Joanka (Szaniawska, 1900)
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Joanka |
Podtytuł | Szkic |
Pochodzenie | „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1900“ |
Wydawca | M. Kossakowska |
Data wyd. | 1900 |
Druk | M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
— Magduś!
— A co?
— A nic.
— Wiem ci ja. Oho! nie gadaj. Tylko na ciebie spojrzę, odrazu poznam żeś markotny. Siądź przy kominie, stary, — na dworze ziąb aż strach; pogadamy o tem i o owem, pogawędzimy. Czas nam zejdzie snadniej.
— Nijako człowiekowi w niedzielę i święta; powszedni dzień zleci, jak biczem strzelił, świąteczny wlecze się, niby żyd ze smołą.
— Do południa to jeszcze nic.
— Prawda... Kościół — potem obiad i zejdzie. Ale od południa smutno się robi i ciężko; magle nie furczą, dziewuchy nie wpadają co moment z tobołkami i śmiechem — nie mizdrzą się, nie śmieją — wesołe to, a płoche. Jeno siąść i płakać.
Siedli — on suchy, zawiędły, na stołku, ona wysoka, krępa, tęga, przystojna niegdyś, na kufrze, co stał pod ścianą. Spojrzeli na siebie, westchnęli — pogadanka kleić się nie chciała. Znów zamienili spojrzenia serdeczne ludzi uczciwych, kochających się całą duszą i milczeli w dalszym ciągu. Tylko zegar przerywał głuchą ciszę. Krótki dzień zimowy dobiegał kresu. W dużej izbie czysto zamiecionej i wysypanej piaskiem, z firankami w oknach, doniczkami pospolitych roślin, łóżkiem zasłanem wysoko, obrazami świętych i maglami, mrok spiesznie zapadał. Choć była „od ulicy“, okna suterynowe skąpe dawały światło, a zasłaniali je też przechodnie, to biegnąc, niby w jakimś pościgu szalonym, to zatrzymując się dla pogawędki. Widok tej masy kończyn dolnych, urozmaicony czasem całkowitą postacią dziecka i niekiedy psiaka, sprawiał wrażenie dość oryginalne, dla tych jednak, którzy go mieli ciągle przed oczami, zajmującym nie był. Szara godzina rozwiązała usta Magdusi.
— Ot i starość — rzekła. Nie daj Boże choroby, ani komu nam posłużyć, ani komu zapłakać gdy umrzemy.
— Tobie tam mówić o starości! zawołał mężczyzna. Krzepka jesteś i zdrowa — najmłodszą przeskoczysz; ale ja — tu zakaszlał — już nie ten dawny Szymon, do roboty i do hulanki najpierwszy.
— Ba! trzydzieści pięć lat w fabryce, to nie żarty — i jeszcze palec stracić... Ale też zapomogę ci dali; ośm rubli co miesiąc gotowego grosza dostajesz.
— Niech im Bóg nagrodzi! mieszkanie jest czem zapłacić.
Biedy nie znamy — wszak do kasy się składa; trzeba żebyś znowu zaniósł bo strach w skrzynce trzymać. W dzień powszedni, bajki — kobiet pełno, jedne wychodzą, drugie wchodzą, ale jak w święto wyciągnie cię kto czasem i zostanę sama...
— Zaraz tam wyciągnie!... Bardzo ja skory wysiadywać po piwiarniach, albo po mieście się włóczyć.
— Nie do tego mówię, ani ci przymawiam, Boże broń.
— Jeno do czego?
— Szymek!... ty nie wiesz? Alboś i sam nie markotny? nie cni ci się? Toż i dzisiaj z oczów ci patrzy żałość, ale nie mówisz, w sobie trzymasz; ja, baba, nie potrafię, gadać muszę.
— Co pomoże gadać! mruknął Szymon.
— Prawda — jednak człowiekowi lżej choć przez krótki moment. Machnął ręką i nic nie odpowiedział.
— Joanka skończyłaby dwadzieścia pięć lat, mówiła kobieta, raczej do wspomnień własnych, niż do męża; dwadzieścia pięć, jak obszył. Akuratnie o tę porę, dodała po chwili — ty tam siedziałeś, pod oknem, stara Michałowa przy mnie... Krzyknęłam; Jezus! Marya! tyś się zląkł... ile było później śmiechu!... Dwie dziewczyny od maglowania uciekły, nawet bielizny nie zabrały; co duchu je sprowadziłeś i musiały po kieliszku za zdrowie naszej małej wypić.
— Pamiętam — tak, pamiętam... Nawet Michałowę ci spoiłem — w nocy dobudzić się jej nie było można. Chrapała i chrapała wciąż.
— Sam mi pomagałeś dzieciaka przewijać.
— Rano, kto drzwi otworzy, do ciebie jak w dym. A całują, a życzą: niech rośnie, niech się chowa!...
Tu przerwał — coś go w gardle zadławiło.
— I chowała się ślicznie przez dziesięć lat, dokończyła kobieta ręce składając, duża, rumiana jak jabłuszko, do nauki chętna...
— Ze szkoły też przyniosła chorobę.
— Wola Boża. Choćby i nie ze szkoły — gdy tak być miało, stało się. Alboż nam ludziom sądzić?
Umilkli oboje. Przygniótł ich ciężar wspomnień pogrzebanych na dnie duszy, a jednak krwawiących dotąd świeżą niezabliźnioną raną.
Joanka!
Ten jeden wyraz odnowił wszystkie najsłodsze ich nadzieje i najboleśniejsze smutki — kaskadą śmiechu drgał i falą łez wlewał się do serca — dumą napełniał i ściskał goryczą. W tej chwili krótkiej przeżyli znowu dziesięć lat ojcowstwa i ciężkie lata samotności.
— Joanka!
— Stary ty płaczesz! krzyknęła kobieta kryjąc twarz w dłoniach i trzęsąc się od łkań. Zawsze gadałeś że nigdy nie płaczesz, a teraz szlochasz w głos!
— Magdziu, co ci się przywiduje?
W izbie było ciemno, zupełny mrok już zapadł! Magdalena potarła zapałkę, aby mężowi spojrzeć prosto w oczy.
— Każdy chłop kłamcą jest, rzekła z gniewem. Taki wasz obyczaj.
— Nie kłamię, odparł Szymon, a oczy miał suche — twarz jego była bardzo blada lecz spokojna.
— Więc chyba ściany płaczą!... słyszę najwyraźniej. Matko Boga miłosiernego, co to jest?
Zerwali się oboje. Teraz i Szymon słyszał jęk przejmujący.
— Kto płacze po Joance naszej? zawołał gwałtownie. Kto?...
Byli tak podnieceni wspomnieniami, że na jedną chwilę błysnęła im myśl:
— Może to ona sama!...
Płacz stał się wyraźniejszy — odróżnić było można zkąd pochodził. Magdalena roztworzyła na oścież drzwi do sieni — Szymon małą lampką jej zaświecił.
— Dziecko!
Malutkie, roczne co najwyżej, leżało pod schodami owinięte w grubą chustkę. Rzecz jednak dziwna — spało... Kto więc płakał? Uśmiechało się przez sen, takie bezpieczne i spokojne, jak gdyby brudne schody były mu kołyską, zimna sień domem rodzicielskim.
Z ostrożnością wielką, słowa nie mówiąc, Magdalena podjęła dziecię z ziemi i zaniosła do mieszkania, prosto na łóżko.
— Zkąd to wzięło się tutaj? rzekła po chwili do męża, który został w sieni. Chodź-że ze światłem, Szymek; czemu marudzisz? Stróż lampkę zapali, nie nasza w tem głowa tylko jego. Chodź i gadaj co z dzieciakiem zrobić. Chyba mleka mu zagrzeje; obudzi się biedactwo, to zechce jeść.
Gdy stary nie wracał zdecydowała się odejść od łóżka, przystawiwszy krzesło na wszelki wypadek i poszła do sieni.
— Choź-że, Szymek — światło mi potrzebne.
— Zaraz, zaraz. Toć się gramolę, jeno nie poradzę sam.
— Co wygadujesz, człowieku! czyś rozum stracił?
— Ano, przyjrzyj się. Ciężka jak kamień, choć niby mała i sucha.
— Rany Boskie! krzyknęła maglarka chwytając się za głowę. A ja nic nie wiedziałam — czekam i czekam. Kobiecisko jakieś... patrzaj — leży, ani się ruszy. Pewno zmarzła na taki ziąb, pewno nie żyje.
— Bierz, Magdzia, za nogi, ja za głowę; trzeba ją wnieść do stancyi, ratować matkę dziecku.
W chwilę później, niespodziewany gość leżał na łóżku, mając obok siebie dziecię śpiące ciągle, zarumienione i uśmiechnięte do jakichś miłych obrazów.
Kobieta była młodziutka i bardzo piękna, lecz chuda jak szkielet; twarz miała wykrzywioną z bólu, poczerniałą. Głuche jęki dobywały się z jej piersi — przerywał je płacz, szlochanie rozpaczliwe, to znów chrapanie. Szarpała odzież, wreszcie z za stanika dobyła flaszeczkę.
Magdalena rzuciła się do niej.
— Co robisz? krzyknęła ze złością. Chcesz się otruć a dziecko masz!
Flaszeczka upadła na ziemię. Szymon podniósł ją — była pusta.
— Otruła się już, rzekł do żony. Dlatego tak jęczy i pewno umrze.
— Nie damy jej umrzeć, suce! Musi żyć — będzie żyła! zadecydowała maglarka tonem stanowczym.
— Może stróżkę sprowadzić albo sklepikarkę?
— Nie trza. Po co tej szalonej wstydu przyczyniać! Baby rozgadają; na całą ulicę jak długa i szeroka wszystko się rozniesie. Ty Szymek, po doktora biegnij — flaszeczkę z sobą weź, aby wiedział odrazu co zwojowała i szybki dał ratunek. O, Maryo Najświętsza, że też cierpisz na świecie takie łajdactwo, Chryste, że też piorunami nie spalisz, tylko patrzysz miłosiernie i czekasz!
Klnąc, pomstując z oburzenia, maglarka wzięła się jednak do chorej.
— Co wam jest? zapytała miękko.
— Boli — pali — ogień w sobie mam. Oh! jak pali oh!
— Mleka się napijcie. Zawsze uśmierzy trochę.
Nieznajoma poniosła chciwie do ust szklankę z mlekiem i nie odjęła, aż wypiwszy do ostatniej kropli. Ręce jej drżały.
Tymczasem dziecko się obudziło. Modremi oczkami spojrzało po ścianach, zatrzymało je na obrazie bardziej jaskrawym i wyciągnęło tłuste rączki.
— Caca?
Szymonowej drgnęło serce do tych oczu, do piąstek tłuściutkich i drobnych ząbków. Taka sama była jej córeczka! takusieńka zupełnie. Oczy miała modre i włosy jasne — dopiero później zciemniały. Przypadłszy do dziecka, z czułością gwałtowną całować je zaczęła, po główce, po rączkach, twarzyczce rumianej.
Dziecię bardzo roztropne widać, nie lękliwe, przyjmowało pieszczoty maglarki z pewnym strachem — nie płakało wszakże. Zostało też zaraz nakarmione, poczem śmiało się i gwarzyło, jak gdyby coś opowiadając chwilowej opiekunce.
Tymczasem chora walczyła ze śmiercią. Doktór zaproponował szpital, obiecując, że sam pacyentkę odwiezie i poleci kuzynowi, który w szpitalu praktykuje. Szymonowie może i radzi byli pozbyć się gościa, lecz nieznajoma chwyciła dłoń maglarki z krzykiem:
— Nie chcę! nie dajcie mnie!
Cóż mieli robić? Poczciwi ludziska zgodzili się cierpieć niewygodę, sypiać po kątach, jak gdyby z łaski w domu cudzym i chorą zatrzymali.
Położyli się wcześnie, zaraz z wieczora, gdyż był to dzień świąteczny i zaraz usnęli. Zbudziło ich wołanie:
— Umieram! śmierć... oczy we mnie wlepiła... straszna taka — oh!
Krzyk towarzyszący tym halucynacyom, opisać się nie da. Szymon stracił głowę; chciał po doktora biedz — wstrzymała go żona, spokojniejsza i znająca się nieco na chorobach.
— Nieprzytomna jest — tłomaczyła mężowi; w gorączce różne różności się przywidują. Doktór powiedział co robić mamy — gdy przyjdzie pora, dam lekarstwo i trzeba czekać skutku. Toć i doktór nie święty — chociażby przyszedł, odrazu nie pomoże. Czekajmy.
W wielką cierpliwość uzbroić się musieli do tego czekania: chora ani przez jedną chwilę nie poleżała spokojnie — ciągle wzywała kogoś, zaklinała, prosiła, lub od czasu do czasu krzyczała głosem rozpaczliwym.
— Umieram — patrz, umieram! Kończę te męki — widzisz? kończę.
Snać blade widmo śmierci przedstawiało jej się pod coraz inną postacią: chwilami straszne, to znowu słodkie i pożądane, to naprzemian groźne; twarz promieniała nadziemską niemal jasnością, a potem gasła — w oczach odbijała się błogość a w sekundę później rozszerzonemi źrenicami patrzyły wylękłe.
Tylko mózg podniecony działaniem gorączki zdolny jest wytwarzać obrazy z taką szybkością kalejdoskopową, zmieniać ich tło i treść na coraz nowe, coraz inne, jedne do drugich niepodobne. W warunkach normalnych cały ten proces inaczej się odbywa — tu galopował, szalał... Nad ranem stopień jego szybkości zaczął słabnąć: twarz złagodniała, ręce nie szarpały już bielizny, oczy przymknęły się powoli. Chora usnęła.
Była ocaloną dzięki pomocy szybkiej i umiejętnej — lecz ocaloną tylko fizycznie; moralnie zaś bardzo zbolałą, z każdym dniem ciężej chorą i życia niepewną. Przy ludziach, których do magla schodziło się dość, leżała jak martwa; gdy zostawali sami, rozpacz jej, zduszona przemocą, buchała płomieniem.
Po co ją ratowali? wymawiała tym ludziom dobrym — po co? Jakiem prawem śmieli do niej się wtrącać! czy mogą mieć pojęcie co przeszła, ile wycierpiała, jaki wstręt do życia ją ogarnął?...
Popełnili zbrodnię, tak, zbrodnię. Gdy była nieprzytomna i prawie już na tamtym świecie, bez troski żadnej, bez bólu — szczęśliwa, bo spokojna — ściągnęli ją gwałtem.
— Kto was prosił! nie krzyczała już lecz wyła. — Kto was o to prosił? Umyślnie do ciemnej sieni się przywlokłam, by nikt nie zobaczył — ani urągał, ani litował się... szukałam spokoju. Gdy człowiek nieszczęśliwy umrzeć chce, przeszkadzać to zbrodnia — a wam się zdaje, że miłosierdzie największe. Oh! miłosierdzie! jęknęła po chwili — podłe, nikczemne! Oh!...
Maglarka była oburzona. Prosty jej umysł nie znał buntu — od dziecka wierzyła, że wszystko co z ręki Stwórcy pochodzi dobrem jest, że nawet najcięższe i najboleśniejsze miłem być powinno, jako próba i droga do zbawienia. Jej również, a także Szymonowi, życie nie słało się kwiatami: przechodzili choroby, troski, w młodszych latach czasem brak kawałka chleba — potem, co już najgorsze stracili Joankę... Lecz wątpić, woli Boskiej się sprzeciwiać, nigdy, myśl taka grzeszna nie postała im w głowie. A tu dzieciuch, bo dzieciuchem jest to marne stworzenie, do trucizny się bierze, gdy mu coś nie po myśli wypadło. W dodatku jeszcze, czuje żal, gdy ludzie chcą ratować jej duszę grzeszną! Szalona, lub też bardzo zatwardziała w złem i przewrotna — inaczej, radaby teraz być powinna że żyje, że może odpokutować za swój grzech.
Gdzie jej tam do pokuty!.. W oczach ma ognie, w sercu złość; jeśli się odezwie to tylko wymówką lub przekleństwem. Szymonowa stoi przy łóżku i myśli, myśli, jak ją uspokoić.
— Kto prosił? powtarza machinalnie — prawda, nikt nie prosił. Ale każdy człowiek uczciwy zrobiłby to samo co ja i Szymon. Matko Najświętsza! przecież choćby dla tej sierotki niewinnej.
— Oh! Krzyknęła chora, zaciskając drobne dłonie z wyrazem bezsilnej wściekłości — znowu Joasia! wszystko przez nią!
— Joasia?... Joanka! powtórzyli Szymonowie, którym dźwięk tego wyrazu odsłonił niebo. Wzrokiem błyszczącym łzami spojrzeli po sobie — słów im nie było trzeba — zrozumieli się odrazu. Jak gdyby prądem elektrycznym tknięci, zerwali się i pobiegli do dziecka, które spało w koszu od bielizny; tam zaczęli coś szeptać, radzić...
— Wszystko przez nią! wołała chora w dzikiej pasyi. Nie taką byłam i jeszcze być mogłam, a teraz przepadłam. Ani pieniędzy ani sukien, wszystko poszło — darli ze mnie skórę... Kiedy przestałam płacić, bo nie było z czego, baba przywiozła mi dzieciaka i rzuciła... Wam, co macie dach nad głową, zarobek bez trudu i chleb spokojny, łatwo kazania prawić, nauki innym dawać!... Jabym was prędzej nauczyć mogła, jak się znosi biedę i wytrzymuje — bo sama znosiłam, bo wytrzymałam. A kiedy już nie mogłam, kiedy uczułam, że dalej nie dźwignę — chciałam umrzeć. Bodaj wam tak skonanie było trudne za waszą pomoc.
— Przestań! zawołała maglarka, chwytając rękę dziewczyny. Chcieliśmy ci zrobić jak najlepiej — kto mógł duchem świętym odgadnąć, co w twojem sercu jest i czego pragniesz. Byłaś umierająca, z małem dzieckiem, w sieni na mrozie... Każdy wzruszyłby się taką dolą.
— Co mnie lepszego czeka? krzyknęła chora. Zawadzać tutaj, aż sami wypędzicie — potem iść gdzie oczy poniosą i przepaść jak kamień. Nawet trucizny nie kupię bo grosza nie mam — rzekę mróz ścisnął i tam nie znajdę śmierci... Oh! bodaj wam tak skonanie było trudne, jako mnie teraz i mojemu dziecku!
— Dziecku? powtórzył Szymon — co ta kobieta wygaduje?
— Chcesz dziecko zabrać? porwała się Szymonowa — zabrać Joankę? Na to, jak mi Bóg miły nie pozwolę.
— Dziecko zostanie u nas, rzekł Szymon — przyczem uderzył pięścią w stół, udając wielką pewność siebie, lecz głos mu drżał ze wzruszenia i strachu, że może spotkać się z odmową.
A nuż ta szalona porwie małą — udusi — lub w jaki inny sposób uśmierci?... Z takiemi nie ma żartów.
Chora nagłym ruchem siadła na łóżku. W pięknych jej oczach odbiło się zdumienie; wlepiła je w Szymonowę, lecz nie rzekła nic. Szymon mierzył młodą matkę wzrokiem niespokojnym — ręce mu się trzęsły.
— Odpowiedźcie, rzekł po chwili, nie mogąc wytrzymać dłużej. Kto słyszał patrzeć na człowieka jak na raroga! toć mówimy po chrześcijańsku, po katolicku. Dziewuszka może zostać, a i was nie wyganiamy przecież. Trzeba żebyście trochę sił nabrali, to poszukacie zarobku.
— O, moi złoci! krzyknęła kobieta kryją twarz w dłoniach — prawda-ż to!... Nie, ja śnię chyba, lub w gorączce jestem.
— Cóż znowu! Wszak i mój mówił i ja powiadam...
— Umyśliliśmy dziewuszkę wziąść za swoją[1] dodał nieśmiało Szymon.
— Mam zostawić Joasię i pójść sama! sama? O! Boże miłosierny!
— Tego przecież nie powiadamy. Któżby wyganiał taką chorą, taką bezsilną na mróz, a jeszcze niewiadomo gdzie.
Cały potok wykrzykników znamionujących naturę gwałtowną wypłynął z tej piersi wątłej. Szymonowie stali jak w ziemię wryci nic nie rozumiejąc; chora cisnęła ręce do głowy, to wznosiła ku niebu. Wreszcie wyciągnęła je do Szymonowej.
— Tyś matka, zawołała ujmując dłoń maglarki i niosąc do ust — więcej niż matka. Uratowałaś mi życie, chcesz kamień z piersi zdjąć i puścić wolną. Szymonowie osłupieli teraz dopiero zrozumiawszy, iż nie żal lecz radość unosi tę dziewczynę.
— Kamieniem zwać dziecko! mruknęła maglarka — i, wyrwawszy rękę, pobiegła do małej oburzona srodze. Szymon tylko głową kiwał.
Joanka, ich Joanka nikomu kamieniem nie będzie. Wychowa się, nauczy pracy uczciwej, potem znajdzie chłopca, który ją weźmie za żonę, swoim starym wnuki da... Tyle szczęścia z niej jednej, tyle pociechy na całe, choćby długie życie, do samej śmierci, a nawet po śmierci, bo tam pójdzie za nimi jej modlitwa, zdrowaśki jej malców z pokolenia w pokolenie pamiętać o nich będą.
Małżonkowie choć bardzo radzi z obrotu rzeczy, patrzyli jednak niechętnie na matkę, której tak łatwo przyszło rozstać się z dzieckiem. Młoda kobieta zauważyła to odrazu. Bystra widocznie, sądząc z obejścia i wysłowienia, dość inteligentna, odczuła przymus tych natur prostych, niezdolnych do obłudy. Ledwie chodzić mogąc wyszła na ulicę i nie powróciła aż w wieczór — lecz jakże odmieniona!... Piękne jej oczy nabrały blasku, twarz krasił uśmiech.
Podzieliła się zaraz radością swoją z gospodarzami. Na dawne miejsce ją przyjęli w bardzo bogatym i eleganckim sklepie — połowę pensyi miesięcznej dali naprzód, by ogarnąwszy się wrócić mogła chociażby jutro.
Szymonowie zatrzymali ją jeszcze tydzień; prawie w oczach odzyskiwała siły — z każdym dniem, z każdą chwilą stawała się piękniejsza. Wzrok jej już nie mówił rozpaczliwemi błyski: „Czemuście mnie ratowali?... ach! umrzeć chcę!“ — był chłodny, pewny siebie, wyniosły. Rozumiał czar swojej władzy i pysznił się nią, gotów panować, rozkazywać, ranić śmiertelnie — miażdżyć bez skrupułu. Łagodniał wprawdzie chwilami, spotkawszy się z wejrzeniem Szymonowej, miękł i pokorniał, lecz trwało to jedno oka mgnienie — odzyskiwał natychmiast swój zwykły charakter.
Szymonowie nie dostrzegali ani tych zmian, ani kontrastów — gdyby dostrzegli nawet, mało robiliby sobie z tego. Wszystkie ich myśli zajęła Joanka. Stary do kasy oszczędności tym razem nie poszedł, gdyż wypadło sprawić różne rzeczy dla małej: łóżeczko na wyrost, kołderkę, obleczenie, a potem jeszcze moc drobiazgów. Pieniędzy nie żałowali, bo dla kogo one będą? Każdy grosz, każdy szeląg, to przecież Joanki. A czy dadzą dziś, czy w przyszłym miesiącu, czy zostawią umierając, na jedno wyjdzie. Dość że zostawić mają komu, że mają o kim myśleć, dbać o kogo, zamiast w sieroctwie smutnem łzy ukrywać. Bardzo też byli radzi, że dziecko przywykło do nich z łatwością, a popłakali się, gdy zawołało pierwszy raz: mama, tata!
Własnej matki nie znało widać — ona też zachowywała się obojętnie i dopiero przed samem odejściem zbliżyła się do dziecka. Stanęła przy łóżku, a później nagłym ruchem rzuciła się naprzód, jak gdyby miała upaść. Chłodne jej źrenice zwilgotniały, drgnęła kilkakrotnie całą postacią — krótki lecz przejmujący jęk z piersi się wydobył.
Szymon zaczął prędko powiekami mrugać, Szymonowa płacząc, chciała młodą matkę do serca przytulić ale ramiona jej do uścisku wyciągnięte, opadły. Przez jednę krótką chwilę piękna twarz dziewczyny odzyskała zwykły spokój i źrenice już były chłodne, w spojrzeniu obojętność. Głęboka bruzda na czole pomiędzy rzęsami, skurcz bólu i łez powstrzymywanych — wymowne znamię cierpienia — wygładziła się już, zniknęła. Czoło gładkie, niby marmur białe, jaśniało pogodą.
Drzwi skrzypnęły... naprzód zrobiło się cicho, a potem z sieni znów jakiś głos doleciał — szept, westchnienie, skarga... Lecz może to tylko się zdawało, bo gdy Szymon poszedł zobaczyć, nie było tam żywego ducha.
Joanka spała.
∗
∗ ∗ |
W mieszkaniu Szymonów teraz wesoło i gwarno.
Szczebiot dziecięcy rozbrzmiewa tam całemi dniami — budzi się wcześnie, niby chór ptasząt i cichnie o zmroku. Pytania, pocałunki, pieszczoty — znów pytania, którym odpowiedzi nastarczyć nie sposób, wypełniają godziny głuche dawniej i smutne. Wszystko jedno teraz, gdy przyjdą święta lub niedziela, czy przed południem, czy po południu; czas mknie jak gdyby go kto gonił, gawęda sama się zawiązuje. Coraz nowy przedmiot zwraca uwagę małej, otwarta główka dziecka coraz nowe pojęcie pragnie sobie przyswoić i starych do pracy za sobą pociąga — narzuca im rolę pedagogów, żąda wyjaśnień, badań, streszczeń. Szymon nie filozof, choć w jego sferze od filozofów aż się roi — od takich, co jednem krótkiem lecz dosadnem zdaniem przecinają kwestje zawiłe na pozór, dla umysłów wyższych subtelne i skomplikowane — nie umie nadążyć za dziewczynką. Pięcioletnia Joasia i o słońce go zagaduje, i o gwiazdy, które widziała raz, gdy szli wieczorem od stolarki z Koźlej — nawet karaluch, wstrętny robak pobudza ją do badań. Mówiłaby o nim bez końca. Zupełnie do kota podobny, bo jak kot wychodzi w wieczór, a w dzień się chowa. Kto mu gotuje obiad? czy karaluch ma dzieci? czy lubi chodzić na spacer? czy nie zaziębia się, jak ona, Joanka — i nie smarują mu potem, gardła, aż piecze i dusi, że trudno wytrzymać.
Szymonowie śmieją się — oni dopiero teraz śmiać się nauczyli; stary piosneczki różne sobie przypomniał, dziecko wlot je chwyciło i śpiewają razem — a bajki, a przypowiastki!... Prawie z utęsknieniem oczekują teraz święta, żeby do magla nikt nie przyszedł i można było posiedzieć we trójkę.
Siedzą tak właśnie, lecz tylko Joanka i Szymon; Szymonowa kręci się przy kominie i kluski na wodę kładzie, słoninę skwarzy — zaraz poda obiad. Po obiedzie wybiorą się na Koźlą, gdzie Joanka bywać lubi, gdyż tam jest duży pies kudłaty. O psach wie ona dość, lecz zawsze pytać rada i słuchać. Z psami też rozmawia chętnie, odpowiadając za nich w pocieszny sposób, a kudłaty z Koźlej chyba rozumie ją, bo tak patrzy uważnie, patrzy i łebkiem kręci — rozumie na pewno.
— Chodźmy już tatku, mój złoty, mój jedyny — prosi dziewczynka. Weź czapkę, mnie chusteczkę daj.
— A to w gorącej wodzie kąpana! żartuje Szymon. Przecież obiad zjeść musimy — kartofle już się gotują — słyszysz?... mama kluski robi, takie duże. Słoniną okrasi, dopiero łykać będziesz, jak indyk.
— Co to indyk, tatusiu? powiedz. Czemu tam patrzysz? Mówże, nie odwracaj głowy, mów! Joanka prosi, no!
Drobne rączki głaskały twarz Szymona — powoli, ostrożnie przycisnął je do ust lecz zamiast odpowiedzieć, prawą dłoń poniósł do czoła, jak to robią starzy, chcąc lepiej zobaczyć, oczy przysłonił i patrzył, patrzył.
A miał czemu się przyglądać, gdyż to co ujrzał, było w ubogich ścianach suteryny zjawiskiem niepospolitem. Szeleszcząc jedwabiami, spuszczała się w głąb piwniczną postać bardzo wytworna, uderzająca zarówno wdziękiem własnej osoby, jak elegancyą stroju. Za przykładem starego, Joanka odwróciła też jasną główkę i wytrzeszczyła modre oczki na obcą panią.
Nieznajoma podeszła do stołu, złożyła na nim sporą paczkę i wyciągnęła obie ręce do Szymonowej z takim serdecznym wyrazem twarzy, jak gdyby witała przyjaciółkę. Maglarka nie rozumiała tego ruchu, czy też udawała że nie dostrzega.
— Pani omyliła się pewno, rzekła, przykrywszy talerzem garnek dymiących kartofli. Zamiast iść na schody w górę, zeszła pani do suteryn.
— Nie, tu przychodzę, bo tu przyjść chciałam; odezwał się głos dźwięczny, lecz nieśmiały trochę. Dawno przyjść chciałam — tylko... nie miałam odwagi.
Maglarka stanęła jak wryta — Szymon w pierwszej chwili porwał dziecko i chciał uciekać. Zmiarkował się jednak i usiadł na dawnem miejscu, a dygotał niby od zimna. Młoda kobieta uśmiechała się słodko.
— O, moi drodzy, moi zacni! rzekła z przymileniem — i powiedzieć, że w takim zakątku kryje się tyle poczciwości, tyle serca!... Jeszcze boicie się mnie, gdy ja sama nie wiem jakiemi słowami dziękować.
— Nie potrza, odparła maglarka, wyrywając dłoń z uścisku — wcale nie potrza. Najlepiej nie dziękować i...
— I nie przychodzić tutaj — co?... Widzę że was przestraszyłam. Kochacie ją? to dobrze. Ale ja mam prośbę... już widać zawsze dłużniczką waszą być mi sądzono. Prośbę mam, powtórzyła siadając na kufrze, opodal komina.
— Niech pani mówi. Co w naszej mocy zrobimy, aby tylko...
— Abym tylko precz poszła — dodała z uśmiechem cynicznym, który jej usta różane oszpecił i piękną twarz postarzył o cały łat dziesiątek. Nie chce też bynajmniej wam być natrętną, wam, dobroczyńcom moim...
— Jesteśmy ludzie prości, przerwała Szymonowa. Szkoda dla nas takich słów dobranych. Niech pani mówi o co idzie.
— O dziecko — rzekła młoda kobieta, rzucając spojrzenie w stronę Joanki. Ładna jest, szepnęła po chwili — a jeszcze ładnie ubrać, istny aniołek!
— Dziecko należy do nas, odezwał się Szymon. Myśmy je wychowali — umowa też była że zostanie nasze.
— Nie zaprzeczam. Nawet z duszy jestem rada, wierz mi pan. Tylko... tu zmięszała się i zająknęła, słów dobrać nie mogąc — dla zdrowia małej — trochę dla mnie — trochę też i dla mnie... Taki drobiazg!... a ja z wami się kramarzę zamiast powiedzieć otwarcie.
— Dlaczegóż pani nie mówi?
— Sama nie wiem — bo — bo... Inne wasze pojęcia, a inne moje... ale idzie o rzecz tak prostą, tak naturalną. Chciałabym — tę... dziewczynkę od czasu do czasu wziąść na spacer.
— Zabrać Joankę! krzyknęli wystraszeni Szymonowie. Co pani gada!
— Za dwie godziny wróci tutaj! przysięgam że wróci. Oto kapelusz i płaszczyk — ubiorę ją.
— Do czego to pani potrzebne?
— Potrzebne istotnie — wam zaś nie zrobi krzywdy... Powóz mój czeka tu przed domem — mała przejedzie się; lubisz jeździć Joasiu — lubisz?
— Powóz... wyszeptała maglarka, której zdumienie odebrało jasny sąd o rzeczach. Nie wiedziała już teraz, czy przystać czy odmówić.
Ale Szymon wiedział.
Potulny, cichy zwykle, dość małomówny, zerwał się z krzesła i, głosem grzmiącym, krzyknął na piękną damę.
— Precz! oto drzwi — proszę wyjść natychmiast.
Odtrącił żonę wylękłą strasznie, pakiet ze stołu wziął, wyrzucił przez okno i dodał szeptem, w którym drgała moc jakaś dziwna:
— Dalej do powozu! na ulicę!
Kobieta blada jak marmur, zataczając się, wyszła śpiesznie.
....drzwi skrzypnęły... Naprzód zrobiło się cicho, a potem z sieni jakiś głos doleciał — szept, westchnienie, skarga... Lecz może to tylko się zdawało, bo gdy Szymon poszedł zobaczyć, nie było tam żywego ducha...
- ↑ Błąd w druku; brak znaku przestankowego — przecinka lub myślnika.