Joanna (Sand, 1875)/Wstęp

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział Wstęp. Przypisane Franciszce Meillant.
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JOANNA.

WSTĘP.
PRZYPISANE FRANCISZCE MEILLANT.
Ty nie umiész czytać moja dobra przyjaciółko, ale twoja córka i moja chodziły do szkoły. Jeżeli zimową porą kiedy wieczorem zasiądziesz do kądzieli, to ci tę powiastkę opowiedzą, a ona, przechodząc przez ich usta, jeszcze ładniejszą się stanie.

W górach, które rzéka Creusse przebiega, zwracając się ku Burbonii i ziemi Combrailles, pośród okolicy najuboższéj, najsmutniejszéj i najpustszéj z całej Francyi, spostrzeżecie, jeżeli kiedy droga tamtędy wam wypadnie, wzgórze wysokie i nagie, uwieńczone kilkoma skałami, któreby zapewnie uwagi waszéj na siebię nie zwróciły, gdybym was poprzód niebył o nich uwiadomił. Wpnijcie się na to wzgórze; koń bez wielkiej trudności na sam szczyt was poniesie, a tam z bliska będziecie się mogli przypatrzyć tym skałom rozrzuconym w pewnym tajemniczym porządku, i wiszącym ogromnemi bryłami na skałach mniejszych, na których się już od trzydziestu wieków może w cudownéj i niewzrószonéj równowadze utrzymują. Jedna tylko spadła, niewiedzieć, czy to pod ciosami piérwszych osad chrześcijańskich, czy téż ulegając gwałtowności zimowego wiatru, któren nieustannie wyje w około tych pagórków pozbawionych odwiecznych swoich lasów. Owe dęby prorocze na zawsze zniknęły z téj okolicy, a druidki[1] nieznalazłyby tu więcéj ani gałązki jemioły świętéj, aby w nią ustroić ołtarz Hezusa.[2]
Głazy te, leżące jakby olbrzymie grzyby na swoich cienkich trzonkach, są to menhiry[3] dolmeny,[4] i kromlechy[5] starożytnych Gallów, ślady świątyń cyklopów, z kąd cześć siły zdawała się już w piérwiastku swoim wyganiać wszelką cześć piękna; ogromne stoły, na których bogowie pogan żywili się ciałem ludzkiém, i upajali się krwią swych ofiar; okropne ołtarze, na których zabijano więźniów i niewolników, aby przebłagać zagniéwane bóstwa. Miedniczki i rowki wyciosane na rogach tych głazów, zdają się objawiać ich użycie ohydne, i okazywać, że same służyć musiały do ścieku krwi. Między temi kupami nagromadzonych głazów, jest jedna okropniejsza nad wszystkie inne, zamykająca w sobie ciasną jaskinię. Zapewnie musiała ona być świątynią wyroczni, mieszkaniem tajemniczém kapłana. Dzisiaj na piérwszy rzut oka widzimy, że to jest dziełem igrającéj przygody, jedném z owych schronień, które zetknięcie się kilku skał tworzy dla podróżnego lub pastucha. Długie trawy pokryły ślady starożytnych stosów całopalnych; ładne kwiaty polne, obszerne zarośla osłaniają podnóże nieszczęsnych ołtarzy, i w niejakiej odległości mała czysta krynica, zimna jak lód, i słonawa jak w ogóle wszystkie źródła téj okolicy, ukrywa się śród krzewia ogryzionego przez kozy i capów. To miejsce ponure, bez wszelkiéj wzniosłości, bez wszelkiéj piękności, chociaż pewne uczucie zapomnienia się i rozpaczy rozbudzające, nazywa się: skały krwawo-ofierne.[6]
W ostatnich dniach siérpnia r. 1816, trzech dorodnych młodzieńców polowało z wyżłem u stóp góry skalistéj, jak ją w téj okolicy lud prosty nazywa.
— Przyjaciele, rzekł najmłodszy z nich, umiéram z pragnienia, i znam tu w téj stronie dobrą studzienkę, do któréj moje psisko już bieży, jak do dawnéj znajoméj. Jeźli chcecie pójść za mną, to sir Arthur zapewnie rad będzie przypatrzyć się z bliska skałom druidów, chociaż daleko ciekawsze musiał już widzieć w Szkocyi i Irlandyi.
— Nic nieszkodzi, odpowiedział sir Arthur, z przyciskiem mowy angielskim dobrze wybitnym, i zaczął piąć się na wzgórze ze strony najbystrzejszéj, aby w prostym kierunku dostać się do skał krwawo-ofiernych.
— Ja zaś, rzekł trzeci z myśliwych, który mniéj odznaczającą się posiadał powierzchowność jak jego dwaj towarzysze, chociaż w twarzy jego więcéj widać było wyrazu, a oko większą żywością pałało; niémam już żadnéj nadziei dostać w téj stronie źwierzyny; jest to miejsce zaklęte; poszukam jednak gdzie kozy, aby jej ulżyć ciężaru mléka.
Niémożesz! zawołał Anglik, którego mowa zawsze nieco ciemną była z powodu zbytecznéj krótkości wyrażenia się.
— Strzeż się Marsillat, zawołał zmierzający swe kroki ku krynicy młody Wilhelm de Boussac, ten co się piérwszy był odezwał; wszak wiesz dobrze, że sir Arthur jest to wielki mściciel krzywd przez nas wyrządzonych, i że nie bardzo przyjaźném okiem spogląda na twoje zamachy na własność cudzą. On niechce, aby się wkradano przez płoty do ogrodów, wyłamywano wrota do zagrody, lub zabijano kurczęta wieśniakowi.
— Ej co tam! odrzekł młody uczeń prawa, wieśniak stokrotnie sobie tę szkodę wynagrodzić umie.
Sir Arthur był już daleko. Szczególny miał sposób chodzenia; mknął tylko po ziemi; niebyło w tém widać ani zbytniego natężenia, ani wielkiej ruchawości, a jednak szedł dwa razy szybciéj jak jego towarzysze. Był on myśliwym wzorowym; nigdy nieczuł ani głodu, ani pragnienia, a ci dwaj młodzi ludzie, którzy się w zawody z nim puścili, nieraz przeklinali jego niezmordowaną wytrwałość.
Pomimo, że Wilhelm de Boussac i Leon Marsillat skacząc i pędem prawie biegli i mocno się zadyszeli, Anglik, podobny do żółwia w bajce, któren w wyścigach z zającem do mety zakład wygrał, już od pół godziny prawie dociekał rozkładu i przymiotów mineralogicznych skał krwawo-ofiernych, nim jego dwaj przyjaciele z nim się połączyli.
— Szkaradne źródło! zawołał młody Boussac wykrzywiając twarz; coś jakby miedzią smakuje, co mi niebardzo wielkie wyobrażenie daje o skarbie!
— Te przeklęte kozy, odrzekł Marsillat, ani kropli mléka nie mają! zamiast się paść, liżą tylko kamienie. Czyliżby przypadkiem złoto zasmakować miały?
Złoto? skarby? zapytał sir Arthur, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— Trzeba ci wiedzieć, rzekł Wilhelm de Boussac, że o tém miejscu krąży między ludem téj okolicy podanie gminne. Niepodobna wybić z głowy naszym wieśniakom, jak Marsillat powiada, że skarb wielki ukrył się w tych miejscach.
— To podanie tak im głowy pozawracało, że o trochę nie szaleją; rzekł Marsillat. Jedni sądzą, że ten skarb pod kamieniami druidów jest ukryty; drudzy znów szukają go cokolwiek dalej, w górach Toul-Sainte-Croix, które oto widać w téj stronie, o milę z tąd odległe.
Anglik spojrzał na ziemię jałową i kamienistą; na krzaki, które przygłuszały wszelką paszę; na wychudłe kozy błąkające się w niejakiéj odległości.
— W téj ziemi nieuprawnéj jest wprawdzie skarb ukryty, rzekł nakoniec; ale potrzeba drugiego, aby go z tąd wydobyć.
— Tak, majątku! rzekł Marsillat.
— Chłopów! dodał Wilhelm. Mało rąk roboczych w téj okolicy.
Ludzi i znowu ludzi! odrzekł Anglik.
Nierozumiém, odpowiedział Boussac z uśmiechém spoglądając na Marsillata.
— Ani panów, ani niewolników; ludzi i ludzi! powtórzył sir Arthur, zdziwiony, że go niezrozumieli do razu, chociaż się mu zdawało, że się jasno wyraził.
— Czyliż w Francyi mamy niewolników? zawołał Marsillat wzruszając ramionami.
— Nieinaczéj! i w Anglii także! odpowiedział Anglik niezmięszawszy się wcale.
— Nudzi mię swoją filozofią, rzekł półgłosem Marsillat zwracając się do swojego ziomka młodego; twój Anglik wnet by mi zraził cały liberalizm. — O co się założysz Wilhelmie, dodał w głos, że się wdrapię na najwyższą i najbardziéj ślizką z tych skał.
— Założę się z tobą, że nie! odrzekł Boussac.
— Czy chcesz się założyć o to, co mamy pieniędzy przy sobie?
— Zgoda! To mnię nie zniszczy. Niémam tylko luidora.
— Tam do kata! A ja niémam tylko pięć franków, odpowiedział Marsillat, przetrząsnąwszy kieszenie swoje.
— Nic nieszkodzi! idzie! rzekł Boussac.
— A ty, milordzie? zapytał Marsillat; o cóż się chcesz założyć?
— Zakładam się o pięć su francuzkich, odpowiedział sir Arthur.
— O wstydź się! rzekł Marsillat; sądziłem że Anglicy szaleją za zakładami; ale widzę, że nie zasługują więcéj na swoją sławę. Pięć su, aby się wpiąć na tę skałę!
— Nawet i tego nie wart.
— Doprawdy? — Można ręce i nogi połamać!
— Więc się nie zakładam. Albo nie to się założę o sto tysięcy funtów szterlingów z tobą, że się na nią wdrapiesz.
— Fraszka pieniądze: główną rzeczą sława! zawołał Marsillat wesoło; idzie o twoje pięć su, będę się piął!
— Tak, tak: tego ci tylko potrzeba, aby się zabić! rzekł Arthur odbiérając mu z zimną krwią strzelbę nabitą, któréj za podporę chciał użyć.
Marsillat dokazywał niesłychanych rzeczy; cudów zręczności; a pokaléczywszy sobie ręce, ześliznąwszy się kilka razy aż na ziemię, porwawszy na sobie szelki, i wprowadziwszy w rozpacz psa, który się nadaremnie za nim iść silił, przezwyciężył nakoniec wszelkie trudności i z okrzykiem zwycięzkiéj radości stanął na płaszczyznie szczytowéj dolmenu.
— Czy wiécie, zawołał, że te kamienie były niegdyś posągami bóstw? Oto stoję teraz na barkach takiego bożka!
— Słuchaj, Leonie! zawołał młody Boussac, jeżelibyś tam na górze przypadkiem znalazł druidkę Welledę, to nam powiédz!
— Ba! Nielubię waszych druidek, i waszego Szatobrianda! odpowiedział Marsillat, który gwałtem chciał uchodzić za liberalistę. Niech żyje Lizetka! niech żyje luby Beranżer!
— Poeta karczemny! odrzekł młodzieniec z pogardą; nieprawdaż sir Arthurze? czy możesz znieść tego śpiéwaka karczemnego?
— Beranżer, wielki poeta! rzekł spokojnie Anglik.
— Kto? on poeta? co innego Szatobriand!
— I Szatobriand wielki poeta! odpowiedział Anglik niemniéj spokojnie.
— Widać, że niewiele rozumiész z literatury francuzkiéj, mój drogi sprzymierzeńcze; jesteś prawdziwym Anglikiem.
— To mówiąc jestem prawdziwym Francuzem, odrzekł Anglik, i przyjdzie dzień, w którym Szatobriand i Beranżer ręce sobie podadzą.
— Tego dnia w którym się to stanie, odpowiedział na to młody szlachcic, Marsillat znajdzie druidkę Welledę na téj wielkiéj skale.
Powiédz Lizetko! czy to ty.....
śpiéwał Marsillat biegnąc po płaszczyźnie dolmenu, i skacząc z jednéj skały na drugą. Nagle się zatrzymał, a śpiéw swój przerwał okrzykiem zadziwienia niespodziewanego.
— Cóż takiego? może zając? wąż? zawołał Boussac.
— Welleda? zapytał sir Arthur uśmiéchnąwszy się nieco.
— Nie, Lizetka! odpowiedział Marsillat; dalibóg, nie brzydka! ależ, czy umarła do pioruna?
I znikł w cieniach framugi, którą tworzyły dwie z największych skał druidzkich, oddalając się spodem od siebie. Wilhelm de Boussac, widząc że nie odpowiada więcéj na jego zapytania, podniecany ciekawością niespodziéwanéj przygody, rzucił się na skałę, chcąc się po niéj wdrapać do góry; ale sir Arthur, mniéj ciekawy, a przeto spokojniejszy, zwrócił jego uwagę na to, że okrążywszy skały i połączywszy się z Marsillatem przez jaskinię, mógł daleko łatwiéj i prędzéj dopiąć swojego zamiaru. Nieupłynęło kilka chwil, i wszyscy trzéj otaczali śpiącą druidkę.
— To mała jeszcze dziecina, ozwał się piérwszy Anglik.
— Ta? będzie miała cztérnaście do piętnastu lat, odrzekł Marsillat, a może i więcéj!
— Niebyłbym nigdy myślał! rzekł Wilhelm.
— Jest to właściwością ludu w tych okolicach zamieszkałego, odrzekł Marsillat; dziewczęta do szesnastego roku, a chłopcy do dwudziestego są zawsze małe i rys dziécięcy zachowują; ale potém nagle się rozwijają i stają się silnemi i rosłemi właśnie wtedy, kiedy by kto myślał, że na zawsze karłowatemi zostaną. To tak samo, jak z źrébiętami i bykami.
— O, nie tak samo, rzekł sir Arthur, zgorszony, że z takiém lekceważeniem o rodzie ludzkim rozprawiano.
— Jak ona śpi! rzekł Wilhelm de Boussac; wystrzał z strzelby nawet by ją nie przebudził.
— Miałbym wielką ochotę tego doświadczyć, ozwał się Marsillat, chcący wziąść strzelbę od sir Arthura, który mu jéj dać się wzbraniał stanowczo, uważając podobny żart trochę za okrutny i niebezpieczny.
— Jest to sen anioła lub źwiérzęcia, pochwycił Boussac. Ładna, nieprawdaż Leonie? Nie widzę jéj twarzy tylko z boku, i nie brzydka się mi wydaje.
— Chciałbym jéj twarz zobaczyć, rzekł Anglik, nadający czasami swoimi błędami wymowy, niewiedząc o tém wcale, zwrot dość żartobliwy swojéj zwykle poważnéj rozmowie.
— O, twarz jéj jest ładna! odpowiedział Marsillat z taką obojętnością, jakby mówił o stworzeniu odżuwającém. Widziałem ją; jest to ów ładny zarys twarzy kobiét burbońskich, łączący się na pograniczu z zarysem kobiét téj części naszego kraju, który nie jest tyle surowym co tamten, ale za to ma w sobie coś zajmującego, co się mi daleko lepiéj podoba. Gdyby swojego nosa pod rękę nie była schowała, to byście byli zobaczyli prawdziwą piękność Burbonii, i wiém z pewnością, żeby się milordowi była spodobała; bo pomimo swoją filozofią, ma on oczy tak jak drugi.
Wilhelm de Bousac chciał końcem swego batożka trącić śpiącą, aby ją przebudzić, ale Anglik sprzeciwił się temu, mówiąc głosem i wyrazem głośny śmiéch wywołującym:
— Dajcie spokój niewiniątku, niech śpi!
— Można ją przecież poruszyć, nieprzebudziwszy jéj! rzekł Marsillat wyciągając rękę, aby przechylić głowę pastérki na drugą stronę.
— Wdzij rękawiczkę! rzekł Wilhelm wstrzymując go; dzieci w tych stronach są zwykle plugawe.
— To prawda, odpowiedział Marsillat, podnosząc źdźbło trawy, którém załaskotał w czoło młodą dziewczynę.
Zrobiła poruszenie, jakby chciała odpędzić muchę naprzykrzoną i obróciła się na drugą stronę z owém głębokiém westchnieniem bez trudności i smutku wyzioniętém, które ulżywa piersiom śpiących dzieci, i posiada taki urok szczególny, taką czystość tchu, że poniewolnie wzbudza w nas dziwne jakieś rozczulenie. A potém, nieotworzywszy wcale oczu, ani tego świadoma, przybrała postawę pełną nadzwyczajnego wdzięku. Ramię zarzuciła po nad głowę, a ręka jéj opalona wprawdzie, ale smukła i malutka, zasunęła w tył jéj ubranie głowy z szarego płótna, i na pół otwarta spoczywała na jéj włosach ślicznych jasnopopielatawych. Była to niezaprzecznie najświéższa i najładniejsza twarz ludzka, jaka się kiedy bez zasłony i parasolki na upał promieni południowego słońca narażała. Są pewne okolice w Berry i ziemiach ościennych, gdzie pomimo wszelki brak drzew i lasów, i życie wystawione na wszelkie działania szkodliwe upału, płeć wieśniaków tak bieluśką jest i aksamitną, jak u mieszkańców Wenecji lub górali z Alp Grajeńskich. W osadach tych, w których własność ta nie jest ogólną, przechowuje się jednak u niektórych rodzin; a według powszechnego mniemania, te rodziny właśnie pochodzenie swoje odnoszą do Anglii. Anglicy bowiem, jak to wszystkim wiadomo, przez dość długi czas te ziemie w samym środku Francyi leżące, pod swojem panowaniem mieli, a zatém i dosyć pomyślnych sposobności pomięszania swéj krwi z krwią ludu krajowego; według naszego zaś zdania, uważalibyśmy to raczéj jako czystą krew piérwotnego pokolenia Gallów czyli Celtów[7] która się aż do naszych czasów w niektórych pokoleniach wieśniaków czysto i bez wszelkiego zmięszania z innemi przechowała.
Dziewczyna śpiąca była przeto bieluchna jak gwiazdosz na łące, a rumiana jak polna róża. Ale piękność jéj umiała się ustrzedz tego szczególnego wyrazu wypieszczenia, właściwego tylko ludziom z klas próżniackich towarzystwa. Rysy jéj były prześliczne, czoło spocone, nieco nizkie, jak go spostrzegamy zwykle u posągów starożytnych. Zarys najczystszy i spokój anielski rozlany w jéj twarzy nadawał jej zadziwiające podobieństwo do tych pięknych wzorów, które sztuka grecka uwieczniła. Kibić jéj nie była w prawdzie zupełnie jeszcze rozwiniętą, ale jednak giętkość i siłę zapowiadała; ubrana była w łachmany, które w swoim dziwacznym nieporządku wcale ją nieszpeciły. Bose jéj nogi ukryły się w trawie, a usta na pół otwarte śliczne białe ząbki odsłaniały. Piękność prawdziwa zawsze jest niewinną i przejmuje mimowolnym szacunkiem. Anglik nie był wcale w usposobieniu tak łatwo się jego wyrzéc, a obaj jego towarzysze szałaputowaci niemogli się oprzéć jego przeważnemu na nich wpływowi.
— Dalibóg, to nie Lizetka, ale Welleda, rzekł Marsillat poniewolnie tłumiąc swój głos.
— Dla czegóż to Lizetka nié miałaby być tak piękną jak Welleda? zapytał sir Arthur.
— I jedna i druga jest piękną! odpowiedział Marsillat; gdybym był malarzem, tobym przeniósł na papiér główne rysy téj cudownéj istoty...... A gdybym był sam, — dodał, pokazując się takim, jakim był w istocie, — tobym się chciał dowiedzieć, czy ta pastérka wiele ma dowcipu.
— Panie Marsillat, rzeki sir Arthur uroczyście, odejdźmy.
— Tak, tak! odejdźmy! powtórzył Marsillat; naśmiawszy się poprzód do woli z cnotliwéj troskliwości Anglika. Ktokolwiek się długo przypatruje pięknościom tych okolic, zawsze potém tego długo żałuje; najgłupsza z nich i najniedoświadczeńsza tyle jednak wié o tém, że często i najrozsądniejszego i najprzezorniejszego z nas w kłopot wprowadzi. Niech djabli wezmą wszystkie tutejsze Welledy i Lizetki!
— Nie pojmuję, odrzekł sir Arthur, nieco się rozpalający ogniem wewnętrznego oburzenia, jak ci na widok takiego dziecka podobne myśli mogą przyjść do głowy. Nie jesteście warci, moi panowie, cieszyć się widokiem takich piękności.
— O tak, tak! milord sam tylko godzien spoglądać na piękności, odrzekł Marsillat podrzéźniając śmieszny nacisk mowy sir Arthura. Ale sir Arthur wcale tego nie uważał. Wyrazy te niemiały dla ucha jego innego brzmienia jak w jego własném wymawianiu, i uśmiéchał się z pewną litością, ojcowską prawie, jeżeli go ci dwaj młodzi ludzie, widocznie w myśli szydzenia milordem nazywali.
— Chwilę tylko, moi panowie! zawołał Wilhelm. Marsillat zakład swój wygrał, winienem mu przeto luidora, którego sobie niech odbierze z miejsca, gdzie go położę.
I zarazem położył zwolna i cichutko w rączkę ciągle otwartą śpiącéj dziewczyny napoleona, o którego się był założył.
— Słusznie, odrzekł Marsillat, i bardzo mi przykro, że niemogę więcéj jak pięć franków dołożyć do twojego podarunku. Stój, milordzie! dodał złożywszy talara w rękę wieśniaczki małéj, i widząc jak Anglik kieszenie swoje za pieniądzmi przetrząsa. Niezałożyłeś się tylko o pięć su, niewolno ci zatém dawać więcéj.
— Tém bardziéj, rzekł sir Arthur, przerzuciwszy wszystkie kieszenie swoje z wielkiém pomięszaniem, że ani grosza więcéj niémam przy sobie.
— Bardzo temu wierzę! rozdałeś wszystko po drodze, rzekł Wilhelm, który dobrze znał szczodrą hojność Anglika. Jéj sen uporczywy bardzo mię bawi, dodał, rzucając ostatnie spojrzenie na pastuszkę kóz. I chciałbym być świadkiem jéj zadziwienia, kiedy obudziwszy się znajdzie te trzy sztuki złota w swojej ręce.
— Będzie myślała że się złe duchy do tego przyczyniły, odpowiedział Marsillat, lub przynajmniéj boginki, które, jak lud tutejszy mniema, te skały krwawo-ofierne w południe i o północy nawiedzają.
— Kiedy teraz odgrywamy rolę boginek, rzekł Wilhelm, i jest nas właśnie trzech, liczba święta we wszystkich powieściach czarodziejskich, jestem tego zdania, aby każdy z nas życzenie jedno téj dziewczynie złożył.
— Zgoda! zawołał Marsillat, i wyciągając rękę nad głowę dziecka; moja kochana, rzekł, życzę ci rzeźkiego chłopaka za kochanka.
— Moja luba, życzę ci opiekuna bogatego i wspaniałomyślnego, rzekł Boussac z uśmiechem.
— Moja córko, życzę ci uczciwego męża, któryby cię kochał, szanował i był ci pomocą w twoich trudach; rzekł z kolei Anglik poważnie i z wyrazem takim uroczystości i wewnętrznéj wiary, że obu jego towarzyszy pustota na chwilę opuściła.
Wszyscy trzéj oddalili się potém od tych skał krwawo-ofiernych, w mniemaniu, że się każdy z nich w swój sposób do szczęścia dziewczyny przyczynił, i nie przewidując wcale, że ten ich datek, w maluczkich jéj rączkach miał się stać narzędziem ich przeznaczenia.

Koniec wstępu.




  1. Druidki, kapłanki pogańskie.
  2. Hezus, bożek wojny pogańskiéj Francyi.
  3. Menhiry, są to pomniki starożytne, utworzone z ogromnych skał ustawionych sztorcem do góry, i na najcieńszym i najwęższym boku swoim na ziemi spoczywających.
  4. Dolmeny, są to pomniki z czasów dawnych Druidów i Gallów, utworzone z jednego płaskiego głazu, opartego na dwóch innych prostopadle pod nimi stojących. Ogólném jest zdaniem, że one oznaczają miejsce, na którém się znajdują groby dawnych wojowników gallickich.
  5. Kromlech, pomnik druidzki, utworzony z wielu wielkich głazów, w pewnym porządku w koło jednego jeszcze większego i prostopadle stojącego ustawionych.
  6. Pierres jomâtres; nazwałem ich skały krwawo-ofierne, bo kapłani druidzcy zabijali na nich ludzi na ofiarę bogom. — Jomâtre jest to starodawne słowo gallickie, oznaczające tyle, co krwawa ofiara.
  7. Gallowie piérwotni byli mieszkańcy Francyi; z nimi to jeszcze Juliusz Cezar wojnę toczył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.