Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przyjaciela skupili się jeszcze bardziej i szeptem radośnie plotkować zaczęli.
Salustyusz, stojąc na uboczu, patrzał na tę naradę gorzkim uśmiechem.
Wewnątrz świątyni Julian zastał Euforyona. Dziecko ucieszyło się na jego widok i podczas nabożeństwa powielekroć zatapiało swój wzrok we wzroku cesarza, uśmiechając się zagadkowo, jak gdyby ich łączyła jakaś wspólna tajemnica.
Oświetlony słońcem ogromny posąg Apollina wznosił się pośrodku świątyni; ciało miał z kości słoniowej, draperye ze złota, jak Zeus Fidyasza w Olimpii. Zlekka nachylony bóg wylewał nektar ze swego kielicha na Matkę-ziemię, prosząc ją o powrócenie mu Dafny.
Lekki obłok przepłynął nad świątynią; zadrgały cienie na kości słoniowej, przez czas wyzłoconej, a Julianowi się wydało, że bóg nachyla się jeszcze bardziej z życzliwym uśmiechem, ażeby przyjąć ofiarę ostatnich czcicieli: zgrzybiałego kapłana, cesarza-renegata i głuchoniemego syna sybilli.
— Oto moja nagroda! — modlił się z dziecinną radością Julian. — Nie chcę innej chwały, Apollinie! Dziękuję i ci za to, że tłum wyklina mnie i odtrąca, jak ciebie, i za tę łaskę, którą mi okazujesz, pozwalając żyć i umrzeć samotnie, jak ty. Tam, gdzie się modli motłoch, niemasz boga! Ty jesteś tutaj, w sprofanowanej świątyni! Boże! od ludzi wyszydzony, piękniejszy jesteś teraz, aniżeli wtedy, gdy cię czczono! W dniu, który Parki dla mnie przeznaczyły, pozwól mi złączyć się z tobą, o Promienisty! pozwól mi umrzeć w tobie, o Słońce, jak na ołtarzu ogień ostatniej obiaty umiera w blasku twoim!...

Tak modlił się cesarz, i ciche łzy toczyły mu się po policzkach, a podobne do łez krople krwi ofiarnej padały jedna po drugiej na węgle nawpół strawione.
XIII.

Głęboka ciemność zewsząd ogarnęła gaj Dafny. Skwarny wiatr rozpędzał chmury. Ani jedna kropla dżdżu nie spadała na zeschłą, popękaną ziemią. Wawrzyny potrząsały czarnemi gałęziami, sterczącemi ku niebu. W olbrzymich alejach szemrały cyprysy, a szum ich przypominał rozhowor starców.
Dwaj ludzie przemykali się chyłkiem w cieniu ku świątyni Apollina — mały i duży. Mały, o kocich, zielonych źrenicach, które mu pozwalały doskonale widzieć w ciemności, prowadził dużego za rękę.
— Och, och, siostrzanie, jeszcze skręcimy kark w jakim rowie!
— Niema tu żadnego rowu. Czego ty się boisz? Od czasu, jakeś chrzest przyjął, stałeś się podobny do starej baby.
— Do starej baby! Serce moje ani razu nie stuknęło silniej, gdy w lesie Hirkańskim wychodziłem z oszczepem na niedźwiedzia. Ale tutaj to co innego! Zawiśniemy przy sobie na jednej szubienicy, zobaczysz, siostrzanku.
— Cichobyś był, głupcze!
Mały pociągnął dalej dużego, który niósł na plecach ogromny pęk słomy i bosak.
Podeszli pod tylną ścianę świątyni.
— Tutaj. Bierz się do drąga! — szepnął mały, obmacując rękoma szczeliny w murze. — Potem przerąbiesz belki siekierą...
Wicher tłumił odgłos uderzeń łomu. Nagle rozległ się krzyk, przypominający kwilenie chorego dziecka.
Duży zadrżał.
— Co to jest?
— Zły duch! — wykrzyknął mały, wybałuszając zielone oczy ze strachu i czepiając się odzieży towarzysza. — Nie porzucaj mnie, wujaszku!
— Aha, to sowa!.. Ależ nam napędziła strachu!..
Ogromny ptak nocny, spłoszony z kryjówki, odleciał, wydając głośne jęki.
— Dajmy temu pokój — rzekł duży. — To się z pewnością nie zapali.
— Co się nie ma zapalić? Drzewo spróchniałe, zeschłe na słońcu, stoczone przez robaki... dotknij, to się rozsypie. Od jednej iskry ci wybuchnie. No, no, nie marudź! do roboty!
I mały popychał dużego niecierpliwie.
— Teraz napchaj słomy w dziurę... Jeszcze, jeszcze! Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi świętemu!..
— Czego się wijesz, jak węgorz? — burczał gniewnie duży. — Masz się z czego radować!
— Czemu nie? Aniołowie radują się w tej chwili w niebie! Tylko pamiętaj, wujaszku, gdyby nas złapano, nie zapieraj się niczego! Ja nie wiem o niczem... Rozpalimy sobie ogieniek. Bierz krzesiwo, krzesaj!
— Idź do dyabła! — odparł tamten, próbując go odepchnąć. — Nie skusisz mnie, wężu przeklęty! Tfy!.. Sam sobie podpalaj!
— To tak, chcesz się cofnąć... Zobaczymy, bratku.
I drżąc ze wściekłości, mały wpił się w ryżą brodę dużego.
— Ja pierwszy na ciebie doniosę! Mnie uwierzą...
— No, no, odczep się, dyabliku... Dawaj krzesiwa! Niema rady. Raz trzeba skończyć.
Posypały się iskry. Mały, dla większej dogodności, legł na brzuchu i stał się jeszcze podobniejszym do węża.
Języki płomienne poczęły lizać słomę, oblaną dziegciem; zakłębił się dym, zatrzeszczała słoma. Wreszcie buchnął wielki płomień, oświetlając purpurowym blaskiem przerażoną twarz olbrzyma Aragarisa i złośliwy małpi pyszczek małego Syryjczyka Strombixa, który w tej chwili przypominał potwornego dyablika, klaskał w dłonie, skakał, śmiał się; jak waryat lub pijany.
— Wszystko zburzymy, wszystko zburzymy, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! He! he! he! pyszny ogieniek, mój wujaszku!..
W namiętnym jego śmiechu czuć było wieczną dzikość tłumu, rozkosz niszczenia.
Aragaris, wskazując w ciemność, szepnął:
— Słyszysz?
Gaj był podawnemu pusty, ale w wyciu wiatru szmerze cyprysów podpalacze słyszeli coś, niby szeptanie i głosy. Aragaris począł uciekać.
Strombix złapał go za róg tuniki i piszczał:
— Wajaszku! weź mnie na plecy! Masz długie nogi! Słuchaj, bo jak mnie schwytają, wszystko na ciebie spędzę!
Aragaris zatrzymał się na chwilę. Strombix jak wiewiórka wskoczył na plecy Sarmaty, i umknęli obaj. Mały Syryjczyk ścisnął drżącemi kolanami boki towarzysza i ręce owinął mu koło szyi, ażeby nie upaść. Pomimo strachu, śmiał się i wydawał radosne okrzyki.
Podpalacze przebiegli gaj i dostali się na pole, gdzie zakurzone płonne kłosy chyliły się ku spieczonej ziemi. Pośród obłoków na horyzoncie błyszczał zachodzący księżyc. Wiatr świszczał przenikliwie. Skurczony na plecach olbrzyma, mały Strombix o zielonawych kocich oczach wydawał się złym duchem lub wilkołakiem, wczepionym w swą ofiarę. Zabobonna trwoga ogarnęła Aragarisa; przywidziało mu się nagle, że to bies w postaci ogromnego kota siadł mu na grzbiet i drapie go po twarzy, strącając go ze śmiechem w otchłań. Olbrzym jął czynić rozpaczliwe skoki, by się uwolnić od ciężaru. Włosy stanęły mu dęba na głowie, zawył z przerażenia. Czerniejąc podwójnym ogromnym cieniem na bladym nieboskłonie, pędzili tak po martwem polu, śród zakurzonych traw, zgiętych ku spieczonej i stwardniałej ziemi...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tymczasem w sypialni pałacu antyocheńskiego Julian odbywał tajemną naradę z prefektem Wschodu, Salustyuszem Sekundem.
— Skądże weźmiemy, miłościwy cesarzu, chleba dla takiej armii?
— Powysyłałem tryremy do Sycylii, do Egiptu, do Apulii, wszędy, gdzie tylko są obfite zbiory — odparł cesarz — Mówię ci, że chleb będzie.
— A pieniądze? — zapytał Salustyusz. — Może byłoby lepiej odłożyć tę wyprawę do przyszłego roku... zaczekać trochę...
Julian chodził wielkimi krokami po komnacie; nagle zatrzymał się przed starcem.
— Czekać! — zawołał gniewnie. — Czyście się zmówili wszyscy ciągle mi to samo powtarzać! Czekać! Jak gdybym ja mógł jeszcze teraz czekać! Alboż galilejczycy czekają? Zrozum, starcze, że ja muszę dokonać czegoś niemożliwego, muszę powrócić z Persyi wielkim i groźnym, albo nie wracać wcale. Porozumienia już być nie może. Wyboru nie mam. Co mi mówicie o rozsądku? Czy sądzisz, że Aleksander Macedoński rozsądkiem świat zwyciężył? Ten młodzik gołowąsy, wyruszający z garścią ludzi naprzeciw monarsze azyatyckiemu, czyż nie wydawał się szaleńcem ludziom roztropnym, jak ty? I któż mu dał zwycięstwo?
— Nie wiem — wymijająco odpowiedział prefekt z uśmiechem. — Sądzę, że przymioty bohatera...
— Nie! — zawołał Julian — bogowie! Słyszysz, Salastyuszu? Bogowie Olimpu mogą i mnie taką łaskę okazać, albo i większą nawet, skoro im się spodoba. Rozpocząłem od Gallów, skończę na Indyach. Przebiegnę świat cały, ze wschodu na zachód, jak wielki Macedończyk, jak bóg Dyonizos. Zobaczymy wtedy, co rzekną galilejczycy, zobaczymy, czy będą drwili z miecza cesarza rzymskiego, jak drwią obecnie z jego skromnej odzieży filozofa, skoro powróci z Azyi w tryumfie!...
Oczy jego miały błyski szaleństwa. Salustyusz chciał coś odpowiedzieć, ale zmilczał. Gdy Julian znowu chodzić zaczął, prefekt pokiwał głową, i litość głęboka zajaśniała w rozumnem spojrzeniu starca.
— Wojsko niech będzie w pogotowiu do wyruszenia — ciągnął Julian. — Ja tak chcę, rozumiesz? Nie zniosę wybiegów ani zwłoki! Mamy trzydzieści tysięcy ludzi. Król armeński Arsaces przyobiecał swą pomoc. Chleb będzie. Czegóż jeszcze potrzeba? Muszę mieć pewność, że mogę w każdej chwili wyruszyć na Persów. Od tego zawisła nie tylko moja sława, lecz bezpieczeństwo cesarstwa Rzymskiego i zwycięstwo bogów nad galilejczykami...
Wielkie okno było otwarte. Gorący wiatr, wdzierając się do pokoju, chwiał trzema językami ogni potrójnego świecznika. Gwiazda spadająca błysnęła, przeszywając mroczne niebo, i zgasła. Julian zadrżał; była to wróżba niepomyślna.
Ze drzwiami rozległy się głosy. Ktoś zastukał.
— Kto tam? Wejdźcie! — rzekł cesarz.
Byli to przyjaciele filozofowie. Na ich czele kroczył Libaniusz, jeszcze bardziej napuszony i nadąsany, niż zazwyczaj.
— Czego żądacie? — chłodno zapytał Julian.
Libaniusz ukląkł, nie zmieniając aroganckiej miny.
— Pozwól mi wyjechać, Auguście! Nie mogę dłużej znosić życia na twym dworze. Cierpliwość moja wyczerpana. Dzień każdy przynosi niesłychane obelgi...
Mówił długo o jakichś podarunkach, o nagrodach pieniężnych, które go ominęły, o niewdzięczności, o swych zasługach, o wspaniałych panegirykach, w których wysławiał cesarza rzymskiego.
Julian, nie słuchając, patrzał ze znudzeniem i odrazą na słynnego mówcę i myślał w duchu:
— Jest-że to ów Libaniusz, którego mowami tak się zachwycałem w młodości? Jakaż nikczemność! Jakie samochwalstwo!
Następnie wszyscy filozofowie poczęli mówić jednocześnie. Sprzeczali się, krzyczeli, oskarżali wzajem o bezbożność, rozpustę, przekupstwo, przytaczając najniedorzeczniejsze plotki. Była to haniebna wojna domowa, nie mędrców już, lecz darmozjadów, wściekłych z otłuszczenia, gotowych rozszarpać się wzajem z pychy, zawziętości lub nudów.
Wreszcie cesarz wymówił zcicha jeden wyraz, który ich zmusił do opamiętania:
— Mistrze!
Zamilkli wszyscy, jak przestraszone stado srok gadatliwych.
— Mistrze! — powtórzył Julian z gorzką ironią w głosie — dosyć się was nasłuchałem. Pozwólcie mnie teraz opowiedzieć wam bajkę. Pewien król egipski miał oswojone małpy, które umiały wykonywać wojowniczy taniec piryjski. Ubierano je w hełmy i maski, ukrywano ogony pod purpurą cesarską, tak, iż kiedy tańczyły, trudno było uwierzyć, że to nie byli ludzie. To widowisko podobało się czas długi. Ale pewnego razu jednemu z widzów przyszło do głowy rzucić na scenę garść orzechów. I cóż się stało? Aktorowie zdarli purpurę i maski, obnażyli ogony, stanęli na czterech łapach, zawyli i poczęli się gryźć o orzechy. Tak samo ludzie niekiedy wykonywają z godnością piryjski taniec mądrości — aż do pierwszego datku. Wystarczy jednak cisnąć garść orzechów, ażeby uczeni przemienili się w piszczące i gryzące się małpy. Jak wam się ta bajka podoba, mistrzowie?
Nikt nie odpowiedział.
Wtem Sallustyusz chwycił cesarza za rękę i wskazał mu otwarte okno.
Na tle ciemnych obłoków rozwłóczyła się zwolna łuna czerwona, miotana gwałtownym wichrem.
— Pożar! pożar! — krzyknęli wszyscy obecni.
— Za rzeką! — przypuszczali jedni.
— Nie za rzeką, tylko w Garandamie! — zapewniali inni.
— Nie, nie! w Gezireh, u Żydów.
— Ani w Gezireh, ani w Garandamie! — krzyknął ktoś z ową nie dającą się stłumić radością, która opanowywa ludzi na widok pożaru. — To w gaju Dafny!
— Świątynia Apollina! — szepnął cesarz, czując, że krew nabiega mu do serca.
— To galilejczycy! — ryknął szalonym głosem, rzucając się ku drzwiom i na schody.
— Niewolnicy!.. Prędzej!.. Wierzchowca mego i pięćdziesięciu legionistów!
W parę chwil wszystko było gotowe. Wyprowadzono na dziedziniec czarnego ogiera, drżącego na całem ciele, niebezpiecznego, łyskającego nabiegłemi krwią oczyma.
Galopem przebiegł Julian ulice Antyochii, a w ślad za nim pięćdziesięciu legionistów. Przerażone tłumy pierzchały przed nimi. Kogoś stratowano, innego zaduszono, ale grzmot kopyt i brzęk broni zagłuszył krzyki. Wydostano się na pole. Dwie gadziny trwało to zawrotne cwałowanie; trzech legionistów padło z ochwaconymi rumakami.
Łuna stawała się coraz żywszą. Czuć było dym. Na pole i zakurzone chwasty padał odblask krwawy. Ze wszystkich stron dążyli ciekawi, jak ćmy do ognia. Byli to mieszkańcy sąsiednich wiosek i przedmieści Antyochii. Julian spostrzegał radość na twarzach i słyszał ją w głosach, jak gdyby wszyscy owi ludzie śpieszyli na świąteczną zabawę.
Wreszcie z pomiędzy gęstych kłębów dymu wyskoczyły ogniste języki nad czarną koronką wierzchołków gaju Dafny.
Cesarz wjechał w ustroń poświęconą, w której obecnie huczała ciżba. Wielu dowcipkowało i śmiało się głośno. Zgiełk panował w cichych alejach, od tylu lat opuszczonych. Tłuszcza profanowała gaj, łamała gałęzie starych wawrzynów, mąciła źródła, rozdeptywała delikatne, senne kwiaty. Konające narcyzy i lilie daremnie walczyły świeżą swą wonią z gorącym zaduchem pożogi i oddechem gawiedzi.
— Cud boski!... Cud boski! — radośnie szemrały tłumy.
— Sam widziałem, jak piorun spadł z nieba i zapalił dach...
— Łżesz, nie tak było! Ziemia rozstąpiła się wewnątrz świątyni i wyrzuciła płomienie tuż pod bałwanem...
— Jeszczeby też!.. Po takiem bezeceństwie! Niepokoić relikwie święte!.. Myśleli, że im to ujdzie bezkarnie... Masz teraz swoją świątynię Apollina i wyrocznie źródeł Kastalskich! Dobrze ci tak! dobrze!..
Julian dojrzał w tłumie rozczochraną i półodzianą kobietę, która widocznie tylko co z łóżka wyskoczyła i teraz podziwiała ogień bezmyślnym śmiechem, tuląc dziecinę u piersi. Łzy błyszczały jeszcze na rzęsach niemowlęcia, uspokoiło się jednak i ssało chciwie śniadą, pełną pierś, cmokając i przyciskając ją jedną rączką, drugą zaś pulchniutką, z dołeczkami, wyciągało ku ogniu, jak gdyby chciało pochwycić cacko błyszczące.
Cesarz wstrzymał konia. Nie można było jechać dalej, ponieważ żar walił w twarz, jak z pieca. Legioniści czekali rozkazu. Julian zrozumiał, że świątynia jest stracona.
Był to wspaniały widok. Gmach płonął z góry do dołu, tworząc jeden olbrzymi stos; ściany, belki, krokwie, futryny zawalały się z trzaskiem, a miliony iskier wzlatywały ku niebu, które coraz się bardziej zniżało, złowieszcze i krwawe. Płomienie lizały obłoki, wiły się w uściskach wiatru, szeleszcząc, jak ciężkie zasłony.
Liście wawrzynowe, jak z bólu, kurczyły się i skręcały od gorąca. Wierzchołki cyprysów zajmowały się, jak olbrzymie czarne pochodnie, wydając dym biały, jakby ofiarny. Padały gęste krople żywicy, jak gdyby stuletnie drzewa, rówieśniki świątyni, opłakiwały boga złocistemi łzami. Julian dzikim wzrokiem przyglądał się pożarowi. Chciał wydać jakiś rozkaz legionistom, wyciągnął miecz z pochwy i wspiął rumaka, ale zdołał tylko z zaciśniętymi zębami w bezsilnej wściekłości wymówić:
— O, nędznicy, nędznicy!..
Zdala doleciały wycia motłochu. Julian przypomniał sobie, że z tyłu świątyni znajduje się wejście do skarbca, i przyszło mu na myśl, że galijejczyty rabują pewnie bogactwa boga.
Dał znak: popędził w tę stronę, a za nim żołnierze. Wstrzymał ich smutny orszak.
Kilkunastu strażników rzymskich, nadbiegłych pośpiesznie z wioski Dafny, niosło mary.
— Co to? — zapytał Julian.
— Galilejczycy zabili kamieniami kapłana Gorgiasa.
— A skarb?
— Nietknięty. Kapłan u progu bronił wejścia. Nie porzucił stanowiska, dopóki nie dostał kamieniem w głowę i nie padł na ziemię. Potem zabili i dziecko. Chałastra galilejska, stratowawszy obudwóch, byłaby się wdarła do skarbca, gdybyśmy nie byli nadbiegli w porę.
— Żyje jeszcze?
— Ledwie dyszy.
Cesarz zeskoczył z konia. Zniżono zwolna nosze. Julian zbliżył się, nachylił i ostrożnie podniósł brzeg starej chlamidy ofiarnika, którą oba ciała były nakryte.
Starzec leżał na pościeli ze świeżych liści laurowych, z zamkniętemi oczyma, ciężko pracując piersiami.
Serce Juliana drgnęło współczuciem na widok tego czerwonego nosa opoja, który parę dni temu wydał mu się tak nieprzyzwoitym, ponieważ przypomniał sobie chudą gęś w łozinowym koszyku, ostatnią ofiarę, złożoną Apollinowi. Na śnieżnobiałych włosach starca występowały krople krwi, a liście wawrzynu splotły się w kształt wieńca na głowie ofiarnika.
Obok niego spoczywało drobne ciałko Euforyona, którego zsiniała twarzyczka w jasnych włosach, krwią przyprószonych, jeszcze piękniejszą się wydawała. Z główką na ręce opartą wydawał się śpiącym — i Julian, patrząc nań, pomyślał:
— Takim właśnie być musi Eros, syn bogini miłości, ukamienowany przez galilejczyków.
I cesarz rzymski ze czcią ukląkł przed męczennikami bogów olimpijskich. Pomimo straty świątyni, pomimo bezmyślnego tryumfu gawiedzi, Julian czuł w tej śmierci obecność boga. Serce przejęła mu tkliwość, nawet nienawiść znikła, i ze łzami rozczulenia ucałował świętą dłoń starca.
Konający otworzył oczy.
— Gdzie chłopiec? — zapytał słabym głosem.
— Tu... przy tobie...
Julian delikatnie położył dłoń starca na głowie Euforjona.
— Żyje? — zapytał Gorgias, gładząc po raz ostatni kędziory dziecka.
Z osłabienia nie mógł odwrócić ku niemu głowy, a Julian nie miał odwagi odsłonić mu prawdy. Kapłan utkwił w cesarzu błagalne spojrzenie:
— Cesarzu... powierzam ci go... Nie opuazczaj go...
— Uspokój się, zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy dla tego chłopczyny.
Tak Julian wziął pod swą opiekę tego, któremu nawet cesarz rzymski nie mógł już nic uczynić dobrego, czy złego.
Gorgias wciąż trzymał kostniejącą rękę na głowie Euforyona. Twarz jego nagle się rozjaśniła; chciał coś powiedzieć i wybełkotał parę oderwanych wyrazów:
— Oni! oni!.. Wiedziałem o tem... Radujcie się.
Spojrzał szeroko rozwartemi oczyma prosto przed siebie, westchnął, utknął w połowie westchnienia, i wzrok mu zamgliło. Julian zamknął oczy zmarłemu.
Wtem zabrzmiały tony uroczystej pieśni kościelnej. Odwrócił się cesarz i ujrzał w głównej alei cyprysowej rozwijającą się procesyę długą, niezliczone rzesze starych kapłanów w dalmatykach z materyi złocistej, wyszywanej drogimi kamieniami, dyakonów, kołyszących kadzielnice, czarnych mnichów z płonącemi świecami, dziewice i młodzianów w szatach białych, dzieci, powiewające gałęziami palmowemi, a ponad całym tłumem we wspaniałym rydwanie relikwie Świętego Babiliana w skrzyni srebrnej, w której rozdrabiały się płomienie pożaru. Były to relikwie, z rozkazu cesarza wypędzone z Dafny do Antyochii. Wygnanie przeistaczało się w pochód tryumfalny. Lud śpiewał starożytny psalm króla Dawida, sławiący Boga Izraela: „Obłok i ciemność około niego!” Nad jękami i wrzawą pożaru tryumfalny śpiew galilejczyków wzlatywał ku rozjaśnionym pożogą niebiosom:
„Obłok i ciemność około niśgo.
„Ogień przed obliczem Jego idzie i zapala nieprzyjaciół Jego.
„Góry, jak wosk rozpływają się przed obliczem Pańskiem, przed obliczem Pana wszystkiej ziemi!”
I Julian pobladł, słysząc, jakiem zuchwalstwem i weselem brzmiał okrzyk ostatni:
„Niechże będą zawstydzeni którzy się chlubią w bałwanach! Kłaniajcież Mu się wszyscy bogowie!”
Wtedy cesarz wskoczył na koń, wyciągnął miecz z pochwy i zawołał:
— Za mną, żołnierze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.