Joanna (Sand, 1875)/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział X. Swaty
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Swaty.

Miasteczko Boussac, mając, wraz z zamkiem tego imienia, 1800 do 1900 dusz ludności, stanowi jednę z najlichszych i najbrzydszych podprefektur środkowéj Francyi. To jednak nie jest zdaniem opowiadacza téj powieści. Boussac, leżąc na wzgórzach urwistych, wzdłuż rzeczki Małéj-Creuse, na zejściu się jéj z innym potokiem rwiącym, przedstawia zbiorowisko domów, skał, potoków, ulic szkaradnych i dróg bystrych, co wszystko mu nadaje wygląd niezmiernie malowniczy. Poeta, malarz mógłby żyć w niém bezpiecznie nie tracąc przez to nic na swojém znaczeniu, i tę mieścinę przenieść nad miasto dumne Chateauroux, które z swoim pałacem prefekturalnym, drogami bitemi, teatrem, przechadzkami, ekwipażami, i równiną swoją niezmiernie nudnie wygląda z powodu swojéj jednostajności. Bourges, leżąc w daleko smutniejszéj jeszcze okolicy, posiada swoje pomniki wspaniałe, swoją zewnętrzność historyczną ciekawą, swoje ogrody puste, swoje przyjemne światło księżyca, które pada na szczyty kończaste jego domów średniowiecznych, swoje wielkie ulice, które trawą długą zarastają, i swoje długie milczące nocy, które się prawie zarówno z zachodem słońca zaczynają. Jest to starożytna stolica Aquitanii, miasto kanoników i urzędów, miasto najbardziéj zapomniane, najspokojniejsze, i najbardziéj arystokratyczne z wszystkich miast, które śmiercią swoją piękną i zaszczytną poumierały. Gueret jest za nadto odległe od gór, które go otaczają, i niéma nic w sobie takiego, coby wynagradzało utratę tego przyrodniego wdzięku. Wodę tylko ma czyściutką i dobrą, i to całą zaletę jego stanowi. Châtre ma tylko jeszcze swoją bujną dolinkę na przedmieściu; Neuvy swój kościół w smaku byzanckim, którego nieszczęściem pobielono, i stary most, którego chcą zburzyć, nie mając względu i szacunku dla tych szczątków dawnych wieków. Boussac zaś posiadało tyle smaku, iż się umiało tak zastósować do swojéj ziemi i z nią połączyć, że za każdym krokiem prawie, zaraz na ulicy można mieć piękne widoki, i na papiér je przelewać. Ale dużo jeszcze czasu przeminie, nim mieszkańcy miast poznają, że życie roślinne, oddalenie, zmienność powierzchni, szmér rzeki i kupy granitowych skał stanowią część istotną piękności miasta, które niemoże się poszczycić i wsławić swojemi pomnikami.
Boussac jednakowo jeden pomnik posiada, a tém jest zamek przez Rzymian jeszcze wystawiony, któren Jan de Brosse, ów sławny marszałek z Boussac, odbudować kazał w r. 1400 w smaku owych wieków. Przedstawia on wielką zmienność w swych kształtach i wdzięk i zalotność w swéj prostocie. Jednakowo mury jego mają dziesięć stóp grubości, a kto raz przez próg jego przestąpi, ten się wnet spostrzeże, że wnętrze ma ten pozór nieprzyjemny wszystkich tych jam zbójeckich średnich wieków, które jeszcze dumne swoje czoła na wszystkich szczytach gór naszego kraju wznoszą.
Zamek ten należy pół do miasta a pół do wsi. Podwórze i czoło jego herbami ozdobione zwrócone jest ku miastu; ale druga jego strona sięga wraz z tą stromą skałą, na któréj stoi, aż do łoża Małéj-Creuse, i panuje nad cudownym widokiem, nad prędem krętym strumienia skałami otoczonego, nad ogromnemi łąkami, zasianemi bujnemi kasztanami, nad obszernym widnokręgiem, i głębokością zawrót głowy sprawiającą. Zamek ten tworzy wraz z swojemi warowniami całe miasto z téj strony. Warownie te jeszcze istnieją, miasto ich jeszcze nie przekroczyło; a ostatnia dziedziczka z Boussac, matka bohatéra naszego młodego barona Wilhelma de Boussac mogła przejść albo z swego ogrodu na wieś, lub téż z swego podwórza do miasta, według tego jak się jej podobało.
W ośmnaście miesięcy blizko po tych wydarzeniach, które stanowią piérwszą część téj powieści, pani Boussac, i jej przyjaciółka pani Charmois, podziwiały siedząc w głębokiéj framudze okna, więcéj znudzone jak zachwycone, widok, który się oczom ich przedstawiał. Były to właśnie piérwsze dni wiosny. Życie roślinne, dopiéro co się budzące pokrywało lekkim pochuchem zielonawym pomięszanym nieco z barwą brunatną, krzewiny i drzewa; morele i migdałowe drzewa ogrodu i tarnina w lasku zupełnie się już porozkwitały; a dzień śliczny gasł w różowym łożu zachodu. Na kominku obszernym jednak wielkiego salonu płonął ogień przyjemny, a chłodek wieczora dość mocno czuć się dawał pośród tych grubych murów starego zamczyska.
Najpiękniejszą ozdobą tego salonu były niezaprzecznie owe ciekawe i zagadkowe tapety, które jeszcze i teraz można w zamku Boussac widzieć, a które, jak się domniemywano, przywiezione zostały ze Wschodu przez Zizima, i podczas jego długiego uwięzienia wieżę w Bourganeuf ozdabiały. Ja zaś sądzę że one pochodzą z Aubusson i wiém nawet całą powieść o nich, która jednak gdzie indziéj dogodniéj umieszczoną zostanie. Możnaby prawie z pewnością powiedzieć, że umilały nudne chwile znakomitego pogana w jego więzieniu, i przypadły temu, który je w tém celu sprowadzić kazał, Piotrowi Aubusson, dziedzicowi w Boussac, i wielkiemu mistrzowi na wyspie Rhodus. Ubiory w nich przenoszą nas na koniec piętnastego wieku. Te obrazy wyrabiane są to dzieła mistrzowskie, i, jeżeli się nie mylę, kartą w dziejach bardzo ciekawą.
Reszta sprzętów i przyozdobienia wielkiego salonu zamku Boussac, nie była wcale w czasach naszéj powieści tak wspaniała, aby godnie odpowiadała tym śladom dawnéj okazałości. U spodu tych ścian obszernych pełzały, jeżeli się tak wyrazić mogę, owe szkaradne małe krzesła, które w czasach césarstwa, niby parodyja złośliwa krzeseł kurylskich starożytnego Rzymu, w użyciu były. Kilka wielkich źwierciadeł w ramach w smaku czasów Ludwika XV niezapełniało dokładnie tych ogromnych przestrzeni w ścianie kominka ku temu celowo przeznaczonych. Między sprzętem owym, a tém ich siedliskiem ogromném, w którém niespostrzeżone prawie wisiały, była owa sprzeczność konieczna, która okazałość dni naszych tak słabą i ubogą robi w porównaniu z warunkami okazałości naszych pradziadów.
Zdaje się, że to przykre uczucie musiało także mimowolnie zatrudniać umysł tych dwóch pań, które w framudze okna z sobą rozmawiały: bo były dość smutne szeptając w tém zmroku po cichu do siebie.
Ilość lat tych dwóch osób znakomitych połączona stanowić mogła wiek cały, w dość równe części między obie podzielony. Były one niegdyś piękne, przynajmniéj twarz i układ pani de Boussac tego jeszcze dowodziły; ale otyłość pani de Charmois wszelki wdzięk jej odjęła, chociaż jej to wcale nie przeszkadzało być czynną, ruchliwą i odważną.
Przybywszy dniem poprzód do Boussac z swoim mężem, który niedawno otrzymał godność podprefekta okręgu, pani de Charmois odnowiła znajomość swoją z przyjaciółką swoją dawną, z którą się jednak od kilku lat już nie widziała, a która, mimo wielką różnicę ich wzajemnych usposobień, wielce się cieszyła, iż posiada nakoniec sąsiedztwo i towarzystwo odpowiednie swej godności.
— Podziwiam cię, moja luba, — rzekła nowa pani pod-prefekcina, — żeś mogła dwie zimy po sobie przepędzić w twoim zamku.
— Jest on wprawdzie trochę smutny, moja kochana, — odpowiedziała pani Boussac, — jest on jednak lepiéj zbudowany, obszerniejszy i oszczędniejszy na opał, jak moje ładne pokoje w Paryżu.
— Nie myślę ja się wcale na niego uskarżać, zwłaszcza żeś mię w nim tak grzecznie w gościnę przyjęła, nim znajdę dogodne pomieszkanie w waszém szczególném mieście; owszem, mieszkając tak blizko ciebie będzie się mi prześliczny wydawał; ale sama przyznasz moja droga, że gdyby nie to, można by sobie za zasługę to policzyć przychodząc się tu żywcem w nim zakopać.
— Znałaś jednakowo bardzo dobrze tę naszą mieścinę, nimeś ją przyjęła za twoją stolicę.
— Niebyłam w niéj od lat piętnastu tylko dwa lub trzy razy może, i to z odwiedzinami do ciebie.
— Dwa razy! Pamiętam bardzo dobrze.
— I ja o tém nie zapomniała. Ale zajmując się tobą, zapomniałam się przypatrzyć miastu, i o ile pamiętać mogłam, nie wyobrażałam go sobie ażeby tak ubogie było i brzydkie.
— Nieszczęściem dla mnie, że i teraz długo w nim nie zostaniesz. Nasze miasto jest to tylko droga do podprefektury piérwszego rzędu.
— Gdybym nie sądziła, że najdaléj w półtora roku otrzymamy prefekturę, wyznać ci muszę, żebym nigdy panu Charmois niebyła pozwoliła wejść w zawód administracyjny. Ale ty moja luba, co nie pragniesz i nieubiegasz się za godnościami, ani nawet, jak się zdaje, dla twojego syna, jakżeś ty mogła tylko tak wielkie postanowienie wykonać i wyrzec się zimy w Paryżu?
— Czyliż już nie czas pomyśleć o ustaleniu losu mojéj córki? Mam dwoje dzieci, a ty nie masz tylko jedno. Więcéj mam tedy kłopotu jak ty. Nie chcąc przez to powiększyć mego majątku, widząc jednak że Wilhelm niezmierny wstręt czuje do wszelkiego zawodu, którenby niezawisłość jego mógł ujarzmić, chciałabym uwolnić nasz majątek od pewnych ciężarów hypotecznych, których zaciągnieniu mój mąż żadną miarą oprzeć się nie mógł. Moja córka wyszła właśnie z klasztoru i jest już w tym wieku, w którymby za mąż iść mogła...
— Zostanie ci jednak jakie trzy sta tysięcy czystego do podziału między nich oboje......?
— Tak! — mniéj więcéj.....
— No, to nie tak złe jeszcze widoki! Jakżebym rada była, gdybyśmy przynajmniéj tyle majątku posiadali, nie bylibyśmy w tedy w Boussac pod-prefektami. Jeżeli się nam zaś uda otrzymać dobrą prefekturę, to będziemy w stanie naszą córkę dobrze za mąż wydać. Kiedyż oczekujesz Wilhelma z pewnością?
— Za ośm dni ma przybyć; zaledwie że ten czas przeżyję. Już więcéj jak rok, jak jest w podróży, wyobraź sobie tedy sama z jakiém upragnieniem go oczekuję?
— O! i ja go pragnę uściskać, tego kochanego chłopca! Ciekawam bardzo, czy téż pozna Elwirkę. Tak bardzo podrosła! Jak-żeż ci się wydaje moja córka, czy ładna?
— O, w istocie, bardzo przystojna dziewczyna.
— Nieprawda, że wcale do ojca nie jest podobna? Nieszczęściem, że daleko brzydsza jest od twojéj, i założyłabym się, że daleko gorzéj wychowana.
— Marynia jest niczego, oto wszystko co o niéj powiedzieć można! Ale za to bardzo dobre ma serce.
— Trochę romansowa, nieprawda? jak jéj brat?
— O daleko mniéj romansowa chwała bogu! Oto, słuchaj, czy słyszysz jak się śmieją? tam, w pokoju, na dole? Widzisz sama że równie jak Elwira tak i Maryja nie bardzo skłonna do smętności.
— Jak to, czy to Elwirka tak by wrzeszczeć miała? O z pewnością to nie jest Maryja! Miałabym wielką ochotę zawołać na nie przez okno, i milczenie im nakazać. Żeby wasi mieszczanie z parafii to usłyszeli, myśleli by, że nasze córki są to samo takie bałwany jak ich dzieci.
— O! pozwól niech się śmieją! wszak to ich wiek po temu! Nasze córki będą szczęśliwsze jak my, moja kochana. Pójdą za mąż dość dobrze, bo są dobrego urodzenia, i przy téj zmianie w Francyi tylko zyskać mogą. My, cośmy nasze życie przepędziły pośród zabaw i przepychu césarstwa, dla nas te czasy wydają się bardzo smutne, a życie wszelkiego wdzięku pozbawione.
— Nie mówmy o tém, moja luba; mógłby ktoś myśleć, że żałujesz czasów césarstwa.
— O nie. Znam ja za nadto dobrze obowiązki, które mi moja godność nakazuje, i to co jestem winna powszechnemu głosowi. Wyznać jednak muszę, żem z upadkiem Bonapartego wiele utraciła i na majątku i na położeniu w świecie.
— Nie, moja droga, nie z upadkiem to Bonapartego ale z śmiercią twojego męża; bo gdyby był żył do roku 1815, byłby podobnie uczynił jak mój, i jak wielu innych urzędników i sług césarstwa. Byłby się zaraz z początku połączył z stronnikami królów naszych prawych, i byłby na powrót wszedł w swoją dawną służbę, lub się wystarał o jakie miejsce na prowincyi.
— Nie jest to rzecz tak pewna, moja kochana. Byłby się może przywiązał do cesarza.
— Już by on był porzucił tego swojego cesarza!
— I to być może. Przynajmniéj bym wszelkich sił była do tego użyła; nie z dumy jakiéj, ale z przekonania. A może i nie byłabym go doprowadziła do tego, bo wyznać potrzeba, że cesarz..... to jest Bonaparte umiał czarować naszych mężów.
— Prawda w początkach, jak gdyby się do tego był urodził. Sama widziałam jak pan Charmois, będąc u mego szambelanem, całkiem był nim zachwycony.... Ale kiedy widział, że tyle głupstw popełnił, oczy się mu w krótce rozjaśniły i poznał prawdziwe swoje widoki i prawdziwe swoje obowiązki.
— Bardzo wątpię, czy pan Boussac tak łatwo by się był dał poprawić. Owszem, czém więcej nieszczęść Napoleona spotykało, tém bardziéj się do niego przywięzywał.
— O bo téż to z niego był człowiek nadzwyczaj romansowy. Chociaż przyznać muszę, że to był człowiek godny który by cię był bardzo uszczęśliwił, gdyby wojna was nie była z sobą tak często rozłączała, a ty tak bardzo zazdrosną nie była.
— Nie słusznie mi ten wyrzut robisz, moja kochana..... Nigdym o ciebie zazdrosną nie była.
— Nie mów, nie, — bo był czas, żeś i na mnie była trochę zazdrosną.
— Nigdy. Pan Boussac nienawidził zalotnic..... a z ciebie wielka była zalotnica.
— O, złośliwa!.... Czyż w ówczas nie byłyśmy wszystkie zalotnice?
— Mniéj lub więcéj!
— Wszak i tyś szalała za strojami; i robiłaś na nie wydatki, których by mi pan Charmois nigdy nie był dozwolił.
— Było to więcej z próżności u mnie jak z zalotności..... Czy sądzisz, że to wszystko jedno?
— Bardzo jesteś złośliwą dzisiaj..... Chociaż byłam zalotnicą, i jestem jeszcze nią trochę i teraz, trzeba mi wybaczyć;.... mój mąż nie był nigdy tak miły i kochania godny, jak twój..... Ale jakiż to hałas robią te nasze panny! to nie do zniesienia moja droga.... Jestem pewna, że na całe miasto ich słychać. O te dziéwczęta to się tylko psują na prowincyi..... Ten śmiéch głośny i krzyk jest bardzo nie przyzwoity!
— To nie one taki hałas robią..... to nasze służące; — to Klaudyja poznaję ją po głosie.
— Któraż z tych dwóch pokojówek nazywa się Klaudyja?.... czy ta ładna blondynka?
— Nie, ta mała brunetka..... Tamta nazywa się Joanna; jest ona moja chrzestnica.
— Czy sądzisz, że to przyzwoicie aby się nasze córki bawiły w towarzystwie swoich pokojówek?
— A niech się bawią nasze biédaczki, niéma w tém nic złego! Bez wątpienia musiały zawołać te dwie dziewczęta do siebie do pokoju, aby się od nich nauczyć tańca gminnego téj okolicy. Jest to ćwiczenie, które wiele do zdrowia pomaga. Klaudyja jakby ex professo tego tańca uczy. Jest ona lekka, zgrabna i nie brakuje jej wdzięku.
— A ta druga, ta ładna, czy i ona tańczy to samo?
— Nie; jest to dziewczyna bardzo poważna i smętna. W ogóle jednak to ona śpiéwa do tańca. Ma bardzo przyjemny głosik.
— A jakże, czy ci dobrze wysługują te wieśniaczki?
— Lepiéj, jak mi nawet nie wysługiwały moje pokojowe z Paryża, którym dwa razy więcéj płacić musiałam, a które się na wsi nudziły; jest to zmiana zupełna w służbie mojéj, na któréj tylko zyskałam, i którą ci polecam.
— Ależ one nic nie umieją! Któż cię ubiéra? Kto trefi Maryją?
— Klaudyja. Jest ona bardzo zręczna do tego, ruchliwa i pojętna; jest to dziewczyna, z któréj wszystko zrobić można.
— A ta druga co robi? Widzę ją daleko rzadziéj zajętą w domu.
— Ta pasie moje krowy, robi masło i sér śmietankowy najdoskonalszy. Ona zarządza praniem, bieliznę wszystką ma pod sobą, i wszelki owoc mi przechowuje. Ona to ma wszystkie moje klucze. Nie jest ona tak przemyślną, tak zręczną w swych palcach i tak żywą jak Klaudyja, ale pomimo to jest dziewczyną nieocenioną; roztropna, porządna, pracowita, łagodna i wierna, stała się mi niezbędną; jest to skarb prawdziwy, któren syn mój do domu sprowadził.
— A, więc to Wilhelm ją przyprowadził? Wziął ją zapewnie bez wszelkiéj innéj zalety, prócz ładnéj twarzy; a to dowodzi, ze się zna na tém bardzo dobrze.
— Moja kochana, Wilhelm za nadto dobrze urodzony, i za nadto sam siebie szanuje, aby miał się poniżać do tych biédnych istót.
— Nie miałaś jednak tyle ufności w jego ojcu, bo sobie dobrze przypominam, żem cię pewnego razu nadybała tutaj w łzach się rozpływającą; oddaliłaś właśnie była niańkę..... czy mamkę, zdaje się mi twojego syna, sądząc ze pan Boussac się w niej kochał.
— Przypominasz mi jeden z moich starych grzéchów, — a to jest prawdziwém okrucieństwem z twojéj strony. Biédna mamka była, jak się domyślam, całkiem niewinna. Była nieco powolna, dumna i uparta; i często mnie do niecierpliwości przywodziła; byłam wtedy bardziéj popędliwą jak teraz. Pan Boussac cierpliwszy i lepszy jak ja, zawsze mi niesłuszność wyrzucał kiedym ją wyłajała. Pewnego dnia zgniewałam się o to mocno. Robiłam mu wyrzuty niesłuszne. Aby mieć spokój w domu, zawyrokował oddalenie biédnéj Tuli, a to wielką dla mnie było karą, bom nigdy kobiéty tak przychylnéj do mnie i mojego syna jak ona nieznalazła. Ale ona była nadzwyczajnie dumną. Niewiém, który z służących jej doniósł, żem na nią była zazdrosną, odtąd, wszelkie moje obietnice nie zdołały jéj nakłonić, aby się do mnie powróciła. Taka duma mnie nieco oburzyła, a potém przyszła śmierć biédnego mojego męża, kłopoty moje względem majątku, mój pobyt w Paryżu dla wychowania Wilhelma; zapomniałam przeto o téj kobiécie zupełnie, i dopiéro przed ośmnastu miesiącami, w kilka dni po mojém przybyciu do zamku i stałém w nim zamieszkaniu, Wilhelm mi doniósł o jéj śmierci, i przywiózł mi z sobą z wioski, dokąd przypadkiem się zabłąkał, tę siérotę, Joannę, córkę Tuli, a przeto i siostrę mleczną Wilhelma.
— A! córkę jego mamki?.... więc to ona jest córką mamki, ta blondyna? Widziałam ją raz u ciebie, kiedy jeszcze dzieckiem małém była.
— Ma ona wiele układu, nawet i urojeń po swojéj matce; ale jest nierównie cierpliwsza i łagodniejsza. W początkach widok téj dziewczyny przykre na mnie sprawiał wrażenie. Przypominał mi zmartwienie domowę, a może i krzywdę, którą wyrządziłam. Chciałam ją udarować hojnie i do wioski na powrót odesłać. Ale wtedy właśnie, wróciwszy z téj wycieczki Wilhelm tak niebezpiecznie zachorował, że sześć tygodni leżał bez nadziei prawie, a Joanna z takiém poświęceniem koło niego przez ten czas chodziła, żem z saméj wdzięczności w domu ją zatrzymała.
— Mówiono, że kamieniem w głowę został uderzony przez jakiegoś wieśniaka. Miałożby to być z jéj przyczyny?
— To nie jest prawda, bo on się ciągle tego wypierał, a Joanna nic podobnego nie widziała. Wiesz o tém dobrze, że tego zapalenia mózgu okropnego przyczyną całą był pożar, przy którym Wilhelm z wielkiém poświęceniem był czynny, aby ocalić nędzną chatę, którą piorun zapalił.
— Jakżeż miałam zapomnieć o tém, kiedyś mi to wydarzenie wtedy bardzo obszernie opisała. A potém, ono za nadto wielki zaszczyt robi Wilhelmowi, aby o niém tak łatwo zapomnieć.
— Czyliż ci opisałam wszystkie szczegóły téj przygody? że ta chata była właśnie własnością Tuli, która zaledwie umarła? i że Wilhelm, w szlachetnym swoim zapale litości niejako przybrał za siostrę Joannę, która w jednym dniu i matkę i wszystko liche mienie swoje utraciła? Tym to sposobem ją poznał i mnie ją przyprowadził.
— Ależ to cały romans, moja droga!
— Jest to romans bardzo prosty, który się na tém zakończył, że bohatérka jego ma staranie o kurach i mléku mojém.
— A Wilhelm?
— Jakto Wilhelm?
— Czy nie ułożył i nie napisał z tego całego romansu?
— Napisał on bardzo ładną dumkę, ale Joasia ani słówka z niéj nie pojmowała, a przeto jéj śpiéwać nie mogła..... A nakoniec, jak na wieśniaczkę, to jest bardzo czułą; niemożna wspomnieć o jéj matce, aby się natychmiast nie rozpłakała.
— Czy tak?.... czułe ma więc serce?.... Czy Wilhelm.....
— Cóż takiego?
— Nic. Ale powiedz mi, moja droga, dla czegoś po tém wszystkiém Wilhelma na tak długi czas w podróż wysłała?
— Niestety! wiész o tém dobrze, że bardzo po mału i z wielką biédą do siebie przychodził. Głęboki smutek go ogarnął, i obawą okropną o niego na przyszłość mię przejmował.
— Czyś się nigdy nie mogła dowiedzieć o przyczynie tego smutku?
— Zapewniam cię, że nie było żadnéj innéj przyczyny, tylko stan chorobliwy, rodzaj drażliwości mózgu. Mam wszelką ufność w szczerość mojego syna; z niczém się jeszcze nigdy nie krył przedemną. Lékarze polecili mu rozrywkę, podróże. On sam czuł tego potrzebę, i zaledwie przebył dwa miesiące we Włoszech z naszym dobrym przyjacielem sir Arthurem Harley, wszelkie siły swoje, wesołość, chęć do jedzenia, i całą świeżość swojego wieku młodzieńczego odzyskał. I on i sir Arthur co tydzień mi piszą, a sir Arthur mi nawet donosi w ostatnim liście, że w krótce na własne oczy się przekonam o prawdzie jego doniesień.
— Przystojny to był chłopiec z Wilhelma! — rzekła pani Charmois, zamyśliwszy się nagle; — pragnę go jak najprędzéj zobaczyć. — Ale powiedzno mi moja duszko, ten pan Harley, ten wasz Anglik, czy bardzo jest bogaty?
— Nie tak bardzo bogaty jak na Anglika który podróżuje; ale zawsze będzie miał koło milion majątku!
— A to bardzo ładnie!.... Czyli ty niemyślisz wcale o tém, żeby to był stósowny mąż dla twojéj Maryni?
— Tobie się ciągle tylko zamęźcia, swaty i jakieś nadzwyczajne zdarzenia po głowie roją! Muszę ci wyznać, żem nigdy ani myślała o tém.
— Dla czegóż by to miało być czémś nadzwyczajném? Czyliż to nie jest myśl dobra, którą ci nastręczyłam?
— Przynajmniéj nie bardzo do prawdy podobna. Jeżeli prawo pierworodności przywrócone zostało, to moja Marynia niebędzie miała zaledwie dwa do trzech tysięcy rocznego dochodu. Widzisz przeto sama, że nie jest na żonę dla pana milionowego; ale ja nie sięgam dla niéj tak wysoko.
— Ej co tam! jest ładna! a wasz Anglik, o ile sobie go przypominam jest rodzaj filozofa, dziwaka. Trochę tylko zręczności, trochę zalotności, a Marynia mogłaby bardzo łatwo zawrócić mu głowę.
— Moja Marynia nie zechce użyć téj zalotności, a ja też jej radzić nie myślę aby to uczyniła. My nie jesteśmy dość zręcznie do tego, moja droga, bo jesteśmy za dumne.
— To wszystko głupstwo, bylibyście daleko dumniejsze jeszcze, mając milion majątku.
— Nie mów o tych rzeczach nigdy w obec mojéj córki, proszę cię o to. Spodziéwam się że i w przytomności twojéj nigdy tego niewspominasz.
— Dziewczyna, którąby dopiéro uczyć trzeba było, gdzie ma użyć strzał swoich pięknych oczów, lub uśmiéchu swojego słodkiego aby ułowić męża, byłaby dziewczyną bardzo głupią. Młodzi ludzie to natychmiast odgadują, niepotrzeba ich tego nauczać.
— Spodziewam się, że moja Marynia tyle rozsądku będzie miała iż głupią zostanie. Jest ona za nadto jeszcze dzieckiem, za nadto prostotną, i bez wszelkich wygórowanych życzeń.
— To jednak wszystko nie przeszkodzi, aby niespostrzedz, że pan Harley jest przystojny, że jest jeszcze młody..... jak się mi przynajmniéj zdaje. Wieleż on ma lat?
— Tak coś, koło lat trzydziestu.
— Wolałabym raczéj, żeby miał cztérdzieści. Gdyby miał pięćdziesiąt rzecz by natychmiast skończona była. Mężczyźni pięćdziesiąt lat mający, lubią bardziéj dziéwczęta młode, jak ci co dopiéro lat trzydzieści mają; chociaż i to prawda, że jeżeli tylko trochę mają dowcipu, mniéj nam téż ufają. Łatwiéj daleko wmówić w człowieka trzydziestoletniego, że którakolwiek z naszych dziéwcząt młodych w nim się kocha, a to rzecz najważniejsza, wierzaj mi moja droga. Mężczyzni zawsze się tylko z miłości-własnéj żenią, czy to się żenią z dziewczyną z wielkim imieniem, czy téż z wielkim majątkiem lub pięknością. Gdzie zaś niéma wielkiego posagu, to przynajmniéj musi być namiętność wielka, bo to im schlebia, a chcąc przeszkodzić, żeby ta młoda osoba z miłości dla nich nie umarła, łatwo się do ożenienia skłaniają.
Pani Boussac, aczkolwiek kobiéta godna i uczciwa, grzeszyła głównie ze zbytecznéj słabości swojéj, a jej zasady dobre nieodpowiadały zupełnie jéj dobrym skłonnościom. Cesarstwo nie tyle ją zepsuło, co panią Charmois, ale zrobiło z niéj to, co w ogóle z wszystkich kobiét, które pod ów czas jakąkolwiek rolę odgrywały, — to jest dziecko znarowione, osobę rozpustną, oddaną urojonym potrzebom zbytku i próżności, a których teraz rząd surowy Restauracyi — niezdołał zupełnie poprawić. Wilhelm swej matce bardziéj wierzył, jak na to zasługiwała. Zupełną pokładał on ufność w mowy jéj rozsądne i wzięcie się szlachetne. Ale niewiedział wcale, jak bardzo w głębi swojego serca nad tym upadkiem utyskiwała, któren jej pozornie żadnéj przykrości sprawiać się nie zdawał. Pani de Boussac nie była kobietą podstępną, ale podstępność pani Charmois nierobiła jej téj odrazy, którą jej robić powinna była. Nigdy by sama nic podłego i nikczemnego nie była przedsięwzięła; ale zamiast żeby ją występki drugich oburzać miały, to ją jeszcze bawiły, jeżeli im dowcip i śmiałość wesoła towarzyszyła. Byłaby się z największą powolnością dała namówić do jakiegokolwiek podstępu, chociaż, jak zwykle istoty słabe, każdéj chwili była gotową w razie niepowodzenia za zasługę sobie to policzyć, że śmiało nie wystąpiła; a nawet i wyszydzić i potępić, lubo łagodnie tylko, twórców tego podstępu; zdolna jednak do podziwiania ich i okazania im wszelkiéj wdzięczności, jeżeli podstęp się udał na jéj korzyść, a widoczném nie było, że i ona w tém udział miała.
Zbrodniczość tedy tłustéj pani Charmois w istocie jéj wcale nie oburzała. Zaczęła się śmiać, i udała, że nie wierzy w pomyślność skutku tych zabiegów, aby je jej lepiéj wyjaśniono. Być uczciwą i przyjaciółką zarazem podobnéj kobiéty, czyliż to nie znaczyło wyrzec się niejako własnego swojego szacunku? Ale pani Charmois, przebieglejsza jak ona, nie starała się ją wymacać w téj mierze, tylko, jedynie w celu, aby się dowiedzieć, czy niéma jakich pewnych zamiarów z swoją córką, sądząc jako kobiéta doświadczona, że sir Arthur daleko by lepszym był zięciem dla niéj, jak Wilhelm de Boussac, na którego sieć swoją zarzucić zamyślała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.