Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Starzec miał twarz pospolitą, o szerokich kościach policzkowych, i cały był kudłaty. Worek lniany z mnóstwem łat zastępował mu tunikę, a zakurzona skóra barania z kapturem służyła za chlamidę. Idąc, pobrząkiwał długim kijem z ostrem żelazem na końcu. Od lat dziecinnych nie mył się Pambas, uważając ochędóstwo za grzech i wierząc w istnienie specyalnego dyabła czystości cielesnej. Żył na straszliwej pustyni Beridzie w Chalibonii na wschód od Antyochii, gdzie żmije i skorpiony roiły się na dnie wyschłych studni. Mieszkał w takim pustym dole studziennym, zwanym po syryjsku „kubba”, karmiąc się pięciu łodyżkami miejscowej trzciny mącznej i słodkiej, wskutek czego o mało nie umarł z wycieńczenia. Uczniowie zaczęli mu zatem spuszczać na sznurach pożywienie do studni. Przez siedm lat żywił się półmiarką soczewicy wymoczonej w wodzie. Wzrok mu osłabł, skóra pokryła się wrzodami i liszajami. Zaczął więc dodawać trochę oliwy do soczewicy, wymawiając sobie obżarstwo.
Usłyszawszy od uczniów, że owieczki Chrystusowe prześladuje okrutny Antychryst, cesarz Julian, Pambas opuścił swe schronienie i przybył do Antyochii, by podtrzymywać wiernych, słabnących w wierze.
— Słuchajcie! Słuchajcie! Starzec mówić będzie!
Pambas wszedł na schody przed termami i stanął na przedsieniu marmurowem u podnóża świecznika. W oczach płonął mu ogień ponury. Wyciągnął ręce, wskazując ludowi pałace, świątynie pogańskie, termy, magazyny, gmachy sądowe, pomniki Antyochii.
— Kamień na kamieniu tutaj nie zostanie. Wszystko runie, wszystko przepadnie. Ogień święty pochłonie świat cały. Niebiosa skręcą się z hałasem, jak wiór suchy. Oto straszliwy sąd Chrystusów, widok nie ogarnięty! Dokądże zwrócę spojrzenie? Co podziwiać będę, okrom jęczenia królów, strąconych w otchłanie mroku? Okrom przerażenia bogini miłości, Afrodyty, drżącej w nagości swojej z synkiem maleńkim Erosem przed oblicznością Ukrzyżowanego? Okrom ucieczki Jowisza z zagasłym piorunem i wszystkich bogów Olimpu przed gromami Najwyższego? Tryumfujcie, męczennicy! Cieszcie się, którzy znosicie prześladowania! Gdzie są wasi sędziowie, naczelnicy rzymscy, prokonsulowie? Oto ogarniają ich płomienie straszniejsze od tych, w których sami palicie chrześcijan! Filozofowie, dumni ze swej płochej mądrości, zczerwienieją ze wstydu, widząc swych uczniów rzuconych w gehennę, których nie ocalą ani sylogizmy Arystotelesa, ani dowodzenia Platona. Aktorowie tragiczni zawyją, jak nie wyli nigdy, w żadnej tragedyi Sofoklesa i Eschylosa! Zakręcą się tancerze na linie w ogniu piekielnym z niewidzianą jeszcze zwinnością! Natenczas my, ludzie nieokrzesani i nieuczeni, zadrżymy z radości i rzekniemy do silnych, mądrych, dumnych: „Patrzcie, oto wyśmiany — oto Ukrzyżowany, syn cieśli i służebnicy, oto Król Żydowski odziany w purpurę, w koronie cierniowej. Oto Ten, któregoście napoili żółcią i octem!” I usłyszymy w odpowiedzi płacz i zgrzytanie zębów, a my śmiać się będziemy, serca nasze przepełnimy radością. Przybywaj, przybywaj, Panie Jezusie!
Glaturyn, czyściciel kloak, padł na kolana i mrugając rozognionemi powiekami, jak gdyby widział zstępującego Chrystusa, wyciągał ręce ku Niemu. Kotlarz zaciskał silnie pięści i wyprężał się, jak byk przed wściekłym skokiem. Blady, wymokły tkacz dygotał wszystkimi członkami, uśmiechał się głupkowato i szeptał: „Panie, dopuść mi cierpieć!”
Zwierzęce postacie włóczęgów i wyrobników wyrażały tryumf złośliwy słabych nad silnymi, niewolników nad ich panami. Wilczyca, wyszczerzając zęby, śmiała się z cicha, a nieposkromiona żądza zemsty iskrzyła się w jej oczach pijackich i dzikich.
Nagle dał się słyszeć: szczęk broni i ciężki miarowy tętent. Z za węgła wystąpili legioniści rzymscy w nocnym obchodzie. Na ich czele szedł prefekt Wschodu, Salustyusz Sekundus. Miał on urzędniczą rzymską, głowę czworokątną z garbatym nosem orlim, z szeroką, nagą czaszką, o spojrzeniu rozumnem, spokojnem i dobrotliwem. Na sobie miał zwyczajną letyklawę senatorską. Cała postać bez cienia pychy tchnęła pewnością siebie i szlachetnością dawnych patrycyuszów.
Z poza oddalonego okrągłego szczytu Panteonu, wzniesionego przez Antyocha Seleucydę, zwolna wypływał księżyc olbrzymi, czerwonawy, i błyski złowieszcze zadrżały na miedzianych tarczach, pancerzach i hełmach żołnierzy.
— Rozejdźcie się, obywatele! — przemówił Salustyusz do tłumu — Z rozkaou boskiego Augusta zbiegowiska nocą są zabronione na ulicach Antyochii.
Wzburzona ciżba poczęła szemrać. Ulicznicy gwizdnęli, a jakiś bezczelny głos zaśpiewał:

Ku - ku - ry - ku!...
Biedne białe koguciki!
Biedne, biedne, białe byki!
Życie cesarz wam odbierze,
Wstrętnym bogom da w ofierze!...

Roczległ się groźny chrzęst broni: legioniści rzymscy powyciągali z pochew miecze, gotowi uderzyć na tłum. Stary Pambas tłukł żelaznem ostrzem kija po płytach marmurowych i krzyczał:
— Witajcie, dzielne zastępy szatana! Witaj przewądry dostoyniku rzymski! Przypomnieliście sobie widać czasy, gdyście nag pobili, gdyście nas uczyli swojej filozofi, a my modlitiśmy się do Boga o zbawienie wasze. A więc dobrze, bądźcie pozdrowieni!...
Legioniści podnieśli w górę miecze, ala prefekt wstrzymał ich skinieniem. Widział, że tłum jest w jego mocy.
— Czemże to nam grozicie, głupcy? — ciągnął Pambas, zwracając się do Salustyusza. — Co wy możecie? Nam wystarczy jedna noc ciemna i dwie lub trzy pochodnie, ażeby się zemścić. Boicie się Alamanów i Persów. Myśmy od nich groźniejsi! My jesteśmy wszędzie, pośród was, niezliczeni, nieuchwytni! Nie mamy granic, nie mamy ojczyzny, uznajemy jedną tylko rzeczpospolitą — wszechświat! Jesteśmy wczorajsi, a oto już napełniamy sobą świat, wasze miasta, warownie, wyspy, municypia, rady, obozy, tryby, dekurye, pałace, senat, forum — tylko świątynie jeszcze wam zostawiamy! O, jakżebyśmy was mogli wytępić, gdyby nie nasza pokora, nasza miłość bliźniego, gdybyśmy nie woleli umrzeć raczej, aniżeli zabijać!... Nie potrzebą nam ani miecza, ani ognia. Tylu nas jest, że dość nam oddalić się wszystkim — a zginiecie. Miasta wasze się wyludnią, przerazicie się waszą samotnością, milczeniem świata. Wszelkie życie ustanie, porażone śmiercią. Pamiętajcie o tem: cesarstwo rzymskie zachowuje tylko nasze miłosierdzie chrześcijańskie!
Wszystkie spojrzenia utkwione były w Pambas nikt nie zauważył, że człowiek jakiś w wytartej chlumidzie wędrownego filozofa, o twarzy chudej i żółtej, z kossmatymi włosami i długą czarną brodą, przeszedł pośpiesze z kilku towarzyszami przez szeregi legionistów, usuwających ma się z drogi z respektem, nachylił się do prefekta Salustyusza i szepnął:
— Czego zwłóczysz?
— Poczekajmy, to sami się rozejdą — odpowiedział Salustyusz, — Galilejczycy i tak mają ze wielu męczenników, żebyśmy im nowych stwarzać mieli. Oni lecą na śmierć, jak pszczoły do miodu!
Człowiek w odzieży filozofa wystąpił naprzód i krzyknął głosem donośnym, jak dowódca, przyzwyczajony do komendy:
— Rozproszyć tłum! Pochwycić przewódców!
Odwrócili się wszyscy, i rozległ się krzyk przerażenia:
— August! August Julian!
Natarli żołnierze z obnażonymi mieczami. Obalono starą gałganiarkę, która wiła się pod nogami legionistów, jęcząc; wielu umknęło, a śród nich pierwszy mały Strombix. Wynikła utarczka. Gwizdnęły w powietrzu kamienie. Kotlarz w obronie starego Pambasa cisnąć głazem w legionistę i ugodził Wilczycę, która upadła z krzykiem, zalana krwią i przekonana, że umiera śmiercią męczeńską.
Jeden z żołnierzy pojmał Gluturyna. Czyściciel kloak poddał się tak ochoczo — ponieważ możność zostania uwielbianym przez wszystkich męczennikiem zdała mu się rajem w porównaniu z jego nędznem życiem, ale łachmany jego wydawały odór tak nieznośny, że legionista z obrzydzeniem puścił co prędzej swego więźnia.
Pomiędzy tłumem znalazł się wypadkiem poganiacz z osłem, objuczonym kapustą. Cały czas z rozdziawioną gębą słuchał on starego Pambasa. Spostrzegłszy niebezpieczeństwo, chciał zbiedz, ale osieł się uparł. Daremnie poganiacz tłukł go kijem i krzyczał. Oślisko, oparte na nogach przednich, ze zgiętemi uszyma i zadartym ogonem stało, rycząc przeraźliwie.
I przez długą chwilę górował nad wszystkiem ten ryk tryumfujący a bezmyślny, zagłuszając jęki konających, przekleństwa żołdaków i modły galilejczyków.
Z pomiędzy towarzyszów Juliana wystąpił lekarz Orybazy i zbliżył się do cesarza.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.