Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XV. Noc bezsenna
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Noc bezsenna.

— Proszę mi pozwolić panno Joanno, że się zapytam, czy panna myślisz kiedy iść za mąż?
Taki był wstęp sir Arthura do swojego oświadczenia się; i wyznać potrzeba, że nie mógł niezręczniéj swoich zalotów rozpocząć. Poczciwy Anglik był przedziwny, jeżeli chodziło o czystość zamiarów i myśli, o prawość i szlachetność; ale mówcą nie był w żadnym języku. Pieścił on w łonie swojém pewne zachwycenie nieustanne dla myśli wzniosłych, które to zachwycenie dotąd nie znalazło sposobności okazania się, a które niby stanem zwyczajnym zdrowia być się zdawało, lubo w istocie było stanem nieprzerwanéj i nieustającéj choroby. Tym sposobem było między nim a Joanną wiele podobieństwa tajemniczego co do ich umysłowego usposobienia. Miłość i uczynki dobre były dla niego taką potrzebą przyrodnią jak oddychanie, lecz o złém w świecie tak mało wiedział, że nawet w niego wierzyć niechciał. Poważany i ciągle spokojny, a to dla tego, że nieustannie i bez wielkich wysileń osięgał i pieścił swój ideał, niepotrzeba mu było rozpalać sobie dopiero wyobraźni aby wyznać i wykonywać przepisy swéj wiary religijnéj i filozoficznéj. Prawość, poświęcenie i cierpliwość, oto było jego hasłem, i treścią jego nauki. Wyobraźnia jego wyżéj nie sięgała, ale też i nie spadała poniżéj tego kodeksu, któren sobie dla swéj potrzeby ułożył, i któren wykładał w sposób bardzo lakoniczny, lubo nie bardzo świetny. Że zaś nie posiadał wielkiéj bystrości i dowcipu łatwo było przeto w kłopót go wprowadzić, a jeżeli się jeszcze do tego chciał kiedy popisać, zwykle tak się pomieszał, że go nie podobna było zrozumieć, szczególnie, gdy mówił po francuzku. Strzegł się więc bardzo samego siebie, niewpuszszał się w żadne sprzeczki, i ograniczał się li na sprzeciwianiu się milczeniem swoim wszelkim rozumowaniom, które go raziły. Wtedy on tylko swojém ho! odpowiadał, które w jego ustach wielkie miało znaczenie, i najsilniejszém było odbiciem jego zadziwienia, niechęci a czasem nawet i radości.
Joanna mocno była zdziwioną tém zapytaniem w ustach człowieka którego wcale nie znała.
— Czy to dla żartu pan mnie o to pyta? — odpowiedziała.
— Nie, — odrzekł Anglik, — ja nigdy nie żartuję. Pytam się ciebie panno Joanno, szczérze i otwarcie, czyli chcesz iść za mąż?
— To nikogo nie obchodzi, tylko mnie samą mój panie, — odpowiedziała Joanna.
— Proszę o przebaczenie; to i mnie bardzo obchodzi. Włożono bowiem obowiązek na mnie proszenia o twoją rękę dla jednego z moich znajomych.
— A to dla kogo mój panie?
— Jeżeli panna niechcesz iść za mąż, nie potrzebujesz także wiedzieć dla kogo.
— To prawda! Ale pan sobie tylko ze mnie żartuje. Dobra noc, panu; niech pan śpi spokojnie. Czy panu jeszcze czego nie trzeba?
— Proszę tylko chwilkę jeszcze poczekać panno Joanno! Może nie chcesz iść za mąż dla tego, że kochasz kogoś, który się z tobą ożenić nie może?
— O co przeciwko temu, to się mi łatwo będzie obronić, — odpowiedziała Joanna z uśmiechem, — bo to nie jest prawda.
— Posłuchaj mnie moja kochana, i powiedz mi prawdę jak przyjacielowi twojemu.
— O pan sobie ze mnie drwi tylko. Jakżebyś pan mógł być moim przyjacielem, kiedy ja pana prawie nie znam.
— Ale ja cię może znam Joasiu bardzo dobrze, chociaż ty mnie nie znasz.
— Ja niewiém jakby to być mogło, chyba żeś pan znał moją nieboszczkę matkę, kiedy jeszcze tutaj mieszkała.
Po raz piérwszy w życiu sir Arthurowi wpadł mały podstęp na myśl, chociaż w prawdzie bardzo niewinny.
— Być może, żem i znał twoją matkę! — odrzekł, odgadując że to był sposób jedyny natchnąć Joannę zaufaniem do siebie.
To kłamstwo małe wpływ czarodziejski na nią wywarło. Dotąd nigdy jeszcze nie myślała o tém, aby się przypatrzyć twarzy Anglika; nie umiała ocenić jego wieku. Sir Arthur, chociaż nie miał więcéj jak trzydzieści lat, gęsty włos na głowie, twarz ładną i świéżą, zęby śliczne, czoło gładkie i pogodne, wzrost wysoki i smukły, jednakowo jego zwyczaj surowy skromnego ubierania się, i powaga jego ruchu nie miała w sobie nic rozpustnego, zalotnego, lub płochego. Dla tego Joannie ani na myśl nie wpadło zastanowić się nad tém, czyli mógł przed dwudziestu laty znać dobrze jéj matkę.
— O, jeżeli mi zaczniecie mówić panie o mojéj biednéj drogiéj nieboszczce, to co innego, — rzekła i bardzo wierzę, żebyście sobie niechcieli ze mnie drwinek robić. Cóż mi to macie powiedzieć?
— Joasiu, los twój zarówno mię zajmuje jak pannę Maryją i pana Wilhelma, twojego brata mlécznego; życzę sobie z serca, abyś była szczęśliwą; wziąłem sobie za obowiązek, aby się do tego przyczynić, i jestem dość bogaty, aby wszelkie życzenia twoje zadowolnić. Jeżeli w istocie kochasz kogo, a brak majątku jest przeszkodą do pobrania się waszego, biorę to na siebie wyposażyć cię dostatecznie. Miéj tedy ufność we mnie i powierz się mi bez obawy.
— O pan bardzo łaskaw dla mnie — odpowiedziała Joanna, — może moja nieboszczka matka w czém się wam kiedyś przysłużyła, ale to za wiele by dla mnie nagrody było, gdybyście mię wyposażyć chcieli dobry panie. A potém, ja tego nie potrzebuję. Niekocham się w nikim, i nikt mnie téż do zamęźcia nie nęci.
— Czy mi to możesz zaprzysiądz na uczciwość twojéj matki, którą się tak bardzo kochać i żałować zdajesz?
— Dla czego nie, mój panie, to by mi bardzo łatwo było; a jeżeli byście panie tego koniecznie chcieli, to z chęcią to uczynię.
Harley milczał przez chwilę. Widział on dobrze po twarzy i głosie Joanny, że nie kłamała.
— Jednakowo, — rzekł widząc, że się zabiera do odejścia, — chciałbym koniecznie coś uczynić dla twojéj przyszłości: jest to obowiązkiem dla mnie. Nie mogłabyś mi powiedzieć moja panno, pod jakimi warunkami spodziewasz się szczęścia w małżeństwie?
— To jednak rzecz dziwna, — rzekła Joanna, — że mi tu wszyscy gadają o małżeństwie, kiedy ja sama o tém nigdy nie mówię, a nawet o tém nie myślę.
— Czy sądzisz, że cię obrażam mówiąc o tém? W takim razie, nie powiém już ani słowa więcéj, gdyż to nie jest wcale moim zamiarem, aby cię obrazić.
— O! ja temu wierzę, łaskawy panie, — zawołała Joanna w obawie, aby niegrzeczność nie popełniła; bo grzeczność była dla niéj obowiązkiem, gdyż ją uważała jako wyraz przychylności i szczérości. — Możecie mi powiedzieć panie wszystko co chcecie, ja się na was gniewać nie będę.
— A zatém, moja droga Joasiu, pozwól niech cię się zapytam, jakich przymiotów żądałabyś od tego, któregobyś za męża sobie obrała?
— Niewiém, proszę pana. Nigdym jeszcze nie myślała o tém, o co się mię pan pyta.
— Ale przypuśćmy!.... Czyliż nie możesz przypuścić? Czy niewiesz co znaczy przypuszczenie?
— O wiém panie, znam to słowo. Często go u nas wymawiają.
— A zatém przypuśćmy, żebyś sobie szukała męża, jakiegożbyś więc mieć chciała?
— Pan mnie o wiele dopytuje! Mówię panu, że nie wiém.
— A zatém powiédz, jakiegobyś mieć niechciała? Niewiesz może to samo? Zobaczmy! Gdyby był ubogi, czyliżbyś go odrzuciła?
— O nie; dla tego jedynie bym go nie odrzuciła; wszak i ja z ubóstwa pochodzę, wychowałam się między ubogiemi, i umrę ubogo!
— A gdyby był bogaty, cóżbyś wtedy powiedziała?
— Powiedziałabym że cię niechcę, mój panie!
— A to dla czego?
— Nie mogę wam tego powiedzieć; ale to wam mówię, żebym go z pewnością nie przyjęła.
— Czy sądzisz, że ci, co są bogaci, są źli razem?
— O nie łaskawy panie! Moja chrzestna matka, mój panicz chrzestny, i panna Maryja są bogaci, a jednak są z nich ludzie dobrzy.
— A zatém sądzisz może, że człowiek bogaty by się ci zalecał, aby cię uwieść, i żeby może nie myślał szczérze ożenić się z tobą?
— I to być może. Ale choć bym nawet pewną była, że sobie nie żartuje, tobym go nie chciała.
— A gdyby téż wyrzekł się swojego majątku, aby się tobie przypodobać; gdyby ślubował ubóstwu, aby godnym być ciebie? — zawołał sir Arthur zdziwiony, chcąc zgłębić tajemniczość myśli Joanny.
— Toby może trochę moją myśl zmieniło, — odpowiedziała, — ale toby jeszcze nie było dostateczném.
— Jakiegoż jeszcze więcéj żądasz poświęcenia? — zawołał Anglik z wewnętrznym zapałem. — Możeby się ktoś znalazł, któryby cię tak kochał, żeby na wszelkie twoje żądania przystał.
— Nie, mój panie, nie! Niéma nikogo takiego, ręczę wam za to; — odpowiedziała Joanna — a gdyby nawet był ktoś, coby przystał na to, co żądam, w myśli jakiej osobistej, toby tego kiedyś pożałował!
— Nie rozumiém cię!.... O, wytłómacz się jaśniej! — zawołał sir Arthur, którego czoło potem ciekło z wysilenia i chęci odgadnienia zagadek pastérki z Ep-nell.
— Dosyć tego, łaskawy panie, — odpowiedziała Joasia, — nie mogę wam więcéj powiedzieć. Jeżeli macie jakąkolwiek przyjaźń dla mnie, to nie myślcie wcale o tém, aby mię za mąż wydać. Mnie niczego nie potrzeba, i dosyć mi będzie na waszéj przyjaźni, jeżeli ona spada na mnie po mojéj matce; i tak już nie wiém, jak się wam za to będę wywdzięczyć w stanie.
Harley osłupiały z zadziwienia, nie śmiał jéj dłużéj zatrzymać.
Joasia wychodząc nadybała pode drzwiami Klaudyją, która się przysłuchiwała i zaglądała przez dziurkę od klucza, i wcale się tego nie wstydziła, że ją schwytano na gorącym uczynku ciekawości i nieprzyzwoitości. Joanna téż ani myślała o tém, aby jej to za zbrodnię poczytać. Nie miała bowiem nigdy zamiaru mieć tajemnic przed Klaudyją, którą kochała i od niéj nawzajem lubioną była.
— I tyś słuchała pode drzwiami? — rzekła do niéj Joasia idąc do wspólnéj kómórki. Dla czegóżeś dotąd spać nie poszła?
— Jakżeż miałam iść spać? — odpowiedziała szczérodusznie dziewczyna z Toull, — kiedym widziała, żeś od tego pana nie wracała? Przyszłam tedy słuchać u drzwi, co ci téż mówi; ależ to dalibóg bardzo śmiésznie było!
— Dla czegóżeś nie weszła do pokoju? byłabyś mi pomogła mu odpowiedzieć; ty umiész jakoś lepiéj gadać jak ja.
— O, ja bym się była bardzo wstydziła, — odpowiedziała Klaudyja, która była w tém rozumieniu, że jest bardzo bojaźliwą, chociaż w istocie nie lada była bezczelną. — Ja niewiém tylko, jak ty możesz tak długo i tyle rozmawiać z ludźmi, których wcale nie znasz.
— Czegóż bym się wstydzić miała? Nigdy mi nic złego nikt nie powiedział, a z tego pana bardzo człek poczciwy.
— O co to, to prawda! i mówi bardzo uczciwie; gdyby tylko niebył taki śmiészny toby z niego był nie lada pan przystojny.
— Cóż ty w nim widzisz tak bardzo śmiésznego?
— A jakże, czyż to nie śmiésznie, że jest Anglikiem?
W ten sposób rozmawiając obie dziewczęta młode weszły do małéj wieży, w któréj się ich izdebka mała znajdowała, do któréj światło padało przez okno, czyli raczéj szczelinę z framugą ukośną, kończącą się u dołu w strzelnicę krągłą, która niegdyś służyła straży do ustawienia małego działa. Ławeczka kamienna była z ukosa w tej framudze głębokiej i ciasnej umieszczona, a promień księżyca, wciskający się przez tę szczelinę był jedyném światłem, którego nasze dziéwczęta potrzebowały, aby się spać położyć. Jako służące przestrzegające starannie, aby o ile możności oszczędzić wydatku gospodyni domu, zgasiły wkrótce swoją latarniczkę, a Joanna, siadając na kamiennej ławce, aby rozwiązać swój gorset, spoglądała na okolicę, i w głębokie wpadła marzenia.
— O czémże dumasz? — zawołała na nią Klaudyja, która się już była spać położyła. — Ty jak widzę już téj nocy spać nie myślisz?
— Godzina snu już minęła, — odpowiedziała Joasia, — niewarto prawie trudu, aby się do niego zabierać, bo w krótce będzie świtało. Ty mi tego nie będziesz chciała wierzyć Klaudyjo, że, jak światło księżyca zobaczę, to się coś dziwnego we mnie dzieje.
— A ja to bardzo lubię światło księżyca! — odrzekła Klaudyja walcząc między snem i chęcią szczebiotania. — Kiedy indziéj to się bardzo w nocy boję, ale jak światło księżyca zobaczę, to się już niczego nie boję, bo przy nim wszystko widzę.
— Ale co ja, to nie jestem taka jak ty Klaudyjo! — odpowiedziała Joanna. — Światło księżyca to mię trochę niepokoi, bo wtedy dla boginek uciecha nastaje, i złe i dobre wtedy biegają po świecie; a które dusze biédnych chrześcijan nie mają w ten czas łaski u boga, to wielkie dla nich jest niebezpieczeństwo.
— Ot, byłabyś cicho Joasiu! — zawołała Klaudyja — jeżeli zaczniesz rozprawiać o twoich boginkach, to się nakoniec będę bała. Ty wiész o tém dobrze, że ja w to wierzyć nie chcę. U nas na wsi to jeszcze ujdzie, ale tu w mieście to wielkie głupstwo; wszyscy się tylko z tego naśmiewają. Gdybyś mówiła o tém pannie Maryi, tobyś zobaczyła, jakby cię o to wyłajała.
— Ja cię téż nie muszę, abyś w to wierzyła Klaudyjo; boginki się tobą nigdy nie zajmowały. Są ludzie których duchy nigdy nie dręczą. Ale są i drudzy ludzie, którzy koniecznie wiedzieć muszą, o co rzecz chodzi, i jakie są środki, aby się uchronić przed złemi duchami, a żyć w zgodzie z dobremi. Nie do mnie to musisz o tém mówić, że niema boginek Klaudyjo! bo ja o nich wiém bardzo wiele!
— A więc bądź-że już raz cicho i chodź spać! Patrzaj, już mię strach pobiera. Ja niewiém tylko, jak ty się nie boisz mówić o nich o téj godzinie, ty co wiész z pewnością że są boginki..... Szczęściem, że jestem trochę bezpieczniejsza w tej izbie; jeżeli drzwi dobrze są zamknięte, a one przez okno wejść nie mogą, to się ich wcale nie boję.
— O to nic nie szkodzi, moja Klaudyjo. Niech tylko najmniejsza szparka będzie w pokoju, to one wejść do niego potrafią jeźli zechcą. Ale nie strachaj się ich, nie! Nie zrobią ci one nic złego, dopokąd będziesz razem ze mną.
— To wielkie szczęście dla mnie — rzekła Klaudyja — bo ja dalibóg nie wiém, co robić potrzeba aby je odpędzić!
— Nie gadaj tak, Klaudyjo!
— Przecież to do ciebie powiedzieć mogę. Wszak ty wiész o tém dobrze. Ale, ale kochana Joasiu, przecież Marsillat ci się nie podoba, nieprawdaż?
— Nie!
— Wcale nie?
— Co dzień się mnie o to pytasz! Kiedy ci raz mówię, że nie!
— To nic nie znaczy, moja Joasiu! Niema dziewczyny ani kobiéty coby się oprzeć mogła takiemu człowiekowi jak on.
— To jednak nie tak bardzo ciężko.
— A ja ci powiadam że bardzo ciężko! Człowiek taki co chce to co chce! A on tego chce koniecznie!
— I on tak dobrze rozumu usłucha jak i drugi.
— A ja go nigdy do tego nie mogłam przyprowadzić, żeby rozumu usłuchał.
— A boś ty sama nie miała wielkiéj ochoty go usłuchać.
— Ba! człowiek tak grzeczny! i tak ładnie mówić umie!
— A do tego jeszcze i podarunki ci daje!
— Bo téż to bardzo ładnie dostać podarunek!
— Ale by jeszcze ładniéj było, nie pragnąć go wcale!
— Wszyscy téż nie mogą być tacy jak ty; a potém słuchaj! ja niemówię wcale, że dobrze robię; bo na ostatku to mię to wszystko tylko gryzie i martwi.
— No, no, nie gryź się bardzo! to ci nie przeszkodzi, abyś niemiała jeszcze pójść za mąż moja Klaudyjo!
— O tak, kiedy to człowiekowi tylko chęć do zamęźcia odejmuje. Cóż robić z chłopem, kiedy człowiek się może bawić z panem? Taki Marsillat to widzisz człowiek taki mądry, a taki Kadet, to sobie taki głupi!
— Ale taki Kadet jest dobry, odważny, i kocha zawsze, a taki Marsillat, to nie kocha długo!
— Ty myślisz, że on mię już więcéj nie kocha?
— Ja tego nie mówię; ale cóż ty sobie sama o tém myślisz?
— Ja? ja myślę, że z początku to mi bardzo było przykro! Ale to już teraz mijać zaczyna. Trzeba się koniecznie pocieszyć, jeżeli nic lepszego zrobić nie można.
— Pociesz się, pociesz Klaudyjo! Ty i tak będziesz zawsze dobrą dziewczyną, która się nie leni do pracy, i którą może jeszcze pokochać jaki chłopiec uczciwy. To nieszczęście, które ciebie spotkało, i wiele innym się wydarzyło, i niéma w tém tak wiele złego, jeżeliś to uczyniła z dobroci serca i przyjaźni. Bóg dobry ci to przebaczy; dla czegóż by ci ludzie tego przebaczyć nie mieli?
— Jużcić mi przebaczyć muszą! — rzekła Klaudyja, ocierając łzę, i zasnęła na tej samej poduszce co i Joanna, jéj towarzyszka pobłażająca i skromna.
Niech to nikogo nie dziwi, że owa niewinna i dziewicza Joasia tak pobłażającą była dla pokutującéj Klaudyi. Jeden lub dwa grzéchy młodości i szału namiętności nie hańbią jeszcze dziewczyny u nas na wsi. Są one bowiem z przyrody bojaźliwe i skromne, ale są słabe; a mężczyźni nie poczytują im za zbrodnię téj słabości, którą wywołują i z któréj korzystają. Nie było nawet w ośmnastym wieku człowieka z wielkiego świata, któryby z taką odwagą i tak dokładnie umiał pogardzać tém, co wtedy przesądem nazywano, jak to po dziś dzień nasi wieśniacy robią. Jest to prawda o któréj każdego czasu przekonać się można, która jednak nie może służyć za naganę żadną zasadom Joanny. Niegrzésząca sama w skutek postanowienia silnego i wyjątkowego była pobłażaniem i miłością samą dla błędów ludzi drugich.
Joanna tymczasem, która zwyczajem swoim przed zaśnięciem jeszcze pacierze odmawiała, oczy długo miała otwarte, aż nareszcie nagle się jej wydało, że tę strzelnicę, przez którą światło do izby wpadało, naraz jakiś przedmiot nieprzeźroczny zaciemnił. Nie mogła się wstrzymać od głośnego wykrzyknięcia, i spostrzegła, że ten przedmiot natychmiast znikł. Słyszała nawet, jak się coś posuwało wzdłuż muru, i jak płochliwe stąpania odzywały się po piasku ogrodu. Piętro nie było wyżéj nad ziemią, jak o dziesięć do dwunastu stóp, i można się było wpiąć do tego okna po kracie winogradowéj, mur pokrywającéj. Klaudyja przebudzona nagle, schowała głowę pod poduszkę, a Joanna, chociaż bardzo była odważną, nie śmiała jednak w początku wyjść do okna i wyjrzeć na ogród. A kiedy nakoniec po wielu modłach i przeżegnaniach do tego się skłoniła, już więcéj nic nie widziała. Księżyc świecił jasno, a cień drzew owocowych odbijał się nieruchomie i wybitnie na lśniącym piasku chodników.
— Czyś ogłupiała takiego strachu mię nabawić! — rzekła nakoniec Klaudyja. — Zawsze ci się jakiegoś djabła widzieć zdaje!
— Przecież ci nie mówiłam, że to miał być djabeł, — odpowiedziała Joanna. — Widziałam jakąś głowę.
— A czy nie było na niej rogów?
— Nie. Wyglądała tak, jak głowa człowieka, a chociaż nie mogłam dobrze widzieć, bo światło księżyca z tyłu padało, zdaje się mi że to była głowa płaska, z włosami długiemi, prostemi.
— A to jakby głowa starego Ragueta ze Zbójkowa.
— I ja o tém już myślała. Ale co by on tu chciał ojciec Raguet?
— O, nie przyszedł on tu zapewnie aby coś dobrego komuś wyświadczyć. Czyś wczoraj wieczór bramę dobrze za sobą zamknęła?
— To panna ją zamykała z Anglikiem, i może zapomnieli drążkiem bramy założyć. A potém, wiész przecież, że ten stary złoczyńca jest jak gadzina. Wlazłby wszędzie przez dziurkę od klucza.
— Ot, musiało ci się przyśnić, żeś coś widziała. Psy ani pisły.
— O ty wiész przecie, że psy na tego człowieka nigdy nie szczekają. Umie on ich uśpić jakiemiś słowami.
— Ładne mi słowa! Daje im mięsa z konia zdechłego. Większy z niego złodziéj jak czarownik, i nie tyle jest mądrym, co złym człowiekiem.
— Trzeba się nam będzie ubrać i wyjrzeć na dwór, — rzekła Joanna.
— Moja droga, ja się ani kroku nie ruszę, — zawołała Klaudyja, — bardzo się boję..
— A jak zrobi jaką szkodę na podwórzu lub w ogrodzie, to będzie nasza wina Klaudyjo? Ja pójdę sama. Jeżeli to jest Raguet, to się go tyle nie boję, jak gdyby to co innego było.
Klaudyja niechciała na to zezwolić aby się Joanna sama na niebezpieczeństwo narazić miała. Nabrała tedy odwagi, i wyszła wraz z nią. Wszędzie głęboka cisza panowała, a Klaudyja, wszelkiéj bojaźni pozbawiona, zaczęła sobie drwić z Joasi zpowrotem.
— To nic nie znaczy, — rzekła Joasia; — jestem pewna, żem go widziała. Jeżeli to jest Raguet, to się niema czemu dziwić; jest to człowiek, który się wszędzie wśliznie, po całych nocach biega, i sypia wtedy kiedy inni pracują.
— To prawda, że jest ciekawy jak szpak, — odrzekła Klaudyja, — zawsze go można zdybać na drodze, jeżeli się gdzieś coś chce ukryć. Nieraz przez cały wieczór słuchał cośmy sobie w domu mówiły, i nawet wiedział o wszystkich moich sprawkach z Marsillatem, chociaż ani słówka o tém nikomu nierzekłam. Dla tego on to uchodzi za czarownika i ludziom strachu napędza.
Sir Arthur jednak spać nie mógł. Wyobraźnia jego zwykle tak spokojna, cwałem bujać poczęła. Prostota i nadzwyczajność w osobie Joanny w takiéj były sprzeczości z sobą, że go to w największą niepewność i kłopot wprawiało.
— Któżby o tém był kiedykolwiek pomyślał, — rzekł sam do siebie, — że się zakocham w wieśniaczce; że będę miał zamiar żenić się z istotą, która czytać nie umie, i że duma jéj da mi odkosza, a głębokość jéj zagadek do siebie mię przynęci. — Przyjacielu! — rzekł do Wilhelma, skoro tenże wszedł do jego izby o dziewiątéj godzinie z rana, — jestem dzisiaj daleko bardziéj zachwycony Joasią wieśniaczką, jak mnie wczoraj Miss Jane zachwycała. Rozmawiałem z nią po twojém odejściu.....
— Doprawdy? zawołał Wilhelm rumieniąc się.
— Doprawdy; i mówiła ze mną samemi zagadkami; wydała się mi jednak wzorem najczystszym i najwznioślejszym, jaki kiedykolwiek wyszedł z rąk stwórcy, i zaczynam teraz wierzyć w to, o czém poprzód tylko przeczucie pewne miałem, że pewne istoty, które czytać i pisać nie umieją, więcéj wiedzą o rzeczach boskich, jak największa część uczonych tego świata. Ta Joasia ma bardzo wygórowaną wyobraźnią, i w sercu zamyka tajemnicę, która mię nęci i przestrasza. To nie może być tylko rzecz wzniosła lub szalona. A mnie to życie tak suche i nudne się zdawało! Ja, co nieraz, niemówiąc ci nic o tém, czułem napady splinu, ja teraz się czuje pełen życia i jakby odmłodniały. Drzę, cierpię.... ale żyję.
— To jest, że masz nadzieję, — rzekł Wilhelm. — I w istocie nie wiém dla czegobyś nie miał do tego doprowadzić, żeby cię ta biédna dziewczyna kochała?
— Obawiam się bardzo, czy ta rzecz przeciwnego obrotu nie weźmie. Ta dziewczyna biédna nie posiada żadnéj dumy. I dla tego właśnie ją podziwiam; dlatego ją kocham i trwam w mojém postanowieniu ożenienia się z nią, jeżeli będę mógł doprowadzić ją do tego, aby na to zezwoliła.
Wilhelm nie starał się wcale wybić Arthurowi ten zamiar z głowy. Posępny i słaby zaprowadził go do swojéj matki, która go z niecierpliwością oczekiwała. Rodzina Charmois przyszła na śniadanie. Pani podprefektowa była bardzo kwaśna w obejściu się z Anglikiem, który nawet nie myślał o tém, aby jej list swój wytłómaczyć, tak bowiem niepodobna mu było mówić głośno o miłości, która go całego zajmować poczęła, i to nie szczérzéj, ale namiętniéj jak w początku samym. Pani Boussac zatém i jéj przyjaciółka sądziły, że ów liścik był tylko żartem. Jednak pani podprefektowa tém mniej mu go przebaczyć chciała, że go widziała nieczułego zupełnie na wdzięki jéj córki, i czuła w sobie potrzebę zemszczenia się na nim. Za nadto była przenikliwą, aby spostrzedz także nie miała, jak dalece Joasia była przyczyną niespokojności serca Wilhelma. Z dwóch mężów, których dla swéj córki zwabić chciała, nie było tedy jednego nawet, który by się tą służącą nie zajmował, a ona nienawidziła z głębi serca biédną Joannę, i obchodziła się z nią z największą wyniosłością każdego razu, skoro się jej sposobność do tego zdarzyła, składając w sercu przysięgę, że nieład i boleść zaszczepi w tym domu, w którym powaga jéj żadnego wpływu niema.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.