Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Słynny sofista, nadworny nauczyciel krasomówstwa Hekebolis rozpoczął od najniższego szczebla wspinać się po drabinie dostojeństw państwowych. Niegdyś był służącym przy świątyni Astarty w Hieropolisie. Mając lat szesnaście, skradł kilka kosztowych przedmiotów i uciekł ze świątyni do Konstantynopola, gdzie przeszedł przez wszystkie męty stolicy, przykładał ręki do wszelkich łotrostw, włóczył się po gościńcach zarówno z czcigodnymi pielgrzymami, jak i z rozbójniczą bandą kastrowanych ofiarników Dindymeny, bogini o piersiach wielu, ulubienicy pospólstwa, z wioski do wioski na ośle przewożonej. Wreszcie dostał się do szkoły retora Proeresa i wkrótce sam został nauczycielem krasomówstwa.
W ostatnich latach panowania Konstantyna Wielkiego, gdy religia chrześcijańska modną się stała u dworu, Hekebolis przyjął chrystyanizm. Kler żywił ku niemu szczególną życzliwość, on zaś odpłacał mu tem samem.
Hekebolis często, a zawsze w odpowiedniej chwili, zmieniał wyznanie, stosownie do tego, skąd wiatr zawiał: z aryanina stał się prawowiernym; z prawowiernego — znowu aryaninem, a każda taka zmiana wynosiła go wyżej o stopień w hierarchii dygnitarzy i, duchowieństwo popierało go, i on popierał duchowieństwo.
Głowa mu szpakowaciała, tusza stawała się coraz okazalszą, rozumne jego mowy nabierały coraz większego wdzięku i słodyczy, policzki zakwitły rumieńcem. Oczy miał łagodne, nie wiadomo, załzawione, czy maślane, chwilami jednak przebijała w nich iskierka złośliwej ironii, zdradzał się umysł zuchwały i zimny. Wtedy pośpiesznie spuszczał powieki, a iskierka gasła.
Cała powierzchowność znakomitego sofisty nabrała cechy stateczności klerykalnej.
Był to skrupulatny zachowywacz postów i subtelny gastronom. Postne jego potrawy były wymyślniejsze od najzbytkowniejszych dań mięsnych, zupełnie jak jego żarty klasztorne były śmielsze od najswobodniejszych dowcipów pogańskich. Podawano u niego napój chłodzący z soku buraczanego, zaprawionego szczególnymi korzeniami, który wielu smakował lepiej od wina. Zamiast zwyczajnego chleba z mąki pszennej wymyślił placki postne z nasion pustyni, któremi według podania miał się żywić święty Pachomiusz w Egipcie.
Złośliwi utrzymywali, że Hekebolis był libertynem. Opowiadano sobie w Konstantynopolu następującą anegdotę:
Pewna młoda kobieta wyznała przed spowiednikiem, że dopuściła się zbrodni cudzołóstwa. — „To wielki grzech. I z kimże to, córko moja?” — „Z Hekebolisem, mój ojcze!” Oblicze kapłana rozpogodziło się. — „Z Hekebolisem? ach, czy tak? To człowiek świętobliwy, poddany Kościołowi. Żałuj, córko moja, a Bóg ci przebaczy!”
Niewątpliwie opowiadania podobne były tylko plotkami, jednakowoż na czcigodnem wygolonem obliczu dostojnika dziwnie uwydatniały się wargi zbyt czerwone i zbyt grube, chociaż starał się je zaciskać z wyrazem pokory mniszej. Kobiety przepadały za nim.
Co jakiś czas Hekebolis znikał na dni kilkanaście i nikt, albo prawie nikt nie mógł wyjaśnić tej tajemniczej strony jego życia. Umiał zacierać za sobą ślady. Nigdy żaden domownik ani niewolnik nietowarzyszył mu w tych zagadkowych wyprawach, z których powracał odmłodzony i uspokojony. Tylko mowy jego potem stawały się jeszcze bardziej pociągające, siwizna jeszcze czcigodniejszą, stateczność mnisza jeszcze uroczystszą.
Przy cesarzu Konstancyuszu otrzymał Hekobolis godność nadwornego mówcy ze wspaniałem uposażeniem, latiklawą senatorską i wstęgą niebieską przez ramię, cechą największych dygnitarzy.
Zmierzał jeszcze wyżej.
Ale właśnie w chwili, gdy się gotował do postanowienia ostatniego kroku, jak cios niespodziewany spadła śmierć Konstancyusza. Na tron wstąpił Julian, wróg Kościoła. Hekebolis nie stracił przytomności umysłu: uczynił to samo, co wielu innych, ale roztropniej, a przedewszystkiem ani za wcześnie, ani zbyt późno.
Julian w pierwszych dniach panowania urządził w swym pałacu dysputę teologiczną. Młody filozof i lekarz, powszechnie szanowany za prawość i szlachetność, Cezary z Kapadocyi, brat słynnego teologa Bazylego Wielkiego, podjął się obrony wiary chrześcijańskiej przeciwko cesarzowi.
W tych uczonych zapasach Julian dopuszczał zupełną niezależność zdania i lubił nawet, żeby mu odpowiadano gorąco i namiętnie, z pominięciem etykiety dworskiej.
Spór był bardzo ożywiony, zgromadzenie sofistów, mędrców, retorów i kapłanów nader liczne.
Zwykle po niejakim czasie przeciwnik Juliana poddawał się nie tyle logice filozofii greckiej, ile majestatowi cesarza rzymskiego — i ustępował.
Tym razem inaczej się stało: Cezary z Kapadocyi nie myślał ustąpić. Był to młody mężczyzna z wdziękiem niewieścim w ruchach, z jedwabistymi kędziorami, z niezachwianą pogodą w jasnych oczach. Nazywając filozofię Platona „krętą mądrością węża,” przeciwstawiał jej niebiańską mądrość Ewangelii. Julian marszczył brwi, odwracał się, przygryzał wargi, powstrzymując się z trudnością. Jak każdy spór szczery, tak i ten zakończył się bez rezultatu.
Cesarz, odzyskawszy panowanie sad sobą, opuścił salę z żartem filozoficznym na ustach, z twarzą uprzejmą, nacechowaną wielkodusznym smutkiem — w istocie zaś z żądłem w sercu.
W tej właśnie chwili postąpił ku niemu retor Hekebolis, którego cesarz za wroga uważał.
— Czego żądasz? — zapytał go.
Hekebolis padł na kolana i rozpoczął pełną skruchy spowiedź. Zdawna już dręczyły go wątpliwości, dopiero wszakże dowodzenia cesarza przekonały go całkowicie. Przeklina posępne przesądy galilejskie, serce jego zwraca się znowu do wspomnień dzieciństwa, ku świetlanym bogom Olimpu.
Cesarz podniósł starca, a nie mogąc mówić ze wzruszenia, przycisnął go z całych sił do piersi i ucałował w wygolone policzki, w soczyste wargi czerwone. Szukał oczyma spojrzenia Cezarego z Kapadocyi, ażeby się napoić jego upokorzeniem.
Przez kilkanaście dni zatrzymywał Julian przy sobie Hekebolisa, co chwila opowiadając o jego cudownem nawróceniu, dumny ze swego ucznia, jak ofiarnik z tucznej ofiary, jak dziecko z zabawki nowej, lub młodzieniec z pierwszej kochanki.
Chciał obdarzyć nowego przyjaciela zaszczytnym urzędem dworskim, ale Hekebolis odmówił wręcz, mówiąc, że jest niegodny takiego odznaczenia. Postanowił przysposobić duszę swą do cnót helleńskich drogą dłuższego umartwienia i pokuty, oczyścić serce z nieprawości galilejskiej w służbie jednego ze starych bogów Olimpu.
Mianował go zatem Julian arcykapłanem Bitynii i Paflagonii. Obdarzony taką godnością, nazywał się u pogan archihiereus.
Arcykapłan Hekebolis zarządzał dwiema wielkiemi prowincjami azyatyckiemi i wstąpiwszy na tę nową drogę, kroczył po niej z tem samem powodzeniem, jak i po dawnej. Spowodował nawrócenie licznych galilejczyków na wiarę helleńską.
Hekebolis został wielkim ofiarnikiem słynnej świątyni bogini fenickiej Astarte — Atagartia, tej samej, której służył za młodych lat. Świątynia ta była zbudowana w połowie drogi z Ohalcedomu do Nikomedyi, na wyniosłem urwisku, wysuniętem w fale Propontydy. Miejscowość tę zwano Gargaron, i liczni pielgrzymi dążyli tutaj ze wszystkich krańców świata, by się pokłonić Afrodycie — Astarte, bogini śmierci i rozkoszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.