Joanna (Sand, 1875)/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział VIII. Praczka
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Praczka.

Joasia natychmiast powróciła do dolmenu, a Wilhelm widząc ją klękającą koło kamienia, pobiegł i wyszukał dla niéj pod nogi poduszeczkę ze słomy, która się między połamanemi i rozrzuconemi sprzętami znajdywała, które Wielka-Gotha ratować zaczęła.
— Jakżeż to panicz chrzestny jest dla mnie litościwy, — rzekła Joanna zdziwiona takiemi względami. — Wszakże moja biédna matka sama nie byłaby mogła więcej dla mnie uczynić, jak wy czynicie paniczu!
— Dobra i kochana Joasiu! — odpowiedział młodzieniec wzruszony; — chciałbym z tobą pomówić, i to czém prędzéj tém lepiéj. Czy masz na tyle odwagi, żebyś mnie posłuchać mogła?
— Jak chcecie paniczu chrzestny, to zależy od waszéj woli. Jednak, gdybyście to do jutra odłożyć chcieli, tobym i ja wolała. Oto patrzcie, moja najdroższa nieboszczka wymaga pacierzy, a mnie się tak zdaje, że to nie ładnie rozprawiać w obec niéj. Jutro po pogrzebie, jeżeli będziecie chcieli, mój paniczu chrzestny, abym wam co rozprawiała, to niebędzie żadnéj przeszkody.
— Nie, moja Joasiu, właśnie tutaj, przy twojéj matce zmarłéj, w jéj obecności jeżeli się tak wyrazić mogę, żądam z tobą pomówić. Chcę ją wziąść za świadka moich dobrych zamiarów, i czystości moich uczuć dla ciebie. Chcę jej przysiądz, że będę twoim przyjacielem i obrońcą, moja kochana Joasiu, i jestem tego pewny, że nasza rozmowa nie będzie bezbożną, ale owszem radością przejmie jéj duszę, która teraz jest w niebie.
— Za nadto dobrze mówicie, abym was niemiała słuchać paniczu chrzestny. Wiecie wy o tych rzeczach więcéj jak ja, i wierzę wam bardzo.
— Powiédz-że mi przeto, moja Joasiu, najprzód, czy będziesz miała zaufanie we mnie, i czy chcesz, żebym ja sam twoim losem się zajmował?.... Mówię sam.... Jednak to się rozumie że wraz z moją matką; tak, głównie z moją matką.
— Nie mogę nic lepszego zrobić jak słuchać co mi poradzicie mój paniczu chrzestny. Bo i sama matka moja zawsze mi mawiała, że wasza pani matka, jest to bardzo dobra kobiéta, a wasz ojciec nieboszczyk był człowiek słuszny i sprawiedliwy.
— Przyrzekasz mi więc nie słuchać żadnych innych porad prócz moich jedynie?
— Przyrzekam, paniczu chrzestny, z przyzwoleniem jednak księdza proboszcza, który to samo jest człowiekiem bardzo uczciwym, a którego mi moja matka słuchać mocno przykazała.
— Z przyzwoleniem księdza proboszcza — przystaję — ale téż i nikogo więcéj, nawet i twojéj ciotki!
Joasia chwilę się wahała, ale w końcu rzekła:
— Nawet i mojéj ciotki, nie! paniczu chrzestny.
Pojęła bowiem téj nocy, że ciotką jéj jedna tylko namiętność rządzi: chciwość; a cała jéj dusza bogbojna przeciwko temu się oburzyła, że siostra jéj matki opuściła to ciało szanowne płomieniom na pastwę, a późniéj ani pomyślała nawet odbydź straż nocną przy zwłokach umarłéj.
— Dziękuje ci Joasiu, dziękuje, — rzekł Wilhelm biorąc ją za rękę.
— Za cóż mi to dziękujecie, mój paniczu chrzestny?
— Żeś mię przyjęła za twojego opiekuna i przyjaciela. Twoja matka słyszała twoje przyrzeczenie Joasiu!
— Daj boże, aby to jej było przyjemne! — rzekła Joasia całując koniec całuna. — A teraz, cóż mi to poradzić chcecie, mój paniczu chrzestny?
— Abyś przyszła do Boussac na mieszkanie, do domu mojéj matki, jeżeli cię moja matka, jak się tego spodziewam z pewnością, do siebie wezwie i przyjmie.
— Czy to do służby paniczu chrzestny? Czy myślicie ze mię wasza pani matka do służby potrzebować będzie?
— Nie moja Joasiu, ja nie myślę aby cię potrzebować miała, ale....
— Jeźli tak, to wybaczcie mój paniczu chrzestny, ale ja nie chcę mieszkać w mieście.
— Lubisz więc wieś bardzo?
— Nigdym jeszcze nie była wmieście, mój paniczu chrzestny; to jest, urodziłam się tylko w mieście; ale od tego czasu, kiedym go opuściła mając pięć lat dopiéro, ani razu jeszcze do niego nie wróciłam, ani téż moja matka.
— A to dla czego?
— Niewiém dla czego, mój paniczu chrzestny. Zdaje się mi, że moja matka musiała tam mieć wiele zmartwienia, bo zawsze mi mówiła: Joasiu, nigdy to na dobre nie wyjdzie jeżeli się opuszcza swój dom i swoją rodzinę; przekonasz się o tém, jak będziesz twoją własną panią.
— Ale teraz, moja biédna Joasiu, niémasz ani rodziny, ani domu!
— To prawda — odpowiedziała Joanna spoglądając na ciało swéj matki.
Potém zwróciła się ku domowi swojemu w gruzach będącemu, i po raz piérwszy w życiu uczuła, jak to jest okropnie widzieć zapadającą się strzechę pod którą się całe życie przepędziło.
— To prawda, — powtórzyła głosem wzruszonym; nie myślałam o téj biednéj chacie do któréj tak przyzwyczajoną byłam; gdzie moją matkę co rano i co wieczór widziałam; gdzie przy jéj boku sypiałam, i gdzie słyszałam moje koźlęta skaczące i beczące pod czas gdy zasypiałam. Tak, prawda, to wszystko się zakończyło. Byłam z tego rada na chwilę; bo mi się zdawało, że już tam nie będę mogła spać spokojnie kiedy mojéj matki przy sobie nie będę miała. Ale teraz, to widzę żebym była bardzo rada zobaczyć jéj łóżko, jéj szafę, jéj wielki stołek drewniany, jéj kądziel i naczynie, które tak ładnie myła i tak dobrze ustawić umiała. Prawda, że wyratowali część tych sprzętów, ale gdzież to miejsce, do którego były przyzwyczajone, i ta ręka, która ich używała.... i ten głos, który się w téj izbie odzywał, i wołał za piérwszym brzaskiem dnia: Joasiu moja, wstań Joasiu! wstań moja mała; patrz skowronki już się obudziły, teraz koléj na młode dziéwczęta. A wieczór, kiedym z pola wróciła: otóż jest moja Joasinka, wilki mi ją nie zjadły! — A potém siadałyśmy do wieczerzy, wszystko troje mój paniczu chrzestny, a moja ciotka się ciągle gniewała, a moja matka nie gniewała się nigdy. Zawsze była wesoła, opowiadała nam powiastki, i śpiéwała piosneczki; a potém musiałyśmy się śmiać, moja ciotka i ja; bo téż to śmiać się trzeba było koniecznie! Nie dla tego mój paniczu chrzestny, żebym ja do tego bardzo skorą była. Mówiła mi ona nieraz, że nigdy nie będę miała takiego ducha jak ona. „Ale to nic nie szkodzi,“ powiedziała, „kocham cię tak jak jesteś, moja kochana Joasiu; bóg to taką cię mi dał. A co pan bóg zrobi to i ja jestem z tego rada.“ O bo téż to dobra i poczciwa była z niéj kobiéta! drugiéj takiéj nie znajdzie jak ona. Żeby jej był kto niewiedzieć co o mnie powiedział, toby nie była uwierzyła. Byłaby im odpowiedziała.....
Joanna się żywo do zmarłéj zwróciła; do tych czas mówiła jakby w śnie, ale nagle w chwili zupełnego zapomnienia, że o przeszłości mówi, spojrzała na zwłoki, i słowa na ustach jej zamarły; rzuciła się na ciało zmarłe swéj matki, a długie i boleśne łkania płaczu dobywały się z jéj piersi. Była to jedyna chwila wzburzenia i słabości, któréj dotąd doświadczyła.
Prostota jéj mowy, zwyczajność obrazów które kreśliła nie zdołały rozczarować młodego barona z tego podziwienia, które powziął dla niéj téj nocy nieszczęsnéj. Wyraz mowy Joanny pochodził z serca prawdziwego, pełnego zapału; głos jéj był łagodny jak głos strumyka mruczącego w ukryciu krzewia, o dwa kroki od nich; jéj nacisk niémiał w sobie zwykłéj pospolitości rubasznéj. Widać było natychmiast wyższość wrodzoną jéj istoty pod temi kształtami piérwotnemi. Wilhelm teraz dopiéro pojął, że tak w kościele jak i na teatrze niesłyszał tylko czystą deklamacyją; a mowa Joanny tak go silnie i głęboko poruszyła, że mu się łzy z oczów puściły.
— O mój paniczu chrzestny! — zawołała Joanna, podnosząc się i ocierając oczy swoje tak silnie, jak gdyby łzy była w nie wcisnąć chciała; — przykrość wam tylko robię, wybaczcie mi.
— Co oni tylko tak długo między sobą szeptają? — pomyślał Marsillat, który dość blizko nich był, aby ich mógł widzieć, ale nie dosyć aby ich słyszeć, a to tém bardziéj jeszcze, że prowadzeni tym szacunkiem mimowolnym, którym nas obecność zwłoków ukochanéj osoby przejmuje, ani jedno ani drugie głosu swojego nie podniesło. Jeżeli chmurka jaka zciemniła jasność promieni księżyca kupa ta z nieboszczki i téj młodéj pary złożona bladła w przenikliwém spojrzeniu Leona i spływała w jedno z kamieniami druidzkiemi, które ich otaczały. — Prawdziwie — rzekł sam do siebie, — chłopiec ten tak nabożny, jak się pozornie wydaje, miałżeby miéć tyle śmiałości i zaufania w sobie i prawić jej o miłości nad zwłokami jéj matki? Jabym sam się na to nieodważył. Niemiałem nawet na tyle śmiałości aby słówko jedno dzisiaj wieczór do téj biednéj dziewczyny przemówić! ale coś się mi zdaje, że pan Wilhelm nawet nie czeka tego czasu, aby zmarłą pochowano, lecz korzysta z chwili pomyślnéj i dziewczynę dla siebie ująć się stara. Praw tylko mój chłopcze, praw sobie zdrów! spodziéwam się, że się to wszystko na słowach tylko zakończy; a to tém bardziéj z pewnością, że cię nie spuszczę z oka; a ładne słówka są monetą, która u naszych dziéwcząt niepopłaca. Miałżeby on z nią orermus odmawiać? Dalibóg, że on do tego wcale zdolny...... Ale to ci młodzi nabożnisie są to obłudnicy prawdziwi, i nie dam sobie tak łatwo drogę zaprzeć przez tego młodzika. Żeby ten niedołęga nie chrapał tak mocno, do zawalenia reszty muru na nas, możebym mógł coś usłyszeć z ich rozmowy.
— Panie Leonardzie młody, — zawołał potrącając Kadeta, aby się przebudził — śpisz trochę za mocno, zbudzisz całą straż. — I wymierzył mu kilka silnych kułaków, aby go przebudzić.
— Poczekajno, poczekaj! — rzekł Kadet, wyciągając ramiona i rozdziawiając gębę ogromnie széroką, chcąc ziewnąć, — ja cię tu zaraz nauczę, tak młócić jakby w stodole na moich plecach!..... Któż to sobie taką zabawkę ze mną wyprawia? — A to wy panie Lion? — A! jaki z pana żartownik! jednakoście mnie dobrze obudzili.
— Nuże! wstań niedołęgo! Spadniesz z łóżka na ziemię!
— O! na ziemię z łóżka! ha! ha! Jak téż to pan Lion umie rozśmieszyć! O z pana człowiek najprzyjemniejszy jakiego kiedy widziałem!
— No, rusz się, mój ładny Kadecie, i wstań! widzisz, że Joasia się jeszcze zaziębi czuwając ciągle koło zmarłéj.
— A więc ona tu jeszcze jest, Joasia? o bo téż to z niéj bardzo dobra i kochająca córka; jest to najlepsza dziewczyna jaką kiedy znałem.
— Czyś znał czyś nie znał, chodź teraz ze mną powiedzieć jej, aby się trochę ogrzała.
— Dobrze, dobrze; to bardzo słusznie panie Lionie!
Zbliżenie się Marsillata niebyło wcale Wilhelmowi na rękę; ale Joanna w téj mierze bardzo była obojętną, podziękowała mu nawet tak grzecznie, jak to tylko uczynić umiała, za jego trudy które poniósł ratując jéj dom, i za przepędzenie tak przykréj nocy, na które się z jéj przyczyny skazał.
— Nie zważaj wcale na nas moja Joasiu, — odpowiedział Leon — który nie sądził wcale, żeby panu Boussac jego zamiary miały być tak dobrze świadome, i w obec niego udawał, że w Joannie nie upatruje nic więcéj tylko biédną dziewczynę, której w przypadkowém wydarzeniu chciał pomódz o ile możności. — Wszyscy trzej nasz tylko obowiązek dopełniamy nieopuszczając cię; ale zimno wam musiało dokuczyć, tobie i twojemu chrzestnemu paniczowi; przyszliśmy was przeto na parę godzin wyręczyć. Zbliżcie się do ognia, które tam jeszcze trochę błyska, i zostawcie nas na waszém miejscu.
To mówiąc, Marsillat miał zamiar po chwili zostawić Kadeta samego przy zwłokach, sam zaś chciał wrócić do ognia i przeszkodzić owemu sam-na-sam chrzestnego panicza z jego chrzestnicą, trochę bardziéj się przedłużającemu, jakby to jego życzeniem było. Ale on sobie tylko podchlebiał, bo już Kadet nie miał wcale chęci zostania sam-na-sam z umarłą. Chociaż jako chłopiec uczący się rzemiosła kościelnego-grabarstwa przy wielu był już pogrzebach, nigdy jednak sam niezostawał w dopełnieniu swoich obowiązków, i wcale nie był skorym do podzielenia niedowiarstwa swojego ojca; z tego powodu nie wielkie zdatności okazywał do urzędu, który na niego dziedzictwem spaść miał. Powtóre, że Joanna nieufała wcale Marsillatowi i przeczuwając w nim człowieka bez religii i szydzącego nawet z téjże, niechciała mu powierzyć starań, jak się wyrażała, wspierania modłami biédną duszę jéj matki. Chciała jednak przystać, jedynie z powodu jéj chrzestnego panicza, na to, aby usłużny Kadet poszukał kilka kawałków palącego się drzewa i ogień rozłożył koło dolmenu.
Kadet, nadymając swoje tłuste policzki aby rozdmuchać ogień, zatrzymał się nagle, jak gdyby chciał nadsłuchiwać; ale niesłysząc nic wyraźnie, rozpoczął na powrót swoje zatrudnienie, mówiąc przerywanie:
— Czy ty myślisz Joaś, że to nie będzie źle rozpalić światło w tém miejscu, gdzie jesteśmy?
— Cóż ty przez to chcesz powiedzieć? — zapytał Marsillat.
— Ba! — odrzekł Kadet, — mówią że to miejsce nie bardzo bezpieczne, a to dla boginek!
— Ot byś milczał Kadet, i nie gadał o tych rzeczach, — rzekła do niego Joasia zbliżywszy się do ognia, aby rozegrzać swoje trzewice drewniane.[1] — Wiész dobrze że to wielkie głupstwo bać się boginek; a potém, one tu na tém miejscu nie są wcale złośliwe.
— O to nie głupstwo Joasiu, — zawołał Kadet blednąc. — Cicho, czy nic nie słyszysz?
— Tak, słyszę coś jak gdyby praczka prała, — odpowiedziała Joanna.
— A cóż! niemówiłem! otóż macie! to jest praczka! Ślicznieśmy się spisali, rozpalając światło na tém miejscu! — I dzwoniąc zębami z przestrachu Kadet się schronił koło Marsillata, który to samo z wielkim zadziwieniem się przysłuchiwał.
— Cóż was to tak bardzo zadziwia? — zapytał Wilhelm zbliżając się do nich.
— Nic tak bardzo ważnego mój paniczu chrzestny, — odrzekła Joanna trochę pobladła; — jest to zły duch który by nas z tąd chciał odpędzić. Ale ten kamień jest to dobry kamień, a modląc się i niebojąc się niczego, niéma się téż czego lękać! —
Joasia na prędce obuła swoje trzewiki i rzuciła się na kolana obok zmarłéj.
— A to co, przecież nie śpię! — rzekł Leon ciągle nadsłuchując. — Wilhelmie, czy i ty słyszysz hałas prania praczki na rzéce?
— I bardzo wyraźnie! Nie widzę jednak w tém nic nadzwyczajnego!
— Czy nieznasz podania o nocnych praczkach? tych istotach urojonych, które przy świetle księżyca zabiérają pralniki i deszczułki do prania, które przypadkiem praczki w miejscach samotnych zostawią, aby tu wyprawiać biesiadę wodną szczególnego rodzaju?
— O wiém i o tém, jest to zabobon istniejący w każdym prawie kraju, który się łatwo wytłómaczyć daje prawdziwą potrzebą lub dziwactwem jakiéj praczki rzeczywistéj.
— Nie jest to tak łatwe do wytłómaczenia, jak się ci zdaje. W téj tu okolicy, niewiém, czyliby jedną znalazł kobiétę tak śmiałą, któraby się tej pracy oddać odważyła po zachodzie słońca, nieobawiając się zwabić w koło siebie okropny poczet tych widm praczek. Nieprawdaż Kadecie?
— O prawda, wielka prawda, panie Lionie! Niech kaduk weźmie naszą pomyłkę. Jeszczem nigdy nie miał tak straszliwéj nocy! —
I biédny Kadet, który z przestrachu i zgrozy zębami dzwonił, rzucił się na wszystkie cztéry nogi obok Joanny, i spiesznie kilka razy się przeżegnał.
— Jeżeli w tém jest w istocie coś nadzwyczajnego, to trzeba będzie to sprawdzić, — rzekł Wilhelm.
— Zaczekaj chwilę, — odrzekł Marsillat idąc zabrać z sobą topór ciesielski — może to jaki wisus, który nienajlepsze ma zamiary.
Podczas gdy Leon pobiegł ku miejscu na którém broń swoją zostawił, Wilhelm otworzywszy swój nóż myśliwski któren był wziął z sobą w podróż, przysłuchiwał się odgłosowi jasnemu i donośnemu prania, który od chwili do chwili przestawał, a co chwila zbliżać się zdawał, jak gdyby praczka tymczasem o dwa kroki się zbliżyła, postępując ciągle wzdłuż potoku, któren ze wzgórza w kierunku kamieni d’Ep-Nell płynął.
— Przecież się przy mnie niczego nieboisz Joasiu? — zapytał Wilhelm swojéj chrzestnicy, która wstała i za ramię go ujęła.
— Nie chodźcie tam, mój paniczu chrzestny, — rzekła Joanna, która tem więcéj odwagi okazywała, że wierzyła w istocie w byt tych widm praczek; — te istoty tylko modlitwą od siebie odpędzić można.
— Módl się tedy za nami, dobra Joasiu, — rzekł Wilhelm z uśmiéchem. — Ktoś zapewnie, co nie zna tych nieszczęść, które cię przygniatają, chciał sobie zrobić taki żart niedorzeczny z ciebie. Ale nas tu jest trzech; nie bój się tedy niczego: Kadet! chodź z nami.
Nie, mój panie, nie! — odpowiedział Kadet, odsuwając się od nich, jak gdyby się chciał schronić przed nimi, — co ja, to nie pójdę!
— Cóż to i ty się boisz, niedołęgo?
— Ja się nie boję, mój panie, ale choćbyście mnie w kawałki porąbali, to nie pójdę. Niémam wcale ochoty być wyprany, zbity, i wykręcony jak chusta, i to w nocy, aby rano być utopionym.
— Nie potrzeba nam wcale żądać pomocy pana Kadet, — rzekł Marsillat, powróciwszy wywijając toporem. — Jest nas dość dwóch Wilhelmie. — I żywo biédz zaczął w kierunku, w którym ów hałas słychać było.
— Nawet i za wiele, — odpowiedział Wilhelm usiłujący się go wyprzedzić. — Jeźli to jest kobiéta, jak jestem o tém przekonany, wyprawa nasza z bronią w ręku bardzo się wyda śmiészna.
Wilhelm tych słów domawiając, spostrzegł na zakręcie skały, która mu dotąd cały widok rzeczki ukrywała, rodzaj małéj zatoki ocienionéj wierzbami i brzozami, która służyła za pralnię wszystkiem kobiétom z okolicy całéj, a pod temi drzewami postać niejasną, która się być zdawała wieśniaczką, mającą na sobie ubiór jaki zwykle stare kobiéty noszą, i wywijała swoim pralnikiem szybko i silnie, mrucząc sobie coś pod nosem, prędko, niezrozumiale, i jakby w szale pewnego rodzaju zapamiętałości.
— Coś bardzo późno pierzecie, moja matko? — zagadnął ją z nienacka Marsillat, który się do niéj dość blisko zbliżył, lecz pomimo to jéj rysów rozeznać nie mógł. —
Praczka wydała pewien rodzaj głuchego mruku, jakby dzikie źwiérze jakie, a rzucając w wodę swoją pralnicę, zerwała się, i pochwyciła śpiesznie kilka kamieni, któremi uciekając powitała tych ciekawych którzy jej przyszli przeszkodzić. Marsillat rzucił się za nią w pogoń, ale widząc, że go wyprzedza w biegu z szybkością nadzwyczajną, niesłychaną prawie, i ucieka w stronę mokrzyska, którego się nie bez przyczyny obawiał, zwrócił się tedy na powrót, aby zobaczyć czy Wilhelm za nim dąży, i wtedy to zobaczył swego przyjaciela rozciągnionego na ziemi i zupełnie bez ruchu będącego.
Kamień go dość silnie w głowę był ugodził. Daszek od czapki podróżnéj osłabił w prawdzie to uderzenie, i krew nie pociekła; ale wstrzęśnienie mózgu tak było silne, że młodzieniec przytomność utracił. Podniósł się wkrótce za pomocą Leona; ale odzyskując moc swych członków, nie odzyskał zarazem mocy swych władz umysłowych, i dopiéro w łóżku proboszcza z Toull przyszedł do siebie, koło drugiéj godziny po południu, nie czując się w prawdzie chorym właściwie, niemogąc jednak żadną miarą odzyskać pamięci tego, co się z nim działo, od czasu owego nieszczęsnego spotkania z praczką nocną. Kadet sam jeden był przy nim, a młodzieniec, któremu się zdawało że jeszcze śni, słyszał na dworze śpiéw żałobny jakby pienia pogrzebowe.





  1. Napełnia się ciepłym popiołem i węglami trzewice, i po chwili wysypuje się to wszystko. Drzewo przez to nabiéra dostatecznie ciepła aby rozegrzać nogi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.