Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XVIII. Żniwa
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
Żniwa.

Dnie, tygodnie całe upływały w pozornej spokojności. Sir Arthur kochał się w życiu wiejskiém i nie długo dał się prosić, aby został całe lato w Boussac. Dziedziczka zamku licząc na to, że wiele ma władzy nad umysłem jéj syna, spodziewała się, że go nakoniec zdoła nakłonić do tego aby wyszedł z téj swojéj niedbałości i wybrał sobie jakikolwiek zawód życia. Wilhelm jednak codziennie więcéj odrazy okazywał do wszelkiego zatrudnienia, które mu narzucić chciano, a matka jego w końcu wyrzec się musiała wszelkiéj nadziei, że go kiedyś w świetnym stanie zobaczy, chyba gdyby mu się bogato ożenić udało. Wodziła go tedy po wszystkich pałacach w sąsiedztwie i spraszała do siebie szlachetne sąsiadki swoje; ale z wielką niechęcią spostrzegła, że Wilhelm, zamiast podziwiać ich wdzięki, niemiał oczów tylko dla ich błędów; a gdy się z temi troskami swojemi grubej pani pod-prefektowéj zwierzyła, ta z największą żarliwością wmówić się w nią starała, że Wilhelm musi miéć jakąś skłonność nieszczęsną do osoby niższego stanu, do któréj się przyznać nie chce. Natrąciła nawet o Joannie kilka razy; ale że nic pozornie tego jéj oskarżenia nie usprawiedliwiało, pani Boussac téż temu wierzyć nie chciała.
Pan Harley bardzo złym był pomocnikiem dla jéj dumnych zamiarów. Starał on się wprawdzie dogodzić jéj życzeniu kilka razy; lecz, gdy się go Wilhelm zapytał, dla czego on sam tak przeciwny przykład daje własnym swoim poradom, poczciwy Arthur zwykle zamilkł, uśmiechnął się, i nakoniec wyznał, że do małżeństwa żadnych innych względów nie zna prócz miłości. Był on jeden z tych Anglików którzy się żenią z jakąkolwiek kobiétą, która się im podobać umie; z aktorką, śpiéwaczką, nawet tancerką, byle go tylko zachwyciła; a że Joasia mu się podobała z przymiotów mniéj wprawdzie świetnych, ale za to nierównie istotniejszych, zdawało się mu tedy, że dopełnia czynu mądrości i smaku zarazem obstając uporczywie przy swojéj chęci ożenienia się z nią.
Jednak bardzo był cierpliwy w swej miłości. Nie chciał ją zrazić natrętnością swoją. Postanowił śledzić ją zdaleka w celu zbliżenia się do niéj po mału, w miarę, jak w zwyczajach wiejskiego życia sposobność się mu nadarzy natchnienia ją ufnością do siebie i przemówienia do niéj językiem, którego by zrozumieć mogła. Silił się na to z rzadką niezręcznością, chociaż w najlepszej i rozczulającej wierze, aby odgadnąć sposoby, któremi by się mógł jej przypodobać i przez nią zostać zrozumiany. Wywiadywał się o jéj krewnych, przyjaciołach z Toull, o jéj rodzinném miejscu. Był nawet w Toull osobiście, aby się zapoznać z proboszczem Alain, objawić mu swoje zamiary i pomoc jego uzyskać, lubo pod największą tajemnicą, i pod warunkiem, że poczciwy proboszcz ani słowa o tém Joannie piérwéj nie powie, dopokąd obejście się młodéj dziewczyny nie da mu jakiejkolwiek nadziei. W tym celu przyjął na siebie poselstwo Joanny, która posyłała przez niego pieniądze zarobione swej ciotce Wielkiej-Gocie, a że on potroił tę ilość pieniężną niepowiedziawszy o tém ani słowa nikomu, i wcale w to nie wglądając, czyli ta kobiéta niebyła najbogatszą z całéj okolicy pod tym pozorem swoim ubóstwa, ta się domyśliwać zaczęła i nawet nie wątpiła o tém, że był kochankiem Joanny uszczęśliwionym, i że ta nakoniec poznała tę korzyść, którą z swéj młodości i piękności ciągnąć mogła.
Pewnego razu Joasia rzekła w obecności jego do panny Boussac, że jedynym przedmiotem którego żałowała, był to jéj pies, którego zmuszona była zostawić Leonardowi, gdyż widziała, że się mu bardzo podobał. Sir Arthur to słysząc natychmiast się udał do Toull, aby tego psa wykupić i jej go przyprowadzić. Kościelny byłby chętnie i dobrowolnie go Joannie był odstąpił, ale téż i nie odrzucił pieniędzy mylorda, i cała wioszczyna Toull była w wielkim rozruchu, dziwiąc się, co to miało znaczyć że taki pan ładny kupuje tak drogo starego i brzydkiego psa owczego. A gdy nie słyszano aby jakie złe pogłoski o obyczajach dziewczyny z Ep-nell z miasta się rozchodziły, wnoszono z tego wypadku, że Anglik musi być opętany, to jest: nieco szalony; a każda kobiéta z Toull, która, co tydzień dwa razy do Boussac na targ przychodząc, Joannę tam zdybała, niezapomniała jej wspomnieć o panu Harley w wyrazach drwiących. Wszelką jednak słuszność jego wspaniałości oddawano, bo wszędzie siał pieniędzmi, i tysiąc małych usług żądał od biédnych mieszkańców téj pustéj i niepłodnéj krainy, które mu na nic użyteczne nie były; jak naprzykład: kazał tobie trzymać konia podczas gdy sam szedł piechotą kawał drogi, lub żądał objaśnienia, które mu na nic potrzebne nie było, lub uszczknąć sobie kazał kwiatów, lub przedać ptaka, a to wszystko jedynie dla tego, aby mieć sposobność zapłacenia tych usług nadzwyczaj drogo tym nieszczęśliwym biédakom. Ale wieśniak tych okolic dzikich tak rzadko wspierany bywa, że podobna litość go zadziwia, a nawet i nieco w niespokojność wprawia, gdyż ją uważa za szaleństwo lub podstęp, chociaż z radością z niéj korzysta.
Joasia z przyrody już szyderstwa nie lubiła, a drwinki, których sir Arthur był ofiarą, poruszyły w jej sercu pewien rodzaj uczucia litości pełnéj szacunku dla niego. „Biédny człowiek, pomyślała sobie — drwią sobie z niego, dla tego że jest ludzki.“ I od tego czasu przemawiała do niego z szczególnym szacunkiem, i w usługach swoich z dziécięcém prawie staraniem koło niego chodziła. Jednakowo bardziéj się w nim zakochaną być nie zdawała jak piérwszego dnia, a on z przedziwną uległością i cierpliwością oczekiwał dnia w którym wzruszenie lub czułość ją mu odda, lubo ten dzień nigdy nie nadchodził.
Chociaż tajemnicy swojéj miłości nie powierzył nikomu prócz Wilhelmowi i jego siostrze, i nawet pozwolił, aby sobie żartowano z niego z powodu listu do pani Charmois napisanego, nieprzywięzując do tych żartów żadnego znaczenia, jego częste wysiadywania na łące, w ogrodzie, w którym Joanna trawę i koniczynę dla krów swoich zbiérała; w stajni, w której bez wszelkiego postępu oddawał się nauce o źwiérzętach według przyrody, wzbudziły pewne podejrzenie w Klaudyi, a nawet i w Kadecie, który nieco był zakochany w Joannie i o nią zazdrosny, lubo właściwie z pewnością sam nie wiedział, w której z nich się bardziéj kochał, czy w Joasi czy w Klaudyi. Klaudyja wprawdzie z początku zaczęła przebąkiwać po mału, że Joasia ma szczęście, że matka Tula dobrze jej wyprorokowała iż znajdzie jamę złotą, z powodu, że Anglik więcéj talarów posiadał jakby się w górze Toull zmieściło; niewidząc jednak ziszczenia się tego nadzwyczajnego małżeństwa, które przepowiadała, piérwsza Klaudyja niewiedziała co ma o tém wszystkiém myśleć, i byłaby nakoniec w to uwierzyła, że Anglik równie z Joasią sobie chciał postąpić, jak Marsillat z nią, gdyby Joanna, w któréj szczérości wszelkie zaufanie miała, nie była ją zapewniła najświęciéj, że nigdy Anglik nie odważył się do niéj powiedzieć „ani słowa o miłostkach.“
Lecz Marsillat, który co sobota i niedziela prawie przyjeżdżał do Boussac, widział dokładnie, że Anglik w miłośną siéć się zaplątał, i nie mógł sobie odmówić téj przyjemności zabawić tą powiastką dwóch do trzech z swoich przyjaciół z miasta, którzy tę nowinę powtórzyli przy bilarze... z kąd się dostała na targowicę... a z tąd nakoniec się rozeszła to konno, to na wózkach po wszystkich wsiach, miasteczkach i miastach pogranicznych i w całej okolicy, tak dalece, że po miesiącu wiedziano w całém okręgu, a nawet i za okręgiem, iż w zamku Boussac przebywa Anglik dziwak, lubo pan milionowy i dość przystojny człowiek, który się na śmierć zakochał w służącej i to do tego stopnia, że ją chce pojąć za żonę. Panie z okolicy, które tak z przyrody jak i położenia swojego są zazdrosne na piękności wiejskie i rzemieślniczki, wszystkie oburzeniem pałały przeciw Anglikowi. Ich mężowie obstawali także przy ich zdaniu i głosili, że służącą można wziąć za kochankę, ale żenić się z nią jest to dowód najjaśniejszy pomięszania zmysłów, a nawet i nieobyczajności. Młodzież ciekawa była zobaczyć tę piękność, która podobnie ich serca podbić umiała, i jeszcze — jak mówiono — w okrutną się bawiła, aby tém pewniéj żoną jego zostać mogła. Zjeżdżano się z Chambon, Gouzon, Saint-Sévere, a nawet i z Chatres, gdzie mieszkańcy są złośliwsi i rozpustniéjsi jak gdziekolwiek indziéj, aby zobaczyć tę piękność z Boussac; a że się bardzo rzadko widzieć dawała, było téż wielu takich, którzy niechcąc pokazać, że podróż całą nadaremnie odbyli, twierdzili, iż nie jest wcale ładną, i że Anglik jest to rozpustnik wyniszczony, który sam nie wie czy sobie gardło ma poderznąć, lub się ożenić z jakim niezgrabijaszem, byle się tylko nudów pozbawić.
Wszystkie te obmowne wieści ukradkiem tylko się dostawały do zamku de Boussac, a to z łaski Klaudyi i Kadeta, którzy się mocno strzegli cośkolwiek o tém głośno mówić, gdyż jak najsurowszy zakaz mieli, aby żadnych niedorzeczności z miasta nie donosić do uszów panny Boussac lub jéj brata. Joanna wstrząsała tylko ramionami, jeżeli jej towarzyszka sypialnéj izby o tém opowiadała, i ona tylko jedna w całém mieście nie chciała lub nie mogła wierzyć, że była przedmiotem wszelkich rozmów i celem, na któren wszystkich spojrzenia zwrócone były. Pani Charmois tém tylko dręczyła panią Boussac, narzekała na zgorszenie, i żądała usilnie wypędzenia Joanny. Ale pani de Boussac, która w swoim pięćdziesiątym roku, w swoim starym zamczysku życie ładnéj kobiety z czasów césarstwa wiodła, wstając późno, trawiąc kilka godzin na ubieraniu, mrząc na swoim sześlągu i pieszcząc się ze swoją migreną, nie była wcale przenikliwą, nienawidziła wszelką ostateczność, i wreszcie większe prawdopodobieństwo upatrywała w tém, iż sir Arthur myśli raczéj o jéj córce jak o jéj służącéj. I w istocie przyjaźń szczéra i otwarta między Maryją i Harleyem łatwo ją mogła na tę myśl wprowadzić, a nawet czasami panią Charmois samą łudziła. I Wilhelm niekiedy wprowadzał ją w błąd i słodkie marzenia udając nadskakującego koło Elwirki; lubo i to prawdą było, że, kiedy się mu już naprzykrzyło szydzić i przymuszać się, nagle tę gorżką igraszkę poprzestawał, i to wtedy właśnie pani la Charmoise — jak ją w mieście nazywano, gdzie powszechnie cierpianą nie była z powodu tych przysad, które sobie nadawała, swego zamiłowania w podstępach i obłudnéj pobożności — wpadała w swoję podejrzliwość i gniew zapalczywy.
Cały ten romans sir Arthura w skutkach swoich wielki miał wpływ na dwie osoby, z których jedna z goryczą z niego szydziła, a druga się mu ze smutkiem przyganiać zdawała. Piérwszą osobą był Leon Marsillat, który, do żywego tknięty, i wzburzeniem swych namiętności do walki pobudzony, chętnie by najpiękniejszego swego konia, a może i najlepszą sprawę swoją był oddał, aby pozyskać to prawo na Joannę, które Anglik imieniem i bogactwem swojém zakupić się starał. Marsillat z wewnętrzną złością tego żałował, że się przyczynił do sprowadzenia Joanny do Boussac, gdzie posiadanie jéj tylko od jéj woli pozyskać mógł, co się mu nie udało. Gdyby ona była jeszcze była pastérką w Ep-nell, a Wilhelm i Arthur byli przybyli z nim walczyć o nią, byłby ją ścigał w pustyni, a pochlebiał sobie, że wtedy nie byłaby się tak długo oprzeć zdołała jego śmiałym krokom zepsucia. Ale teraz wypadało mu zmienić środki, knować podstępy, czekać.... a Marsillat nie miał na to czasu. Wyrzucał on sobie wprawdzie nie raz, iż chyba szalonym być musi, że tak ciągle myśli o téj głupiéj dziewczynie, podczas gdy tyle innych zatrudnień ważnych i innych rozkoszy ma przed sobą, a jednak nieraz się mu w nocy śniło, że ją widzi, jak wraca z kościoła przy boku swojego męża, pana Harley, a wtedy się budził klnąc i wstrząsając ramionami, i złoszcząc się przeciwko sobie samemu, że mu się dotąd nie udało, tego jéj męża śmiesznością okryć. Duma jego wiele na tém cierpiała.
Drugą osobą, na którą ten romans całym ciężarem swojej tkliwości padł, był Wilhelm. Ten człowiek młody czuł w swojéj piersi dla Joanny to, co w mowie zwyczajnéj romansów nazywa się zakochaniem. Tak, nic innego on nie czuł dla niéj, bo aby czuć miłość głęboką, zdolną do wszystkiego poświęcenia się i odwagi, ani mógł się równać z sir Arthurem, którego jednak w głębi swéj duszy oskarżał, iż kocha z filozoficzną spokojnością, a miłości zapalonéj, szalonéj nie zna. Tym to sposobem zwykle się oszukujemy: bierzemy za przywiązanie to, co li tylko jest wzburzeniem żądzy, i oziębłością nazywamy to, co jest pogodą uczucia prawdziwego i szczérego. Wilhelm nie myślał nigdy o ożenieniu się z tą dziewczyną wiejską. Wyobraźnia jego została wzburzoną jéj pięknością nadzwyczajną, dziewiczością i niewinnością jéj tkliwą, i wypadkami dziwacznemi piérwszego ich spotkania się w Toull. Poświęcenie, z którém go pielęgnowała podczas choroby pochlebiało nakoniec jego próżności niewinnej. Sądził że słowo tylko mu wyrzec potrzeba, aby ją widział wpadającą w jego objęcie. Wstrzymał się od wyrzeczenia tego słowa przez uczucie religijne, przez szlachetność; a podziwiając sam swoją własną cnotę zachwycił się w końcu szalenie przedmiotem tak wielkiéj ofiary. Postanowił jednak pracować usilnie nad uleczeniem się z téj słabości szalonéj. Oddalił się od niéj, i wyzdrowiał; zapomniał ją nawet zupełnie; ale widok Joanny jeszcze piękniejszéj jak poprzód, którą przyjaźń jego siostry jeszcze większym urokiem otoczyła, pobudził jego namiętność w piérwszéj chwili jego powrotu. A miłość sir Arthura i w nim teraz miłość wznieciła. Joanna, mogąca natchnąć uczuciem tak głębokiém i zamiarem tak szczérym i stanowczym, nabrała w oczach jego nowego wdzięku, nowéj wartości, a że to za obowiązek sobie wziął nieprzeszkadzać jéj zamęźciu, w sposób prawdziwie dziecinny i chorobliwy żądzę jéj posiadania w sobie rozpalał, zmuszając się do wyrzeczenia się jéj. To urojenie stało się dla niego myślą stałą, marzeniem ciągłém, cierpieniem gorączkowém, słowem namiętnością, kiedyśmy ten stan jego już raz tak nazwali w braku innego wyrażenia, któreby lepiéj oddać mogło to uczucie naraz źwiérzęce i romantyczne, właściwe położeniu i usposobieniu umysłu naszego młodego człowieka. Chciał on się czasami z tego rozerwać szczérze, puszczając się w zaloty do panny Charmois; lecz Elwira, z rozpustném swojém usposobieniem, ubiorem swojém zalotném nad miarę, i plotkarstwém wyuzdaném tak była niższą od Joasi, że Wilhelm w krótce największe wyrzuty sobie robił, iż mógł na chwilę przynajmniéj porównać pannę z wieśniaczką. Elwira całkiem wszelkiego wdzięku pozbawioną była. Nie rozwinięto w niej tylko skłonności samolube, smak do okazałości, i ciasnych i głupich przesądów. Nawet owa dobroduszna Maryja sama, naganiając okrutne drwinki, które sobie Wilhelm z niéj robił, nie zdołała się przezwyciężyć, aby ją kochać.
Pewnego dnia, uczucie skupione w sercu Wilhelma do takiéj doszło potęgi, że wszelkie tamy przerwać musiało. Był to właśnie czas sianożęcia, i zwożono siano z owéj wielkiéj i ładnéj łąki koło zamku będącéj, na której Joasia po brzegach tylko bydło swoje przez cały czas wiosny pasała. Była to wielka zabawa i uciecha dla całéj młodzieży zamkowéj, dla panów i sług, spinać się po wozach wołowych, i z większą lub mniejszą zręcznością i lekkością wywijać grabiami i widłami. Kadet prowadził całą tę wyprawę z poganiaczem w ręku, dumny jak sułtan wschodni. Sir Arthur, jako najsilniejszy, zajmował miejsce na samym wierzchu téj budowy uczenie zrównoważonéj i ułożonéj na wozie. Poczciwy Anglik nieco był dumny na tę swoją lekkość z jaką nabył téj zręczności wieśniaka, przypatrując się jak się do tego brali parobcy folwarczni. Miał na sobie koszulkę z grubego niebieskiego płótna, a na głowie kapelusik słomiany, przez małych pastuchów w polu uwity, i z wielką rozkoszą rozwijał siłę swoich muszkułów, i ucieszył się mocno, widząc że się jego piękne białe ręcę opaliły, o których dotąd tak wielkie miał staranie, lecz teraz się obawiał, aby Joasia niepogardzała bardzo ich białością zniewieściałą.
— O pan bardzo dobrze umie się z widłami obchodzić! — rzekła do niego Joasia, w szczéroduszném zachwyceniu swojém nad jego siłą i zapałem; — nigdym jeszcze nie widziała pana, aby się tak zręcznie umiał brać do roboty. Patrzaj no Klaudyjo, możnaby myśleć, że ten pan taki człowiek jak i my?
Cóż mogło być słodszego i przyjemniejszego dla ucha sir Arthura, jak te słowa? Już sobie marzył że jest właścicielem jakiego dobrego folwarku w Marchii i Berry, żyjąc sobie według swéj chęci, jako prostoduszny ziemianin, daleko od świata, który się mu już był naprzykrzył, zbierając sam swoje płody z pola, pracując jak człowiek ze wsi z swojemi parobkami i najemnikami, zbogacając swoich osadników, szczęście na całą wioskę zlewając, i używając sam najwyższego szczęścia obok swéj pięknéj i silnéj towarzyszki.
— O to jest życie, o którem sobie ciągle marzyłem, — pomyślał sobie, — a bóg mi ono dać powinien w nagrodę, żem został wierny tym prostym uczuciom, i miłości przyrody upięknionéj jeszcze bardziéj pracą człowieka.
Podczas gdy Arthur z czołem w pocie skąpaném, i oczyma nadzieją płomieniącemi z Joasią wesoło rozmawiał, rzucając sobie wzajemne i dobrotliwe spojrzenia, i wiązki siana wielkie, woły, zanurzone aż po kolana w sianie, którego w ten dzień tyle dostają ile chcą same, dopiekającemi ukąszeniami much niepokojone od czasu do czasu pochylały swe piękne łby, jarzmem z sobą sprzęgnięte, i nadawały wozowi ruch kołyski, przez co często na kolana padała miluchna Marynia, stojąca obok sir Arthura na przodzie ładunku. Ta dziewczyna młoda za nadto wątła aby znieść mogła upał, swawoliła w koło robotników, spinała się lub schodziła leciuchno, kładąc nóżkę swoją maluchną na ramieniu Alberta, to znów pobiegła do Klaudyi, aby grabkami kilka razy uderzyć, a potém, zadyszana i tchu pozbawiona paść z głośném i wesołém śmiechem na te małe kupki siana, które w koło rozścielone leżą. Klaudyja zwinna i kruciuchno ubrana, rumiana jak czeresznia, równie jak sir Arthur z wielką zalotnością swoją zręczność i rzutkość okazać się starała. Elwira nie mniéj silnie zbudowaną była jak wieśniaczka; ale za nadto swą sznurówką obcisniona, aby się wolno poruszać mogła, co chwila musiała wracać do swéj matki, która siedząc na sianie, i piekąc się pod swoją parasolką, tę uwagę zrobiła, że biédna dziewczyna czerwieniła się jak piwonia i wcale nic na tém niezyskiwała, opalając się tym sposobem bardziéj w słońcu, jakby to dla niéj było korzystném i życzyć by sobie tego mogła.
Wilhelm zrzucił był z siebie wierzchnią suknię, a połyskiwając w słońcu swoją bieluchną batystową koszulą odsłonił swoją szyję białą i okrągłą, jak szyja kobiéty. Był on w istocie jeden z chłopców najpiękniejszych, jakich kiedy można było widzieć; lecz Klaudyja zrobiła tę uwagę, że jest zanadto szczupły, a wyraz litości, z jakim do niego wyrzekła:
— Panicz się tylko zgrzeje, panie Wilhelm! upokorzył go przez porównanie jego słabéj budowy z jędrną budową Anglika.
Zniechęcony widokiem, że Joanna nie przestawała swéj pracy podawania wiązek siana sir Arthurowi układającemu, i tym sposobem zostawała w związku ciągłym spojrzeń i rozmów z sir Arthurem, chwycił gałązkę, i stając koło wołów pod pozorem odganiania much od nich zmuszał ich do częstego i silnego ruszania swoimi łbami, a przeto i wozem i przeciwnikiem swoim. Sir Arthura to wcale nie gniewało, ale téż i nie było w stanie sprowadzić go do upadnięcia śmiesznego. Śmiał się na głos i zapewniał, że umie stać mocno na nogach.
Pani de Boussac stała na uboczu, w cieniu kępy drzew, i rozmawiała z Marsillatem o swoich sądowych sprawach. Nakoniec ten się zbliżył do Wilhelma, i zapytał go, coby tak ciekawego i zajmującego znalazł w pyskach wołów, że tak stoi nieczuły na twarze inne, daleko bardziéj w tém ożywieniu swojém zajmujące.
— Nie jesteś jak widać artystą, — odpowiedział mu młodzieniec, — udający że go nie rozumie, i starający sobie wybić z głowy prawdziwą przyczynę swego niespokoju, — nieumiejąc podziwiać te oblicza wole, tak dobrze przybrane w naszym kraju, i spokojne i obojętne w swéj potędze. Teraz rozumiém dla czego Jowisz przybrał tę postać w dniu uniesienia swojego poetycznego. Ileż to bowiem boskości w tém czole szérokiém, tak dobrze uzbrojonym, i w tém czarném oku tak dumném i łagodném zarazem. Ileż to dziecinności w tych nozdrzach krótkich i szczuplutkich, i w tym włosie białym i cienkim, który jego wargi tak ładnie otacza. Ileż wiejskości w tych kolanach szérokich i do siebie zbliżonych, w tej powolności jego spokojnego ruchu. Ileż to piękności lwa w tym ogonie silnym, który chłosta grzbiet zawsze guzłowaty i suchy. Tak, jest to piękne źwierze! To podgardle jakże jest wspaniałe, a te boki jakżeż cudownie są rozwinięte. Mówią ludzie, że jego twarz jest głupia; to kłamstwo! w tej twarzy jest wyraz siły i niewinności; ma ona związek z twarzą człowieka, który uprawia rolę i podbija źwiérzęta. Patrz, jak nasi wieśniacy znają dobrze sztukę, niewiedząc wcale o tém! Jakiż to malarz, jaki rzeźbiarz byłby wynalazł to ubranie głowy tak proste a tak wzniosłe! Tę opaskę czoła z plecionki, która do książęcéj korony wielkie ma podobieństwo, i to przemyślne pokrzyżowanie rzemieniami, które otaczają i jarzmo i rogi! Wistocie, to jeszcze być musi podaniem z starożytności, i nigdy wół Apis wspanialéj ukorowanym[1] być nie mógł.
— To coś teraz powiedział jest bardzo ładnie, — odrzekł Marsillat z uśmiechém. — Jest w tém wiele poezyi, wiele sztuki; ale i w czém inném jeszcze więcej jest poezyi, a moje czucie artystyczne przenosi inne wzory. Oto Wilhelmie, spojrzyj się tylko na Joannę! tę dziewczynę tak ładną, łagodną, i silną zarazem! Silną jak męzczyzna! Patrzaj! pięćdziesiąt funtów siana od rana wciąż na końcu wideł podnosi, i to co trzy minut od wschodu słońca do zachodu.....
— O bardzo temu wierzę! — zawołał Kadet, który z osłupieniem przysłuchiwał się tej pięknej mowie pochwalnej, którą Wilhelm nad wołami trzymał, który jednak lepiéj jeszcze zrozumiał pochwałę Joanny Marsillata. — Panie Leonie, jest to dziewczyna najsilniejsza, jaką kiedy znałem. Ona podniesie sześć ćwierci żyta, i zarzuci je sobie sama tak lekko na plecy jak ja, dalibóg! o! jest to bardzo ładna dziewczyna!
— Widzisz więc, że i Kadet ma właściwe sobie uczucie piękna — odrzekł Leon, — lecz czyliż to nic wynaleść nie możesz Wilhelmie, cobyś tak ładnie mógł pochwalić, jakeś to uczynił dla tych wołów z wielkiemi rogami? Czyliż to w Joannie nie ma lepszéj części boskości? Potężna jak Juno lub Minerwa, świéża jak Hebe, wdzięczna i powabna jak Iris posłannica bogów. Patrzaj, nie jestem poetą, nie robię przenośni, jeżeli mi przyjdzie za kratami bronić; lecz gdybym był tobą, byłbym w tej wiejskiej istocie tysiąc piękności znalazł, na które ty zważać nie raczysz. Jakże jej pięknie w tém jéj ubraniu! Bóg dobrotliwy powinienby ciągle na nas promienie słońca letniego zsyłać, aby wszystkie kobiéty przybrały ten ubiór piérwotny. Nic więcéj tylko krotkę spódnicę i koszulę! Przyznaj sam, że to jest prześlicznie! Mówisz o starożytności! Wszak i ten ubiór jest skromny i rozkoszny jak w starożytności; niemożemy nic widzieć, a jednak odgadujemy ten zarys prześliczny ciała: koszula osłania go aż po szyję, na któréj na spinkę jest zapięta, a rękawy okrywają go aż po dłonie; płótno nie jest ani cienkie ani przeźroczyste; ale ta gruba tkanina z konopianych nici posiada białość i miękkość ubioru greckiego. A Joasia sama, jakiż z niéj śliczny posąg Fidiasza! Jéj kształty piękne w ruchu jéj wolnym i zwinnym wydatności nabierają. Popatrz tylko, czy panna Charmois nie wygląda przy niéj jak osoba z wosku! O tak, tak! mówię ci że to wszystko daleko jest piękniejsze jak woły twoje, gdyż i w tém jest i boskości wiele i dziécięcia. Czy sobie przypominasz druidkę ze skał krwawo-ofiernych; była to Welleda, a jednak to była Lizetka! Owe ładne nosy i lube wargi wołów nie nęcą ani oddechu, ani ust moich, podczas gdy ten zarys olimpijski i te usta różowe, przysięgam ci na boga.....
Wilhelm nagle od Leona się odwrócił nie słuchając końca jego mowy. Pobiegł podać rękę swej matce, która do zamku wracała. Nienawidził w tej chwili Marsillata z głębi swojego serca. Przez cały czas, przez który trwał opis jego ognisty, widział na jego ustach uśmiéch i wejrzenie szatańskie. Zdawało się Wilhelmowi, że przez to wszystko chce powiedzieć do niego: Ty widzisz oto ten utwór mistrzowski przyrody, ten przedmiot najskrytszych twoich myśli!.... Podziwiaj i giń z pragnienia! lecz nie ty, ale ja odniosę zwycięztwo nad tą wstydliwością opryskliwą i rubaszną, a ty przepadniesz nędznie wraz z twoją poezyją, któréj wcale nie rozumie.
Wilhelm już więcéj nie wrócił na łąkę. Udał się do swojéj izby, i wsparty o poręcz balkonu, któren się nad wielką przepaścią unosi, oddał się myślom najposępniejszym, podczas gdy śmiechy wesołe żniwiarek i krzyki wolarzy ginęły w oddaleniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być ukoronowanym lub uhonorowanym.