Przejdź do zawartości

Jesiennym wieczorem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jesiennym wieczorem
Podtytuł Obraz sceniczny w 1 akcie
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Józef Maskoff.


Jesiennym wieczorem


Obraz sceniczny w 1 akcie.






Lwów 1905 — Polskie Towarzystwo Nakładowe.
Skład główny w Księgarni Narodowej we Lwowie.



Odbito czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie.






OSOBY:

NOWOWIEJSKI
KSIĄDZ
LORA
PARASKA
DWÓCH LOKAI, JEDEN LOKAJCZUK

Rzecz dzieje się na Wołyniu 1870 roku.


Scena przedstawia dużą salą w bogatym dawniej dworze na Wołyniu. Na ścianach ciemne gobeliny — duże krzesła z oparciem wysokiem, kryte wiśniowym aksamitem — lustra wąskie w srebrnych ramach. Na lewo kominek, w nim przygotowane drzewo do rozpalania — w głębi dwa okna gotyckie i drzwi parapetowe do ogrodu, ozdobione kolorowemi szybami. W chwili podniesienia zasłony, scena pusta — drzwi otwarte do ogrodu. Widać w oddali duży krzyż drewniany, otoczony resztą kwiatów. Dalej — po bokach drzewa, jesienią ozłocone — po za krzyżem przez wyciętą perspektywę widać Styr, a za nim chaty wsi i wał lasu. Scena przez chwilę pozostaje pusta — poczem z prawej strony wolno wychodzi Lora w czarnej sukni, osłonięta długim szalem i zmierza ku drzwiom ogrodu. Jest to kobieta lat 38, o Grottgerowskiej postaci. Dochodzi do drzwi, staje w nich, opiera się o odrzwia i pozostaje tak nieruchoma. Ze strony wsi dolatują kołatki bydła wracającego z pola, nawoływania pastuchów, tony ligawki, trzaskania z bicza. Cicho z lewej — wychodzi Ksiądz siwy, stary, w białym habicie dominikana — podchodzi do zapatrzonej w przestrzeń Lory i mówi do niej cichym głosem.

Ksiądz.
Bóg z twemi myślami moje dziecię.

Lora.
A!... to ty ojcze!... Cóż jakże go znalazłeś?

Ksiądz.
Łaska boska i najtwardsze serce skruszy. Długo mówiliśmy ze sobą.

Lora.
I...

Ksiądz.
Jeszcze nie jest przygotowany.

Lora.
A! (stoi zapatrzona znów w głąb).

Ksiądz.
Lecz i w tobie moje dziecko znajduję dużo znękania.

Lora.
Nie ojcze, staram się być zrezygnowaną. W tej chwili patrzę na mój Wołyń — na mój Styr — na moje sosny — chłonę to wszystko w siebie i kocham!

Ksiądz.
Jak to dobrze... jak to dobrze, że zwróciłaś się do natury. Ona tyle ukojenia przynosi!

Lora.
Przez nią zbliżam się myślą do niego. To jego kraj rodzinny. Chwilami — ojcze — zdaje mi się, że on duchem tu być musi, w złocie tych drzew, — w szumie tego wichru! Słucham tak o zachodzie, czy jego głosu nie posłyszę... i lżej mi wtedy — przynajmniej mam takie złudzenie.

Ksiądz (patrząc w ogród).
Jesień już!... Ziemia kładzie się do snu.

Lora.
Ile tu wicher liści jesiennych namiótł! Patrz ojcze... i nie mam odwagi wyrzucić je znów na szarugę jesienną. Zdaje mi się, iż to stado złocistych ptaków zmarzniętych i głodnych przypadło do ziemi. Biedne liście! (po chwili) Czy na jego mogiłę spada także taka złotych liści ulewa?

Ksiądz.
Niewiem — skąd wiedzieć można, gdy niewiadomo, gdzie jego grób. Lecz modlitwy nasze w ślad za nim lecą i one jego mogiłę odnajdą! Chodźmy ztąd — wicher się zrywa... jesteś ubrana lekko, zaziębić się możesz...

Lora (z egzaltacyą).
O! gdyby!...

Ksiądz (surowo, prowadząc ją na front sceny).
Żyć będziesz tak długo, jak ci to Bóg przeznaczył.

Lora.
Po co? po co ta męka ojcze!... Ja już nie wiem, za czyje pokutuję grzechy.

Ksiądz (z fanatyzmem).
Za tę pychę, którą popełniasz w tej chwili, mówiąc w ten sposób.

Lora (milczy zgnębiona).

Ksiądz (łagodniej).
Wiem, czuję to — rozumiem, że Bóg cię dotknął ciężej może, niż inne kobiety.

Lora (ze łzami).
O ciężej przedewszystkiem niż serce ludzkie znieść jest w stanie. Pomyśl ojcze, to ciągłe ukrywanie swego bólu, swych łez! Inne wdowy mają prawo głośno płakać, a przynajmniej powiedzieć — »ja cierpię, mąż mój umarł...« — pozwólcie mi płakać... w kir się przyodziać. Pozwólcie mi jechać szukać choćby jego grobu — wyczuć jego trumnę... przez warstwę obcej ziemi, pozwólcie mi tę trumnę przywlec z Sybiru ze sobą... mieć ją tu, opodal! A mnie nic niewolno! Muszę stłumić łzy — szarpać swą duszę, mówić sercu — milcz... i co najstraszniejsze udawać, że on żyje... Ojcze! ty nie możesz mieć o tem pojęcia. Ja sto razy przeżywam śmierć jego w jednej godzinie.

Ksiądz.
Wiem i czuję to moje dziecię. Lecz pomyśl, iż zadając gwałt swej duszy chronisz w ten sposób tego nieszczęśliwego starca od niechybnej śmierci. Wczoraj jeszcze widziałem się z lekarzem. Twierdzi, iż każde silniejsze wstrząśnienie, może go zabić. (Lora milczy).
Dozwól mu umrzeć z tą myślą, że syn jego żyje! Dni jego są niemal policzone. Niech te ostatnie chwile ma jeszcze o ile możności spokojne i rozpaczą nie strute.

(Ściemnia się powoli).

Lora (głucho).
Wiem o tem... i staram się wypełnić mój obowiązek. Czynię to dla pamięci mego męża. Widzę w tym starcu tylko... jego ojca. (po chwili). Lecz... ojcze, gdybyś wiedział, jak mi to ciężko przychodzi.

Ksiądz.
Wiem córko — niestety! Znam jego charakter.

Lora (gwałtownie).
Nie, ty znać nie możesz wszystkich upokorzeń przez jakie przechodzę. Ani na chwilę nie odezwie się w tym starcu jakieś dla mnie uczucie, chociażby litości. Wiecznie jestem tą nienawistną córką dzierżawcy, z którą jego syn popełnił mezalians. W trumnie mi nie przebaczy, żem się urodziła córką dzierżawcy! A przecież Bóg świadkiem, że pył mu z przed nóg zmiatam, że własną duszę torturuję dla niego, że... codzień jestem w rozterce z mojem sumieniem, bo kłamię, kłamię ciągle — czytując fikcyjne listy — pisując odpowiedzi... kłamię na każdym kroku.

Ksiądz.
Z tego grzechu córko — ja ciebie rozgrzeszam!... Pamiętaj, w ręku twem, życie ludzkie... życie...

(Milczenie).

Za kamień odpłacasz chlebem!

Lora.
Nie chlebem, lecz krwawemi łzami mego serca... (po chwili). Lecz ojcze, skoro mówisz, że to mój obowiązek — niechże tak będzie! Wytrwam, każę sobie wytrwać.

Ksiądz.
Modlić się za ciebie będę — prosić Boga o wytrwałość i siłę. Czy to wicher tak jęczy? O jakaż to smutna jesień! Muszę powracać do Łucka, do mego klasztoru. Za dni kilka zajrzę znowu. Zostań z Bogiem moja córko.

Lora.
Do widzenia ojcze... (całuje go w ramię, on kreśli krzyż nad jej głową).

Ksiądz.
Nie wychodź... w przedsionku zimno — konie już stoją przed gankiem. Och! co za czas okropny! (wychodzi na prawo).



SCENA II.
Lora później Paraska.
Lora staje przy szybie i patrzy na ogród — widać, że płacze — po chwili z ogrodu wchodzi Paraska — stara chłopka wołyńska ubrana po wiejsku — biało, z siwymi dołami za uszami — w ręku niesie pęk białych astrów i cierni.

Paraska.
Na, tobie Lora, wszystkie astry jakich jeszcze wicher nie wyniósł z zagonów!

Lora.
Dziękuję! (bierze kwiaty).

Paraska.
A tu na i ciernie.

Lora.
Dziękuję ci — pokłułaś się dla mnie.

Paraska.
Cóż uwiniesz — na wieniec nie starczy.

Lora.
Pomieszam z cierniami.

Paraska.
Daj spokój. Jeszcze dojdzie do sprawnika — mogą ci zrobić co złego.

Lora.
Już mi nic gorszego zrobić nie mogą.

Paraska.
Wiesz — krzyż się chyli. Byłam teraz pod nim, wicher nim trzęsie... chciałam zobaczyć, czy astry wszystkie wyginęły.

Lora.
Podam prośbę, aby choć podeprzeć pozwolili.

Paraska.
Pewnie. Boć to tak jakby młodego pana grób.

Lora.
Bo też to jest jego grób Parasko.

Paraska.
Nie Lora — nie... grób jego to tam hen, na Syberyi, gdzie on już i został... tam jego mogiłka.

Lora.
Tam jest jego ciało — tu jest jego duch.

Paraska.
Gdybyć tak było — to on choćby mgławicą się tu przesunął.

Lora.
A zkąd wiesz, że tak nie jest Parasko?

Paraska.
Ty widziałaś go doniu?

Lora (siada na dużym fotelu z kwiatami na kolanach).
Nie jeszcze... oczy moje zanadto należą do ziemi, aby go ujrzeć mogły.

(Paraska przyklęka i zapala w kominie, ściemniło się, czerwony ogień oświeca Lorę bladą i znękaną).

Paraska.
Ja słyszałam Loro, że tylko ludzie źli i samobójcy po śmierci chodzą i ludzi nagabują. A taż nasz pan był prawy ta dobry człowiek... I zmarł pewnie śmiercią uczciwego człowieka? Ta powiedz jak on zmarł... powiedz doniu.

Lora.
Nie wiem Parasko. Dostałam zawiadomienie od tamtejszego isprawnika z kopalni z Nerczyńska... Zmarł... Data — i to wszystko. (Po chwili).
A wiesz ty Parasko jaki to dziś dzień? To rocznica jego śmierci. Umarł rok temu o dziesiątej wieczorem.

Paraska.
Nawet na mogiłki nie można iść!

Lora.
Pójdę dziś pod krzyż... umarł o dziesiątej w nocy. Tak było w zawiadomieniu. Zaniosę mu te kwiaty. Widzisz... dla mnie ten krzyż — to jego grób.

(Milczenie).

Paraska (wskazując drzwi).
A... starszy pan nigdy się nie dowie?

Lora.
Nigdy! Niech choć ten umrze spokojnie.

(Milczenie).

Lora.
Co tak szeleści?

Paraska.
To liście lecą koło krzyża, doniu. (Wstaje — idzie domknąć drzwi balkonowe, wicher szamocze się z nią przez chwilę). Krzyżem wciąż pochyla. Zmurszały już był, gdy go nocą z pola wykopali i tu do ogrodu przywieźli. A potem co to było... pamiętasz? doniu?! Sprawnik zrobił taką historyę...

Lora (smutnie).
O taki jeden biedny krzyż...

Paraska.
A jak go państwo stawiali na urodziny Stasiowe! ho! ho!... ile to było wesela... Postawili my go w samym środku zboża — jak raz tam, gdzie dwie brzozy się zeszły. Zboże szumiało... szumiało, a krzyż nad niem jakby błogosławił... cała wieś zeszła patrzeć na krzyż panyczowy...

(Stoi oparta o ścianę, Lora, zbierając kwiaty, które się jej rozsypały z kolan, przyklękła przed ogniem i wije powoli sennymi ruchami wieniec. Żar ją oświeca. Słychać coraz większy świst wichru).

Paraska.
Tak koło serca boli, jak się to wszystko wspomni. Co Lora? ha?

Lora.
Tak, Parasko.

Paraska.
Tak niby ot skończyło się — ziemia została i niebo, i kwiaty, i wiosna przyjdzie a wszystko gorzko... jakby człek wrócił z własnego pogrzebu.

Lora.
Dobrześ powiedziała Parasko, tak, jakby człowiek wrócił z własnego pogrzebu.

Paraska.
I my tu jak w grobie!

Lora.
O gdybyż to w grobie — ale żyć trzeba i to najstraszniejsze.

Paraska (po chwili cichym głosem).
Tobie umrzeć chce się?

Lora (prosto).
Tak — Parasko! (zasłania oczy i pozostaje tak nieruchoma).

Paraska.
Czy ja ci nie zawadzam doniu? Ale widzisz mnie samej tak smutno w garderobie. Dziewczęta się śmieją, ot mołodeńkie to... nie wie nic. Często przypadną i pytają, a powiedz jak aresztowali? jak wywozili... jak twoją panią bili za to, że w kościele śpiewała... One niby także tak z serca, a przecież mnie to ciężko, bo to jakby mi kto kazał mówić, jakto się czuje, gdy się na cmentarzu modli. Tak ja tu przyjdę i tak do ciebie się garnę.

Lora.
Nie Parasko — ty możesz zostać koło mnie, bo ty masz jedną myśl ze mną! A potem, ty jedna wiesz prawdę i dla tego mnie przy tobie lżej — (świst wichru). Zamknęłaś drzwi?

Paraska.
Tak... jesień już idzie.

Lora.
Dopiero jesień!



SCENA III.
Też-sameLokaj.

Lokaj (wchodzi cicho i usuwa krzesła koło kominka).

Lora (wstaje, chowa wieniec, narzuca go czarnym szalem, który zdjęła ze siebie i szybko wdziewa pąsowy szal).

Paraska (do Lokaja).
Jaśnie pan?

Lokaj (kiwa głową — idzie na prawo — otwiera drzwi na rozścież, drugi lokaj niesie dwie świece, które stawia na biurku i przysłania abażurami, wyrostek wtacza fotel, na którym siedzi Janusz Nowowiejski, starzec żółty, łysy, tragiczny. Nowowiejski siedzi nieporuszony na wózku, który zataczają naprzeciw kominka, tak, że jest on oświetlony ogniem kominkowym. Lokaje i Paraska odchodzą. Długa chwila milczenia. Lora usunęła się w cień).

Nowowiejski.
Lora!

Lora.
Jestem tu ojcze!

Nowowiejski.
Much niema? niewidziałaś?

Lora.
Nie ojcze — a potem już jesień, muchy wymierają.

Nowowiejski (gwałtownie).
Nie bądź przemądra. W jesieni much więcej czasem, niż w lecie, — mnie rozumu nie będziesz uczyć.
(po chwili). Lora!

Lora.
Słucham cię ojcze!

Nowowiejski.
Co tam tak za oknem skrzypi?

Lora.
Wicher jesienny drzewami kołysze. A potem krzyż, który stoi niedaleko okien, pochyla się.

Nowowiejski.
Dlaczego tak blizko ten krzyż postawiłaś?

Lora.
Musiałam go wziąść z pola. Tutaj go chronię jak mogę. Wiesz przecież ojcze, że po powstaniu nie wolno już nowych krzyży stawiać. Chroni się więc te, które są... A potem to pamiątka, to krzyż postawiony w dniu urodzin Stasia.

Nowowiejski.
Zdaje mi się, że chcesz mi przypominać... możesz się nie trudzić... choć jestem ślepy prawie, ale pamiętam wszystko co się do naszej rodziny odnosi.

Lora.
Wiem o tem.

Nowowiejski.
Szanuję moje tradycye rodzinne! To już moja słabość — ale nasz ród jest taki.

(Lora zmęczona siedzi przy biurku).

Lora.
Czy może chcesz, ażeby ci co przeczytać.

Nowowiejski.
Nie — myśl moja nie może nadążyć obcym, obojętnym myślom.

Lora.
Postaram się znaleźć coś, coby cię zajęło.

Nowowiejski.
Mogłoby to ciebie nie zająć, a ja i tak zbyt często korzystam z twojej uprzejmości.

(Lora przez chwilę patrzy na niego, jakby z wyrzutem i wreszcie opanowuje się i stara się mówić jak najłagodniej — zbliża się do Nowowiejskiego i siada naprzeciw niego).

Lora.
Czy cierpisz dziś więcej ojcze? — Serce cię więcej boli?

Nowowiejski (wyniośle).
Nie skarżę się nigdy przed obcymi. Znoszę me cierpienie w milczeniu. Gdy mój syn powróci — on jeden pozna ile wycierpiałem.

Lora.
Dlaczego mi nie pozwolisz, ażebym cię pielęgnowała?

Nowowiejski.
To rola mego syna... Staś powróciwszy mógłby mieć żal, że ktoś obcy uzurpował jego prawa.

Lora.
Wszakże służbie pozwalasz czuwać przy sobie.

Nowowiejski.
To są płatni ludzie i od nich nie wymagam nic, prócz spełnienia obowiązku.

Lora.
Obowiązkiem moim jest pielęgnować ciebie, gdy syn twój jest nieobecny.

Nowowiejski.
Syna nikt przy ojcu zastąpić nie może.

Lora (wstaje i wraca na dawne miejsce).

Nowowiejski.
Którego dzisiaj mamy?

Lora (która zadrżała słysząc to pytanie).
Dwudziestego drugiego października.

Nowowiejski (wolno).
Dwudziestego drugiego... to rok temu...

Lora (szybko).
Co rok temu?

Nowowiejski.
Mówiłaś mi, iż 22 Października — Staś otrzymał zawiadomienie, iż uwolniony z kopalni idzie na posielenie.

Lora (cicho).
Tak ojcze.

Nowowiejski.
Więc już rok jest na posieleniu. Jaki on musiał być szczęśliwy, gdy pierwszy raz wypuszczony prawie na wolność, znalazł się pomiędzy ludźmi.

(Zegar bije 9-tą).

Lora.
Tak... przecież o tem pisał.

Nowowiejski.
Wiem — ale już kilkanaście listów od tej pory nadeszło. Chciałbym jeszcze raz posłyszeć ten jeden, ten po wyjściu z kopalni. Jeżeli cię to nie zmęczy — to przeczytaj mi proszę.

Lora (z wysiłkiem).
To może rozdrażni ojca...

Nowowiejski.
Co?... dziwne masz czasem pojęcia! Ojca miałby rozdrażniać list syna, w którym ten syn raduje się i tą radością dzieli się z sercem ojcowskiem! Jak daleko jesteśmy od siebie pojęciami o związkach rodzinnych... Ale mniejsza z tem... proszę... czytaj!

Lora.
Natychmiast. (Odsuwa szufladkę biurka, udaje, że z niej wyjmuje list i potem siada pomiędzy dwoma świecami — z rękami splecionemi, na których oparła twarz. Podczas tego, gdy mówi ten list — głos jej drży i chwilami widać jak płyną jej po twarzy łzy — świst wichru wzmaga się).

Nowowiejski.
Ale ten list... Ten pierwszy list z posielenia. Czy go znalazłaś?

Lora (głucho).
Znalazłam.

Nowowiejski.
Czytaj, tylko powoli, niech każde słowo rozważę.

(Opiera głowę o fotel i przymyka oczy).

Lora.
Ojcze mój ukochany! — A więc stało się! — wypuścili mnie, jestem wolny o ile to wolnością nazwać można. Lecz pomyśl — dla mnie, który skuty i osadzony we wspólnej kaźni zmieniałem tylko miejsce pobytu po to, aby iść do kopalni, i tam całe dnie przykuty znów do taczki pracować w jarzmie, ta chwila, gdy wypuszczono mnie po za drzwi turmy — była jedną z najrozkoszniejszych chwil w życiu. — I nie mogłem się napatrzeć słońcu, bo przywykłem widzieć to słońce albo przez kratę kaźni, albo już myśleć tylko o niem w czarnych podziemiach kopalni.

Nowowiejski (cicho).
Ja także słońca nie widzę! Czytaj, czytaj dalej!

Lora (z wysiłkiem).
A gdy później kibitka uniosła mnie w pole do miejsca, które mi było na posielenie przeznaczone — ja łkałem jak dziecko z radości i wyciągałem ręce, i wierzyć nie mogłem, że to ja oddycham w tej stepowej przestrzeni, po której słały się resztki traw jesiennych... I myślałem o Was, o tobie ojcze, o Horodynczu, o naszym Wołyniu, do którego może... niedługo powrócę.

Nowowiejski.
Powtórz mi raz jeszcze te słowa... powtórz niech je słyszę!

Lora (drętwiejąc w swem cierpieniu).
Niedługo powrócę. I byłem duszą przy tobie, u twoich kolan, tuliłem się do ciebie i mówiłem ci jak bardzo cię kocham i jak bardzo za tobą tęskniłem, (po chwili). To już wszystko ojcze!

Nowowiejski.
Wszystko? Zdawało mi się, że ten list był cokolwiek dłuższy. Musiałaś go czytać zbyt prędko. — Biada mi, że sam nie widzę i listów tych czytać nie mogę.

Lora.
Jestem zawsze na twe rozkazy ojcze!

Nowowiejski.
Wiem — ale ja nie lubię nadużywać twej grzeczności.

(Milczenie).

Nowowiejski.
Lora!

Lora.
Słucham cię ojcze!

Nowowiejski.
Czy mogłabyś mi wyświadczyć wielką grzeczność?

Lora.
Rozkazuj ojcze — wszystko wypełnię.

Nowowiejski.
Nie rozkazuję nigdy!... Ja tylko proszę!... Chciałbym podyktować ci list... do Stasia. Sypiać i tak nie mogę, więc wolę ten czas zużytkować choć na takiej rozmowie z mym synem. Bo ile razy dyktuję ci list — lżej mi na duszy — zdaje mi się, że z nim rozmawiam. Czy możesz pisać Loro?

Lora (cicho).
Mogę ojcze!

Nowowiejski.
Odpowiadasz mi niechętnie. Ja to rozumiem — nuży cię to! O! serce żony a serce ojca... pomiędzy nimi cała przepaść.

Lora.
Pomyliłeś się ojcze... i dla mnie najwyższem szczęściem jest pisać do naszego biednego wygnańca. Jestem gotowa — dyktuj ojcze!... (siada przy biurku i zaczyna pisać pod dyktandem Nowowiejskiego, chwilami opada z sił — łzy jej oczy zalewają — ociera je i pisze dalej z najwyższym wysiłkiem).

Nowowiejski.
Drogi mój synu Stanisławie! Z błogosławieństwem Bożem posyłam ci tych słów kilka. — Nie trwoż się, że znów używam cudzej ręki, lecz jest to więcej z lenistwa, niż z potrzeby. Wzrok mój poprawia się z dniem każdym, i dziś żyję tylko nadzieją, że cię ujrzę i widzieć będę tak, jak dawniej...
(po chwili). Sądzę, że mi Bóg to kłamstwo odpuści. Pocóż mam go nękać jeszcze więcej. Co — Lora? prawda? jak sądzisz, Bóg takie kłamstwa odpuści?

Lora.
Jestem pewną, że tak, ojcze.

Nowowiejski.
Pisz dalej! — Dobiegły mnie wieści, iż tam na wygnaniu dzieją się dziwne rzeczy. — Słyszałem jakoby książę Włodzimierz i Karol Poddębski wzięli się do handlu i otworzyli sklep. Napisz mi, czy to być może, bo ja temu nie wierzę. — W każdym razie sądzę, że ty nie zapomnisz, co jesteś winien mnie i tradycyi... swego... rodu... raz ci przebaczyłem...
(zwraca się ku Lorze). Nie — to już przekreśl...
(zaczyna mówić sennym, powolnym głosem). Gorąco od kominka, usypia mnie.

Lora (podchodzi ku niemu).
Pozwól ojcze, odsunę cię trochę. (Odsuwa krzesło z Nowowiejskim tak, że jest frontem do publiczności).

Nowowiejski (nie zadowolony).
Dlaczego to robisz... są na to ludzie... należy zadzwonić!

Lora.
Jeszcze tylko ekranem ogień zasłonię!

Nowowiejski.
Nie trzeba, ta strona ciała drętwieje mi zawsze — niech się trochę ogrzeje (siedzi nieruchomo, potem usypia).
I sam jestem... sam... gaśnie ród... gaśnie ród...

(Lora stoi chwilę oparta o kominek i wsłuchuje się w ciężki oddech starca. Świst wichru wzmaga się — słychać trzask łamiących się gałęzi. — Dziesiąta bije. — Lora odrywa się od kominka, bierze kwiaty i cicho idzie ku drzwiom ogrodowym. W chwili gdy je otwiera, gwałtowny wicher wrzuca do wnętrza pokoju całą masę zżółkłych liści. Równocześnie słychać trzask walącego się krzyża. Lora osypana liśćmi pada na klęczki. Nowowiejski budzi się i podnosi na krześle — z wysiłkiem).

Nowowiejski.
Co to jest? co się dzieje?

Lora (zrywając się i zamykając drzwi).
Krzyż... ojcze... krzyż!...

Nowowiejski.
Stasia, Stasia krzyż!... padł... Stasia krzyż!

Lora.
Wicher go złamał.

Nowowiejski.
W tem jest coś więcej, niż moc wichru... w tem jest coś więcej! (blednie i ręce wyciąga przed siebie). Syn mój nie żyje!

Lora.
Ależ nie, nie, on żyje, żyje! Uspokój się... co za myśl...

Nowowiejski.
Sercem ojca czuję!... niema go, jestem sam!

Lora (czepiając się jego rąk).
On zdrów... on żyje! Za lat dwa, trzy, będzie tu pomiędzy nami... Błagam cię ojcze — uspokój się — nie wolno ci się tak wzruszać.

Nowowiejski (pochylony nad nią).
Ty kłamiesz... ty kłamiesz... tyś mnie zawsze oszukiwała... ty miałaś we krwi kłamstwo!

Lora.
Ojcze... czemże cię zapewnię, że on żyje!

Nowowiejski.
Przysięgnij, że on żyje! przysięgnij, że nie kłamiesz — a uwierzę, a życie wstąpi we mnie... Ręce mi stygną... przysięgnij...

Lora (głucho).
Przysięgam!

Nowowiejski.
Że żyje?

Lora.
Że żyje!

Nowowiejski.
Oh! (opada na krzesło, uspokaja się zwolna — Lora usuwa się w głąb blada i wyczerpana).

Nowowiejski (głucho).
Dlaczego ten krzyż padł!

Lora (z ciemni cicho).
Zmurszały był — paść musiał!

Nowowiejski.
Trzeba go jakoś dźwignąć, naprawić.

Lora.
Sprawnik nie pozwoli. Gdy krzyż się zwali już tak leżeć musi.

Nowowiejski.
Co Staś powie gdy wróci!

(Milczenie, świst wichru).

Nowowiejski.
Lora!

Lora.
Słucham cię ojciec!

Nowowiejski.
Słuchaj, dokończmy ten list... do niego... Wyślemy go jutro... dobrze? — To mnie uspokoi.

Lora.
Dobrze ojcze! (idzie do biurka i siada z rezygnacyą).

Lora.
Dyktuj mi ojcze!

Nowowiejski.
O czem tu mu pisać kazałem — zaraz... aha... już wiem. — Teraz pisz tak. — A skoro nie chcesz, ażebyśmy tu robili starania o twój powrót, niechże więc spełni się cały kres naszej goryczy, (przesuwając ręką po ubraniu, znajduje liść jesienny, który wicher mu na szaty rzucił). Lora... patrz... co to?

Lora (zbliżając się).
To jeden z liści jesiennych ojcze! Gdy drzwi otworzyłam — wicher go do ciebie zaniósł...

Nowowiejski (gładząc liść drżącemi rękami).
Liść... liść z Horodyskich drzew! Lora, weź ten liść... włóż go w ten list... on mu będzie drogi... z Horodyskich lip... co?

Lora (wstrzymując łzy, bierze liść).
Tak... z Horodyskich lip! (idzie do biurka, siada i zaczyna dalej pisać list).

Nowowiejski.
Więc poślesz?

Lora.
Tak — ojcze!

Nowowiejski.
A teraz pisz. — Posyłamy ci liść z Horodyskich lip — wicher go jesienny zagnał ku nam w rocznicę wyzwolenia.

Lora (patrząc w przestrzeń z załzawionemi oczyma).
W rocznicę twego wyzwolenia...

Zasłona zwolna spada.



KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.