Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XI. Primaprylis
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Primaprylis.[1]

Rozmowa ich właśnie tak daleko doszła w chwili, w któréj się przytłumione śmiechy i szeptania wesołe za drzwiami słyszeć dały, i obie panny, których przyszłość układano, w salonie się pojawiły, nie troszcząc się wcale o zamki na lodzie, które ich matki dla nich budowały. Pomimo pochwały, które te dwie panie sobie wzajemnie względem swych córek powiedziały, z tych jednak ani jedna ani druga pięknością się nieodznaczała. Elwira Charmois była to dziewczyna średniego wzrostu, dość kształtna, świéża, strojnie ubrana, i z łaski swéj matki, która ją ciągle pod bronią trzymała, każdéj chwili przysposobiona do odbycia przeglądu przed jakimkolwiek mężczyzną na ożenieniu. Pani Charmois jednak na daremnie wyobraźnię swoją siliła, aby sobie wybić tę smutną rzeczywistość, że jéj Elwirka w sposób przerażający do pana Charmois jest podobna. Tę samę tępość umysłu i pospolitość uczucia posiadała co i on, zdawało się nawet, że w rysach jej oblicza odbijała się w dziedzictwie cała ta przykrość i pochmurność, którą jedno z jéj rodziców drugiemu sprawiało.
Maria de Boussac była wprawdzie mniéj świéżą i kształtną jak jéj towarzyszka; ale niebędąc piękną, nadzwyczaj była przyjemną. Będąc blada, nieco chuda, kibici niebardzo kształtnéj i pochylonéj z bródką długą, oczy tylko i włosy prawdziwie piękne miała; ale natomiast wyraz jéj oblicza tak był miły i zachwycający, spojrzenie jej i uśmiech świadczyły o duszy tak wspaniałomyślnych uczuć, ze niepodobna było dłużéj na nią się patrzyć i z nią rozmawiać, aby nie uczuć, że jest bardzo lubą osobą, i nie życzyć sobie pozyskania jéj szacunku i przychylności.
Chociaż zwykłe była zamyśloną, w téj chwili jednak, wchodząc z swoją towarzyszką do salonu, równie jak i nudna i ociężała Elwira, bardzo wesołą była.....
— Kochana mamo, — rzekła Maryja głosem, któremu spokojność i obojętność nadać się starała, który jednak żartem nawet kłamliwie ułożyć się nie umiał: przyprowadzam ci dwie panie z miasta, które cię proszą, abyś ich przedstawić raczyła nowej pani pod-prefektowej.
I natychmiast te dwie panie się pojawiły, z których jedna z taką śmiałością na przód wystąpiła, i w sposób tak śmieszny się skłoniła, że obie młode dziéwczęta od śmiéchu głośnego wstrzymać się nie mogły, pomimo że wszelkich sił dokładały, aby nie popsuć rozpoczętego żartu.
Pani Boussac za piérwszym rzutém oka poznała przebraną Klaudyję. Ale tłusta pani Charmois, mając wzrok słaby, i nieznając jeszcze dobrze rysów pokojówki, wstała i odkłoniła się nie bardzo rada z téj niegrzeczności, z jaką te dwie panny, a szczególnie jéj córka, jednę z jéj pań podwładnych przyjęły. Nieuspokoiła się tak długo, dopokąd pani Boussac śmiejąc się, nie rzekła:
— Jesteś zachwycającą, moja Klaudyjo, — wyglądasz na księżniczkę!....
— Z czasów cesarstwa, — dodała pani Charmois siadając. — Toż to była przyczyna waszego hałaśnego śmiechu, moje panny?
— Moje panie, dzisiaj mamy piérwszego kwietnia! — zawołała Maryja. — Uważałyśmy tedy za nasz obowiązek zwieść was na primaprilis, i miałyśmy do tego prawo.
— My wam téż przebaczamy, moje dzieci, — odpowiedziała pani Boussac. — Pani Charmois została zwiedzioną, bo się ukłoniła; ale mnie się zdaje, że i ja nią jestem, bo jeszcze dotąd poznać nie mogę téj pani, która w tyle stoi, i nosa swego pokazać nie śmie. Proszę daléj, moja pani, pokaż się, niech cię zobaczemy.
— Chodźże, chodź, — wołała Klaudyja, — widzisz, że się pani nie gniewa, i że ją to bawi.
— O wybaczcie mi moja pani chrzestna! — rzekła Joasia przybliżając się z nieśmiałością. — Nigdybym się sama nie była na to odważyła; ale to panna Maryja koniecznie mnie tak ustroiła.
— Jakto, czy to Joasia? rzekła pani Boussac, — wiedziałam dobrze, że to nikt inny być nie mógł tylko ona, a jednak jéj nie mogłam poznać. Prawdziwie, bardzo ładnie wygląda.
— To ta Joasia? niepodobna! — zawołała pani Charmois. Któż ją tak wystroił. Nawet nie do uwierzenia, jak dobrze wygląda.
— Dołożyłam wszelkich moich starań do tego, i spodziewam się, że mi się udało, — odpowiedziała panna Boussac.
— O prawda, że sobie panna ze mną wiele pracy zadała; — rzekła Joasia, która się z wielką powolnością dała się użyć do téj maskarady. — To pannę bawiło, a mnie to bardzo cieszyło, że się panna miała śmiać z czego. Ale teraz, kiedy się żart skończył, to się będę mogła rozebrać z tych pięknych sukni, nieprawdaż?
— Nie jeszcze, nie, Joasiu! droga Joasiu! proszę cię, zostań jeszcze przez chwilę w tém ubiorze. Proszę cię, kochana mamo, przypatrzyć się jej dobrze. Nieprawda jaka piękna kibić? Założyłabym się, żebyś sobie sama życzyła, kochana mamo, abym ja tak ładnie wyglądała jak ona?
— Panna tylko żartuje — odrzekła w najlepszéj wierze Joasia, która swoją pannę za najpiękniejszą osobę w świecie uważała.
— Czy to twoja suknia Elwirko? — zapytała pani Charmois swej córki, przypatrując się przez lornetkę Joasi.
— Moja mamo; suknie Maryni na Klaudyję się zdały, a moje na Joasię, która jest prawie tego samego wzrostu, co ja.
— To mnie djabelnie ciśnie, — rzekła Klaudyja, która przeglądając się w źwierciedle sama sobą się zachwyciła. — Ale to nieszkodzi! Chciałabym tak być ściśniętą, choćby tylko co niedziela.
Lecz Klaudyja sama sobie wielką krzywdę robiła. Była bowiem z niéj ładna i przyjemna wieśniaczka, lecz nieładna i nieprzyjemna panna. Jéj zwykłe białe ubranie na głowie dodawało wdzięku jéj krągłéj twarzy, a krótka spódniczka nie kryła powabów jéj ładnéj i kształtnéj nóżki; suknia zaś długa i fałdzista pań salonowych wszystkich tych wdzięków ją pozbawiała, a włosy kędzierzawe i krótkie, które jej dodawały wyrazu śmiałości i czupurności, żadną miarą podać się niechciały utrefieniu ich gładkiemu i miękkiemu, które panie owych czasów od ładnych Angielek przejęły. Układ jéj jako prostéj i szczerodusznéj wieśniaczki, miał wiele zabawnego wdzięku, któren jednak w sukni jasno-niebieskiéj romantycznéj Maryi rażącym, a nawet bezczelnym się stawał. Słowem Klaudyja, któréj kształtom krągłym i miluchnym w zupełnéj wolności jéj ruchów na powabności nie brakowało, w téj chwili wyglądała na małego, rozpustnego chłopca, źle za kobiétę przebranego.
Joanna zupełną sprzeczność do niéj stanowiła. Była ona zarównie ładną jako panna, jak jako wieśniaczka; wybitność jéj kształtów niémiała w sobie nic męzkiego a to była winna ustawicznej spokojności i dziewiczej skromności swojej, które jéj nigdy tego ułożenia poważnego i statecznego niepozbawiały. Płeć jéj biała jak lilia, a rumiana jak róża — dla niéj bowiem ta przenośnia odwieczna nigdy wartości swojéj nietraciła, gdyż ani słońca promienie, ani spieka tego powabu jej odjąć nie zdołały, — zdawała się jeszcze bielszą i świeższą przy téj sukni białéj i tym kołnierzyku z koronkami; włosy jéj bujne i śliczne, które ubranie głowy wieśniaczki dotąd ciągle oku taiło, podały się dobrowolnie smakowi wytwornemu panny Boussac, i w złotych splotach otaczały jéj głowę cudownie kształtną. Jéj ręce wzorowéj piękności żadnego innego pięknidła niepotrzebowały, prócz mleka z którym codziennie miała do czynienia, — aby zadziwiać swoją białością i pulchnością. Noga jéj tylko najwięcéj cierpiała na tém przebraniu; przyzwyczajona w młodości chodzić boso po krzakach, była ona za nadto ładna, za nadto mało sztuce mająca do zawdzięczenia, aby się czuć miała nieuciśnioną w tych trzewikach ciasnych i szpicastych za pomocą których kobiéty wielkiego świata tworzą sobie nogi sztuczne, które się wydają, jakby do postaci człowieka należeć nie miały.
— Przyznać muszę, — rzekła panna Boussac patrząc na nią, — żem jeszcze tak ładnéj dziewczyny niewidziała, jak ty moja biédna Joasiu. Gdyby niebo było chciało z ciebie królowę zrobić, niemogłoby cię było lepiéj ukształcić. — — A teraz, kochana mamo — dodała — pójdziemy się przejść trochę po ogrodzie. Ludzie z miasta, którzy nas z daleka będą widzieli, pomyślą, że nasze dwie przebrane panny z Paryża przybywają. Wkrótce się wieść po mieście rozejdzie, że pani pod-prefektowa ma trzy córki, a jutro, kiedy jednę tylko zobaczą łatwo się domyślą, co się z drugiemi dwoma stało. A tym sposobem całe miasto zostanie zwiedzione na primaprilis.
— Moje panny, wypraszam sobie wszelkie żarty, w którebym ja mogła być wmięszana, — rzekła pani Charmois. — W mojém położeniu, niemogę sobie pozwolić téj przyjemności, śmiać się i żartować wraz z moimi podwładnemi. Byłoby to bardzo nieprzyzwoicie, i postawiło by ich na stopie poufałości ze mną, któraby dla mnie stósowną nie była.
— A potém, mogłoby to ich pogniewać, — dodała pani Boussac, — mogłyby sądzić, że się chce z nich zażartować, że się pogardliwie z niemi obchodzi, a ci ludzie w małych miasteczkach bardzo są drażliwi. Niechciéj zatém posuwać daléj tego żartu, moja kochana Maryniu!
— To prawda, — odpowiedziała Marynia łagodnie. — Patrz kochana mamo! jak jesteśmy powolne, i natychmiast od tego odstępujemy.
— Otóż i cała nasza zabawa się zakończyła! — rzekła Elwira przybierając na powrót swoją twarz posępną; — było téż warto tyle pracy sobie zadawać z ich przebraniem! Mama to zawsze mi taką przykrość zrobi. Nigdy nie chce, żeby się zabawić! Gdyby mama nic nie mówiła, toby pani Boussac ani do głowy niebyło przyszło, aby nam to zakazać.
— Ależ moja kochana Elwirko, wszak ci się powiada, żeby to mogło urazić, i na samym początku ludzi przeciwko nam uprzedzić.
— Co za wielkie nieszczęście urazić głupców! — odrzekła Elwira, która się zapyrzyła ze złości, chociaż mowa jéj powolna i rozwlekła takiéj gwałtowności gniéwu wcale nie okazywała.
Pani Charmois chciała coś na to odpowiedzieć, a ta sprzéczka nie tak łatwo by się była skończyła, ale Kadet wszedł w téj chwili przynosząc światło. Syn kościelnego Leonarda należał także do tego nowego poboru sług wiejskich, których pani Boussac przyjęła dla oszczędności na zastąpienie swéj służby paryzkiéj. I to Joanna, któréj się chrzestna jéj matka w téj mierze radziła, nastręczyła Kadeta jako dobrego chłopca do wszystkiego jak mówią. Kadet nieposiadał się z radości, że będzie mieszkał wraz z Klaudyją, która była jego towarzyszką przy pierwszéj komunii, — a u wieśniaków chodzenie razem na naukę katechizmu tworzy związek między młodemi ludźmi, którego nie tak łatwo zapominają; — i z Joanną, która była jego towarzyszką dobrotliwą, i nauczycielką w sztuce paszenia bydła. Był on wprawdzie trochę ociężały, trochę niezgrabny, tłukł co nie miara, tysiąc pociesznych robił niedorzeczności jeżeli za sprawunkami został wysłany, i nawet tak daleko jeszcze od sześciu miesięcy, przez które u pani Boussac zostawał, w rozwinięciu swojéj pojętności doprowadzić nie mógł, żeby porządnie i ładnie zastawić umiał na stole deser. Ale że był zawsze skory do pracy, trzeźwy, poczciwy i wierny, wszystko mu téż pobłażano, a dziedziczka z Boussac w końcu się śmiała z wszelkich jego niedorzeczności z Maryą, która się nim opiekowała z powodu że Joanna zawsze za nim prosiła. Klaudyja tylko nieprzestawała go nigdy draźnić, łajać i na złość mu robić, co go wcale nie obrażało, ale owszem, bardzo bawiło, a ta złośliwa dziewczyna była by się bardzo martwiła, gdyby jej przyszło stracić towarzysza, który jej służył do rozwinięcia dowcipu przez usłużną głupotę swoją i łatwowierność niewzruszoną.
Kadet nie był wcale dopuszczony do tajemnicy tego primaprilis. Widząc bardzo nie jasno dwie pań więcéj w głębi salonu, spuścił skromnie na dół oczy, według swojego zwyczaju, postawił świéce zapalone na stole, rozpalił ogień na kominku, zamknął zasłony i okiennice, i wyszedł niespostrzegając wcale, że Klaudyja i Elwira od śmiéchu się dusiły, podczas gdy Joanna i Maryja swoją powagę zachować umiały.
W kilka chwil potém wszedł Marsillat, a pani Boussac, która się z nim, jako z przyjacielem domu obchodziła, milczeniem swojém na to przystała, aby Maryja swojemi dwoma przebranemi pannami i na nim żartu swojego doświadczyła. Tylko że Maryja, która nie bardzo ufała przenikliwemu i szybkiemu wzrokowi Leona pokojówki swoje nieco głębiéj w cieniu framugi okna ukryła, i sama z Elwirą przed niemi stanęła koło stolika od roboty.
Od czasu słabości Wilhelma, Leon Marsillat w zamku chętnie był widziany. W tedy bowiem okazał on wiele przychylności do tego młodego człowieka. Podczas jego wyzdrowienia z największą grzecznością i uprzejmością się podjął przychodzić codziennie dla rozerwania go, i czytywać mu książki dwa lub trzy razy przez dzień. Niezrażał się wcale tą oziębłością chorobliwą, z jaką słaby starania jego przyjmował. A kiedy Wilhelm już tak daleko przyszedł do zdrowia, że swoją wdzięczność lub odrazę mógł okazać, pani i panna de Boussac z wielkiém swojém zadziwieniem spostrzegły, że jego oziębłość i wstręt do Marsillata coraz widoczniéj się objawiał. Nigdy mu w prawdzie niegrzeczności nie powiedział; owszem, dziękował mu za jego poświęcenie się wyrazami najuprzejmiejszemi; ale to wszystko z wyrazem lodowatéj oziębłości. Późniéj zdawało się, że go unika, i zaledwie ukryć może swą niecierpliwość i markotność widząc go wchodzącego na podwórze i zmierzającego ku ich mieszkaniu; nakoniec, zdarzyło się nieraz, że pobiegł do swojego pokoju i w nim się zamknął, udając że śpi i nieodpowiadając wcale, jeżeli Leon przyszedł i do niego lekko pukał, chociaż Klaudyja, która wszystko wyśledziła lub odgadła, dobrze go widziała przez dziurkę od klucza, jak czytał lub zamyślony na swoim ganku siedział.
Marsillat widział dobrze tę odrazę jego do siebie; lecz przysposobiony na to, udał, że tego nie spostrzega: co tém łatwiéj mógł uczynić, iż do tego upoważnionym był prawie podwojeniem względów i grzeczności uprzejmych, któremi go pani de Boussac obsypywała. Biédna matka, niepojmująca wcale przyczyn tego wstrętu, stanowi chorobliwemu mózgu syna przypisywała ten rodzaj niewdzięczności, z któréj uniewinnić go się starała, chociaż tyle odwagi niemiała, aby otwarcie naganić to postępowanie jego, gdyż lékarze z największą surowością jej polecili, aby o ile możności chroniono chorego od wszelkich wzruszeń i przykrości. Dopiéro, gdy Wilhelm wyszedł z wszelkiego niebezpieczeństwa, pani de Boussac odebrała córkę swoją Maryję z klasztoru w nadziei, że towarzystwo siostry ukochanéj zdoła rozerwać smutek młodego człowieka. Ale po kilku dniach uciechy i szczęścia, Wilhelm się stał drażliwszym, smętniejszym, i dziwaczniejszym jak nim był kiedykolwiek. Wtedy to postanowiono wysłać go nakoniec do Marsylii, gdzie się właśnie sir Arthur znajdował, który do Włoch się wybierając, w listach pełnych tkliwości i szczeréj przyjaźni domagał się, aby mu przysłano swojego przyjaciela, nad którym czuwać i z tego smutku go rozerwać się obowięzywał. Marsillat nastręczył się odprowadzić Wilhelma do Marsylii, który tą razą z największą pochopnością to jego towarzystwo przyjął, co uważano za piérwszy znak szczęśliwego jego wyzdrowienia cielesnego i umysłowego.
Z Marsylii wróciwszy Leon osiadł w Gueret, gdzie sobie zamierzył prowadzić swoje zatrudnienie rzecznika przez kilka lat przynajmniéj, jako na widowni godniejszéj jego usposobienia i zdolności, jak w Boussac, tém pobojowisku światu wcale nieznaném piérwszych swoich i znakomitych doświadczeń. Często jednak odwiedzał Boussac, aby się widzieć z swoją rodziną, z swojemi przyjaciołmi młodości, i rzucić okiem na swoją własność. Nigdy téż nieomieszkał wstąpić do zamku w Boussac. Był on bowiem poufnym poradzcą, bez wszelkich osobistych widoków téj rodziny, którą zręcznie przeprowadzić umiał przez wszystkie kłopota majątku się dotyczące; jedném słowem, umiał się zrobić niezbędnie potrzebnym, co było powodem, że mu pani zamku przebaczyła, iż tak mało miał szacunku dla ówczesnego stanu politycznego Francyi, do którego i ona sama w głębi swego serca, jako pani z pod césarstwa, tylko dla pozoru i dla tego imienia, które nosiła, przywiązaną była. Niemając nic prócz imienia, czémby mogła odgrywać piérwszą rolę w swéj okolicy, a które teraz większą jéj zaletę stanowiło, jak niegdyś za césarstwa, ono téż stanowiło jedyny węzeł, który ją z restauracyją łączył.
Dziedziczka tedy z Boussac przyjęła uprzejmie rzecznika wolnomyślnego i napojonego zasadami Woltera, a panna Boussac, pragnąca się podobać matce, przyjmowała go z wdziękiem niewinnéj skromności którą w wesołą ubierała szatę, pojmując dobrze, że surowość jéj głębszego usposobienia umysłu byłaby się starła z szyderczością Marsillata, a czuła, że sama w sobie tyle ufności nie posiada, aby mogła z nim cokolwiek dłuższą rozmowę o jakimkolwiek ważniejszym przedmiocie utrzymać. W głębi zaś serca Maryja bardzo była ostrożną z tym człowiekiem, którego jéj brat kochać się niezdawał, a ona go znała jako człowieka, dla którego nic świętego niéma, chociaż niewiedziała jeszcze, że już zupełnie był zepsuty. W zamku na to nie dawano wielkiéj uwagi, a nakoniec słowo rozpustnik, niewymawiano nigdy w obec panien.
— Pani, — rzekł Marsillat do pani domu, — mam przyjemność zapowiedzieć odwiedziny. Zdybałem pod górą jeszcze wielki powóz, w którym pełno było osób bardzo znakomitych, których jednak nieznam, a które się mię na kilka zawodów zapytywały, czy mogą się spodziewać, że panie w domu zastaną.
— Wielki powóz,... osoby znakomite... zawołała pani Charmois szybkiém spojrzeniem zbadawszy ubranie swój córki.
— A których pan nie znasz? — dodała pani Boussac. — To mi jest bardzo dziwno, bo niewiém czy jest kto w naszéj okolicy, kogobyś nieznał panie Leonie?
— Czy mama nie zgaduje, że to ma być primaprilis? — rzekła z uśmiéchem panna Boussac.
— Panna Maryja pozwoli mi zrobić tę uwagę, — odrzekł Marsillat, — żebym się nigdy nie ośmielił zrobić sobie podobnego żartu,.... jakim mnie pani w téj chwili zaszczyca.
— Jak to?
— Proszę mi tedy pozwolić powitać te panie, — odrzekł Marsillat, który Klaudyją natychmiast poznał po jéj szyi opalonéj.
I zbliżył się do dziéwcząt, robiąc z powagą śmiészną głębokie ukłony Klaudyi na którą się jednak niepatrzał, bo piękność Joanny, i jéj postawa szlachetna i spokojna mimowolnie jego uwagę całą wiązała.
— Że mię téż to pan tak zaraz poznał, kiedy mię Kadet nie mógł poznać? — zawołała Klaudyja, która wstała, a chcąc użyć wachlarza, niezgrabnie nim powiewać zaczęła, i ciągle w piersi się nim biła.
— Z jakim wdziękiem wachlarza użyć umie! — zawołał Marsillat przedrwiwając, ciągle jednakowo oczy na Joannę mając zwrócone; — jak jaka piękność andaluzyjska.
— Czy to tylko nie głupstwa mi pan gada, panie Leon? — zapytała Klaudyja, niepojmując wcale téj dwuznacznéj grzeczności.
Podczas, gdy tym sposobem wesoło rozmawiano koło stolika do roboty, pani Charmois, która za przybyciem Marsillata natychmiast swój lornion na niego zwróciła i na prędce panią Boussac o nazwisku, położeniu i majątku rzecznika wybadała, poznała od razu tém spojrzeniem sępiem kobiéty, która się urodziła na pod-prefektową policyi, że wspomniony rzecznik, wzrokiem swoim lekko przebiegłszy Elwirę, nieraczył więcéj najmniejszéj nawet uwagi na nią zwrócić, a rozmawiając ciągle z Klaudyją i Maryją, oczów swoich z pięknéj Joasi nie spuszczał.
— Moja luba, — rzekła nakoniec do pani Boussac, — już czas ten żart zakończyć; przybywają goście do ciebie. Słyszałam turkot powozu zajeżdżającego na podwórze....
— Zapewnie się mylisz moja droga; to wóz z pola z pewnością wrócił.
— Nic nie znaczy. Każ odejść tym wieśniaczkom. Proszę cię, zrób to dla mnie. Gdyby w istocie jacy goście niespodzianie zajechali do ciebie w téj chwili przyznam ci się, żeby mi to wcale na rękę nie było... A potém — dodała cichszym głosem, — wyznać ci muszę, że masz bardzo ładną służącą; a to szkodzić będzie naszym córkom. Niepojmuję, jak możesz trzymać w domu tę Joannę, mając córkę na wydaniu. Widzę dobrze, że się nic na tych rzeczach nie rozumiész, i że cię poprowadzić będzie trzeba, jeżeli ją będziesz chciała dobrze za mąż wydać. O ty się tylko z wszystkiego śmiejesz! Pozwól, że te panny przemycone do kurnika na powrót odeszlę.
Tłusta pani Charmois wstała; lecz nim krok jeden naprzód postąpić mogła, Kadet wpadł do salonu całkiem zadyszany, z rozczochranemi włosami, wrzeszcząc i śmiejąc się na całe gardło:
— Pani! oni są! oni są! nasi panowie! oto są! dalibóg! oto są!
— Mój syn! — zawołała pani Boussac, która go odgadła natychmiast macierzyńskiém jedynie czuciem swojem.
I pobiegła wraz z Maryją ku drzwiom, lecz w téj chwili Wilhelm, wywracając Kadeta, który w swej radości straciwszy głowę, stanął na zawadzie radości drugiego, rzucił się w objęcie swojéj matki i siostry. Sir Arthur szedł za nim, oczekując spokojnie i z uczuciem wewnętrznego szczęścia kolei, któraby i jemu dozwoliła udziału w uściskach i powitaniach rodziny.





  1. Prima Aprilis.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.