Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XIX. Miłość młodego człowieka
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
Miłość młodego człowieka.

Wilhelm udał się natychmiast po wieczerzy, na której posępność swoją nagłém osłabieniem i migreną wytłómaczył, do swojéj sypialni, i czując się w istocie chorym, spać się położył. Dostał zawrotu głowy, i bóle go dręczyć poczęły, a czynność umysłu wszelka w nim jakby ustała. W krótce siostra odwiedzić go przyszła; znalazła go w gorączce, i nawet nieco już od rzeczy mówiącego; pobiegła przeto natychmiast uwiadomić o tém matkę. Posłano spiesznie po lékarza miejscowego. O północy choroba okazała się stanowczo jako wzburzenie nerwów; lecz pomoc dana wcześnie i starannie zmniejszyła jéj gwałtowność. O piérwszej chory był już spokojny; o drugiej spał głęboko, i wszelkie oznaki gorączki zniknęły. Lékarz odszedł. O trzeciej godzinie Maryja tyle na matce wymogła, że ta się spać położyła. O czwartéj Maryja, za nadto wątłego zdrowia będąc, aby mogła długo znieść czuwanie w nocy, upuściła z rąk książkę, którą czytała. Był to romans: le Connétable de Chester; i tém większą przyjaźnią dla Joanny się zapalała, czém daléj postępowała w czytaniu i rozwinięciu tych pięknych charakterów młodéj pani zamku, i jéj poufnicy szczéréj i wiernéj, lubéj Róży Flemming. — Lecz Walter-Scott sam nie był w stanie zakląć znużenia téj słabowitéj dziewczyny. Joanna, widząc że jéj kochana panna bardzo pobladła, prosiła ją, aby się to samo spać położyła; a Maryja po długich prośbach widząc, że jéj brat ma ręce ciepłe i sen jego jest spokojny zupełnie, podała się nakoniec naleganiom swéj wieśniaczéj towarzyszki. Joasia posiadała ciało z żelaza; tyle już nocy przepędziła niegdyś na tém krześle poręczowém, zajęta pilnowaniem swego chrzestnego panicza w nocy podczas jego długiéj choroby, że jednę noc jeszcze więcéj za nic nie liczyła. W reszcie zapewniała, że Klaudyja w krótce przyjdzie ją zastąpić, i sir Arthur, który wraz z nimi do trzeciéj czuwał, o szóstéj przyjść przyobiecał. Maryja kochała swego brata nad życie, lecz oczy jéj mgłą się pokryły. Sielanka spokojna, któréj bohaterem był sir Arthur była przeszkodą, że niewidziała téj dramy ponuréj i niespokojnéj, w której Wilhelm w milczeniu się miotał w boleści. Jeżeli kiedy jakie podejrzenia w téj mierze w duszy jej powstały, odrzucała je jako niesłuszność bratu wyrządzoną. To się jej rzeczą tak prostą zdawało, że w Joannie młody i bogaty pan się zakochał i za żonę ją pojąć pragnął, iż ani na chwilę w myśli swojej przypuścić nie chciała, aby miłość mniéj szczéra, mniéj cnotliwa w sercu jéj brata powstać mogła. Milczenie Wilhelma, we wszystkiém inném z taką ufnością dla niéj będącego, i częste rozmowy, w których niejako ganił zamysł Arthura, niepozwoliły jej ani na chwilę powątpiewać o czystości uczuć jego dla chrzestnicy.
Joanna, zostawszy sama przy chorym, podniosła książkę, i, aby czasu nie tracić, lub nie zasnąć przypadkiem, wzięła się do nauki głoskując wiersze, których wcale nie zrozumiała; lecz w krótce zadrżała i wstała słysząc, że ją panicz chrzestny woła głosem słabym i boleśnym.
Wilhelm widząc ją koło siebie, wydał głośny okrzyk i zakrył twarz rękoma.
— Czyżem was przestraszyła, mój paniczu chrzestny? — rzekła Joanna; — przecieżeście mnie wołali.
— Ja cię wołałem, Joasiu, — zawołał młodzieniec opuszczając ręce, i chwytając ręce Joanny, — wszakże ja spałem! — Lecz śniło się mi o tobie, i cierpiałem okropnie. Ale cóż ty tu robisz Joasiu? po cóżeś tu przyszła do mego pokoju? Wielki boże! powiedz, co tu robisz?
— Nic to nic, paniczu chrzestny; byliście tylko trochę słabi! Ale bogu dzięka, już się teraz lepiéj macie!
— Ty chcesz odejść odemnie? — zawołał Wilhelm ściskając mocno jéj ręce, — ty mnie chcesz opuścić?
— Ale gdzież tam paniczu! ja tu zostanę; wszak wiécie paniczu chrzestny, że jak jesteście słaby, to was nigdy nie opuszczam.
— O tak, prawda! cierpiałem wiele, przypominam sobie! — odrzekł młody baron. — Tyś zatém przy mnie nie była?
— Ale gdzież tam, paniczu! byłam przy was ciągle.
— Prawda, prawda! widziałem cię przecież. Wybacz mi moja Joasiu! moja głowa teraz bardzo słaba.
— Niech się panicz lékarstwa napije.
— Nie, nie, żadnego niechcę lekarstwa; nie oddalaj się odemnie Joasiu. Twoja ręka w mojej wielką ulgę mi przynosi. A jednak, ileż ty złego, ile boleści mi sprawiłaś odkąd cię znam!
— Ja, paniczu chrzestny, ja wam sprawiła boleści? — rzekła Joanna przelękniona. — O mój boże! jakimże to sposobem mogłabym mieć to nieszczęście? wszakże bym chętnie oddała moje życie, aby wam tylko zdrowie powrócić.
— Joasiu, o moja droga Joasiu! — zawołał Wilhelm uniesiony, i zarazem z sił opadający niemogąc dłużéj swéj namiętności pohamować, — ty mi sprawiasz boleści szczególniéj od niejakiego czasu, odkąd mnie już nie kochasz.
— Jabym was już kochać nie miała, paniczu chrzestny? — zawołała teraz Joanna z kolei, któréj łzy nagłe głos w piersiach tłumiły. — Któż to wam takie kłamstwo powiedział? Przecież tu nie ma tak złośliwych ludzi!
— Ty mnie już więcéj nie kochasz Joasiu, odkąd kochasz innego; sama teraz przyznaj! Ja już dłużéj wytrzymać nie mogę. Joasiu, ja cię uwielbiam.....
— Cóżeście to wyrzekli, paniczu?
— Czyliż ty nie znasz tego słowa Joasiu? A jednak pan Harley musiał ci ono nie raz powiedzieć!
— O nie, mój paniczu chrzestny! — pan Anglik nigdy słowa podobnego mi nie rzekł; to się tylko do pana boga tak mówi. Ale dla czegóż to mówicie paniczu, że kocham kogo innego? Czy to dla tego, aby mi powiedzieć, że was już kochać nie chcę?
— Czyliżeś mnie kochała Joasiu? O! powiedz mi powiedz!
— Ależ ja was zawsze kocham, mój paniczu chrzestny!
— Ty mnie kochasz! i ty mnie to tak spokojnie mówisz!
— Nie, nie, mój paniczu chrzestny, ja wam tego niemówię spokojnie — odpowiedziała Joanna, która sądziła, że ją o oziębłość oskarża, i z pogodą smętną niewinności niesłusznie oskarżonéj oto płakała.
— O nie! nie! ty mnie nie kochasz, — rzekł Wilhelm puszczając ręce Joasi, i targając swe włosy w rozpaczy. — Nie, ty mnie nie rozumiesz, ty nawet nie wiész, czego żądam od ciebie!
— O mój boże! mój paniczu chrzestny! — rzekła Joanna klękając koło łóżka Wilhelma, — niechże się panicz tak nie rozpala! Otóż znowu jesteście jak w przeszłéj chorobie, kiedyście mi zawsze robili wyrzuty, że nie jestem do was przywiązaną. A ja was przecież pielęgnowałam, jak mogłam najlepiéj. Wszak to nie moja wina, jeżeli jestem prostaczka, i jeżeli dobrze wszystkiego nie rozumiém co mówicie.
— O ty wszystko rozumiész Joasiu, wyjąwszy jednego słowa: kochać!
— O mój boże! gdybyście tylko nie chorowali paniczu chrzestny, tobym wam powiedziała, że mnie okrótnie krzywdzicie! Ale może to wam robi przyjemność mnie łajać? łajajcież mnie tedy, łajajcie! ulżyjcie waszemu sercu!
— O dziewczyno okrótna, która nie rozumiész miłości! zawołał Wilhelm załamując ręce.
— Wyrzekliście słowo bardzo nie ładne, mój paniczu chrzestny! Jest to słowo pana Marsillata.
— O ja wiém, że i Marsillat ci o miłości mówi!...
— On mówi o tém do wszystkich dziewcząt; ale to, co on mówi, to nie są rzeczy dobre, mój chrzestny paniczu!
— Ha! ten nędznik! czyliż cię znieważył?
— O nie, mój paniczu chrzestny. Jabym się mu znieważyć nie pozwoliła. A potém, nie macie się o co gniewać na niego. Jest to człowiek nie głupi, i usłucha rozumu. Już oddawna mnie więcéj nie nudzi; a nawet jednego dnia, kiedym go zawstydziła, że mi głupstwa prawił, przyrzekł mi szczérze, że mi na dal da pokój, i odtąd nie mogę się skarżyć na niego.
— Chciejże mi jednak powiedzieć dla czego to słowo: miłość tak cię razi w moich ustach?
— Nie umiém wam tego powiedzieć, mój paniczu chrzestny,..... Ale mnie się zdaje, że to wy mnie wtedy więcéj nie kochacie, jeżeli mi o takich rzeczach mówicie!
— Joasiu, rozumiém cię; ty sądzisz, żebym cię chciał oszukać, uwieść.....
— O nie, mój paniczu chrzestny, tego ja o was nie myślę; jesteście za nadto dobry i uczciwy, abyście to uczynić chcieli.
— A jednak miłość moja cię obraża i przestrasza!
— Wybaczcie mi paniczu, jeżelim głupia i zrozumieć was nie mogę. Jest to słowo, które my może wcale inaczéj rozumiemy jak wy. My ludzie ze wsi używamy tego słowa jeżeli mówiemy o ludziach rozkochanych.
— A gdybym téż ja, Joasiu, w tobie był rozkochany?
— O nie, paniczu chrzestny, to tak nie jest, — rzekła Joasia, spuszczając oczy na dół ze smutkiem; — to tylko choroba z panicza mówi.
— Dobrze więc, prawda, że choroba ze mnie mówi; ale gorączka jest jak wino; ona tylko myśli nasze wyjawia.
— Źle się ze mną obchodzicie, paniczu chrzestny, — rzekła Joanna surowo, pomimo zwykłą swą łagodność, — to nie dobrze, wszak ja na to nie zasłużyła.
— A zatém mnie odtrącasz od siebie? nienawidzisz mnie?
— Czy to być może, dla miłości boga! — rzekła Joanna ukrywając twarz swoją łzami zalaną w swoim fartuszku.
— Moja mowa cię obraża i boleść ci sprawia! o jakże ja jestem nieszczęśliwy! szał mnie uniósł! ty nie czujesz dla mnie miłości!
— O mój paniczu chrzestny, nigdybym się na to nie odważyła, i wolałabym raczéj umrzeć, jak coś takiego wbić sobie do głowy.
— Co ty mówisz? o prostoto szalona! I ty sądzisz, żebyś mnie przez to obraziła, żebyś zgrzeszyła może przeciwko uszanowaniu dla mnie? o mów, na boga, mów!
— Niewiém czylibym was przez to obraziła, mój paniczu chrzestny, ale to wiém, żeby to obraziło moją matkę chrzestną, a może i moją ukochaną pannę. Ale bogu dzięka! nie jestem ja do tego zdolna! Przyjść do waszego domu, jeść wasz chléb, zarabiać wasze pieniądze, i potém jeszcze coś sobie wbić do głowy i zakochać się w moim panie, w moim paniczu chrzestném! A to by grzéchem było wielkim! i nigdy, bóg o tém wie najlepiéj, nigdy tego w myśli nie miałam!
— Dokończ, Joasiu, powiedz wszystko, kiedy już raz jestem skazany na to, abym wszystko słyszał: a gdybym był zakochany w tobie, jak mówisz; gdybym cię błagał, abyś i ty się we mnie kochała, czyliżbyś na to nigdy nie przystała?
— O mój paniczu! nie gadajcie tego; zdawałoby się że to prawda; a gdyby to prawdą było, to bym ten dom opuścić musiała, i odejść daleko, bardzo daleko, do moich na powrót, aby się już nigdy z wami nie widzieć.
— A to jest rzecz skaradna, coś teraz wyrzekła! I ty byś chciała, ty byś się mogła oddalić teraz odemnie?.... I ty byś miała sił na tyle? A ja się je miéć starałem, ale na próżno! Trzeba było powrócić! Sądziłem żem wyzdrowiał; ale na twój widok choroba moja jeszcze okropniejsza wróciła, jak poprzód była.
— O mój boże! cóż to mówicie, mój paniczu chrzestny? Wy mnie mieszacie do waszéj słabości, jak gdybym to ja tego wszystkiego przyczyną była! Cóżem ja przed bogiem zgrzeszyła, że waszą myśl przeciwko mnie zwraca!
— Joasiu, ty mnie zabijasz twoją mową, zamęczywszy mię powoli twoją obecnością. Piękność twoja serce mi pożera, a cnotliwość twoja mnie gubi.
— Jeżeli ja was zabijam paniczu chrzestny, — rzekła Joanna rozpaczająca, a nawet i urażona, lubo zawsze z łagodnością mówiła, będąc stale w tém przekonaniu, że Wilhelm był łupem jakiego szału chorobliwego, — więc się oddalić muszę. Inna osoba niebędzie was zapewnie z taką przychylnością pielęgnowała, jak ja, lecz przynajmniéj będzie szczęśliwszą odemnie, gdyż ja was ciągle tylko niecierpliwię, i zawsze jesteście na mnie markotnym, jeżeli zachorujecie. Pójdę poszukać Klaudyi, albo pana Anglika, i przyrzekam wam mój paniczu chrzestny, że, chociaż do waszéj izby już więcéj nie przyjdę, i obsługiwać was nie będę, choć mi serce z tego pęknie, ja was przecie zawsze kochać będę!
— Otóż to czego się spodziewałem! — zawołał Wilhelm w rozpaczy. — Szukałaś tylko sposobności, aby się odemnie oddalić, i oddalasz się tak spokojnie; dobijasz mnie pod pozorem, że mi chcesz oddać życie. Idź więc idź, bądź zdrowa! zostaw mnie! zostaw! ja sam siebie już nie znam więcéj!
I zaczął płakać, jęczeć, i ręce załamywać gwałtownie ów młodzieniec nieco burzliwy, jak każde wypieszczone dziecko.
Joanna, przestraszona, wstała i pobiegnąć chciała po pannę lub panią Boussac, posłuszna rozkazom, które otrzymała, aby za najmniejszą oznaką niespokojności lub niebezpieczeństwa, która by się pojawiła, natychmiast ich zbudzić przyszła. Lecz kiedy już była na wychodnim, wstrzymała się przerażona tą gwałtownością, w której chorego widziała. Nie śmiała go samego zostawić, i wracając do niego, starała się podobnie jak niegdyś, łagodnością i macierzyńskiemi napomnieniami go nakoniec uspokoić. Ale Wilhelm był daleko mniéj chory, a przeciwnie, daleko więcéj rozkochany jak poprzód. Przycisnął Joannę do piersi, łzami oblewał jéj ręce zimne i drzące, a gdy wyłudził na niéj obietnicę, że zostanie przy nim i przez ten dzień cały, i przez całe życie, znudzony nakoniec igrać półsłowami, jak to zwykle czynią bojaźliwi kochankowie, ośmielił się, czyli raczéj wpadł w szał gorączkowy do tego stopnia, że jej jasno i wyraźnie wyjawił miłość swoją, i swoją zawiść, a nawet i uniesienia swoje dwudziestoletniego chłopca. Nie była to mowa zuchwała Marsillata, lubo to były prośby ognistsze jeszcze, i uniesienia szałowe i zapalone piérwszéj miłości, która się winną czuje, i rzuca się w przepaść, którą długo przedtém mierzyła, miotana zawrotem, zgrozą, i ponętą.
Joanna na wszystko łzami odpowiadała, a ta boleść szczéra zdawała się Wilhelmowi być dowodem, że jest kochany, być może bez namiętności, ale z poświęceniem dość wielkiém i ślepém, aby się wszystkiego mógł od niéj spodziewać. Wtedy to dopiero Joasia wyrwała się z jego objęcia i uciekła ku drzwiom, w których nagle naprzeciw sir Arthura stanęła, i omal że w jego objęcia nie wpadła.
Ho! — zawołał Anglik, który osłupiał na widok tego przerażenia, które się w obliczu Joasi odbijało, i słysząc krzyk przytłumiony chorego, który, spostrzegłszy go, wpadł w nowe uniesienie zawiści i rozpaczy.
— Panie Harley, to nie jest nic — rzekła Joasia, któréj rysy zmienione zadawały kłamstwo jéj mowie. — Mój panicz jest bardzo chory, chciéjcie go uspokoić, bo ja go tylko gniewam, i dla tego przy nim dłużéj zostać nie mogę.
Pobiegła do swéj izby i rzuciła się na kolana przed obrazami swoimi, w tak wielkiéj czci u niéj będącemi, to jest: przed obrazem panny Maryi, królowéj wszystkich boginek; Joanny Wielkiéj-Pastérki, o któréj sądziła, że jest za świętą uznana, i którą w dobréj wierze ś. Joanną patronką wieśniaczek nazywała, sądząc według owego poetycznego pomięszania, które panowało w mózgu jéj matki, że ona i jéj patronką była; i césarza Napoleona, którego uważała za Michała Archanioła Francyi i męczennika Anglików. Płakała i modliła się przez długi czas, a czując się cokolwiek spokojniejszą, błagała boga, aby ją natchnął, i wskazał jej drogę, któréj się ma trzymać śród tych okoliczności tak okrótnych i dziwnych w jéj oczach.
Klaudyja ją zeszła w tém rozmyślaniu zatopioną.
— O czémże ty myślisz? — rzekła do niéj; — krowy twoje jeszcze nic nie jadły, a ty tu siedzisz i paciérze odmawiasz, jak gdyby to była niedziela i ty w kościele!
— Prawda, moja Klaudyjo, — odpowiedziała Joanna; — będę je mogła także przy robocie odmówić.
I ta piękność, do któréj wzdychał człowiek pełen zasług, młodzieniec zajmujący, i świetny rzecznik, wyszła przyrządzić śniadanie dla Kozuli, Siwuli i Królowéj, trzech pięknych krów jéj staraniom powierzonych.
Joasia blisko dwie godzin była już w polu, kiedy spostrzegła nadchodzącego sir Arthura, i wzdłuż skał, brzeg rzéczki tworzących, ku niéj zmierzającego. Nie wielką miała ochotę z nim się widzieć. Panowie poczęli w niej wzbudzać wstręt i nieufność do siebie, lecz w twarzy Anglika przebijała się w tej chwili szczególnie taka dobroć i szczerość serca, że się Joanna trochę uspokoiła, i pończochę robić nie przestawała, podczas gdy on w niejakiéj od niéj odległości na skale usiadł.
— Moja kochana panno Joanno — rzekł do niéj, — przychodzę tu pomówić z tobą o rzeczach bardzo drażliwych; jeżeli się tedy dobrze w twoim języku nie wyrażę, to mi racz przebaczyć ze względu na moje dobre zamiary.
Harley, który, wyjąwszy kilka błędów w użyciu rodzaju i czasu, bardzo dobrze mówił po francuzku, jeżeli mówił z Joanną, za pewną zasługę sobie to poczytywał okazać, że i on nie wszystko w świecie umie, spodziewając się, iż ona przez to zapomni różnicę ich stanów. Ale Joanna daleko mniéj jeszcze teraz, jak kiedykolwiek usposobioną była do zapomnienia o tém, że z wielkiém uszanowaniem być dla niego powinna, aby również i dla siebie więcéj uszanowania pozyskać. Pojmowała ona dobrze, iż to była jedyna równość do któréj sobie prawo rościć mogła bez niebezpieczeństwa wszelkiego; a jednakowo sir Arthur na większe względy od niéj zasługiwał, i ona to czuła, lubo samej sobie ufać nie śmiała.
Sir Arthur wtedy zaczął ją spowiadać głosem ojcowskim i wzruszonym, któren rozczulenie i szacunek rozbudzał w sercu Joanny. Dał jej bardzo jasno do zrozumienia że odgadł, a może i przemocą wydarł tajemnicę serca Wilhelmowi, i żeby życzył sobie wiedzieć, czyli i ona czuje wzajemnie miłość do swego młodego chrzestnego panicza, aby jej mógł dać pomoc, radę, i opiekę w téj okoliczności, jakiekolwiek bądź będą jéj uczucia. Joasia długo się wzbraniała wyznać tajemnicę swojego chrzestnego panicza, lecz kiedy spostrzegła że jéj wypieranie się na nic się nie przyda:
— Dobrze więc, mój panie! — rzekła, — kiedy mi mówicie o tém, jakby ksiądz Alain, to ja wam odpowiém jako człowiekowi uczciwemu, jakim się być zdajecie. To prawda, że mój panicz chrzestny nieszczęśliwym się dla mnie robi, ale ja o tém nie wiém, dopiéro dzisiaj; a to mnie tak gryzie, żem gotowa pójść precz ze zamku, jeżeli taka wasza rada, i jeżeli by go to mogło pocieszyć. Bóg widzi że ja go bardzo kocham, ale ja go nie kocham inaczéj, tylko tak jak mi go kochać wolno, i mogłabym przysiądz i wam i mojej chrzestnej matce, żem się nigdy w nim inaczéj nie kochała! Dalibóg, ani razu o tém nie myślałam.
— Niemyślałaś nigdy o tém Joasiu? nie uważałaś nigdy tego podobieństwa aby się twój panicz chrzestny w tobie mógł zakochać? ale teraz, skoro już wiész o tém, czyliż mimo woli nie będziesz o tém kiedy myślała?
— Nie, mój panie.
— Bo jesteś dumną i rozsądną, i boisz się zapewne, abyś nie wpadła w pogardę u drugich i w swojém własném sercu. Lecz gdyby twój chrzestny panicz mógł i chciał się z tobą ożenić, czyliżbyś na to nigdy nie przystała?
— Nie mój panie, nigdy!
— Dla tego może, iż mniemasz, że rodzina jego by się temu sprzeciwiała, i żebyś nie chciała przykrości sprawić twojej chrzestnej matce. Lecz gdyby twoja chrzestna matka sama na to pozwoliła?
— To wszystko jedno.
— Czy mi mówisz prawdę Joasiu? prawdę jakby przyjacielowi, jakby bratu, jakby spowiednikowi twojemu?
— Mówię panu najszczérszą prawdę.
— Jednakowo, to, o czém ci mówię, nie jest może niepodobieństwem. Mam ja wielki wpływ na panią Boussac; mogę ci wynagrodzić niesprawiedliwość losu względem ciebie. Już ci to nie raz powiedziałem, i teraz jeszcze ci powtarzam, że jestem twoim sługą i przyjacielem.
— O wy panie, wy jesteście tak dobrym i ludzkim dla mnie, że tego wcale pojąć nie mogę i wdzięczności mojéj okazać wam nie umiém. Tego wszystkiego jednak nie potrzebuję. Nigdy niepójdę za mąż za mojego chrzestnego panicza, gdyby mi nawet jego matka uczynić to rozkazała.
— O Joasiu! pamiętaj na to co mówisz! Wilhelm jest chłopiec młody i przystojny, miły i dobry. Ma on wiele dowcipu, uczynił wiele dla ciebie, i kocha cię aż do szaleństwa.
— Obym tedy ja umrzeć mogła zamiast niego! — zawołała Joanna, — byleby mi tylko niemówiono nigdy o tém, abym za niego iść miała.
I zaczęła płakać.
— Joanno, zawołał sir Arthur, — ty jesteś zamężną!
— Ja? — zapytała Joanna z zadziwieniem podnosząc głowę; — a to co za myśl panu przyszła? Gdybym była zamężną, czyliż by ludzie o tém nie wiedzieli?
— To jesteś zapewnie już z kim zaręczoną?
— Z kim? Nie, panie, nie; wy się mylicie!
— A więc kochasz kogoś?
— Nie, mój panie! — odpowiedziała Joanna, długie rzęsy swych powiek ku jagodom opuszczając jak gdyby to podejrzenie ją obrażało.
— Czy podobna, — odrzekł Anglik, — żebyś miała dojść do lat dwudziestu dwóch, tak piękna i kochana od wszystkich, i żaden człowiek nie był tak szczęśliwym twe serce ku sobie najmniejszą przychylnością natchnąć!
Joanna milczała przez chwilę. Zdawało się, iż się czuje upokorzoną, a Arthur spostrzegł, że rumieniec słaby i płochy pokrył jej lica wybledniałe ze znużenia i płaczu.
— Panie, robicie mi wielką przykrość że mię o te rzeczy pytacie. Nigdym się z mojém sumieniem nie poróżniła, i nigdym się w mojém życiu w nikim nie kochała. Widzę ja to dobrze, że się tego chcecie odemnie dowiedzieć, czy będę mogła pocieszyć mego chrzestnego panicza; ale to być nie może. Jeżeli mnie będzie chciał koniecznie zatrzymać w pamięci, to będę z domu odejść musiała.
— Joasiu, — zawołał sir Arthur wzruszony i pomięszany; — ja nie mogę i nie wolno mi w tej chwili ci radzić. Jestem przyjacielem Wilhelma, kocham go prawie bardziéj, jak siebie samego; cierpienia jego w mojém sercu się odbijają, i niewiém sposobu, jakby je uleczyć. Lecz o jedno cię tylko proszę, żebyś nigdy nie zapomniała, iż jestem twoim najszczérszym przyjacielem, który każdéj chwili gotów jest na twoje usługi. Jeżeli ten dom opuścisz, a i ja w nim już nie będę, przyrzecz mi przynajmniéj, że będę wiedział gdzie zostawać będziesz, i że mi pozwolisz abym cię przyszedł zobaczyć. I ja mam ci tajemnicę do powierzenia, lecz tajemnicę, któréj się wstydzić nie będziesz miała przyczyny, przysięgam ci to na moją uczciwość!
— Gdzieżbym mogła iść, jeźli nie tam gdziem się wychowała, do Toull-Sainte-Croix? — odpowiedziała Joanna. — Pójdę się wynająć gdzie na jakim folwarku koło Combraille, bo tam trawy są dobre, a lubię, jeżeli bydło mnie powierzone dobrze napaść się może. Ale co do tego, żeby pan przychodził ze mną się widzieć, to być nie może; ludzie by tylko źle gadali i o mnie, i was panie; jeżeli będziecie mieli coś mi powiedzieć, to możecie napisać do księdza proboszcza z Toull. Zna on dobrze pismo, i powie mi, co mi będziecie donieść chcieli.
— Niech i tak będzie, Joasiu, — odpowiedział Harley coraz głębiéj wzruszony; i zrobił poruszenie, jak gdyby chciał był ująć jej rękę na znak pożegnania. Lecz się obawiał, aby jej przez to w tych okolicznościach, w których się wstydliwa Joanna znajdowała, nie odjął téj ufności, którą w nim pokładała, i pozdrowiwszy ją z takim uszanowaniem, jak gdyby panią znakomitą była, oddalił się od niéj nagle z mocném postanowieniem opuszczenia Boussac tego samego dnia, aby ulżyć przynajmniéj młodemu przyjacielowi swojemu cierpień zazdrości.
Joanna, pozostawszy sama, zaczęła rozmyślać nad tém, co tak boleśnie zakłóciło pogodę jéj życia, i nad słodkiém ulitowaniem się Anglika nad jéj kłopotem, kiedy u stóp skał spostrzegła człowieka łachmanami okrytego, który się spinał i pełzał po skałach jak lis. Miał wędkę i koszyczek mały, któren kładł koło siebie, jeżeli się mu udało wpiąć się na skalę, która nad brzegiem rzeczki była. Miejsce to jest tak skaliste i przepaściami poprzerzynane, że nikt tamtędy nie przechodzi. Gdyby ono było nad granicą, byłoby dogodnym przesmykiem dla przemytników. W pobliżu miasta jest ono zwykle przesmykiem złodzieja lub szpiega. Kapelusz wielki, brudny, i pogięty, zasunięty miał na oczy, których Joanna z téj wysokości, z któréj ruchy jego śledziła widzieć nie była w stanie. Zdawało się jej jednak, że po tym jego ruchu niepewnym, to szybkim to powolnym, ojca Raguet w nim poznaje. Nie chwytał on ryb, ale zdawał się badać miejscowość, lub czyhać na przechodzących z drugiéj strony rzéki.
Joasia niespokojna oddaliła się natychmiast i przepędziła swe bydło na drugi koniec łąki. Ten Raguet przestrachem ją przejmował, chociaż przyczyny tego wytłómaczyć sobie nie mogła. Żył ciągle z jéj ciotką; musiał przeto z pewnością mieć także i udział w tych pieniądzach, które Joasia, uwiedziona pozorem, Wielkiéj-Gocie posełała, aby ją od zupełnéj nędzy uchronić.
Skoro tylko do zamku wróciła, dowiadywała się o zdrowiu swego chrzestnego panicza. Maryja była bardzo smutna, a brat jéj niespokojny, i omdlewający. Gadał niedorzeczności, najlżejszy szelest go niepokoił, i na kilka zawodów się dopytywał o Joannę. Joasia jednak różne pozory wyszukiwała, aby się mu nie pokazać, lubo sobie tego Marynia życzyła. Sir Arthur pisał listy, i bardzo zakłopotany być się zdawał. Co chwila przychodził widzieć chorego młodzieńca i naradzać się z lékarzem. Nakoniec, po objedzie, udał że pilne ma sprawunki w Chambon, gdzie chce wejść w układy z notaryuszem, który mu nastręcza miejsce dogodne do umieszczenia swojego majątku; ułożył sobie z najpotrzebniejszych rzeczy małe zawiniątko, siadł na konia, objecał iż powróci w dwa lub trzy dni, i puścił się drogą do Bourbonnais.
Gdy noc nadeszła, Joasia udała się na łąkę, aby zebrać kilka sztuk nowego płótna które się tam bieliło, i nie raz już bezkarnie tam przenocowało. Ale człowiek, którego między skałami spostrzegła, przyszedł jej na myśl, i za nic w świecie nie byłaby sobie tego życzyła, aby płótno miało zginąć przez jéj niedbałość.
Księżyc na niebie wschodzący, długie, niejasne cienie rzucał na łąkę, na któréj Joasia płótno zbierać i składać zaczęła. Lecz o trochę że go z rąk niewypuściła i nieuciekła, kiedy usłyszała tuż koło siebie chrapliwy głos ojca Raguet:
— Poczekaj no trochę, piękna Joanno, poczekaj! ja ci zaraz pomogę.
— Czego wy tu chcecie, cóż tu robicie? — zapytała go Joanna, starając się głosowi swojemu nadać spokojność, i zarzucając na barki swoje płótno, które, rozwinąwszy się między nogami się jej zaplątało.
— Zapewnie to nie mnie tutaj się znaleść spodziewałaś? — odpowiedział Raguet z drwinkami. — Ale twój kochanek już odjechał moja Joasiu. Odjechał na wielkim gniadym koniu.
Joasię ta rozmowa wcale nie bawiła; podwajając tedy swojego kroku, pobiegła ścieżką wiodącą do ogrodu.
— Boisz się złodziei, by nie skradli płótna, moja piękna Joanno; — lepiéj by było żebyś się bała złodziei, którzy kradną serca dziewczętom.
I uszedłszy trzy kroki zaledwie dodał:
— A zatém jest to prawda, że się ten Anglik z tobą żeni, moja piękna Joasiu? Cóż by twoja matka była na to powiedziała?
— Łżecie tylko, — rzekła Joanna, która się tém spokojniejszą stawała, czém się bardziéj zbliżała do ogrodu; — ja nie idę za mąż za nikogo.
— Mówią jednak, że ty masz zostać bardzo bogatą, i jesteś już nią nawet. Spodziewam się że nie zapomnisz twoich krewnych, jak zostaniesz wielką panią.
— Nie jesteście mi żadnym krewnym — rzekła Joanna, — i to was wcale nie obchodzi!
— Anglik jedzie zapewnie do Toull-Sainte-Croix dać na zapowiedzi, — mówił daléj Raguet, którego to bawiło według zwyczaju, jeżeli mógł przestraszyć kogo skradając się za nim wieczorem jak wilk, i gadając mu różne rzeczy, aby go w kłopot i niespokojność wprowadzić. — Trzeba ci było jednak Joasiu w innéj parafii ślub brać, bo to wielką przykrość sprawi księdzu Alain. Zapewnie i ty jutro przybędziesz do nas? Od dwudziestu miesięcy, jakeś u nas nie była, ciotka twoja leży chora na zimnicę. Gorączka ją nie opuszcza. Przecież ją i ty nie opuścisz i nie dasz jej umrzeć nie powiedziawszy jej dobra noc?
— Czy to tylko prawda coście mi powiedzieli? — zapytała Joasia zatrzymując się; bo właśnie dostała się była do furtki od ogrodu, i drzwiczki od niej między sobą i Raguetem uchylone trzymała. — Czy doprawdy moja ciotka chora?
— Wszak twój Anglik do Toull pojechał, będziesz się mogła tedy dowiedzieć od niego, czy to prawda lub nie.
— Ależ ten pan nie pojechał do Toull.
— O ty wiész dobrze o tém, że tam pojechał, gdyż go zdybałem na prawo od skał krwawo-ofiernych.
— Pojechał pono do Chambon lub do Banal. Sama nie wiém, gdzie pojechał, ale o tém wnet się dowiém czy wy nie kłamiecie, i czy moja ciotka doprawdy chora.
— O tak, — odpowiedział Raguet, — dowiész się o tém, jak już umrze.
— Ale kiedy ona ma zimnicę, dla czegóż wy z nią nie jesteście? Bardzo widać źle zrobiła, że się do was schroniła, kiedy ją tak źle pielęgnujecie!
— Kto, ja? — rzekł Raguet — ja już więcéj z nią nie mieszkam! Już od dwóch miesięcy my się rozłączyli.
— A gdzież ona mieszka, ta biédna ciotka moja?
— Niech sobie mieszka, gdzie chce; w jaskini boginek, lub pośród mokrzyc, to mi teraz wszystko jedno.
— O wiedziałam ja o tém dobrze, że z was ohydny człowiek! — odpowiedziała Joanna, zamykając mu drzwi przed nosem; i wróciła do domu niebędąc z sobą jeszcze w zgodzie, czy ma pobiegnąć do swojéj ciotki, i zaufać mowie Ragueta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.