujemy niemi, a tu ani się obejrzysz, że to już ludzie i trzeba się ich pytać, radzić. Tak i ze mną się stało. Oczekiwałam cierpliwie końca nauk Kazia, żeby go osadzić i ożenić, a bałam się, że Włodzio nigdy się nie da na małżeństwo namówić. A właśnie Włodzio już wybrał, pokochał i chce się żenić, a Kazio przebiera, odciąga, wyprasza się, mydli. Nie mogę go przecie zmuszać ani tamtemu zabraniać. Nie dzieci już, ale ludzie. Boże broń, by mieli mnie winić o zwichnięcie losu.
— Z kimże się żeni Włodzio?
— Zakochał się w pannie Irenie Szumskiej.
— Tej, która jest u ciebie?
— Tak. Przyjechałam, aby poznać jej rodzinę. Jest i ona ze mną.
— I znowu zostaniesz bez towarzystwa?
— No, mam Kazia przecie i już myślę o emeryturze. A mam nadzieję ciebie namówić, bo widzisz, trzeba ci się zastanowić, co będzie ze Stasią.
— Jakto? Ona będzie ze mną. Byt jej jest zapewniony.
— Nie o byt jej chodzi, ale o szczęście. Czyś jej pytała, co myśli czynić z sobą dalej?
— Pytać się? Przecie to nieszczęście było dla niej wybawieniem i rehabilitacją. Wyrzekła się swych mrzonek, wyrwała się z awanturniczej karjery, choć raz w życiu spełniła obowiązek, odzyskała społeczne, normalne stanowisko. Powoli dojdzie do równowagi, będzie do ludzi podobna.
— Moja droga, ty tak myślisz i ja, i może wielu jeszcze, ale Stasia jest pełnoletnia, jej trzeba spytać już o zdanie.
— Ona nic nie powie. Tyle ma sumienia i serca, że matki, nad grobem stojącej, nie opuści.
— Więc i tobie trzeba mieć sumienie i serce. Uważasz, jest przykazanie o czci rodziców, ale miłość macierzyńska jest taką siłą przyrody, że jej nawet nakazywać Bóg nie widział potrzeby. A w tym wypadku córka ciebie zawstydza.
— Więc ty, ty znajdujesz, że ona powinna mnie oddać do szpitala! — oburzyła się Ozierska.
— Znajduję, że ty powinnaś dać jej dokończyć kursy, zdać egzamin, spełnić zadanie, które tak wytrwale tyle lat prowadziła. Nie jestem ja admiratorką emancypacji, świat się bez tego obejść może, ale cenię bardzo wytrwałą pracę, jasno wytknięty cel, a znieść nie mogę zmarnowanych sił, opuszczonego stanowiska i zwichniętych istnień. Żeby temu zapobiec, poświęciłabym wiele. Stasia nie stanie się taką jak inne, tylko się zmarnuje i będzie to dla ciebie dozgonny wyrzut. Daliśmy dzieciom życie, musimy największemi ofiarami dać im szczęście, o którem marzą, jeśli ono grzeszne nie jest; musimy im dolę torować, nie hamować.
Ozierska zaczęła płakać.
— Więc tylko szpital dla mnie!... — jęczała.
— Moja droga, a gdyby Stasia była zamężna jak tamte twoje córki?
— To co innego, one nie mogą, mają obowiązki.
— Dla dzieci właśnie — i matka nawet przed tem ustępuje. A ty także masz dla dziecka obowiązek, któremu musisz ofiarować siebie. A o szpitalu niema mowy, ani na lata się będzie liczyć twoja ofiara. Jeden rok przemieszkasz ze mną, jeden rok tylko dasz dziecku swobody. Ten rok sowicie ci cię nagrodzi, bo i w duszy będziesz miała zadowolenie, i w sercu dziecka będziesz bóstwem. Znam Stasię, ona ci się stokrotnie odwdzięczy!
Ozierska spuściła głowę, ale już nie płakała.
Rozmowa zmieniła kierunek, bo wróciła Stasia, niezwykle wesoła i rozmowna, i zaczęła pytać się o zajęcie Kazia.
— Pracuje rzetelnie, — przyznała pani Taida — ale zanadto dziki. Nie lubię bardzo towarzyskich, ale ten znów wcale ludzi nie chce. Prawda, zapomniałam, przysłał ci cały pakiet ziół. Istotnie, Dysia kilku chłopów wyleczyła niemi od suchot.
— Jeśli to były suchoty — powątpiewająco rzekła Stasia, oglądając pilnie zioła.
— Przedstaw to profesorom swoim! — rzekła matka.
Stasia spojrzała na nią zdziwiona i ruszyła ramionami tylko.
— Nie masz czego ramionami ruszać! Matka twoja jedzie ze mną do Rudy, a ty się zbieraj do Genewy. Masz kończyć, to kończ, dość jest wykoszlawionych kobiet na świecie.
Stasia popatrzyła na obie, krew jej uderzyła do twarzy i nozdrza się rozdęły na hasło swobody, ale po chwili twarz się skurczyła, stwardniała i odparła szorstko:
— Nie będzie za mnie nikt matki pielęgnował.
— Otóż właśnie ja będę! — z gniewem rzekła pani Taida. — Matka twoja potrzebuje dobrego powietrza, słońca, suchego mieszkania. Zresztą my możemy o sobie decydować bez ciebie, mam nadzieję.
— Moje dziecko, niech mnie Bóg broni, bym ci ciężarem miała być! — ozwała się uroczyście Ozierska. — Ja mam też względem ciebie obowiązki. Pojadę do Rudy i będę na ciebie oczekiwać.
Tu zaczęła płakać, wzruszona nad sobą.
— To nie może być! — uparcie mruknęła Stasia. — Ja nie potrzebuję łaski niczyjej.
Ale pani Taida nawet nie raczyła jej zburczeć, zaczęła praktycznie projekt omawiać.
— Zabawię trzy dni, moja droga — mówiła do Ozierskiej. — Będzie dość czasu na upakowanie. Mieszkanie zostawicie pod opieką Włodzia, niech je wynajmie z meblami, on już to załatwi. Będzie ci wygodnie jechać, bo Irena wraca ze mną, więc będziesz miała obsługi dosyć. W Rudzie już dla ciebie mieszkanie przygotowane, Kazio przyjedzie na stację, na rękach cię do powozu zaniesie. Com rada, tom rada, że ciebie mieć będę; starej z młodymi zawsze niezupełnie swojsko i marzyłam o towarzystwie.
— Moja droga, czem ja ci za tyle dobrego odwdzięczę. Mnie będzie z tobą jak w raju.
— Koszałki, opałki! Ja nic nie robię bez interesu. Doprawdy! Widzisz, na jesieni zapewne Włodzio mi zabierze towarzyszkę. Taki już los mnie prześladuje. Przyjdzie jesień słotna, zimowe wieczory, będziemy gawędziły przy jakiej ręcznej robocie. To ty mi łaskę robisz...
I uściskała ją.
Ozierska już się cieszyła z projektu.
— Ho, ho, — rzekła żartobliwie — i na mnie bardzo nie rachuj. Za rok Stasia wróci z patentem i zabierze sobie chore matczysko! Prawda, Stasiu?
Dziewczyna pasowała się z sobą, ale przemogło dobre, pochyliła się do rąk matki i rzekła:
— Mamo, to się nie godzi tyle dla mnie robić. Jam tego nie warta!
— Moje dziecko, bądź szczęśliwa, to i ja będę — odparła serdecznie Ozierska.
A pani Taida patrzała na swoje dzieło z uśmiechem na surowej twarzy.
Wszystko się stało tak nagle, tak niespodziewanie, że Stasia ani się obejrzała, jak pewnego południa odprowadziła matkę na kolej, oddała ją pod opiekę pani Taidy i panny Ireny, ucałowała, uściskała i wróciła do pustego mieszkania. Przyszedł też z nią Włodzio, rozpromieniony, roztargniony, żądny łaskawego ucha, by się zwierzać.
Kochał świat cały, rad był, wesół, gotów do wszelkich usług i ofiar, byle mógł się wygadać. Stasia, rozejrzawszy się po pustem mieszkaniu, zaczęła sprzątać i zbierać swe książki. I jej było wesoło; krzątając się, nuciła.
Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus! — zawtórował Włodzio basem, ale wnet zmienił melodję na oberka:

Trzy latam się przypatrywał twojej urodzie...
Trawka na wodzie, dziewczyno, trawka na wodzie,

— Panno Stasiu, żenię się przed adwentem, czy panią to cieszy? — zawołał.
— Cieszy! — powtórzyła roztargniona, przeglądając książki.
— Chciałaby pani być na mojem miejscu? — nudził dalej. — Mieć narzeczonego, kochać, być kochaną...
— Kocham, kochasz, kocha, kochamy, kochacie, kochają. Konjugacje dawno mam za sobą, na piątym kursie tego nie przechodzimy.
— Jakto! Ja zacząłem od trzeciej klasy i uprawiam ten przedmiot dotychczas.
— Słyszałam, że pan i w czasie pisania rozprawy tem się zajmował.
— Ten plotkarz Kazio! A pani myśli, że on lepszy. Jak tu był, wracając z zagranicy, to szalał za jakąś Francuzką. O tem pani pewnie nie opowiadał.
— Nie — odparła, uśmiechając się.
— No, panno Stasiu, szczerze proszę odpowiedzieć. Marzy pani też niekiedy o miłości?
— Cóż znowu? Ma mnie pan za pannę na wydaniu. Nie marzę nigdy! Żebym była mężczyzną, nie ożeniłabym się, gdyż nie znalazłabym odpowiedniej kobiety, a żem kobieta, nie wyjdę zamąż.
— Dlaczego?
— Bo żaden mężczyzna nie szuka w żonie człowieka, ale rzeczy wygodnej. Ja zaś rzeczą niczyją nie byłam i nie będę. Pół życia się kształcić, myśleć, rozwijać samodzielność, żeby drugie pół życia zapominać nauki, oduczyć się myśleć, działać i sobą rządzić, to jest zawsze pół życia tu czy tam zmarnowane. Ja zaś zanadto drogo kupiłam sobie to pierwsze pół życia, żeby je poświęcić dla marzeń!
— To się tak mówi, a potem przychodzi piorun i „jeśli pierś z lodu, namiętność ją spali, a jeśli z głazu — roztrzaska.“
— Piorunów się nie boję. Widywałam dość wokoło siebie tych pożarów i roztrzaskań. Wygląda to niby dramatycznie lub lirycznie, ale w rzeczywistości ani ładne, ani zabawne, ani wzniosłe!
— Przyznam pani, że i ja wolę miłość jak małżeństwo, ale gdy nie może być inaczej...
Stasia roześmiała się szydersko.
— Otóż właśnie. Mężczyźni się dlatego żenią i tak dobierają sobie towarzyszki życia. Że zaś ta racja wedle moich pojęć określa, czem kobieta ma być w małżeństwie, więc ja w te szranki nie staję!
— Ech, nie chciałbym z pani mieć mentorki dla panny Ireny. Pomimo wszystko ona będzie ze mną szczęśliwa.
— Najzupełniej wierzę. Jest panną na wydaniu, na to ją chowano, nawet może pana wodzić za nos, jeśli będzie zalotna, choć głupia. Ale gdy będzie zbyt czuła, choć rozumna, to się panu prędko sprzykrzy. To wynik tej racji, dla której się pan żeni.
— Czy pani zawsze do wszystkiego używa skalpelu?
— Zawsze, to moja broń!
— Winszuję, ale nie zazdroszczę — nadąsał się Włodzio. — Z temi pojęciami musi pani być najprzyjemniej w prosektorjum.
— A panu w balecie! — odrzuciła pogardliwie.
Pogniewali się zupełnie. Włodzio stracił ochotę do zwierzeń i wpadłszy w humor kwaśny, poszedł do domu.
— Żebym tydzień pobył z tym cudakiem, obrzydziłaby mi wszystkie kobiety! — mruczał do siebie. — Co za cynizm! Ohyda!
Zamyślił się jednak, zastanowił i dodał w duszy:
— Coprawda, w niejednem ma słuszność, ale cóż z tego. Jak jest — jest wygodniej, łatwiej, przyjemniej i Boże broń od uczonych kobiet. Toby dopiero była nuda i fatyga, jeszcze w domu mózg suszyć, żeby z nią mówić i rezonować! Kobieta w głowie powinna mieć rozsądek — reszta zbytek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.