Jesienią (Kraszewski, 1886)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JESIENIĄ.


POWIEŚĆ


PRZEZ


J. I. KRASZEWSKIEGO.





WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.



Дозволено Цензурою.
Варшава 21 Февраля 1886 года




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.






Tom I
ROZDZIAŁ I.

Wiosna w lesie jest cudniejszą jeszcze, niż na polach i górach; wiosna w głębinie puszcz to dopiero wiosna z całym swoim nieopisanym wdziękiem, niewysłowionemi uroki. Tu to przebudzenie do życia, po śnie kilkomiesięcznym objawia się jak gdyby natura budziła się po raz pierwszy, jakby narodziny wiosny były urodzinami świata. Śpieszy się wszystko, co ma w sobie jaki kiełek i nasionko żywota, pije słońce, chłonie ciepło, pożera powietrze i obwija się sukienkami z purpury, zieleni, złota... Jedne rośliny ledwie otworzywszy liście, puszczają z nich kwiat śpiesząc korzystać z wiosny, jak ludzie, którym najpilniej używać; drugie gospodarują skrzętnie budując wprzódy posłanie na gody; inne walczą z przeciwnościami, omijają przeszkody i wzbijają się ku górze, ku górze... Ta uroczystość wiosenna, której gra muzyka tysiąca ptaków, namiętnie zajętych wzruszeniem jednorocznych gniazd swoich, pełna jest wrzawy, ruchu, świetności i tajemnic. Któż przewidzi i odgadnie dlaczego to, co żyło wczoraj, dziś obumiera, czemu tam gdzie nie było życia, rozwija się ono tak bujnie i jakby z niczego, ptak na dzióbku przyniósł nasionko, puszek rzuciły wiatry, ziarnko przyżeglowało z wodą, i sierotka sama wśród obcych spełnia swą życia powinność. Taką wiosną, bujną, a wesołą kwitł mały wśród zarośli leśnych pagórek zielony, na którym sterczała dziwna ruina. Opodal widać było bór z mięszanych drzew gęsty, które miały czas wyrosnąć, gdy budowa, co niegdyś pilnowała okolicy, zniknęła, a to, co ją otaczało, zajęły gąszcze i krzewy. Boki gór całe zajmował las piętrzący się słupami jodeł, buków, lip i sosen, z pomiędzy których gdzieniegdzie zwieszała się wychylona wdzięcznie biało odziana brzoza smętna.
Na łysym pagórku widać było reszty starego zamku, zapomnianego teraz wśród lasów. Była to budowa odwieczna z kamieni wzniesiona, do której ścian mało co cegły użyto. Część znaczna jej waliła się powoli, lub poobalana leżała ruiną na stoku wzgórza. Zajmowała ona niegdyś przestrzeń dosyć znaczną, którą powoli krzewy sobie przywłaszczyły. Najmocniej pobudowana brama wjazdowa stała jeszcze, nawet do czasu pokryta, ale pustemi świeciła oknami. Wrót w niej nie było, i przez to ciemne przejście przychodzień mógł dostrzedz dziedziniec wewnętrzny tak samo zarosły dziko i opuszczony, jak całe owe zamczysko. W głębi tylko część dawniej mieszkalna, z gankiem, z rzeźbionemi odrzwiami, utrzymała się cało. Widać w niej było okna zaszklone małemi szybkami. Trzymał się tu wysoki dach pogarbiony i z jednego komina jego niebieskawy dymek unoszący się wolno w powietrze, zwiastował tu bytność człowieka... Przed gankiem kamiennym, stary pies ogromny, chudy, leżał na trawie pół uśpiony. Ptastwo pod dachu okapami świergotało swobodnie, cisza panowała do koła.
Niekiedy psisko podnosiło głowę, przysłuchiwało się chwilę i kładło znowu na spoczynek.
Ostatnie promienie słońca malowniczo ozłacały górną część murów, gdy dolna była już w cieniu od lasów i gór rzuconym. W tej chwili na ścieżce prowadzącej do zamku, ukazał się wolnym krokiem idący mężczyzna, za którym drugi pies zupełnie podobny do leżącego w dziedzińcu, szedł dosyć żwawo i wesoło. Warto się było temu zjawisku przypatrzeć, dziwnie dobranemu do pustki, dla której zdawało się stworzonem.
Mężczyzna był lat więcej pięćdziesięciu, olbrzymiego niemal wzrostu, kościsty i silnie zbudowany. Trzymał się prosto i sztywnie, szedł z głową dumnie podniesioną, zamyślony, czasem machinalnie pokręcając siwego wąsa, który z obu stron twarzy wychodził twardo i groźnie. Zmęczony zdjął czapkę lekką i głowę widać było w całej wspaniałości jej, gdyż rzeczywiście wyglądała pańsko i majestatycznie. Typ to był rysów szlachetnych, piękny jeszcze mimo wieku i zmarszczenia. Czoło przeorały dwa grube nieschodzące już z niego fałdy, wiek je wraz z czaszką niemal całą z włosów obnażył, świeciła jak kość słoniowa, a po bokach tylko puszek biały ją otaczał. Nos rzymski, suchy i kształtny spuszczał się nieco na wargę wąsem przysłoniętą; część spodnia twarzy była proporcyonalną i równie harmonijną jak całość tego męzkiego oblicza. Oczy oprawne pięknie, wypukłe, pomimo otaczających je zmarszczków, patrzały jeszcze śmiało, jasno i bystro. Wiek nie mógł zniszczyć tej piękności, której resztki obudzić mogły jeszcze podziwienie. Na twarzy panował wyraz smutku i dumy.
Ruch i postawa zdradzały w nim człowieka, co nawykł był i czuł, że się urodził, aby rozkazywać. Patrzał z góry; coś, jakby ironiczny uśmiech czasem zadrgał mu na wargach. Szedł i stawał i patrzał, a potem szedł znowu. Posłuszny pies oglądał się na pana i nie śmiał pośpieszyć naprzód, kroki swe mierząc do jego chodu.
Ubiór miał na sobie bardzo prosty, buty długie myśliwskie po kolana, kurtkę z grubego sukna szaraczkową, maleńką torebkę z siatki na ramieniu, dubeltówkę na pasku. Stalowy łańcuszek od zegarka wymykał się z pod zapiętej sukni, a z kieszeni wyglądała chustka. Po wydęciu drugiej poznać było łatwo, iż miał w niej książkę. Przy torbie utroczone trzy słomki świadczyły, że powracał z polowania, które mu się poszczęściło. Zwolna wszedłszy na pagórek, ciągle stając po troszę, nie śpiesząc się ani oglądając, wsunął się tak w ciemną bramę, w której gdzieś sowa spłoszona skrzydłami w górze zatrzepotała, a pies w górę zadarł głowę. Stary wyżeł w dziedzińcu zbudził się, wstał i strzepnąwszy śpieszył naprzeciwko pana.
Młody chciał go przywitać na pół drogi, ale nie przyjmując jego grzeczności, podbiegł stary do przybywającego, naszczekując radośnie i przysunął mu się do ręki, która go pogładziła. Z drugiej strony zazdrosny towarzysz dopominał się także o dowód łaski, i oba skacząc i szczekając wprowadzili tak idącego w dziedziniec.
Szczekanie obudziło znać we wnętrzu kogoś, bo słychać było stuknięcie drzwiami i na ganku ukazał się człeczek maleńki, w długiej kapocie, mniej więcej tego wieku co przybyły, równie łysy, ale rysów twarzy pospolitych i smutnych, a znudzonych.
— Staszuk! — odezwał się idący — weź dubeltówkę i torbę... słomki oddasz Katarzynie.
To mówiąc stanął pan i zdjął z ramienia strzelbę. Pod murem była stara ława kamienna, wyciągnął ręce i usiadł na niej.
Przybliżył się Staszuk witany serdecznie przez psa, na co jakoś nie bardzo zdawał się zważać, był bowiem widocznie w złym humorze, przyjął strzelbę, torbę, popatrzał na słomki i pokiwał głową tylko.
Z uśmiechem wpatrzył się weń przybyły.
— Wstydziłbyś się stary piecuchu — odezwał się głosem wesołym, ale nieco szyderskim — wiosna tak śliczna, wieczór tak piękny, a ty w zadusze siedzisz i kwasisz się.
Staszuk ruszył ramionami.
— Cóż mam bąki zbijać? siatkę wiążę.
— Odetchnąłbyś powietrzem zbijając bąki.
Machnął ręką Staszuk i w milczeniu zabrał się do domu, ale odwrócił się w pół drogi.
— Upiec słomkę?
Na to nie otrzymał odpowiedzi, przybyły sparł się na ręku i zadumał. Oba psy siadły przed nim. Młodszy zaczepiał starego, który nie miał ochoty do zabawy, patrzał jakby stęskniony na pana.
Wieczór był w istocie dziwnie piękny, spokojny i wesoły. Świergotanie ptastwa układającego się do noclegów, śpiewy słowików na gniazdach, nawet krakanie choralne żab w błotku za zamkiem, woń świeżo rozpuszczonych brzóz i młodych pączków lasu, napełniały powietrze jakiemś życiem, które i w człowieku budziło do niego ochotę. Stary zdawał się tego doznawać, słuchał, dumał, używał. Nie chciało mu się wnijść do domu, aby nie wychodzić z tego zaczarowanego koła, którym go opasywała natura.
Po chwili, w ganku ukazał się Staszuk z rękami w kieszeniach, z pewnym rodzajem politowania spoglądający na pana. Wyraz jego twarzy przypominał niańkę przypatrującą się zabawiającemu dziecku. Ale stary nie widział go, ani nań zważał.
Staszuk znikł wkrótce. Słońce zachodziło i za lasami już tylko świeciło jaskrawo; zamek, wzgórze, cały krajobraz okryły cienie wieczorne. Ucichły śpiewy i świergotania, oprócz żab i słowika.
Stary wstał zwolna i krokiem niepewnym skierował się ku gankowi.
Schodki pokruszone i wytarte wiodły do drzwi ogromnych sieni, których połowa tylko była otwarta. Sień sklepiona obszerna też, ale pusta, za całą ozdobę miała niegdyś zawieszoną u sklepienia latarnię bez szkła, pyłem okrytą. Kamienne schody z niej wiodły na pierwsze piętro. Starość ich dowodziła prostota budowy i ciasne rozmiary. Przybyły wchodził niepotrzebując patrzeć, machinalnie, jak człowiek nawykły do codziennego ich przebywania. U góry przy drzwiach pół już otwartych stał już Staszuk, czatujący na wracającego. Nie powiedzieli jednak do siebie ni słowa.
W przedpokoju sklepionym, jak wszystkie izby zamkowe, było widocznie gospodarstwo Staszuka, który tu miał stoliczek u okna, a w drugim końcu za wypłowiałym parawanem papierem okrytym — sprzęt, który chciał ukryć przed oczyma ludzkiemi. Jak tu, tak wszędzie znać było opuszczenie smutne. Drzwi ledwie się przymykały, podłoga pogniła świeciła dziurami. Okna okrywał pył oddawna nietknięty.
Za tą izbą następowała druga obszerniejsza znacznie z oknami na dwie strony i kominem ogromnym. Tu stary sprzęt rozsypany po kątach ginął w wieczornych mrokach. Niedobrane te resztki z dawnych wieków, godziły się z sobą tem tylko, że wszystkie były zużyte i stare. U jednego z okien widać było stolik z kilku książkami i na ścianach wisiały wysoko ciemne portrety w ramach czarnych i niepomiernych. Na kominie zegar poważny nieodzywał się już oddawna. Około niego para naczyń otłuczonych zdawała się przeznaczoną na kwiaty. I w tym pokoju nie zatrzymał się przybyły, przeszedł go zamyślony i skierował się na prawo przez drzwiczki ciasne, do sypialni.
Staszuk szedł za nim zwolna, gładząc łysinę.
W sypialni stało łóżko ubogie i skromne, stół i szafa, trochę przyborów myśliwskich rozwieszonych było na ścianach. Jedną z nich zajmowała stara szafa gdańska popsuta i na nowej już, ledwie ociosanej, nodze oparta.
Stare krzesło z poręczami wysokiemi czekało jakby na swego pana, który siadł, a pies przybyły z nim zbliżył się i głowę mu położył na kolanach.
Staszuk stanął jak wryty w progu. Nie musiało to być zwyczajnem, gdyż po chwili podniósłszy nań oczy, pan spytał:
— Czegóż ty chcesz odemnie, Staszuk?
Zmilczał nieco sługa, pogładził się po głowie, chrząknął.
— Czego ja chcę — rzekł — to pan tego nie lubi; a no, jakiś list jest.
— List? gdzież? jaki? — z niecierpliwością począł pan.
Staszuk mrucząc zbliżył się do stolika, podniósł okrywające go sukno i dobył kopertę, którą położył przed panem.
W pokoju był mrok, wziął ją w rękę niechętnie myśliwy, spojrzał i położył nierozpieczętowaną.
— Któż to przywiózł? — zapytał.
— A, posłaniec... czeka na odpowiedź — począł schrypłym głosem stary sługa — tylko co pan wyszedł w las, gdy przybył. Nie było go czem nakarmić, tom go spać położył.
— Świecy — odparł żywo nieodpowiadając nic pan i rozerwał kopertę, usiłując list dobyty choć o mroku przeczytać.
Staszuk tymczasem śpieszył po świecę, którą przyniósł, gdy list już był raczej odgadnięty, niż przeczytany. Myśliwy nasz chodził po ciasnej sypialni, wyszedł z niej do pierwszej izby i mierzył ją szerokiemi krokami. Czoło namarszczyło mu się mocniej jeszcze.
Sługa z rękami w tył założonemi ustawił się w progu i czekał.
— Posłaniec się dopomina o odpowiedź — rzekł po przestanku.
— Powiedz mu niech idzie do djabła! — wybuchnął stary — odpowiedzi żadnej nie będzie.
Nie ruszył się Staszuk, gładząc tylko żywiej po łysinie.
Gdy w przechadzce swej zwrócił się ku niemu twarzą pan, spojrzeli na siebie.
— Czego stoisz?
— A cóż, mam mu powiedzieć, ażeby szedł do djabła? hę?
I pomilczawszy dodał:
— A pięknie to będzie? Widział, że pan powrócił? Hę? Cóż ludzie pomyślą? że pan odpowiedzieć nie chce bratu? Po cóż się to zdało, żeby cały świat bajki sobie z tego plótł. I to trzeba, żebym ja głupi mądrego pana uczył, żeby odpisał dwa słowa, a ludziom się na pośmiewisko nie dawał. Po cóż to? po co?
Rękami zamachnął i umilkł.
Pan nań popatrzał i nie mówiąc nic poszedł do stolika. Staszuk mu przyniósł świecę. Szybko nakreślił słów kilka z widoczną niechęcią, i oddał je milczący. Sługa wyniósł się natychmiast, lecz nie zszedłszy ze schodów, powrócił przestraszony.
Zobaczywszy go, myśliwy, który się znowu przechadzał, stanął.
— Co się stało?
— A no, niedoczekał się pono odpowiedzi, i jedzie — krzyknął zdyszany Staszuk.
Na te słowa drgnął i ruszył się żywo myśliwy.
— Nie ma mnie w domu! rozumiesz!
— Nie może być, nie może być — począł Staszuk — czyż ja... (tu schylił mu się do kolan), czyż ja was mam prosić o to, abyście brata przyjęli? panie?
Spojrzał mu w oczy. Wtem gwar się wszczął w dziedzińcu; psy nie nawykłe do obcych, szczekały. W bramie ukazało się dwie postacie, niepewne, czy dalej iść mają. Staszuk nie słuchając odpowiedzi wybiegł ku nim. Psom nakazał milczenie i z wielką powagą począł się zbliżać ku bramie.
Oczekujący nań tutaj byli... pan i sługa. Pierwszy z nich po podróżnemu ubrany, nieco młodszy od myśliwego, podobnych do niego rysów, ale mniejszego wzrostu i twarzy zmęczonej i zwiędłej, z dziwnym wyrazem przypatrywał się miejscu, w którem się znajdował. Służący w liberyi z odkrytą głową zdawał się równie zdziwionym, widząc pana dobijającego się do takiej ruiny.
Staszuk skłonił się nizko, ale z miną zafrasowaną.
— Wszakże pan Krzysztof jest? — zawołał z niecierpliwością przybywający — prowadź mnie do niego.
Sługa oczyma wskazał na liberyę, jakby dawał do zrozumienia, że przy niej nie miał ochoty mówić obszerniej.
— Jest pan, ale trochę słaby — rzekł.
— Przecież mnie przyjąć może! — odezwał się postępując parę kroków naprzód przybyły. Odwrócił się do służącego i dodał:
— Wróć do powozu i tam czekaj. Tu nie ma dokąd zajechać.
Posłuszna liberya znikła w ciemnościach bramy, a stary sługa twarz zmienił, widocznie stał się swobodniejszym.
— Niech-no pan nie zapomina — szepnął — że z nim trzeba wiedzieć, jak gadać.
Przestroga ta przeszła jakby niesłyszana. Żywym krokiem śpieszył ku gankowi podróżny, ale do sieni wszedłszy, jakkolwiek nie miał ochoty do rozmowy, musiał go spytać o dalszą drogę.
— Na schody proszę — rzekł sucho Staszuk.
Zawahał się nieco z jakimś wstrętem przybyły, ale poszedł śpiesznym krokiem. Widać było, że się na odwagę zbierać musiał, i że mocno wzruszony dopełniał niechętnie, co mu się zdawało koniecznem. W progu izby, po której się przechadzał pan Krzysztof, stanął podróżny. Spojrzeli na siebie zdala, żaden z nich nie ważył się na słowo.
— Przybywam do ciebie — rzekł w końcu złamanym głosem od progu podróżny — przybywam jako brat podać ci rękę. Spodziewam się, że jej, ani mnie, nie odepchniesz.
Nastąpiło milczenie.
— Ani odepchnę, ani uścisnę — począł głosem podniesionym gospodarz — nie zapomniałem, że waćpan jesteś mi bratem, że ta pustka jest moim domem, w którym żadnemu gościowi nie odmawiam przyjęcia, ale i o tem nie zapomniałem też, iż nasze drogi od dawna się rozeszły, że jesteśmy braćmi z imienia, ale nie życiem, nie obyczajem, że ja jestem głową rodziny, i żem w waćpanu nie znalazł należnego mi posłuszeństwa.
Stojący w progu uśmiechnął się.
— Rozmówmy się raz po ludzku — rzekł postępując krok i oglądając się po izbie oświeconej brzaskiem wieczora z jednej strony, a blaskiem świeczki z drugiej.
— Słucham — wtrącił gospodarz poważnie.
— Zdaje mi się, że jestem w wieku, który uwalnia mnie od kurateli braterskiej, obaśmy pełnoletni.
— Tak, ale głowa rodziny jest nią dopóki żyje, z prawa i zwyczaju szlacheckiego należy się jej poszanowanie i posłuszeństwo, lub rodziny nie będzie — mówił Krzysztof.
— Poszanowanie, zgoda — rzekł przybyły — ale posłuszeństwo, nie. Na dowód, że się do obowiązków rodzinę łączących poczuwam, przybyłem tutaj.
— Po co? — przerwał gospodarz — aby mi spokój zamącić? Spodziewam się — dodał ironicznie — że nawrócić mnie nadziei waćpan nie masz, ani się uniewinnić nie spodziewasz. Obrałeś sobie drogę, jaką chciałeś, idziesz nią, nikt ci się nie sprzeciwia! Z Panem Bogiem! a mnie zostawcie gdzie jestem i jak jestem.
— Godziło się przecież choć spróbować — począł przybyły.
— Czego? — ofuknął prawie gniewnie brwi marszcząc gospodarz.
Rozmowa rozpoczęta z pewnem z obu stron pomiarkowaniem, przybierała niemal z każdem słowem ton coraz gwałtowniejszy. Bracia mieli jeden charakter. Starszy, pan Krzysztof, inaczej go tylko w sobie wyrobił, w gniewie jego nawet było coś poważnego i szlachetnego; u drugiego miał on pospolitszą daleko cechę i gminniejsze formy.
— Czego? — powtórzył gospodarz — czego próbować?
— Wyciągnąć was z tej pustki i wyleczyć z tego dziwactwa — odezwał się drugi.
Śmiech ironiczny, wymuszony, przerwał mu mowę; pan Krzysztof zdawał się wyrastać, tak się rozprostował i dumnie podniósł głowę.
— Waćpan, panie Pawle! leczyć mnie! waćpan mnie dawać nauki! a! to mi się podoba! — krzyknął, rękami biorąc się w boki.
— Dlaczegóż nie; młodsi starszych uczyć muszą, gdy starsi dziwaczą.
— Waćpan to zowiesz dziwactwem?
— A jakże to mam inaczej nazwać? jak? — począł Paweł — proszę pana brata nie gniewać się zawcześnie, a wysłuchać mnie raz cierpliwie.
Nie prosząc siadać brata, Krzysztof z pewnym rodzajem rezygnacyi rzucił się na krzesło przy stoliku, ręce sparł na nim i słuchać począł z ironicznym uśmiechem.
Paweł tak nieulękniony i niezrażony tem przyjęciem niegościnnem, postąpił kroków kilka naprzód, krzesło sobie przysunął, siadł na niem, obie ręce sparł na kolanach i pochyliwszy się ku bratu, mówił z pewnego rodzaju gorączką i pośpiechem.
— Z dawnych splendorów i wielkości naszej rodziny nie zostało nam nic, oprócz imienia i długów...
— Długi co do grosza spłaciłem! — zawołał dumnie Krzysztof.
— Tak, i nie zostało nam właśnie dlatego nic, żeś waćpan płacił i to, czego nie należało płacić lichwiarzom.
— To jest waćpana zdanie, coś z szlachcica przerobił się na... plebejusza i robigrosza — krzyknął Krzysztof — dla was pieniądz wszystkiem, dla mnie honor. Szlachcie płaciłem za rodziców do grosza, aby łajdaki znały cośmy za ludzie i czuły różnicę, jaka jest, była i będzie między nami. O cześć niepokalaną imienia mi szło, dlatego ostatnią zdjąłem koszulę, straciłem wszystko, ale mi nikt nie powie, że na mnie szeląg stracił. Jeśli w tem była lichwa i podłość, co od nas wyciągano, tem gorzej dla tych, co nas ograbili; myśmy czyści.
— Tak, i goli — rzekł szydersko Paweł.
— Tak — przerwał Krzysztof — i wy gołemi być nie umieliście, dlategoście woleli się zaszargać.
— Wolałem pracować — odparł Paweł — i dorobiłem się pracą, a waćpan wolałeś próżnować i mrzesz z głodu w tej pustce.
Krzysztof słysząc to ruszył ramionami.
— Któż to waćpanu powiedział, że ja mrę z głodu, i kto go prosił, abyś mnie ratował? Ja ani rady, ani ratunku nie potrzebuję. Żyję tu szczęśliwy, swobodny, zachowawszy godność moją, gdy waćpan coś świniami, bydłem, łojem i słoniną handlował, masz miliony, o które ja nie dbam, i na które... pluję.
Oczy czarne pana Pawła błysnęły gniewem, podskoczył na krześle.
— Tak! tak! nie kryję się z tem: handlowałem świniami, bydłem, słoniną, jeździłem na wózku sam sobie furmaniąc, spałem nieraz w chlewie, ocierałem się o najbrudniejszych ludzi, skąpiłem sobie i od gęby odrywałem, dlaczego? aby być niezależnym, aby rozkazywać i tych co mną gardzili widzieć czapkujących mi.
Pan Krzysztof prychnął szydersko, nie odpowiadając nic, zdjął z nad stolika zawieszoną nad nim fajeczkę krótką, nałożył ją brzydkim tytoniem i palić zaczął spokojnie. Paweł na chwilę zamilkł, gospodarz powagę swa odzyskał, gniew go odszedł; był spokojny.
— Wolałeś więc waćpan być, z pozwoleniem, świniopasem, niż szlachcicem... na zdrowie! ja wolałem być godnym moich przodków i zamknąć się w tej ciszy lasów; nie ma między nami nic wspólnego; niewidzieliśmy się kilkanaście lat, cóż to znowu za fantazya waćpanu przyszła ścigać mnie tutaj?
— Litość! — zawołał Paweł.
— Co? litość? nademną? — oburzony porwał się Krzysztof stukając pięścią o stół — i ty mi to śmiesz mówić! Litość, nademną! Ale ja — ja jestem cobym się mógł nad tobą litować, coś starą tarczę Pobogów zwalał w błocie, coś się ożenił z...
— Ani słowa przeciw mojej żonie!
— Mieszczanka jest, kupcówna jakaś; ożeniłeś się dla grosza, tak, jak pracowałeś dla grosza, tak jak wszystko święciłeś dla grosza... Dla niego stałeś się żydem, faktorem, handlarzem. Nie znam cię za brata.
— No? nie jest-że to szał z obłąkaniem? — odparł ręce na piersiach zakładając i wpatrując się w brata, Paweł.
— Pytam się ciebie jeszcze raz, czego chcesz odemnie? — rzekł Krzysztof.
— Chcę cię ztąd wyciągnąć! słuchaj, żal mi cię — począł Paweł — tak jest. Nie obrażę się z ust twoich najniemilszemi wyrazy. Miarkuj się sam. Przyczyniż to blasku tarczy twéj, że się na cały świat gniewasz; zakopałeś się na puszczy, nic nie robisz i za życia dobrowolnem samobójstwem ze społeczeństwa się wyłączasz.
— Tak! — wybuchnął Krzysztof — bo wasze społeczeństwo zgniłe, obłąkane, zatrute, nie jest mnie godnem, bo ja w niem ani z niem wyżyćbym nie mógł; bo między mną a niem, tak jak między mną a tobą, nie ma i nie może być stosunku żadnego.
To mówiąc, podniósł się jakby natchniony, rzucając fajkę o stół. Rozbiła się na nim w kawałki.
— Ty to zowiesz społeczeństwem — krzyknął — to gromada bydła, to stado zwierząt, co idzie na paszę razem i od wilka się broni wspólnie, ale się bije rogami, gdy niebezpieczeństwo przechodzi. Z tej kupy, którą wiąże interes, zwietrzało, uciekło co było szlachetniejszem i lepszem. Zaparliście się wszystkich tradycyj przeszłości i okłamaliście je potwarzą; mówicie o postępie, a idziecie wstecz do bydląt!! Przyznam się, że wolę głodem mrzeć, niż iść z wami razem jeść trawę. Mylę się — dodał — wy jecie jak Lukullus, mieszkacie jak sybaryci, używacie życia i nadużywacie, w tem wasz jedyny cel, to wasza jedyna dążność. Dajcież mi umrzeć anachoretą umiejącym pogardzać tą strawą, tym zbytkiem, temi rozkoszami i położyć się w grób sercem bijącem ku wielkim czynom i wielkim rzeczom, wiernym mej krwi, rodowi, imieniowi i idei.
Paweł się rozśmiał.
— Choć drukować! dalipan — zawołał — ślicznie deklamujesz; ale to są słowa puste. My bydło... niech tak będzie, a ty jesteś trup; wolę być żywem bydlęciem, niż umarłym człowiekiem.
— Na zdrowie! — odparł siadając Krzysztof, podparł się na ręku i patrzał w okno — kończ waćpan — dodał — słucham.
Na to wezwanie Paweł nie odpowiedział, wstał z krzesła zadumany i począł się po izbie przechadzać.
— Nie ma sposobu z tobą mówić, ani się zrozumieć — dokończył po przestanku. — Sądziłem, że lata zmieniły twój sposób widzenia rzeczy i ostudziły cię trochę. Znajduję cię takim, z pozwoleniem, szaleńcem, jak gdyśmy się rozstawali. Ubolewam, płaczę, rozpaczam, abym mógł nawrócić...
— Toś sobie był powinien z góry powiedzieć — spokojniej wtrącił Krzysztof — waćpan się mogłeś mienić i zmieniać wedle potrzeby i stosownie do ludzi, z którymi żyć chciałeś; ja mogłem pozostać sobą, bom żył z pustynią, lasem, Bogiem, sumieniem, ciszą i smutkiem moim. Budziłem się z tą samą myślą, z którą się kładłem, wierny jej i prosząc Boga, abym się jej nie sprzeniewierzył. Powiedz-że mi, dlaczego ja nie szedłem ciebie nawracać, a dlaczego ty przychodzisz z tem do mnie?
— O! to ci łatwo wytłómaczę — zawołał Paweł — bo mimo wzgardy, odepchnięcia, milczenia, czułem się bratem twoim, bo mi w sercu miłość i pamięć została, a tyś był dumnym trupem bez przywiązania do nikogo i wyparłeś się mnie dla tego, że inną poszedłem drogą.
Krzysztof spojrzał nań z niewysłowionym wyrazem ironii, gniewu i ciekawości.
— Wyrzecz-że się tej słabostki — rzekł cicho — wam ludziom praktycznym i rozumnym miłość nie przystoi; my to trupy kochamy tylko, wy handlarze powinniście nic oprócz grosza nie kochać.
Paweł ruszył ramionami; zdawał się rozpaczać już o dalszej rozmowie, chwycił za kapelusz, ale go położył natychmiast.
— Nie — rzekł spokojniej — my z sobą mówić ani się rozumieć nie możemy. To rzecz daremna; więc pozwól, jako brat starszy i głowa domu, abym ci się po kilkunastu leciech wyspowiadał z tego, com zrobił, jakie jest położenie moje. Wiem o tem, żeś się tak dobrowolnie odciął od świata, iż nie pozwalasz sobie nikomu powiedzieć nic o tem, co się na nim dzieje. Jestem pewny, że o mnie, o mojej rodzinie, oprócz tego com ci gwałtem narzucił do wiadomości, nic wiedzieć nie możesz.
— Nie ciekawym! nie chcę! Co mnie obchodzą dzieci nowego świata, do którego ja nie należę. Idźcie swą drogą, a mnie moją zostawcie.
— Gwałtu ci nikt nie zada — odparł Paweł siadając znowu — ale nie zgrzeszysz słuchając.
Krzysztof zamilczał.
— Wiesz, jakeśmy się rozstali — mówił Paweł — ty sobie zostawiłeś tę pustkę z kawałkiem lasu, ja małą sumkę, jaka po opłaceniu długów uratowaną została. Powtarzam ci, gdyby nie twoja dobroduszność i duma, mnie i tobie byłoby po wiosce zostało. Lichwiarze ograbili nas.
— O tem proszę zamilczeć — wtrącił Krzysztof.
— Milczę — mówił Paweł — zgoda. Tyś się zakopał w życiu konteplacyjnem, ja poszedłem świniami handlować. Moją żonę poznałem w małem miasteczku, była córką handlarza jak ja; podobała mi się, ożeniłem.
— Z posagiem — rzekł Krzysztof.
— Posag nie przeszkodził, ale mniej po niej wziąłem, niż sądzisz i nie żeniłem się z nią dla samego posagu, ale żeby pracować we dwoje.
— Ślicznie! wybornie — rozśmiał się Krzysztof — wnuk wojewody, syn kasztelana, człowiek, w którego rodzinie są buławy i laski, wziął prostą dziewczynę, pierwszą z brzega!! Z wodza stałeś się ciurem. Chciałem cię oddać do wojska.
— Wiesz, żem do niego powołania nie miał — mówił Paweł cierpliwie — na męczennika też, jak ty, nie czułem się stworzony. Praca mi się poszczęściła, dorobiłem się znacznego majątku, przyjeżdżam ci oznajmić, żem odkupił Pobogowszczyznę, Zebrzany, Złotowo i Wolę...
Spojrzał nań; Krzysztof się podniósł bledniejąc. Pawłowi uśmiech przebiegł po ustach.
— Tak jest, na świniach dorobiłem się praojcowskiej siedziby; odkupiłem, co ofiarność ich i nieopatrzność strwoniła. Czy i to masz mi za złe?
— Winszuję waćpanu — zimno z ukłonem ceremonialnym, rzekł Krzysztof, są ceny, za które najdroższy skarb za drogi. Bardzo winszuję, trzeba będzie stu lat, aby waćpanu zapomniano, w jaki sposób do tego majątku przyszedłeś!
— W jaki? pracą! — wybuchnął Paweł — pracą.
— A! waćpan to nazywasz pracą! — śmiał się gospodarz. — Handel nie jest pracą, jest umalowanem oszukaństwem i lichwą.
— Co za pojęcia!
— Dosyć tego — wtrącił Krzysztof — wam się zdaje przesądem i ciemnotą, że nam prawo broniło mierzyć łokciem i kwartą. To było święte prawo, to było prawo moralne, rycerzowi i człowiekowi poświęcenia, zdobywać grosz w ten sposób nie godziło się, z olbrzyma stawał się karłem, z pana sługą, z czystego brudnym, myśmy rzucali pieniądze dla ciżby, ale się po nie nie schylali, myśmy się umieli obejść bez grosza, bez łoża, bez sukni; chodzić w łachmanach królewskich i być panami w łachmanach. Dla nas wielkość nie zawisła ani w złocie, ani w dostatku; wy tego narzędzia potrzebujecie do podniesienia się, bo o swej sile dźwignąć się nie możecie.
— Deklamacye — rzekł obojętnie Paweł — deklamacye, mam syna dwunastoletniego i córkę dziesięcioletnią.
— I wychowujesz oboje na ludzi praktycznych — syknął Krzysztof — to naturalne, syn niech kiszkami baraniemi handluje, a córkę uczcie, aby w sklepiku zasiadła i umiała doń ściągać ludek Boży. Macie miliony, ale to mało, trzeba więcej, zawsze więcej, więcej coraz, gromadźcie, kapitalizujcie, drzyjcie skóry z biednych ludzi, śmiejcie się z głupich.
Przerwał nagle i zbliżywszy się do stołu, wysunął szufladę, Paweł sądząc, że z niej coś dobędzie, czekał, lecz omylił się; dostał z niej pan Krzysztof nową fajkę, którą sobie nakładać począł, i siadł, aby ją zapalić.
W ciągu tej rozmowy, wieczór nadszedł ciemny, noc prawie, mrok zaległ sklepioną izbę, oświeconą jedną świeczką łojową. Paweł ochłonąwszy i hamując się miał dalszą rozpocząć rozmowę, gdy w progu zjawił się Staszuk.
— Dano do stołu! — odezwał się gładząc wedle zwyczaju głowę — dano do stołu!
Krzysztof spojrzał zdziwiony razem i nieco gniewny.
— Nie śmiem pana brata prosić na moją wieczerzę, bardzo skromna.
— Ja świniami handlując — rzekł Paweł — do wszystkiego przywykłem.
— A więc, proszę ze Staszukiem na wieczerzę, bo ja dziś nic jeść nie będę, najadłem się już dosyć. — Wskazał ręką na drzwi! — Proszę! bardzo proszę. Nie jestem głodny.
— Nie chcesz usiąść nawet ze mną?
— Wcale nie, lecz jeść nie mogę, a zostać sam z sobą pragnę. Staszuk zaprowadzi do stołu.
Zawahał się pan Paweł, lecz namyśliwszy, wyszedł z pokoju.





ROZDZIAŁ II.

Staszuk przez sień przeprowadził milcząc gościa do drzwi przeciwnych tym, któremi się wchodziło do mieszkania pana Krzysztofa, otworzył je i znaleźli się w niewielkiej izbie, wpośród której stał stolik na dwie osoby nakryty, i dwa przy nim proste stołki. Z boku, na mniejszym stoliczku, były ułożone talerze i naczynia wcale niepoczesne, poszczerbione, ale stare.
Sługa snać wystąpić pragnął, gdyż gruby obrus był świeżuteńki i składy na nim od leżenia bardzo znaczne, prosta karafka bez korka zawierała wodę, mała szklanka, widelec i nóż żelazny, srebrna od zużycia zcieniała łyżka, solniczka szklanna, lichtarz mosiężny ze świecą, kawałek chleba razowego, polewane talerze wiejskie, całą stanowiły zastawę.
Przed jednem z dwóch nakryć w misce widać było jakąś polewkę i chochlę blaszaną szarą. Milcząc siadł pan Paweł podpierając się na ręku. Staszuk popatrzał nań.
— Mogę służyć krupniczkiem, czy kieliszkiem wódki przed nim? — odezwał się. — Wódka prosta, ale nie śmierdząca, bo wina u nas nie ma, a piwo kwaśne.
— Dawaj wódki! — krótko odezwał się Paweł i rękę wyciągnąwszy, nalany kieliszek wychylił szybko.
— A krupnik?
— Daj co masz — trochę niecierpliwie dołożył gość — nie jestem rozpieszczony.
Staszuk milcząco zaczął nalewać na talerz, postawił go przed panem Pawłem, i z rękami założonemi w tył stanął, oddaliwszy się ku drzwiom. Gość jadł chciwie, ale nie myśląc i widocznie jeszcze pod wrażeniem rozmowy, którą przebył. Stary sługa znikł po chwili powrócił z miską nakrytą, na której ukazała się po odsłonięciu słomka pieczona.
Widocznie rad był zawiązać rozmowę, bo spełniwszy swe obowiązki, poprawiał co chwila ciągle co wcale nie potrzebowało poprawy, krzątał się i chrząkał, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Udało mu się to, gdyż Paweł z zamyślenia wyszedłszy, westchnął, popatrzał nań i zdawał wyzywać na słowo.
— Niech pan go nie jątrzy i gniewa — szepnął Staszuk — on to odchoruje; do czego się to przydało. Starego nie przerobicie, to daremnie, dajcie mu w pokoju tak żyć, jak dotąd.
— Nic się nie odmienił — rzekł jakby sam do siebie pan Paweł.
— Ani na włos, harda dusza w ubogiem ciele — mruczał sługa — dajcie mu pokój, my już tu dobijemy się do brzegu, do którego niedaleko. Co jego świat obchodzi! on żyje przeszłością, z książkami, w lesie, z drzewami, z psami, jemu nic więcej nie potrzeba.
— Aleby mógł żyć tam samo wygodniej i milej u umie w Pobogowszczyznie, albo w Złotowie.
Staszukowi oczy zabłysły i o mało talerza, który w ręku trzymał dla formy, nie puścił.
— A no w Pobogowszczyznie ten luter siedział, a w Złotowie przechrzta — zawołał.
— Tak to było, alem ja i Pobogowszczyznę i Złotów i wszystko odkupił.
Staszuk się przeżegnał, uśmiechnęły mu się usta, jakieś rozrzewnienie odmalowało się na jego twarzy pomarszczonej i smutnej, nie myśląc zbliżył się machinalnie do siedzącego, pochwycił go za rękę i pocałował staruszek.
— Mój panie, gdy umrę, każcie mnie tam pochować, jam się w Złotowie urodził! — zawołał.
— Przyjdźcie tam lepiej żyć — rzekł sucho Paweł — namów na to pana, dam wam dom i wszystko czego potrzebować może.
Staszuk głową potrząsł.
— Ani ja, ani pan, ani w świecie nikt go na to nie namówi — rzekł cicho — o tem nie ma co myśleć, na niczyjej łasce żyć, choćby na królewskiej nie zechce i nie będzie. Zrośliśmy się z tą pustką i z tym lasem.
— Z czegóż żyje? — zapytał Paweł.
Sługa ramionami ruszył, usta wykrzywił, po łysinie się pogładził.
— Co tam to nasze życie kosztuje? — począł powoli. — Jest nas tu czworo wszystkiego, jaśnie pan, ja, Katarzyna i chłopak wisus, co przy koniach, ot i wszystek dwór... To się z lasu cokolwiek co rok sprzeda albo kłód, albo drzew, albo tam jakiego materyału, to bywało trochę dziegciu się wypędziło, ot i tak się bieda klepała i klepie. Żebyśmy głodem marli, nie powiem, albo żebyśmy w rozkoszach opływali, także nie, pan, gdy pora po temu, całe dnie na polowaniu, nie bez tego, żeby co nie przyniósł na kuchnię. Skórki się sprzedało. Na złą godzinę resztki srebra co było jeździłem do miasteczka sprzedawać, ale już od dwóch lat jakoś się obchodzimy. To panie, żelazny człowiek, a złota dusza. On wszystko zniesie, będzie żył o kawałku razowego chleba i o wodzie, i nic mu, a o drugich się troszczy tylko. Jak mało, będzie zmyślał, że chory i jeść nie może, aby nam zostawić. Nigdy nie zamruczy, nie poskarży się nigdy.
Westchnął stary.
— Z kimżeście żyli?
— Z kim? — rozśmiał się smutnie stary — a no, pan najwięcej z psami i z książkami swemi i z sobą. Bywał u nas czasami Łowczy, to mu się kilka lat temu zmarło, jeździł czasem też kanonik, i ten już nieboszczyk. Teraz proboszcz rzadko się pokaże staruszek, a i temu zawsze pan przypomina: „o starych rzeczach mówić będziemy, o nowych nie mam ochoty.“ Proboszcz kilka godzin zabawi i wraca. Jeden ekspens cośmy mieli, to, że na święta i na niedziele do kaplicy kapucyna sprowadzał, ale to tam się zbyło drwami od klasztoru.
Pan Paweł słuchał z zajęciem.
— Jak sądzisz, nie da się namówić do mnie? żal mi go.
Staszuk głowę spuścił, oczy mu powieki przysłoniły, milczał długo, ręką nagle potem zamachnął.
— Chybaby Bóg cud uczynił — mruknął smutnie.
Prędko skończywszy niewytworne jedzenie, gość wstał.
— Mój drogi — odezwał się — daj ludziom, którzy na gościńcu stoją, po kieliszku wódki, gdy księżyc zejdzie pojadę. Chcę jednak jeszcze spróbować szczęścia.
Mówiąc to, wyszedł pan Paweł i skierował się znowu ku izbie, w której zostawił brata, ale tu go nie było. Drzwi od sypialni stały zamknięte. Począł chodzić głośno po sali, mając nadzieję, że tem wywoła Krzysztofa. Nie rychło jednakże ukazał się w progu z różańcem w ręku.
— Dziękuję za wieczerzę i pozwól się pożegnać — odezwał się pan Paweł. — Jakim jestem, Bóg niech sądzi, lecz ze złą myślą i sercem nie przyszedłem do ciebie, panie bracie, przyjęliście mnie, jak — psa... Nie gniewam się, słowo tylko jeszcze.
Krzysztof milczał długo.
— Co za słowo?
— Jest temu lat piętnaście, przed naszą ostateczną ruiną, nikomu to nie tajne, mieliście szczere przywiązanie do panny Wandy Romińskiej...
Usłyszawszy to imię, Krzysztof zbladł i wyprostował się.
— Odmawiam waćpanu prawa wchodzenia w moje uczucia i serce... dosyć...
— Panna Wanda musiała wyjść za hrabiego Eugeniusza... i dziś jest bezdzietną wdową...
Paweł uśmiechnął się patrząc na brata, który w tej chwili, zawołał śpiesznie po dwakroć: — Dobranoc, żegnam! dobranoc!
I drzwi od sypialni zatrzasnął. Paweł postał jeszcze i wolnym krokiem zwrócił się do przedpokoju.
W sypialni otworzyło się okno, wieczór był wiosenny, a raczej noc pół senna, pół ciemna, bo natura rozbudzona do życia spać długo nie ma czasu, część nieba jaśniała nadzieją jutrzenki, powietrze było przejęte wonią liści młodych, słowiki śpiewały, żaby wtórowały im wrzaskliwie; w dolinie i lasach cisza zaległa głęboka. Pan Krzysztof wsparł się na ręku i zadumał smutnie, ta pora odrodzenia oddziaływała na niego, czuł się odmłodzonym wspomnieniami.
Z całej rozmowy z bratem zostało mu i utkwiło w pamięci jedno słowo: Wanda była wdową... On, co zerwał na zawsze z życiem i nadziejami, gniewał się sam na siebie, że kusiciel mógł go wyrazem jednym wprawić w niedający się zwyciężyć niepokój ducha.
Długie lata pracował nad sobą, ażeby właśnie ukoić w sobie uczucia, uśpić wspomnienie, zatrzeć obrazy, które pierwsze lata życia zostawiły, przewalczył i przecierpiał wiele, nim doszedł do zwycięztwa, a teraz, teraz jedno słowo, myśl jedna zburzyła ten cały gmach rezygnacyi, budowany powoli, po cegiełce. Gniewał się na brata, ale daleko więcej na samego siebie, odkrywszy, że był tak słabym, tak ułomnym, jak niegdyś. Cały niemal wiek pracy ciężkiej stracony...
Z ironicznym uśmiechem na ustach Krzysztof zbliżył się ze świecą do zwierciadła, jakby sam sobie chciał przypomnieć, że był starym, że mu już marzycielem zostać nie było wolno. Wypełzła głowa, zmarszczki, pomarszczone czoło, zwiastuny starości... zgasłe oczy... pokrywały jak popiół niedogasłe żary.
W myśli, w sercu, echem nieustannem, niepokojącem, odzywało się jedno i jedno:
— Wanda żyje i jest wolną.
Duszno mu było w izbie sklepionej, choć okno jej otworzył, a w dolinie głuchy turkot zwiastował odjazd natręta; party jakąś potrzebą gwałtownego ruchu, powietrza, swobody, pan Krzysztof wybiegł do pierwszej izby naprzód. I tu mu było zaciasno. Stojący w pośrodku stołek przypominał bytność brata, odsunął go w kąt ruchem gwałtownym. Rozbita fajka na stole świadczyła o rozmowie natrętnej, zrzucił jej szczątki w kąt na ziemię. Zdawało mu się, że się w ten sposób uwolni od natrętnych przypomnień, związanych z bytnością brata. Ale i to nie pomogło nic.
Stukotem zwabiony Staszuk, który już był zrzucił kapotę, na pół rozebrany zjawił się przestraszony w progu. Spojrzeli na siebie, pan Krzysztof chwycił za czapkę i szybko wybiegł z pokojów. Pociemku przeszedł wschody, spuścił się z ganku w podwórze, na którem psy śpiące zbudziły się niespokojne. Podwórzec był mu za ciasny, znajdował powietrze dusznem. Szybkim krokiem przeszedł ciemną bramę i znalazł się na pochyłości wzgórza pod zamkiem.
Niebo okryte blademi gwiazdami miał nad głową, w krzewach piały ciągle słowiki... świat był młody... a jemu życie się kończyło na próżnem, śmiesznem pragnieniu bezsilnem.
— Ten człowiek przyniósł mi z sobą szaleństwo — odezwał się sam do siebie półgłosem — chciał mi zatruć pokój i pomścić się. Uczynił to umyślnie, oddalając się rzucił mi tę strzałę Parta, wiedząc, że mnie nią rani.
Ruszył ramionami, sam się litując nad sobą.
— Rozumu! rozumu! spokoju! Wanda, po latach ośmnastu, Wanda owdowiała. Wanda, która żyła z nienawistnym człowiekiem i była zmuszona przyjąć życie, jakie jej los narzucił, nie może być Wandzią moich lat młodych! Krzysztof umarł, ona nie żyje dawno, kropli krwi, która naówczas krążyła w żyłach naszych, nie ma już w nich dzisiaj. To głupie wspomnienie tego co nie istnieje. Uczucia się nie odradzają, zerwane pasma spoić się nie mogą nigdy; wiek gasi wszystko.
A jednak...
Załamał ręce idąc bez celu w las znajomą ścieżyną. Psy nienawykłe do nocnych wycieczek, z obowiązku towarzyszenia panu, powyciągawszy się, poszły za nim. Starszy siadł zaraz w bramie, niechciało mu się tej przechadzki, ziewał i był tego przekonania, że stary pan powrócić musi wkrótce. Młodszy pogonił za nim dalej trochę i siadł także burcząc bezmyślnie. I on był tego zdania, że fantazya pańska trwać nie może.
Tymczasem pan Krzysztof znikł im z oczu. Biegł jakby sam przed sobą uciekał.
Zszedłszy dopiero z góry w dolinę ciemną i chłodną, stanął.
— Ale to szaleństwo — zawołał — ludzie ze mnie i ja sam z siebie śmiać się będą... Cóż mnie ma obchodzić wspomnienie? nic! Ten niegodziwy człowiek zażartował ze mnie, jak z dziecięcia, odgadł we mnie stare dziecko. Powinienem był przyjąć to zimno, nie dać znaku życia! Zamknąłem drzwi gwałtownie, mógł się domyśleć wzruszenia, szydzić będzie, i sprawiedliwie. Jestem dzieckiem mimo ostatków siwego włosa... Precz mary, precz!! dosyć.
Chciał się zwrócić miarkując krok ku zamkowi. Stał właśnie w miejscu, gdzie niedawno z nieociosanego dębu krzyż kazał postawić i nieopodal od niego ławę. Rzucił się na nią, czując się złamanym.
Nic nie mogło uwolnić od wspomnień, które go rojem obsiadły. Przeszłość stanęła przed nim tak żywą, jakby nie była przeznaczoną umrzeć nigdy i być pogrzebioną. Ujrzał się w rodzicielskim, pańskim domu, naówczas jeszcze otwartym dla całego świata i ożywionym życiem, jakie za tamtych czasów panowało. Wychował się w świetnych nadziejach. Stary ojciec widział w nim przyszłą domu kolumnę. Pan Krzysztof gasił całą młodzież współczesną.
Rodzice Wandy mieszkali o granicę od Pobogowszczyzny: Dzieci bawiły się razem i zakochały się, gdy o miłości pojęcia mieć nie mogły. Było to uczucie, którego początków napróżno szukał Krzysztof w mrokach najpierwszych lat życia. Śliczna dzieweczka z jasnemi włosami na ramionach, figlarna, wesoła, z oczkami niebieskiemi, jakby we łzach pływającemi, miała zawsze uśmiech na ustach, a smutek w źrenicy. Ten dwoisty wyraz jej twarzy, gotowy do wesela, przeczuwającej boleść, tkwił mu w pamięci. Wiek nie zmienił rysów Wandzi, dziecię wyrosło na dzieweczkę, nie straciwszy ani uśmiechu, ani łzy z powieki. Wśród tych lat nikli, rozstawali się, gubili i znajdowali, zawsze z coraz żywszem uczuciem przywiązania do siebie. Dziećmi zaręczyli się z sobą, starsi zamilkli, nieśmieli mówić, wstydzili się, a kochali. Potem miłość wezbrała, urosła i wylała się przez usta, i Krzyś powiedział jej, że ją kochał, kocha, i że ją jedną wiekuiście kochać będzie...
Rodzice widzieli może i widzieć nie chcieli, młodsi śnili przyszłość, ale czekać musieli. Wśród tych marzeń, jak piorun padła katastrofa ruiny majątkowej Pobogów. Rodzice Wandzi, dla których Krzyś był niegdyś partyą dla córki pożądaną, przelękli się nagle ubóstwa. Wandzię płaczącą wywieziono z domu, Krzyś, na którego spadł ciężar cały ratowania resztek mienia, ledwie ją mógł pożegnać. Dała mu znać o wyjeździe, nie wolno mu było widzieć jej w rodziców domu. Wieczorem, przez zagrodę sadu, do której przyszła Wanda ze starą ochmistrzynią litościwą, podali sobie ręce płacząc i poprzysięgając wiarę. Jak teraz, śpiewały słowiki przysiędze, świeciły jej gwiazdy wieczorne, wonią wiosenną obwiało ją powietrze majowe. Dwie ręce drżące ścisnęły się raz jeszcze. Krzysztof powrócił na domowe zgliszcza, walczyć z Pawłem, który go nie rozumiał i wierzycielami, co z niego korzystać umieli.
Wanda została mu wierną. Rok i dwa upłynęły. Naglili ją rodzice, piękność ściągała ochoczych do ręki dziewczęcia: odmawiała wszystkim. Niepokój ogarnął matkę, Wanda wyznała jej spłakana, że przysięgi nie złamie. Po naradzie, ojciec panny, człowiek zręczny i wymowny, pojechał sam do Krzysia.
— Panie Krzysztofie — rzekł — pokochałeś waćpan córkę moją wówczas, gdyś miał co z nią podzielić. Ja jestem człowiek ubogi, jej trafiają się świetne partye, Wanda się składa tem, że ci przyrzekła wiarę. Wymagam od ciebie, abyś jej ze swym nie wiązał losem, abyś ją od przyrzeczeń uwolnił; żądam tego od ciebie, jako od człowieka uczciwego. Nie masz jej dziś nic dać do podziału oprócz ubóstwa i życia w troskach. Jeżeli ją kochasz istotnie, uczyń z siebie ofiarę.
Romiński był zręcznym i wymownym człowiekiem, wprawdzie cała jego przebiegłość nie uratowała go też od majątkowych kłopotów i ruiny, lecz wiedział z kim miał do czynienia, mówił do honoru i sumienia. Krzysztof napisał list do Wandy. List był warunkowy, malował jej położenie, jakie ją czekało, nie krył walki, której przyszłość nie dawała uniknąć, zostawił jej wybór i swobodę.
Użyli tego pisma państwo Romińscy bardzo zręcznie; Wanda płakała i rozpaczała, ale młode hrabiątko przez matkę prowadzone nie zrażało się łzami. Osobliwszą była miłość hrabiego Eugeniusza, który się kochał nie w Wandzie, ale w jej piękności; nie szło mu o serce, chciał zaspokoić namiętność tak samo jak dałby był miliony pięknej wieśniaczce z tym samym wdziękiem za zbliżenie się do niej, — tu dawał rękę swą i imię, wiedząc, że inaczej nie potrafi jej pozyskać. Hrabia Eugeniusz był bogaty, a ojciec jego, naówczas jeden z ministrów za księztwa, człowiekiem wielkiego znaczenia.
Matka i ojciec użyli wszelkich wpływów i środków, by zmusić córkę do zamążpójścia. Wanda poszła do ołtarza niewiedząc prawie jak się znalazła przed kapłanem, który udał może, iż posłyszał z ust jej przysięgę. Dała się pociągnąć, jak ofiara, ale ust nie skalała obietnicą uczucia, którego dać nie mogła. Hrabia Eugeniusz szczęśliwy pochwycił biedną i uwiózł. Podróżowali długo. Wanda wyjechała posągiem milczącym, wróciła zrezygnowaną, smutną, nieszczęśliwą niewiastą.
Tymczasem gorączka namiętna męża miała porę ostygnąć, nierozbudziwszy w żonie uczucia. Znajdując w niej łzawe posłuszeństwo i odstręczającą uroczystą powagę ofiary, hrabia zraził się, a miłość swą, jeśli ją tak się zwać godziło, rozproszył na coraz nowe twarzyczki. Płochy, szalał, Wanda była szczęśliwszą, bo zapomniał o niej i dozwalał jej w ciszy i rezygnacyi życie sobie stworzyć znośne. Nie zawadzała mu wcale, a skarżyć się nie mógł na nią.
Kilkanaście lat pożycia nie zbliżyły wcale małżonków do siebie, przeciwnie, stosunek ich stał się jakimś urzędowym, obrachowanym, dla obojga dogodnym, ale coraz oddalającym ich od siebie. Hrabina musiała wielu rzeczy nie widzieć, nie rozumieć wielu. Eugeniusz nigdy nie usłyszał od niej z serca płynącego słowa.
Byli z sobą zgodnie, grzecznie, przyjaźnie, nigdy poufale. Niekiedy widok piękności tej, której rozbudzić nie umiał, draźnił hrabiego, usiłował się przymilić, zbliżyć, lecz zwykle miało to ten skutek, iż Wanda się od niego bardziej oddalała. W ostatnich latach rozstali się zupełnie, gdy w jednej z tych chwil, Eugeniusz usłyszał od niej:
— Dwóch kobiet kochać nie można; hrabia masz Lolę... zostań przy niej, nie jestem zazdrosna, rywalką jej nie będę.
Lola należała do fraucymeru pani. Życie dosyć rozpasane, bujne, wesołe, zużyło wprędce hrabiego, dostał suchot. Żona odprowadziła go do Włoch, siedziała przy nim, pilnowała w chorobie, i zamknęła mu oczy. Biedny szaleniec, rozczulony i rozkochany w niej znowu, umierając przekazał jej wszystko i zyskał w końcu łzę, która padła na stygnące oblicze. Wanda pożałowała w nim zmarnowanego życia ludzkiego i sił bezmyślnie na rozrywki starganych. Serce rozbudziło się w nim, gdy śmierć przyśpieszała już bicie jego.
Ta część dziejów Wandy była dla pana Krzysztofa zakrytą. Dowiedział się późno, że wyszła za mąż i skamieniał od tej wiadomości. Przyczyniła się ona do wyrobienia w nim postanowienia usunięcia się od świata. Oddawszy bratu co pozostało z majątku rodziców, wymówił dla siebie kawał lasu, z ruiną zamku od dawna niemieszkalną. Sam, siedząc w szałasie, pracował z ludźmi z miasteczka, by z tych murów zrobić schronienie. Szczęściem, gdzieniegdzie trzymały się dachy, sklepienia nie poopadały, mury były mocne i z pustki uczynić potrafił mieszkalną pustelnię. Ludzie w początkach wierzyć nie chcieli, aby w niej mógł wytrzymać, dziwactwo to zdawało się im chwilowem, czekali rychło li uciecze z samotności, z niedostatku. Pan Krzysztof miał żelazny charakter i wolę niezłomną, powoli pracował nad sobą, aby z siebie nowego uczynić człowieka. Wyrobił w sobie pogardę świata, teoryę umyślną co by go usprawiedliwiała, pychę, coby go trzymać mogła. Przebywszy pierwsze ciężkie chwile, które praca mechaniczna skróciła, stwardniał tak starzejąc dziwakiem. Ludzie nawykli najprzód patrzeć nań, potem go wcale nie widzieli i zapomnieli o nim. Ciekawych odprawiał Staszuk zrazu, potem przychodzić przestali. Pan Krzysztof życie sobie ułożył i uczynił je znośnem.
Dzienników, ani książek nowych nie czytał wcale, o tem, co się na świecie działo wiedzieć nie chciał, zatrzymał się, jak zegar na tej życia godzinie, o której pękła sprężyna. Wskazywał ją zawsze, ją jedną. Z ruiny, uratowanych paręset tomów, które się gdzieś w domu walały, zaszły za nim na pustelnią.
Ze świetnych studyów w kraju i zagranicą, została mu umiejętność języków; czytał więc biblią, klassyków, dzieje, a czytał powoli i myślał nad niemi. Miał kilku ulubionych pisarzy, do których należał Horacy. W sypialni leżała odarta kronika Bielskiego i herbarz Paprockiego, w którym końcowych kart brakło. Na półkach były Sarnickiego Statuty, było wiele innych ksiąg starych. Niesieckiego umiał prawie na pamięć.
Z książkami spędzał część zimy, wiosnę i lato i jesienną porę w lesie. Las, który do zamku przyłączył, liczył około włók trzydziestu, przestrzeń była znaczna. Pan Krzysztof znał ją doskonale, pień niemal każdy był mu wiadomym. Nie przeszedł nigdy swych granic i jeśli zwierz mu o krok za nie wybieżał, nie poszedł za nim. Nie chciał mieć nietylko zatargów z sąsiadami, ale nawet stosunków i obowiązków dla nich. Wszyscy byliby mu chętnie pozwolili przechadzać się i polować w swych lasach, lecz nigdy z tej powolności nie korzystał.
Myśliwstwo z psem jednym było raczej przechadzką i dumaniem, niż łowami. Lecz nieustanne to krążenie po jednym lasu kawałku nauczyło go wszystkich legowisk, ścieżek, gniazd i tajemnic ostępów.
Gdy miał ochotę polować, szedł na pewno do swych kniei, jak do śpichlerza i przynosił, co mu się podobało. Grubszego zwierza znał pan Krzysztof legowiska, liczbę, przybytek i straty. Czynili mu szkodę zakradający się złodzieje, lecz gdy parę razy uczyniwszy zasadzkę, strzelby im połamał, poznawszy go, nikt się nie ważył polować na Pobogowszczyznie.
Na trzydziestu tych włókach było podostatkiem wszystkiego: łąk leśnych, błot, zapustów, gąszczy i przetrzebionych sosen i moczarów. Zarost był bardzo rozmaity, wartość drzewa różna. Niekiedy sprzedawał coś z tego pan Krzysztof, pilnując sam wyrębu i wywozu. Łąki się najmowały biednym ludziom, susz i powały dawał darmo, aby mu las oczyszczali, drzewo na opał szło do miasteczka zimą.
Do zabaw należało sianie i sadzenie na przetrzebionych gruntach, które się pod okiem pana prowadziło. Las ten stanowił rozrywkę, przywiązał do siebie pana Krzysztofa, las go ocalił od znękania taką samotnością bez przyszłości i nadziei. Na całej jego przestrzeni nie było żadnej osady, choć mu się tu stręczyli budnicy, ale się ich lękał, boby pustynia przestała być tem, co w niej kochał: ciszą i pustkowiem.
W rozmaitych miejscach postawione szałasy i budy służyły mu za schronienie, gdy chciał na noc w lesie dla cietrzewi lub rannych słomek pozostać. Przez moczary i jedną część Pobogowszczyzny biegła mała rzeczułka, zwana Czarnym Prudkiem. Wstrzymana w jednem miejscu, rozlewała się w rodzaj stawku, na którym mieszkały stada kaczek dzikich. Na skraju od granicy, kawał gruntu świeżo wydartego, ze ściśle określoną używalnością, dał na czynsz pan Krzysztof, ubogiemu szlachcicowi, polecając mu z tej strony straż swoich posiadłości.
Stało się to przed sześciu laty w sposób dosyć oryginalny. Jednego poranku, gdy pan Krzysztof wyszedłszy do dnia w las, okrążał granicę po nad którą przechodziła droga i kędy mu najwięcej i najłatwiej szkody robiono; postrzegł nędznie ubranego człowieka z siwiejącym zawiesistym wąsem, który na pieńku usiadłszy i sakwy przy sobie położywszy, zajmował się sznurowaniem nowej pary postołów. Uderzyła go twarz przechodnia, wychudła, ale spokojna i rysów szlachetnych. Typ jej dziwnie od łachmanów odbijał, piękny był, niepospolity, przypominał głowy starców na obrazach szkół włoskich.
Starość przedwczesną wypiętnowały na niej widocznie praca i cierpienie. Spojrzeli na siebie wzajemnie, podróżny pozdrowił go starym obyczajem, chwałą Chrystusową. Pan Krzysztof się zatrzymał.
— Dokąd-że to idziecie? — mój człowiecze?
— W świat — odparł zawiązujący postoły...
— Jakto w świat?
— Inaczej odpowiedzieć trudno — rzekł czystą polszczyzną zaczepiony — idę w istocie sam niewiedząc gdzie mnie oczy i losy zaniosą.
— Cóż to? nie macie kąta?
— Miałem go, ale wytrwać w nim trudno, trzeba innego szukać — rzekł podróżny:
Pan Krzysztof usiadł naprzeciw na drugim pieńku i słuchał.
— Jakże się zowiecie, zkąd idziecie?
— Nazywam się Tadeusz Wilczek — rzekł siedzący — szlachcic jestem, siedziałem na budkach w Skowronkach, ale tam wyżyć nie mogę. Dziedzic się obchodzi z czynszownikami jak z bydłem, a jam do tego nie nawykł.
— Macież dowody szlachectwa? — zapytał rozmiłowany w szlachecczyznie pan Krzysztof.
— A jakże, i heroldya mi je potwierdziła. Niedawno jeszcze w Podlasiu mieliśmy wioski, a teraz ani piędzi ziemi na grób — mówił Wilczek. — Zeszło się niezdolnemu do niczego na chłopa, ludzie się też jak z chłopem chcą obchodzić, ale ja tego znieść nie mogę. Długoby o tem gadać było, jak Wilczki do tego przyszły, że się z niemi gorzej, jak ze psy obchodzą.
Od tych słów poczęła się dłuższa rozmowa, szlachcic się Krzysztofowi podobał, bo miał niedogasłą w sobie butę szlachecką i wiele dziwactw wylęgłych z niedokończonej w szkołach nauki. Nasienie w chwast się przerodziło bujając, ale piękne przybierało czasem kształty. Szlachcic życia nie rozumiał dobrze, lecz je sobie po myśli jakiejś tworzył, co się ku górze wsparła. Był to samorodny filozof w siermiędze, który wiele odgadł, przedumał i wysmażył wśród trudu ciężkiego.
Pan Krzysztof dowiedział się od niego, że miał żonę i dziecię, ulitował się nad nim, i na myśl mu przyszło, osadzić go u siebie. Szlachcic szlachcicowi winien był podać rękę w imię starej solidarności całego rodu, który był jakby jedną niegdyś, choć niesforną, rodziną.
Poszli więc zaraz powstawszy obaj z pieńków, oglądać miejsce, które obrał już w myśli pan Krzysztof na przyszłą dla Wilczka sadybę. Polanka na granicy lasu bardzo się podobała wędrowcowi, umówiono warunki, stanęła zgoda i Wilczek poszedł do zamku, aby się obszerniej rozmówić.
Ci dwaj ludzie cale różnych stanów i wychowania, przypadli do siebie dziwnie, szlachcic się do pana Krzysztofa przywiązał całą siłą wdzięczności, on pokochał go, jak się kocha zwykle tych, którym się coś dobrego uczynić mogło. Bywało więc często, iż przychodził pod nową chatę pan, a Wilczek stawał mu do długiej rozmowy, którą się obaj tak prowadzić nauczyli, iż jeden drugiego nie raził.
Żona Wilczka była jedną z tych spokojnych niewiast, którym nędza nie wyjadła serca. I ona pokochała tego smutnego starca, przed którym drżała, ale który sam jeden na szerokim świecie jej męża potrafił ocenić. Oprócz ich dwojga w chacie był chłopak, sierotka jakiś, co się na dziecko własne wychował, i córka Wilczków Dosia, dziewczę szesnastoletnie. Tę, sam ojciec wychował i uczynił z niej, żywem słowem ją karmiąc, istotę osobliwszą, w której się pokora matki i ojcowska buta, i myśl żwawa i niespokojna łączyła. Dosia nie była wcale pięknością, ale wzrosła w pracy i młodością silną kwitła. Miło było spojrzeć na nią, tak wdzięczne kształty nadawało jej to życie w ruchu, na powietrzu, w ciągłem zajęciu i potrzebie myślenia o sobie, strzeżenia siebie. Siwe jej oczy patrzały roztropnie i ciekawie; twarzyczkę miała poważną, zamyśloną, uśmiech jakiś smutnawy: milczała chętniej, niż mówiła, lecz gdy była zmuszoną otworzyć usta, odzywała się zadziwiająco roztropnie. Ojciec z dziecka ją zarzucając pytaniami, do których rozwiązywania się przykładał, myśleć nauczył.
Cały dzień Dosia pomagała matce lub usiłowała ją wyręczyć, pozostały czas trawiła nad krośnami: Wilczek nauczył ją czytać i pisać, ale nadewszystko wpoił jej poszanowanie tego stanu, do którego należała. Czuła się... córką szlachecką. Dosyć dumnie też nosiła główkę i patrzała śmiało, a choć ludzką była dla wszystkich i uprzejmą, nie łatwo się do siebie zbliżyć dawała. Pan Krzysztof lubił się patrzeć na to rozwijające życie, na ten wdzięk młodości, który tak prędko więdnieje, na tę zagadkę kwiatu, co się ma stać uschłą łodygą i stracić niewysłowiony wdzięk dni wiosennych.
Dosia szanowała go jak ojca; przychodzącego zwykle całowała w rękę, i była dlań z respektem wielkim. Wszyscy zresztą w chacie kochali go niewymownie, mimo, że czasem ostry bywał, milczący i nieprzystępny.
Wilczek, wziąwszy na siebie obowiązki leśniczego, piastował je z gorliwością niemal przesadną. Cały dzień ze strzelbą na ramieniu pilnował granic, ścieżek, a najdalszy i najcichszy odgłos siekiery w lesie nieuszedł jego ucha. Obawiano się go naokół, nie lubiono, bo sumienny człowiek, choć ubogi, niczem w świecie skompromitować się nie dawał. Nosił się wysoko ze szlacheckiem sumieniem. Na niego pan Krzysztof mógł się spuścić zupełnie. Z kolei dozwolił mu utrzymywać bydło, które się szczęśliwie rozprowadziło; trochę owiec, trzody, konia; potem grzyby suszone, jagody i tym podobne leśne zbiory odstąpił na korzyść leśnika. Gospodarni ludzie umieli z tego grosz zrobić, działo się im bardzo dobrze.
Na korzyść pana postarał się Wilczek o pszczoły i pozakładał barcie, które się nadzwyczaj wiodły. Nieopodal znajdowały się pola, na których hreczkę siano, w lesie było lip dosyć, miały się więc gdzie pożywić pracowite bartniczki. W kilka lat rozprowadzone roje, w dziuplach i barciach doszły do poważnej liczby kilkudziesięciu. Dochód z nich wielce się przydał panu Krzysztofowi, któremu o grosz gotowy bardzo było trudno, część jednak jego odstępował Wilczkowi.
To spokojne życie, co tak jednostajnie mu tu płynęło, które się spodziewał dokonać w ciszy lasów, nagle zmąciło słowo jedno.
Pan Krzysztof siedział na ławie, płonęła mu głowa. Młodszy z psów jego, przywlókł się tu aż pod krzyż za nim, pysk mu na kolanach położył i drzemał.
Wczesny poranek wiosenny już nad lasami brzaskiem się zwiastował, gdy z dumań swych przebudzony, podniósł się wreszcie biedny samotnik. Wilgoć nocna i nieruchome siedzenie na ławie, bezsenność i odnowione bolesne wspomnienie, złamały go tak, iż powstawszy na nogi zadrżał i zachwiał się. Młodość poruszała sercem jeszcze, a wiek przypominał sił utratę.
Podniósł oczy, dziwnie mu się wydało to miejsce, do którego był nawykł od tak dawna. Niemal się zdziwił znalazłszy się na tej ławie pod krzyżem, gdy myślą był daleko ztąd, jakby wczoraj ścisnął dłoń Wandzi płaczącej.
Precz mary, precz widma mogilne! — zawołał — po co wracacie? Oto dzień, światło, rzeczywistość, życie... noc uchodzi... niech was z sobą uniesie. Co umarło nie odżyje, młodości nie wskrzeszą łzy. Szukajmy pokoju, zapomnienia, ciszy. Lata jak kamienie przywaliły przeszłość. Dość łez... trzeba męztwa.
I krokiem szybkim poszedł ku zamkowi.





ROZDZIAŁ III.

Nazajutrz nie o swej godzinie zwykłej wstał i wyszedł z sypialni pan Krzysztof. W pierwszej izbie stary sługa już był oddawna przygotował skromne śniadanie, pootwierał okna, świeże kwiaty poustawiał w otłuczonych puharach starych i chodził dosyć głośno, aby pana, o którego długi sen był niespokojnym, przebudzić. Pan Krzysztof nie spał dawno, siedział zamyślony, zapomniawszy o śniadaniu. Zniecierpliwiło go w końcu stukanie i wyszedł.
Spojrzeli na siebie; starego sługi oczów nie uszło iż wieczór i noc niezmiernie pana zmieniły; był blady, spokojne rysy jego twarzy, wypogodzonej i surowej, namiętnie się pofałdowały i ściągnęły, oczy biegały jakby przelękłe. Poszedł wprost nic nie mówiąc do stolika. Staszuk wysunął się po herbatę. Kawałek razowego chleba i sztuczka masła była zwykłą ranną przekąską anachorety. Dziś mu się ani pić, ani jeść nie chciało. Był cały wzburzony i nie rad z siebie; czuł się wyrzuconym ze zwykłego toru życia; dręczyło go, że panowania nad sobą odzyskać nie mógł; poświęcić pracy nad sobą pół życia i widzieć ją zburzoną w końcu, upokarza człowieka.
Ze wzgardą patrzał na własne serce.
Co począć? czem się leczyć! nie wiedział sam. Zostawić czasowi ukojenie? Tak; lecz tymczasem potrzeba było cierpieć.
Umysł ludzki i serce, które w potrzebie posługują się chętnie sofizmatami, nastręczały mu uporczywie myśl, którą odtrącało sumienie, jako fałszywą i niebezpieczną.
Pan Krzysztof rozumowaniem niby doszedł do tego, że mógł się uleczyć od wspomnień, idąc sam naprzeciw rzeczywistości, stawiąc jej czoło, jednem słowem, starając się widzieć Wandę.
— Musiała się tak zmienić jak ja; serce, lice, myśli, charakter, nie mogły przetrwać próby czynnego życia, nie przerastając w coś innego. Zabiję starą miłość widokiem zmienności człowieka.
Myśl ta, chociaż uparcie wracała, odepchniętą została, pan Krzysztof po śniadaniu, chociaż się czuł osłabionym, postanowił wyjść w las i ze znużeniem ciała uspokoić duszę. Śpiesznie wypił filiżankę herbaty, wstał i zabrawszy torbę i strzelbę, świsnął na Hermesa młodego, który nań czekał niecierpliwie i szczekaniem niecierpliwość swą tłómaczył.
Już stał w ganku pan Krzysztof, gdy z bramy ujrzał wysuwającą się postać nieznajomą, idącą powoli ku zamkowi. Gość był tu tak rzadkim, że pan Krzysztof niemal osłupiał zobaczywszy go. Mocno zniecierpliwiony cofnął się natychmiast do sieni, zawołał Staszuka i z największą w głosie gorączką, zawołał:
— Jest ktoś obcy, idź-że mu powiedz, że ja nikogo nie przyjmuję, że mnie nie ma, pokaż mu drogę, daj mu co zechce, byleby mi pokój dali.
To mówiąc cofnął się w głąb’ sieni. Staszuk pogładziwszy łysinę, z powagą ambassadora wyszedł w ganek. Nieznany gość stał właśnie wśród pustego dziedzińca i rozglądał się do koła.
Był to mężczyzna mniej więcej w wieku pana Krzysztofa; lecz wcale od niego różnej powierzchowności i aż do zbytku na lata, jakie miał, wytwornie ubrany. Twarz zachowała niewiele świeżości, lecz znać było niezmierne staranie, aby zaradzić wyrządzonym przez wiek szkodom. Wąsik po młodemu podkręcony do góry z pewną fantazyą, nadawał wyraz rycerski fizyognomii nieco pomarszczonej, dosyć rumianej i wesołej. Małe oczki biegały żywo i razem z ustami śmiały się, pewnym rodzajem tego konwencyonalnego, zalecającego się uśmieszku, którego ludzie się uczą ciągle będąc na świecie i starając się drugim przypodobać.
Uśmiech ten nie oznaczał wesołości może trochę zawierał szyderstwa, co się w zmarszczkach koło ust kryło, był strojem twarzy i szyldem łatwego charakteru. Rysy dosyć ładne mimo zwiędnięcia, nie mówiły zresztą wiele, oprócz, że człowiek co je nosił, był niegdyś piękny, dobrze o tem wiedział i do dziś dnia pamiętał.
Surducik ranny, kamizelka, kapelusik na bakier, samo sztywne trzymanie się przybyłego, czyniły go mimo lat młodym. W ręku trzymał laseczkę bardzo elegancką i jedną rękawiczkę.
Gdy Staszuk pokazał się w ganku, szybko uchwycił wiszące na sznureczku szkiełko i przez nie spojrzał na niego. Stary się skrzywił, mocno mu się to niepodobało. Bez szkła widział, że to był ktoś nieznajomy i natręt, postanowił go bez litości odprawić. Zszedł ze wschodów i milczący przybliżył się do stojącego gościa, na którego psy zdala szczekały.
— Powiedziano mi, że tu mieszka pan Krzysztof Pobóg? — spytał.
— Albo co? — rzekł Staszuk kładąc ręce w kieszenie.
— Chciałbym się widzieć z panem!
— Pan się niewiduje z nikim? ba! jak z kim, ze mną się musi zobaczyć!
— A kiedy z nikim się nie widuje.
Ruszenie ramionami odpowiedziało.
— Ciotecznym bratem jestem; powiedz mu, że przybył Teodor Męczyński.
— Komuż ja to mam powiedzieć, kiedy pana nie ma w domu.
— Nie ma w domu? kogóż widziałem w ganku wchodząc? — zapytał pan Teodor.
— Albo ja wiem — mruknął sługa — dosyć, że pana nie ma, pan na polowaniu.
Na polowaniu? Kiedyż wróci?
— W nocy może, albo jutro, a czasem i tydzień w lesie nocuje, jak od fantazyi, przecież mu to wolno.
Pan Teodor okręcił się nic nie mówiąc.
— Wiem — rzekł kwaśno nieco — iż Krzyś nie lubi ludzi, ale co innego ludzie tam jacyś, a ja... ja się z nim widzieć muszę. Żeby go nie miało być w domu nie wierzę. Idź mu waćpan powiedz, że przyjechał Męczyński, i że się z nim widzieć żąda koniecznie.
Staszuk stał nie ruszając się.
— Nie wiem gdzie pan — rzekł w końcu.
— Dobrze, więc daj mi gdzie spocząć, czekać będę aż powróci.
— Wszystko pozamykane, pan klucze zabiera, tu się nie ma gdzie podziać.
Pan Teodor rozśmiał się i przeszedł po dziedzińcu.
— To zabawne — zawołał — to prawdziwie zabawne! Mówili mi wiele o jego dziwactwach, ale tegom się nie spodziewał. Bardzo oryginalne.
To mówiąc, dobył cygara z kieszeni surduta i bacznie się mu przypatrując, rozpoczął przygotowanie do palenia, jakby już Staszuka nie widział. Systematycznie bardzo poślinił, obciął, obwinął kończyk cygara, dobył zapałek i pociągnąwszy parę razy, zwolna w dziedzińcu rozpoczął przechadzkę. Staszuk stał na straży od ganku. Zdawał się namyślać co począć.
W lewo była część kamiennego muru obalona, i kupa kamieni przy niej, swobodnie się tu rozgościł i siadł pan Teodor, jak w domu. Oglądał przez szkiełko zamek, patrzał na stojącego Staszuka i oddychał miłem wiosennem powietrzem.
Stary sługa, którego środki obronne się wyczerpały, stał mocno zmięszany, nie umiejąc już radzić. Chciałby był do pana pójść po radę, ale miarkując z obejścia się pana Męczyńskiego, można go było posądzić, że z nieobecności skorzysta, aby szturmem wtargnąć do domu. Staszuk pomyślał, że w poufalszą wdając się rozmowę, może przekonać wreszcie natręta, iż upór do niczego nie doprowadzi. Począł więc kołując, z pozorną obojętnością, zbliżać się ku siedzącemu, który nań wcale nie zważał.
— Pan nie rychło powróci — począł po cichu — wczoraj bardzo się zniecierpliwił i namęczył, to teraz jak w las uciekł, nie prędko go się doczekamy.
— Hm! tak sądzisz? — spytał Męczyński. — Postarzał bardzo?
Staszuk na to niechciał odpowiadać.
— Pan ludzi nie lubi — rzekł cicho — a tu właśnie wczoraj zmuszony był z panem Pawłem się... się tego...
Niechciał, czy nieumiał się wyrazić Staszuk... i powtarzał się tego.
— A! był wczoraj pan Paweł... — rzekł Teodor — osobliwszy traf, że ja zaraz po nim przyjechałem, wolałbym go był wyprzedzić, ale co innego Paweł, z którym nigdy dobrze nie byli, co innego ja, którym go kochał jak brata.
— Ale kilkanaście lat pana tu nie było.
— A tak! tak, zagranicą, i różnie się włóczyłem, w kraju też nie mieszkałem, a na listy nigdy mi nie odpowiadał.
— Nikomu — odezwał się Staszuk — to u nas prawo... a co listów jaśnie pan nieczytając w komin porzucał...
Teodor spojrzał.
— Cóż mu to? bzik? co?
— Chowaj Boże — odezwał się oburzony sługa — dla czego ma być bzik? My z ludźmi nie żyjemy i żyć nie chcemy... Jak co komu służy.
Ta liczba mnoga i powaga Staszuka snać rozśmieszyły gościa, który wyjąwszy z ust cygaro, patrzał przez szkiełko, bawiąc się starym...
— Dalipan! to przedziwne! c’est unique!
Staszuk z powagą zawtórował:
— Unika, tak... unikamy ludzi i dobrze nam z tém.
— A z kimże żyjecie? — spytał Teodor.
— Z lasem i z Panem Bogiem — rzekł sługa.
Teodor się śmiał ciągle.
— Komedya! — zawołał — komedya. — I te kilkanaście lat całeście tu tak przesiedzieli?
— A cóż —?
Podróżny wstał z kamieni i chodząc spoglądał na okolice.
— Bardzo to ładne... dzikie... ciche — ale tu żyć,w téj ruinie... Co? seryo go widzieć nie będę?
Staszuk ramionami ruszył.
— Już to darmo... gdyby go pan i zastał, to by uciekł. Cóż mu zrobić, kiedy nikogo niechce.
W milczeniu znowu dziedziniec przeszli, i pan Teodor znalazł się w ganku. Nie mówiąc nic Staszukowi, począł wchodzić po wschodach bez ceremonii. Stary sługa był w najokropniejszem położeniu; niepodobna mu było odpędzić, wzbronić... a w sieni o dwa kroki mógł się oczekujący na odprawę gościa, znajdować pan Krzysztof. Gość zajrzał w sień pustą i na wschody rzucił okiem.
— Co za pustka! — rzekł obojętnie — a wy, mości, jakże się zowiecie? wy gdzie mieszkacie?
— Stanisław Chwościcki, do usług — odparł stary — ja tam mam swoją dziurę...
— Niemożna u was spocząć?
— To już panu tu lepiéj... tu lepiéj.
Nie słuchając odpowiedzi, Teodor do sieni wszedł i po niej rozpoczął przechadzkę, po sklepieniach rzucając oczyma.
— Styl to ma! ale dziura! ruina! — mówił jakby sam do siebie i doszedłszy do wschodów, zamyślony już się wspinał ku górze.
Drzwi na górze były otwarte. Staszuk wyprzedzić nie mógł, by je zamknąć, a ów brat cioteczny żadnéj nie robił ceremonii i o pozwolenie pytać nie myślał.
Staszukowi czoło się pofałdowało.
— Ale tam na górze nie ma nic — pozamykano... proszę pana.
— Drzwi ci nie wyłamię, chciałem się trochę rozpatrzeć — rzekł spokojnie przybyły.
Nie było sposobu.
Krok za krokiem, zwolna wsunął się aż do drzwi mieszkania Krzysztofa gość, pocisnął starą klamkę i rzekł:
— A widzicie — otwarte.
Staszuk już nic nie odpowiedział — o burzy myślał, która nań spaść miała. Co się stało z panem, nie wiedział. Rzuciwszy okiem na przedpokój, tak samo jak drzwi pierwsze, otworzył sobie drugie podróżny, i stanął w progu.
Naprzeciw niego, zrzuciwszy już strzelbę z ramienia i torbę, z twarzą gniewną, stał pan Krzysztof. Śmiejące się rysy pana Męczyńskiego przybrały jak najweselszy wyraz, otworzył ręce i krzyknął.
— Krzyś! Krzyś! nie poznajesz mnie?!
Dziwnym, a może dla obu niespodzianym fenomenem, pan Krzysztof, który chciał się gniewać, który miał jak najmocniejsze postanowienie odepchnąć natręta, poznawszy Teodora, może wczorajszemi wspomnieniami rozkołysany, złagodniał.
— Teodor! ty tu! — odparł.
— Ja! ja, mój Krzysiu! po wielu przygodach... na rodzinnéj ziemi, nieco podstarzały włóczęga... O mój Boże, cośmy to przeżyli.
— Cośmy przeżyli! — powtórzył Krzysztof — i widzisz jak mnie znajdujesz.
— A! to dla mnie nie było zupełną niespodzianką; mówiono mi, spodziewałem się nieco. Twój towarzysz wygnania i wierny sługa, wraz z dwoma psami, chcieli mnie koniecznie wypędzić; nie dałem się, byłem pewny, że przecież klauzura, jakiéj się poddałeś, nie zabroni ci widzieć się i mówić zemną.
Postąpił bliżej, podali sobie ręce; pan Krzysztof uczuł się słabym i uległ.
Wprędce jednak przyszło mu namyśl, iż rozmowa i widzenie się z Teodorem na nowo wspomnienia ożywić i rozbudzić mogą, podchwycił więc z rodzajem niecierpliwości:
— Niepotrzebnie jednak ciekawość cię tu sprowadziła.
— Nie ciekawość, ale przyjaźń.
— Dziękuję ci — ale mi oddasz niewielką ulgę — ja chcę o wszystkiem zapomnieć.
— Dla czego? — zapytał siadając wygodnie pan Teodor.
Pytanie to długo zostało bez odpowiedzi.
— Znasz ty nasze dzieje? — rzekł w końcu z pewną patetycznością samotnikom właściwą, gospodarz. — Przybiła mnie ruina rodziny, której zaradzić nie mogłem, przybiło postępowanie brata... wszystko.. Pragnąłem odzyskać spokój, znalazłem go w tym grobie, nie należę do świata żywych... jestem trupem; a trupa się budzić nie godzi, bo on się światu nie zdał na nic, a wracając doń, cierpi.
— Bardzo pięknie to powiedziałeś — ozwał śmiejąc się pan Teodor — c’est charmant, mais e’est exagéré. Jesteś jakiś ekscytowany. Wiem, że tu wczoraj był Paweł, to cię wzburzyło... uspokój się, ja ci przeczyć, ani się sprzeczać nie będę. A votre aise — kończył. — Każdy sobie obiera tryb życia, z jakim mu lepiej. Ale cóż znowu tak bardzo masz przeciwko Pawłowi?
— Wszystko! wszystko! — począł Krzysztof. — Paweł szlachcicem nie jest, zerwał z tradycyami rodzinnemi, zawalał się, zbrukał... brata w nim nie mam! Handlarz jest, żyd...
Męczyński się uśmiechał.
— Ale mój Krzysiu — rzekł — gdybyśmy tę naszę godność nosić chcieli i okrywać podartym płaszczem, musielibyśmy, jak ty, żyć na pustyni. Chcesz, by ci nie broniono postępować jak się podoba, zostaw drugim tę swobodę. Paweł, jak słyszałem, odzyskał i odrobił całą fortunę. Nie widziałem go dotąd. Wróciwszy do kraju, do ciebie pierwszego przybywam.
— Nie widziałeś Pawła?
— Nie — mówił Teodor — nie śpieszyłem z tém. Nie mam dla niego i nie miałem nigdy tej sympatyi, jaką od dzieciństwa zachowuję dla ciebie. Kilkanaście lat nie byłem w kraju, wiesz, że żyłem za granicą. W końcu trzeba było Zieleniewszczyznę zobaczyć, i co tam dzierżawca robi, bo by się już miał za dziedzica...
Krzysztof zmilczał.
Po chwilce gość mówił dalej, jakby dziwactwo Krzysia nie wchodziło wcale w rachunek, rozmawiał z nim, nie zważając na nie.
— I ja też po powrocie prawie tu jak ty jestem obcym. Jesuis depaysé... ludzi z moich czasów mało zostało.
Ciągłe milczenie pana Krzysztofa nie zrażało gościa; począł przechadzać się z cygarem po pokoju i oknami wyglądać... Oczyma gospodarz chodził za nim.
— Ta twoja pustelnia, biedna, odarta, ale wcale ładna.
Odwrócił się i uśmiechnął.
— Wystaw sobie... Wandzię twoją widziałem!
Na te słowa Krzysztof się porwał i wybuchnął:
— Dla czegóż moją! proszę cię, ani słowa!
— Dziwactwo! — mówił Teodor.
W tej chwili odwracając się, spojrzał mimowolnie na twarz Krzysztofowi, przeląkł się i umilkł... Krzysztof stał w płomieniach i nagle zbladł jak trup, drżał cały.
— Przepraszam cię — nie wiedziałem, że to na tobie takie uczyni wrażenie; milczę...
Zdaje się, że te słowa spokojnie wyrzeczone, uspokoiły nieco gospodarza, który ręką powiódł po czole i chcąc przerwać rozmowę, spytał czy nie będzie co jadł pan Teodor.
— Nic osobliwego dać ci nie mogę, bo żyję jak anachoreta — począł uśmiechając się z przymusem — ale chleb i masło, herbatę, a może słomkę z wczorajszego polowania znajdziemy.
— Nie byłbym od tego, żeby co zjeść — niechcę cię nudzić tylko — odezwał się Teodor. — Wiesz co, przyjąłeś mnie i tak wyjątkowo, łaskawie, po bratersku, uczyń dla mnie jeszcze jeden wyjątek. Zamiast się kłopotać przyjęciem, usiądź ze mną do powozu, jedź do mnie. Nikt u mnie nie bywa, nie przyjmę nikogo, pogadamy z sobą... tu... tu...
— Wiem, że tu niewygodnie i biednie — odparł żywo Krzysztof — ale, daruj mi, jechać nie mogę. Nie jeżdżę nigdzie, nie wychodzę za kraj mojego lasu... nie chcę oko w oko stanąć znowu z miejscami, co mi przeszłość przypominają.
— To słabość — przerwał pan Teodor — jesteś pewnie silniejszym, niż ci się zdaje, mój Krzysiu, tyle lat! tyle lat!
— Słuchaj — zawołał gospodarz — dla ciebie to były długie lata wrażeń, ruchu, życia, dla tego one w tobie wszystko zatarły. Ja żyłem zasklepiony, i dzisiejszy dzień graniczy jeszcze we mnie z katastrofą przytomną mi, jakbym ją przeżył wczoraj dopiero. Czas jest warunkowym, dla jednych długim, krótkim dla innych... nieruchomym dla tych co mu płynąć dają, nic na nim nie zapisując... Dla tego ja draźliwym jestem, jestem nieszczęśliwym — i...
Przerwał pan Krzysztof nagle, chociaż brat słuchał go z uwagą. Spostrzegł uśmiech na jego ustach — uląkł się.
— Nie śmiej się ze mnie — zamknął.
— Ja? z ciebie? mój Krzysiu; ja chyba z siebie się śmieję; ty dla mnie jesteś fenomenem uwielbienia godnym! Jam zestarzał, tyś młody... w tobie zaoszczędzone uczucia grają jeszcze pieśń poranną, we mnie cisza nocna; ja nic nie czuję, mnie nic nie obchodzi.
— Tego ci zazdroszczę — odparł Krzysztof.
— Wpadliśmy na rozmowę, która nas obu zachmurzy — począł Teodor — zmieńmy ją.
Zamilkli obaj. Gospodarz zawołał Staszuka i coś mu szepnął na ucho; stary, który się wybuchu spodziewał, patrzał na obu i niezmiernie był zdziwiony, widząc ich w tak dobrym stosunku. To go ucieszyło; pobiegł co rychlej z rozkazami pana i zostawił ich samych.
Co się działo ze zdziczałym mieszkańcem zamczyska, wyrazić trudno; zrazu czuł się wzburzonym mocno, zwolna uspokajało się w nim wszystko; czuł się pociągnionym do Teodora i obawiał się go razem, lękał się bowiem, ażeby mu z sobą zmiany życia nie przyniósł.
Teodor ze swym uśmiechem ironicznym przypatrywał mu się ciekawie.
— Wiesz — rzekł — nie mogę powiedzieć, żebyś nie postarzał trochę; lecz, doprawdy, zachowałeś w twarzy nawet więcej młodości nademnie. Wyglądasz dobrze, jak na anachoretę co żyje o razowym chlebie, na mnie znać, żem lat tyle zmarnował... ty i ona...
Krzysztof brew namarszczył ostro, Teodor zamilkł.
— Mój Krzysiu — odezwał się, spojrzawszy mu w oczy — dawno pewnie miłość twa ostygnąć musiała; dla czegóż o niej wspomnieć nie dozwalasz?
Ta uwaga może sprawiła, iż gospodarz odwrócił się, udając obojętność.
— Mów — rzekł sucho.
— Wystaw sobie, żem przybywszy tu, dopiero o losach tej pięknéj Wandzi się dowiedział... Eugeniusza znałem, dziwi mnie, żem się z niemi nigdy zagranicą nie spotkał. To musiała być nieszczęśliwa kobieta, bo Genio, doskonały chłopak w męzkiem towarzystwie, bon garçon dans toute l’acception du mot, na męża dla tak poważnej kobiety, a nawet dla żadnéj, nie był stworzony. Był doskonałym w rolach kochanków i to nie długich! Zmarło mu się słyszę na suchoty... ale też żył... żył... Co ta kobieta z nim wycierpieć musiała... Mój dzierżawca, prosty ale bardzo roztropny człowiek, który mnie bawić usiłuje, i u którego o wszystkich rozpytywałem, pierwszy mi o jéj losach dał wiadomość. Ciekawość mnie wzięła okrutna tę śliczną Wandzię zobaczyć, po tylu latach.
Pan Krzysztof na pół zwrócony ku oknu, choć słuchał, udawał że był swoją fajką zajęty, kilka razy zmierzył go oczyma mówiący, i ciągnął dalej, widząc, że się uspokoił.
— Wyobrażałem ją sobie zmienioną... Dwie mile ogromne odemnie do Zamostowa... opętane... Wybrałem się rano, przybyłem około południa... miejsce musisz znać...
— Przed wieki przejeżdżałem parę razy — cicho, spuszczając głowę, zamruczał Krzysztof.
— Jabym miejsca nie poznał — ciągnął pan Teodor — zmieniło się na korzyść. Pałac stary wyświeżony, park przepyszny, rezydencya pańska, a wszędzie znać tę rękę niewieścią, co chce i musi tworzyć piękno i niem się otaczać. Kazałem się zameldować; wprowadzono mnie do salonu, po dość długiem oczekiwaniu — wyszła.
Krzysztof się mimowolnie odwrócił i począł patrzeć jak w tęczę na Teodora, który ciągnął dalej obojętnie.
— Wiesz, żem osłupiał; nic nie straciła piękna Wandzia, stała się tylko najpiękniejszą w świecie Wandą; poważnie, smutnie powitała we mnie dawnego znajomego. Znalazłem przy niej tylko jakąś daleką krewnę, podobno starą pannę i w pretensyach... Dziwna jej piękność zdaje się nieśmiertelną; ten sam uśmiech ust i łza w oku, ten głos jakiś...
Gospodarz odwrócił się i przerwał.
— Mój Teodorze, dosyć tego opisu, proszę cię...
— Kończę... nie mówiliśmy tylko o rzeczach obojętnych. Wydała mi się zrezygnowaną i prawie szczęśliwą...
Dla obu w porę oznajmił Staszuk na prędce stworzone śniadanie; wyszli więc do pokoju naprzeciw.
Uderzyło gościa ubóstwo i opuszczenie.
— Chyba dobrowolnie — rzekł — tak się obchodzisz małem.
— Nie — odpowiedział z dumą Krzysztof — mam mało, nawykłem do małego i szczęśliwy jestem, żem się nauczył nie potrzebować więcej. Wasz wiek wzgardził stoicyzmem starożytnych i chrześciańską skromnością obyczaju, uczyniliście się niewolnikami nałogów i potrzeb sztucznych. Pragnęliście niemi pomnożyć liczbę wrażeń i rozkoszy, stworzyliście tylko cierpienia więcej.
— Maksymy anachorety — rozśmiał się Teodor — ja ci się przyznam, że i zbytek lubię, i życia radbym używał.
— Jesteś jak wszyscy...
Śniadanie w istocie mogło wywołać tę uwagę; w domu była wprawdzie słomka i tę upieczono, ale do niej tylko chleb razowy, masło i jaja dodano. Wszystko to na otłuczonych starych talerzach i na grubej bieliźnie.
Gość bystro spoglądał i uważał wszystko, nic oka jego nie uchodziło; rozmowę począł o lesie, o drogach, o okolicy, kraju w którym nie był oddawna i nią potrafił nawet pana Krzysztofa rozruszać. Chociaż od tak bardzo dawna się nie widzieli, stosunek ów młodzieńczy, pamięć trzpiotowatego Todzia, oddziaływały na Krzysztofa i czyniły go cierpliwym. Uśmiechał się nawet.
Przy Staszuku, który krzątając się, przysłuchiwał z podziwieniem rozmowie, jaka od dawna się nie obiła o mury starej a cichej ruiny, nic ważniejszego mówić nie było można. Po śniadaniu zażądał gość kawy. Sługa spojrzał na pana, on nań wzajemnie, była chwila zakłopotania — gospodarz kawy nie pijał, nie znajdowała się w domu. Teodor domyślił się tego i sam za kawę podziękowawszy, wstał, przechodząc znowu naprzeciw, gdzie się na starej kanapce pod oknem jak najwygodniej umieścił z cygarem.
— No, wiesz Krzysiu — rzekł, podparłszy się na ręku — zgadnij, po co ja do kraju powróciłem? proszę cię, zgadnij!!
— Ażeby gospodarstwo zobaczyć w Zieleniewszczyznie!
— No — swoją drogą, tak... to pewna.. ale między nami mówiąc... powód był inny.
— Inny? to go nie odgadnę — odparł Krzysztof.
— Jesteśmy jednolatki — mówił daléj elegant — chociaż ty z własnej winy w tem kamiennem pudełku zamknąwszy się, daleko rychłej zrzekłeś się młodości odemnie. Będziesz się może śmiał ze mnie... ale wróciłem do kraju w myśli... ożenienia?
Krzysztof, który z fajką chodził po pokoju, odwrócił się i stanął osłupiały, wyjął ją z ust i parsknął po chwili ironicznym śmiechem.
— Żartujesz! — rzekł — oblicz się z metryką! Co ci to? Rozumiem ożenienie z namiętności, z uczucia, z rachuby, z obowiązku, na gorąco i na zimno, ale nie pojmuję go w twoim wieku, gdy kobiecie możesz tylko ofiarować kalekę i zniszczoną resztkę człowieka do pielęgnowania. W młodości, nawet małżeństwo bez przywiązania daje nadzieję, że się człowieka do jarzma nałoży; ale tobie! tobie!
— Wszystko to sobie mówiłem sam; cóż chcesz? okrutnie mi nudno na świecie. Jestem sam, a przytem kobiety lubię; bez kobiety żyć nie mogę; teraz one zaczynają uciekać przedemną, myślę więc wziąć taką, któraby z obowiązku dotrzymała mi towarzystwa.
Krzyś stary ramionami ruszył. — To wprost śmieszne jeśli nie gorzej — zawołał — myślę, że ci fantazya przejdzie jak inne..
— Szczęśliwy człowiecze — odezwał się Teodor powoli jakby sam do siebie, patrzając za okno — tyś był zawsze i dowiodłeś tego życiem, żeś umiał być panem siebie; ja przeciwnie. Sam niewiem, serce czy fantazya gnały mnie do szukania niemożliwych ideałów czy ideału. Na tem polowaniu na nic spędziłem wiek, znużyłem się, sam nie wiem co począć, chcę się zmusić do porządnego, szlacheckiego życia i szczęścia. Nazwij to wreszcie jak chcesz, muszę się ożenić... Strasznie mi na świecie nudno... Wiesz, że nawet po części dla tego przybyłem tu, aby cię spytać...
Tu się zawahał nieco.
— O co? — przerwał Krzysztof.
— Czy nie masz myśli odnowienia znajomości i amorów z Wandą, i żenienia się z nią?
— Ja? żenić się! Oszalałeś! — rozśmiał się Krzysztof.
— Bo jeżeli ty rezygnujesz — wiesz, jam się gotów o nią starać.
Rysy słuchającego zmarszczyły się i w mgnieniu oka rozpogodziły; ironiczny uśmiech skrzywił usta.
— Na to mi odpowiedzieć trudno — rzekł sucho — staraj się; lecz pomyśl, co jej przynosisz i czy się to godzi? Niewiem jak te lata spędziłeś, sam mówisz, że dosyć burzliwie, połamane szczątki serca, niedobitki człowieka chcesz złożyć u jej stóp; a gdzież sumienie?
— Przepraszam cię; serce i uczucie wcale się we mnie nie wyczerpało — mówił Teodor — okrutnie się czuję młodym.
Zamilkli obaj; rozmowa się urwała, ukradkiem oczyma się śledzili. Krzysztof spoważniał i chodził zasępiony.
Po chwili jednak gość począł półgłosem.
— Wandzia mi się podoba... wiek dla mnie stosowny, imię, majątek, wszystko... Była nieszczęśliwą, więc nie będzie wymagającą... ja wezmę sobie za punkt honoru być wiernym mężem...
— I sądzisz, że ona cię zechce? — zapytał ponuro Krzyś.
— A dla czegóżby nie? W młodości kobieta marzy, później rachuje... jestem dla niej stosownym mężem i dobrym będę towarzyszem. Do miłości eterycznej nie mam pretensyi, ale stowarzyszenie wzajemnej pomocy wybornie założyć możemy. Zresztą — wtrącił — to są jeszcze rzeczy nad któremi namyśleć się należy; projekta mi się snują różne, jedno tylko stałe mam postanowienie — ożenienia. Z kim? zobaczę. Łatwoby mi było wziąć młodą panienkę, tego się lękam, choć one się bardzo prędko starzeją... zbyt starej baby sobie nie życzę... Wandzia...
— Uczyń-że mi tę łaskę i nie mów o niej — rzekł Krzysztof.
Zamilkli obaj.
Teodor począł znowu nalegać, aby jechali do Zieleniewszczyzny, ale Krzysztof oparł się stanowczo...
Mówili o rzeczach dawnych, potem Teodor opowiadał o różnych własnych przygodach, naostatek gdy się wszystkie przedmioty wyczerpały, wstał i począł się żegnać.
— Słuchaj-no — odezwał się trzymając rękę gospodarza — żyj sobie jak chcesz dla drugich, ze mną musisz po staremu. Musisz mi dać pozwolenie zaglądania do siebie; od tego nie odstępuję... — Spojrzał mu w oczy. — Od czasu do czasu zajrzę tutaj!
— Ja często się włóczę po lesie — rzekł Krzysztof.
— No — znajdę nie znajdę, próbować będę. Nudzę się; z tobą jestem jak z bratem... Gdybyś ty chciał zajrzeć do mnie.
— Nie mogę — odparł stanowczo Krzyś.
Z wielkiem zawsze podziwieniem dla Staszuka, gospodarz wychodzącego przeprowadził nietylko do ganku, za bramę, ale zszedł z nim rozmawiając z pagórka i nie wrócił, aż w dali powóz na drodze stojący zobaczył. Pożegnali się tu serdecznie. Straciwszy z oczów Teodora, szybkim krokiem udał się pan Krzysztof do zamku. Twarz jego przybrała znowu wyraz posępny i zamyślony. Dwa te dni i dwa spotkania wzburzyły go i napełniły niepokojem. Miał mocne postanowienie szukania na to ratunku, nie znalazł innego nad samotność; zawołał sługę.
— Strzelbę mi podaj i torbę — rzekł — idę w las, niewiem kiedy powrócę — być może, iż dni kilka w domu nie będę. Jeśliby kto przybył, przysłał, odpowiesz, że mnie nie ma i że niewiesz kiedy powrócę. Rozumiesz?
— A jużcić! — westchnął Staszuk.
Stojący w ganku stary sługa zobaczył pana, który Hermesa z sobą zawołał, spuszczającego się najkrótszą drożyną w las i po chwili znikł mu już z oczu.
Machnął ręką: zamruczał coś pod nosem, starszy Hermes, który zostawał zawsze na gospodarstwie, przyszedł ziewając do towarzysza. Staszuk go pogłaskał, i oba razem wsunęli się do cichej pustki.





ROZDZIAŁ IV.

Chata Wilczków stała na samym prawie skraju posiadłości pana Krzysztofa, którą w tej stronie opasywał najpiękniejszy las na pół sosnowy, w pół ze starych liściastych drzew złożony. Na granicy pozostawiane dęby olbrzymie pilnować się jej zdawały. Zaraz za niemi ciągnęła się łąka zielona, obrzucona gałęźmi zamiast płotu, które ją od napaści przechodzącego bydła broniły. Po nad rubieżą szła droga ubita, która niemal wszystkie sąsiednie wioski łączyła z najbliższem miasteczkiem.
Była też wybita i wyjeżdżona tak, że gdyby nie grunt nieco piaszczysty, mogłaby w mokry czas stać nieprzebytą. Po za nią już cudze widać było pola i na równinie w dali wioski, porozsiewane wśród pozostawionych gdzieniegdzie lasków, które świadczyły, iż przed laty jedna całą okolicę zalegała puszcza. Wrotka lekkie wiodły na drożynę, która przez łączkę kręcąc się biegła do chaty Wilczków, stojącej wpośród ogródka. Dworkiem jej nazwać było trudno, choć szlachcic pamiętał o ganeczku, i choć dwa słupki u drzwi postawił, aby się niemi od wieśniaczej chałupy odróżnić. Zresztą, była to z bierwion sosnowych porządnie dosyć w zaciosy związanych, zbudowana chata, z wysokim dachem słomą pokrytym, w którego dwu otworach widać było gospodarzące gołębie. Oprócz tego schronienia miały one osobne domostwo na słupie. Obok mała szopka z chrustu, służyła na dobytek pana Wilczka. Tu widać było wyprzężony wóz, pług, radło, brony i pod okapem poskładane różne gospodarskie sprzęty.
Ubogo, ale chędogo było przy chacie, i jak zwykle, pełno wszelakiego naczynia, z którem się gospodynie ukrywać nie widziały potrzeby. Para hładysz wisiała na kołkach płotu. Ceberki i niecułki schły na wolnem powietrzu. Trochę chust świeżo wypranych widać było na płotach także.
Nieco porządniejsza izba i alkierz po jednej stronie, po drugiej czeladna i śpiżarnia, z tyłu przybudówka na sypanki i przechowanie zapasów, całą chatę składały. Sień ją dzieliła na dwoje, a drugiemi drzwiami wychodziło się do ogródka, w którym siedziały warzywa na grzędach i trochę krzaków agrestu i malin, które sobie Wilczek przywiózł, osiedlając się z sąsiedztwa.
Właśnie pod wieczór siedział wąsaty leśniczy na przyzbie fajeczkę paląc, gdy żona jego, blada, zwiędłej, ale miłej twarzy kobieta, powróciła z ogrodu z fartuchem pełnym ziela i sierpem w ręku, zajrzała, zobaczyła go i odezwała się:
— A toś z powrotem?
— Tylko com się przywlókł — rzekł Wilczek — a co tam?
— Właśnieś zgadł, że coś jest! — odpowiedziała spierając się o drzwi pani Wilczkowa. — Z zamku przychodził chłopiec dowiadywać się o pana, nie wiesz gdzie jest? Trzy dni jak go już w domu nie było, nawet nocować nie przychodził. Stary Staszuk się niepokoi o niego.
Wilczek nic nie mówiąc głową kiwać zaczął, lecz nie zdawał się zdziwionym, co żonę naprowadziło na myśl, iż wiedzieć musiał o panu i o jego obrotach.
— Nie wiesz ty co o nim? — spytała.
Wilczek się obejrzał i westchnął.
Zaciekawiło to kobiecinę.
— Tożbyś mi powiedział! cóż to tam!
— Ale, ale, gadać i gadać! — począł Wilczek ze zwykłą swą powagą, sentencyonalnie, gdyż chętnie morały prawił i myśl swą wyrażał, nadając jej formy wyszukane. Miał się potroszę za filozofa.
— Ale, gadać? kiedy człowiek sam czego dobrze nie rozumie. Cóż gadać?
— Ale mu się nic nie stało? — powtórzyła niespokojnie kobieta. — Niechżeby też Bóg go uchował od wszelakiego nieszczęścia, a i nas z nim. Tyle spokoju i dobrego, co z nim; drugiego takiego człeka w świecie nie znaleźć.
— Oj, co to, prawda — rzekł Wilczek. — Święta prawda!
I westchnął głęboko i dłonią namuloną powiódł po twarzy, jakby z niej troskę chciał zetrzeć.
— Jużciż tam przedemną tajemnicy robić nie będziecie — dodała jejmość z pewnym rodzajem wymówki.
— Pewno, pewno, bo i nie ma z czem się taić — rzekł Wilczek. — Ot, cała sprawa, że jemu i nam już życie chcą ludzie zamącić. Dobrze było jak u Boga za piecem jemu i nam, to licho przyniosło brata pod bok, z którym się nie lubią, rodzonego naprzód, a potem ciotecznego. Już to wiem, że tam obaj u niego byli, bo tu jadąc o drogę pytali, a trudnoż nie pokazać. Zaczną go najeżdżać, nachodzić, to mu i zamek zbrzydnie i wszystko. Nie dla czego też trzy dni jak błędna owca po lesie się włóczy nieboraczysko, bo ja go szpiegowałem. Pierwszej nocy spał w budzie na Jaskrach, drugiej w szałasie na Pokotyniu, trzeciej w chałupie pustej na starej leśniczówce. Nawet nie wiem gdzie jadł, bo i do nas nie przychodził i do dworu nie zaglądał i niewiadomo też czyco z sobą wziął. Ja go już dawno takim nie widziałem. Ale co za dziw, kiedy człowiek rozbrat uczynił ze światem, a potem go napowrót poczną ciągnąć na Madejowe łoże, jak się nie ma bronić?
— A brat, cóż to za człowiek ten brat? — zapytała Wilczkowa, powoli rozpinając fartuch i składając zielę pod ścianą.
— To mi dopiero jejmość zadajesz pytanie? — rzekł marszcząc się Wilczek. — Brat? brat? albo to Kain nie był bratem? albo to wszyscy bracia do siebie podobni? Znają go tu i nie znają, dosyć, że kiedy nasz pan go nie lubi, to już źle, nie bez kozery.
— O! to pewnie! — potakiwała jejmość — zły znak, gdy człek dobry kogo nie znosi; a zkądże się wziął?
— Już od pół roku się okupił, na starej Pobogowszczyznie; teraz się wprowadzają, będą naszego męczyć, bo im to solą w oku, że w takiem ubóstwie żyć chce i na pustyni. A co komu do tego?
— I pewnie, kiedy mu z tem dobrze! — mówiła Wilczkowa.
— Oniby go pewnie chcieli między ludzi prowadzić — rzekł Wilczek z oburzeniem patetycznem — na to, aby go ludzie męczyli! Cóż to mu źle, gdzie on sobie sam panem i gdzie dni płyną jedne po drugich, jak krople wody podobne. Ale ze szczęściem ludzkiem, to tak — dodał Wilczek — że ono nigdy długo trwać nie może. Zestarzał już, niedadzą mu dokołatać do końca spokojnie.
— O! co prawda, to prawda — dorzuciła Wilczkowa, która mężowskie aforyzmy przyjmowała zawsze z uwielbieniem.
Stary, mówiąc, ręką i ruchami zwykł był słowom wyrazistości dodawać.
— Aj! ludzie, ludzie! — rzekł — od których i na pustynię się schroniwszy, jeszcze człek nie pewny.
Westchnęli chórem oboje.
— E! — rzekła Wilczkowa — ma on dosyć swojej woli, odkaraska się od nich, nie da sobie sobie praw dyktować.
— To go namęczą przynajmniej, a i tego żal.
— Pewnie żal — potwierdziła kobieta.
Wilczek głos zniżył.
— Już musieli mu dobrze dojeść — szepnął posyłając się nieco ku żonie — kiedy nieboraczysko pierwszy raz się zapomniał i po za granicę z lasów swoich się wywlókł, czego nigdy nierobił.
— Nie może być! nie może! — klaszcząc w ręce krzyknęła zdziwiona kobiecina.
— Alem ja na niego miał oko, słowo daję — dodał Wilczek — cały dzień go nie było w lesie, poszedł zaroślami ku Zamostowu.
Umilkli kiwając głowami.
— A po cóż mu tam było? — cicho spytała kobieta.
— Któż to może wiedzieć — rozumował Wilczek — ja sobie myślę tylko, że tak mu dogryźli, iż pamięć stracił, a błąkał się, już sam niewiedząc gdzie. Jakem tylko zobaczył, że po za granicę się wysunął, zmiarkowałem, że to już coś się niedobrego święci, poszedłem za nim zdaleka. Już ja jego chodzenie znam — dodał stary rękę podnosząc do góry — bo to trzeba wiedzieć też, że każdy człek inaczej chodzi, a nawet choćby i jeden, to od humoru będzie jednego dnia szedł inaczej, a drugiego odmiennie? Bywało, nasz pan to tak mierzonym krokiem idzie, jak zegarek, na nogi nie spojrzy, a nie potknie się, ani kroku przyśpieszy, ani zwolni, a tu naraz, myślałem, że go choroba napadła; wysforował się pędem do granicy, na samym skraju stanął wryty jakby mu co broniło iść dalej, potem, gdyby go co rzuciło, jak się kopnie, ledwiem zaroślami zdala za nim mógł podążyć. O! źle, myślę sobie.
— Boże miły, a cóż mu się to stać mogło! — zawołała Wilczkowa ręce załamując.
— No, tak go ci ludzie, od których odwykł, wymęczyli.
— Przecież z nami żył i gadał.
— Ale, moja jejmość — rzekł odwracając się Wilczek — z nami, to inna rzecz; z nami on był jak ze swemi. Choć pan z panów, ale szlachcica szanował jak brata i u nas mu było swobodnie. Tu mu głowę naklekotali pełną, co za dziw, że się zawróciła?
— No i cóż? i cóż? — zaczęła pytać Wilczkowa.
— Więc się kopnął ścieżką, jakby niewiedział sam dokąd aby iść, ale jak szedł? — mówił dalej leśniczy — to trzeba było widzieć! Nie wypadało mnie go szpiegować, a no litość brała, żeby mu się co złego nie stało. Nieprzymierzając i pies i ja niewiedzieliśmy jak za nim biedz. Kilkanaście kroków leci jakby go pędziło, jakby uciekał, aż stanie i wlecze się i omal nie zawróci, to znów leci.
— Na Boga, na Boga! jakże mi paniska żal — wtrąciła Wilczkowa.
— Co to mówić? spytaj, jak mnie było na to patrzając, pociłem się jak w łaźni. Manowcami się puścił, ale osobliwa rzecz, wiem pewnie, że kilkanaście lat za dom i las krokiem nie stąpił, a jak tu wczoraj był, darł się do Zamostowa. Jam aż z sił spadł, lecz com sobie pomyślał, a nuż mu się co stanie, sam jeden? wiecem się wlókł. Tedy na proszki tak przez werteby, krzaki, błoto, dobiliśmy się do Zamostowa, i trafili na ogród, który się łączy z lasem, a od niego tylko wysokim płotem jest oddzielony. Płot zobaczywszy, strach go jakiś ogarnął, stanął, patrzę, począł błądzić, stawał, zaglądał, oczy kilka razy przykładał do parkanu, jakby tam co wewnątrz chciał zobaczyć.
— Cóż mu było? — jęknęła kobieta — to do niego niepodobne.
— Pewno, że nie, ale tak przypadło nań. Chodził, chodził: jednym razem przylepił się do płotu, pochylił i jakby wrósł weń; patrzę, tylko drży, pies mu w oczy spogląda, szczeknął, ten go jak palnie... zaskowyczał i przypadł, a ten patrzy i patrzy. Zdjął z głowy nakrycie, jakby mu piekło, odprostował się, spuścił oczy i dopieroż namyśliwszy się, nazad, Ja za nim, ani go było zgonić, tak się darł, gdyby przestraszony, w dobre ćwierć godziny dobiłem się po nim do naszej granicy. Po takiej gońce byłem już pewny, że pójdzie spocząć do nas, a no, widzę go nie ma, pewnie na Pokotyniu...
— Niechże się Chrystus Pan i Matka Jego Najświętsza zlitują nad nim — ozwała się lękliwie kobiecina — oj ludziska, bo ludziska, co go tak męczą, niech im Bóg odpuści! takiego dobrego pana, co nigdy nikomu wody nie zamącił.
— Tsyt! — zawołał Wilczek — dać pokój gadaniu, aby kto nie słyszał; niech to będzie między nami, rozumie jejmość?
Kiwnęła głową Wilczkowa na znak, że dobrze zrozumiała i schyliła się ku zielu przyniesionemu, spostrzegłszy idącą ku chacie Dosię, która ulubioną krowę powoli idącą raczej prowadziła, niż pędziła.
Dosia pomimo swojego wiejskiego stroju kraśną była wdziękiem zdrowej i wybujałej młodości. Miło na nią spojrzeć było tak kształtnie wyrosła i tak instynktem piękną być umiała. Twarz jej poważna, zamyślona, prawie smutna, wzbudzała nawet w prostych ludziach jakieś poszanowanie i miała dla nich urok wyższości. Na czole dziewiczem mieszkała myśl i z siwych oczów tryskało bystre pojęcie. Ojciec, popatrzywszy na nią, uśmiechnął się z dumą rodzicielską.
Jak wszystkie mieszkanki lasów, wychowane w drzew cieniu, Dosia nie miała zbyt świeżych rumieńców, ani płci białej; opaloną była, nieco bladą, ale czerstwą i życia pełną. Strój ubogi ją okrywał. Na głowie powiązane bogate włosów orzechowych warkocze, przeplecione czerwoną tasiemką i okraszone kilkoma kwiatkami. Szyję otaczały korale i przy nich przywieszony krzyżyk i szkaplerze. Koszulę grubą opasywał gorsecik, a spódnica sukienna sięgała do kostek. Podpięty fartuch, w którym niosła też trawę, tworzył draperyą dokoła kibici nie zbyt smukłej, lecz gibkiej i zręcznej.
Na uśmiech ojca odpowiedziała Dosia półuśmiechem.
— Gdzieżeśto za płową tak daleko chodziła? — zapytała matka.
— E! bo mi się jejmościanka rozbujała — odpowiedziała Dosia — nie dobrze jej już było na wygonie, przeskoczyła płot i poszła w łąkę Tobiaszową.
— Bo też to jej wszystkim fantazyom dogadzacie — rzekł Wilczek — trzeba było dobrze skropić, żeby popamiętała.
— Ej, ojczulku — uśmiechnęła się Dosia — jabym serca nie miała. Poczciwe stworzenie, my się z nią kochamy, tylko tyle, żem jej nagadała dobrze.
— Myślisz, że cię zrozumiała? — spytał ojciec — toć to bydlę rozumu nie ma.
E! ma ono swój rozum, choćby nie taki, jak nasz — ozwała się Dosia potrząsając głową. — Zna ona matkę, mnie, was i Maćka. A czemu mnie i matki i was słucha, a Maćka nie ma za Boże stworzenie i czasem mu rogi pokazuje?
Wilczek słuchał córki z rozkoszą i napawał się widocznie nie tylko jej mową, ale dźwiękiem głosu.
Dziewczę obejrzało się do koła.
— Albo się ja mylę — rzekła — albo gościa mieć będziemy.
— Jakiego? — spytał ojciec.
— A kogożby jeśli nie jegomości pana naszego: widziałam go przed chwilą w okolicy, między drzewami się przechadzał, pewnie wstąpi.
Spojrzeli po sobie rodzice, dziewczę roztropne w tem wejrzeniu domyśliło się czegoś i zamilkło, jakby czekało na słowo, nikt się nieodezwał.
— Możeby co na podwieczorek dla niego przygotować! — dodała Dosia po chwili.
— Pewnie — mruknął Wilczek — ale cóż jest? bo może być głodny. Młode kartofle nie przekwitły, zwierzyny żadnej.
— Są jaja — wtrąciła matka — ser, masło, chleb świeży, a no i ta wódka, co dla niego umyślnie się trzyma.
— On tam nie wymyślny — rzekła Dosia — jak drudzy, będzie i nasz krupnik jadł nie krzywiąc się.
— Ta narada nie była jeszcze skończoną, gdy gończy pies pana Wilczka, któremu imię było Grzmilas zerwał się, nastawił uszy i szczekać począł. Był to najpewniejszy znak zbliżania się pana Krzysztofa, z którego nieodstępnym towarzyszem Hermesem byli w najnieprzyjaźniejszych stosunkach. Wprawdzie Wilczek umiał psu nakazać umiarkowanie i przy nim Grzmilas się nie porwał nigdy na Hermesa, a pan Krzysztof wejrzeniem jednem wyżła swego zmuszał do spokoju, lecz zaledwie od nich odwrócono oczy, powstawali cichaczem, sierść się im obu najeżała szczotką na grzbietach, oczy zachodziły krwią, po cichuteńku zaczynali obchodzić się w koło pokazując sobie zęby i dopiero interwencya obu panów mogła ich od pojedynku oderwać. Kilka razy spięli się byli na siebie i chwycili za karki, ale od tej pory Wilczek zamykał Grzmilasa do chlewka na czas pobytu pana, co nietylko, że nienawiści jego ku Hermesowi nie zmniejszyło, ale zdawało się ją do najwyższej podnosić potęgi. Niepoczciwy wyżeł czuł gdzie był nieprzyjaciel zamknięty, szedł zwykle pod chlewek, jeżył się, warczał, a że we wrotkach u dołu była dziura, którą nos Grzmilasa wyglądał, spotykali się warcząc przy tym otworze, choć sobie szkody uczynić nie mogli, Grzmilas szczekał i wył, Hermes warczał.
Szczekanie oznajmiło o panu Krzysztofie, który się w istocie u wrót pokazał, a Maciek zawołany poszedł Grzmilasa zamknąć do kozy, co się nie obeszło bez pisku i skarg na uciemiężenie. Wrotka się otworzyły, Dosia pierwsza pobiegła na spotkanie jegomości, Hermes skoczył ją witać. Ledwie się od niego obroniwszy, przyszła, wedle obyczaju, pocałować w rękę pana Krzysztofa. Podniósłszy oczy niemal się przelękła jego twarzy, tak była dziwnie zmienioną. Nigdy ona nie bywała wesołą, tym razem jednak niemal obłąkana boleść na niej wyrytą była.
Naiwne dziewczę nieumiejące ukryć swego wrażenia, aż załamało ręce.
— O mój panie drogi! — zawołała — czy pan czasem nie chory? czy panu co jest?
— Nic mi nie jest, moje dziecko — stłumionym głosem rzekł pan Krzysztof — w istocie zdrów bardzo się nie czuję, zmęczonym bardzo, parę dni włóczyłem się po lesie. Możem i głodny, sam nie wiem.
Dosia, wedle zwyczaju, wyciągnęła ręce po strzelbę i torbę, którą od niego odbierała. Krzysztof machinalnie je oddał dziewczynie, nie śmiejąc i spojrzeć na nią, bo mu wstyd było, że mu tak z twarzy czytała.
— A co pan by jadł? — zapytała.
— Co macie, co Bóg dał, wiesz, żem nie wybredny... wszystko jedno.
W tem Wilczek nadszedł, kłaniając się do kolan.
— Staszuk tu przysłał — rzekł po cichu, pokręcając wąsa — ztąd wiem, że jasny pan trzy dni już z domu, toby pewnie odpocząć trzeba, jeśli łaska do izby. Pierwsza zawsze dla pana wolna, bo my jej nigdy nie zajmujemy.
Zbliżyła się też z fartuchem przy ustach Wilczkowa kłaniając.
— Co pan każe? — spytała — niech pan dysponuje, z łaski pańskiej wszystko jest: chleb, ser, mleczywo, jaja, miód: możeby co zrobić?
— Co tam macie, pani Wilczkowa, co na pogotowiu, co chcecie — rzekł skłopotany tą troskliwością i po części nią rozczulony Krzysztof. — Pójdę, trochę odpocznę, bom w istocie dużo chodził... A któraż to godzina? — spytał nagle, jakby rozmiar czasu stracił. I jako mieszkaniec lasu, zamiast do zegarka sięgnąć, obrócił się w stronę słońca.
Słońce zachodziło i jaskrawe jego promienie przedzierały się dołem przez las przerzedzony.
— Pan ci u nas przenocować musi, to się rozumie — rzekł Wilczek.
Nic nie odpowiedział Krzysztof i wolnym krokiem poszedł zamyślony ku chacie, dokąd z nim cała rodzina zdążała. Dosia miała widać przywilej przyjmowania pana i dziwnie doń była śmiałą. Wyrosła z dziecka w jego oczach. Ona poprzedziła go do sionki, otwarła drzwi, wprowadziła do izby, którą pańską nazywano i fartuszkiem poczęła ścierać stół i stołki. W jednym kącie stał tapczan pokryty sianem i kilimkiem ze skórzaną poduszką. Na nim zwykle okryty burką sypiał pan Krzysztof; wszystko czego mógł potrzebować było dla niego przysposobione: karafka z wodą, szklanka, a w szafeczce drobne sprzęty i prosta stołu zastawa.
Dosia otworzyła okno, aby powietrze weszło; obejrzała się na okół, poprawiła stołek stojący krzywo, powiesiła strzelbę i torbę na ich miejscu, podsunęła słomiankę, na której w końcu łóżka zwykł był Hermes odpoczywać. Pan Krzysztof, który zawsze z nią wesoło rozmawiał i rozpytywał o jej gołębie i kurze gospodarstwo, teraz padł od razu na tapczan, podparł się łokciem i głowę spuścił jak nieprzytomny. Dosia była nadto roztropną, aby się domagać rozmowy, lecz wybiegła cała przestraszona do matki.
— Matuniu droga, panu coś jest, ja go nigdy jeszcze takim nie widziałam. Czyście to zważali, jaki posępny? Żeby uchowaj Boże nie choroba.
Matka nie chciała widać wtajemniczać dziecka i odpowiedziała krótko:
— Zakrzątniem-no się, aby go czem posilić, ot poprostu się zmęczył.
Dosia zakręciła głową, ale tuż obie poczęły ogień z pod popiołu dobywać i zwijać się około jadła. Wilczek pozostał u drzwi na zawołanie, lecz do pana Krzysztofa nie wszedł, czuł, że więcejby mu zawadził, niż go rozerwał. Trafny instynkt mu to wskazywał.
— Niech się wysapie powoli — mówił w duchu.
Przed ogniem między matką a córką półgłosem wszczął się spór o to, co gotować; obie chciały co było najlepszego w domu. Skończyło się jednak na pośpiesznej jajecznicy, chlebie, serze i miodzie.
Drewniana tacka, która tylko w uroczystych wypadkach występowała, dobytą została z szafy; obie kobiety ustawiły na niej wieczerzę. Dosia na rękę zarzuciła czystą serwetę, a że miała przywilej posługiwania panu Krzysztofowi, tryumfalnie wniosła tacę do izby.
Krzysztof jako był siadł na tapczan i podparł się na ręku, tak ze znużenia usnął, szmer go dopiero przebudził, otrząsł się i uśmiechnął do Dosi.
— Bodajże mnie com pana przebudziła! — szepnęło dziewczę — gdybym wiedziała...
— Dobrze się stało, owszem, moje dziecko, owszem — rzekł zbliżając się do stołu Krzysztof — głodny jestem... Bóg zapłać... na sen będzie czasu dosyć.
Dosia przysunęła stołek, pobiegła do szafeczki po sól i pieprz, zawinęła się jeszcze, jakby na zwykłą wyzywając rozmowę, ale otrzymała tylko uśmiech smutny w nagrodę i niechcąc być natrętną, wyszła zamyślona.
— Już wy sobie mówcie co chcecie — rzekła do matki — ja tam nie wiem co, ale jemu coś jest.
— A cóż ma być! da Bóg, choroby nie będzie, tylko tyle, że się stary zmęczył — rzekła matka.
— On to tam tak stary znowu nie jest — ujęła się Dosia — tyle że włosy stracił, a jemu z tem do twarzy. Zresztą, dalipan, żaden młody mi się tak pięknym nie wydaje, jak on — dodała i zarumieniła się za późno.
Matka się rozśmiała.
— Ot to dopiero! — szepnęła ruszając ramionami — co ty pleciesz pleciuchno.
Spuściła oczy Dosia zawstydzona i podniosła je żywo.
— A bo prawda! — potwierdziła — a co prawda to nie grzech.
Nie chciała snać matka przedłużać tej rozmowy, pokiwała głową i zamilkła.
Wilczkowi zdało się, że w czasie podwieczorku wnijść może, otworzył więc drzwi, wszedł i stanął przy progu.
Pan Krzysztof spojrzał jedząc, ale się nie odzywał długo.
— Cóż-to, Staszuk aż tu przysyłał pytać o mnie? — spytał wreszcie.
— A tak jest, proszę jaśnie pana, co za dziw, niespokojny był.
— A wyście co powiedzieli?
Wilczek się trochę namyślił.
— Cóż mogłem powiedzieć, ino, że nie wiedziałem o jaśnie panu więcej nad to, że w lesie być musi.
— Czyś mnie nie najrzał temi dniami? — dodał Krzysztof.
Wilczek kłamać nie chciał, miał tę cześć dla prawdy prostego człowieka, która mu fałszu wyrzec wzbraniała, rzekł więc tylko:
— Owszem, zdalam jaśnie pana parę razy widział, alem niechciał być natrętnym.
Krzysztof milczał spuściwszy oczy.
— Nie dziwuj się, mój przyjacielu — począł po namyśle — żeś mnie widział może latającego bez celu; od ludzi uciekałem, a ty wiesz zdawna, jak ja ich lubię. W tych dniach napadli mnie, aby mi popsuć moją pustelnię i odebrać spokój, który stanowi jedyne szczęście moje. Nie dziwuj się. Widziałeś nieraz spokojne mrowisko, niech je kto ruszy a dotknie, jaki to tam ruch powstaje. Tak się stało z duszą moją, trąconą obcą ręką; zburzyło się w niej wszystko.
Pan Krzysztof westchnął. Wilczek mu tylko zawtórował drugiem westchnieniem.
— To się rozumie — dodał skłopotany nie wiedząc co ma powiedzieć, a chcąc słowo wtrącić.
Wsparty na ręku, stary mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Co im z tego przyjdzie, że mnie chcą nieszczęśliwszym uczynić, niż jestem? nie rozumiem. Brat, który mnie długo nie znał, drugi, który mnie lat tyle nie widział. Jam już nie dla nich, oni nie dla mnie! Nie dadzą mi dokołatać spokojnie do końca tego utrapionego życia, wadzi im, żem do nich niepodobny, żem dobił do brzegu, gdy oni jeszcze na falach!
Ramionami poruszył. Wilczek słuchał z uwagą natężoną.
— Pan Paweł, słyszę, odkupił Pobogowszczyznę — odezwał się — piękny majątek.
— Niechże się nim cieszy i trzyma go, nie zazdroszczę mu; życzę wszelkiego dobra byle mi dali spokój — mówił Krzysztof.
— Wielki pan — dodał Wilczek.
— Tak, tak, na świniach się państwa dorobił — pogardliwie wtrącił Krzysztof — a drugi wrócił do domu gdy już mu wszelkie szaleństwa obrzydły. Dobry nawet człek, lecz lekki.
— Jaśnie pan mówi o panu Męczeńskim, pewnie?
— A tak.
— O tem też słyszałem, że po długich latach do Zieleniewszczyzny powrócił. Tam dzierżawę trzyma Zamorski, wiem, miał się już niemal za dziedzica, kłopot być musi z niespodzianego przybycia. Dobrze się im działo.
— Znasz dzierżawcę? — spytał jakby tylko dla utrzymania rozmowy Krzysztof.
— A któżby go nie znał? — mówił Wilczek.
— Jakiż to człek?
Wilczek chciał wystąpić z definicyą i zamyślił się nieco.
— Człek, jakby to powiedzieć? a no — rzekł — bardzo zły on nie jest, bardzo dobry też nie, czasem gotów i dobrze zrobić, gdy na humor mu przyjdzie i dopiec gdy się rozgniewa. Żona tam pono więcej znaczy, niż on sam. Córek mają dwie. Ludzie się już śmieją, a mówią, aby pan Męczeński tam pomieszkał, jedną pewnie za niego wydadzą. Dziewczęta piękne i sprytne, a choć to młode, a pan już podtuptany... dla majątku....
— Już o tem nawet mówią? — podchwycił pan Krzysztof żywiej — słyszeliście.
— No, zwyczajnie, ludzie sobie po ludzku rzeczy kombinują — ciągnął Wilczek — nie ma nic niepodobnego, wszystko to może być.
— Zdaje mi się, że pan Teodor wyżej patrzy — wtrącił Krzysztof.
— Ja też nic wiedzieć nie mogę, a powtarzam jaśnie panu słyszane. W niedzielę u kościoła szlachta sobie drwiła, to się słówko o uszy obiło.
Zamyślił się pan Krzysztof, a że rozmowa się przerwała, Wilczek, który postrzegł, że jeść przestał i do gawędki ochoty wielkiej nie miał, wysunął się pocichu. Dosia, która czatowała tylko na to, przybiegła zebrać resztki wieczerzy.
Stanęła u stolika.
— Coś pan mało jadł? — spytała — czy nie było do smaku?
— Owszem, moje dziecko, dziękuję ci, dobre to było, bo dobrem sercem dane, ale już jestem syt i mam dosyć.
— Niech-że pan sobie spocznie, ja już w domu z matką dopilnuję, aby hałasu żadnego nie było — mówiła sprzątając Dosia. — Woda jest, może okno zamknąć?
Szczebiotała tak, pan Krzysztof zdawał się prawie słyszeć, uśmiechał się dziewczęciu.
— Rób jak chcesz, wszystko jedno, dobrze, tak... co ci się podoba.
Dosia popatrzyła po pokoju.
— Hermesowi jeszcze muszę jeść przynieść, bo by się gotów na mnie pogniewać, jak na Grzmilasa, którego cierpieć nie może, a dotąd miałam u niego łaskę.
Hermes wstał posłyszawszy swe nazwisko i przyszedł się sam dziewczęciu przypomnieć.
Parę razy spojrzała na milczącego Krzysztofa Wilczkówna i dziwnie się jej wydał zmienionym, on co zazwyczaj wesoło z nią rozmawiał długo, i podżartowywać z niej lubił.
Po chwili powróciła z miską pełną mleka kwaśnego z chlebem, postawiła ją u komina, podniosła się, poprawiła włosy i popatrzywszy na pana, rzekła;
— Taki pan nam coś dziś nie swój, niechby spoczął.
— A gdzież spokój? — odparł smutnie pan Krzysztof — myślisz, że sen uspokaja? to chyba ciebie dziecko moje, która spokojnie usypiasz i tak po pracy... nam sen przynosi mary.
Westchnął.
— Spokój tylko tam, zkąd już nic nie poruszy...
Dosi się zrobiło smutno.
— Co to pan mówi — przerwała — a toć się nie godzi takiego spoczynku żądać.
— Czemu? komużem ja na ziemi potrzebny? — dodał jakby do siebie samego pan Krzysztof.
Nie odbierając odpowiedzi, spojrzał, Dosia fartuszkiem ocierała oczy, a dla ukrycia wrażenia schylała się po miskę. Łza ta cicha snać odbiła się w duszy jego, wstał żywo i z rozjaśnioną twarzą począł jak dawniej żartować.
— Kiedyż wesele? — zapytał.
— Czyje?
— Twoje, Dosiu.
— Chyba nie rychło — rzekła usta krzywiąc.
— Czy brak kawalera?
— Prędzej ochoty — odparła Dosia trochę nadąsana — już panu mówiłam, że od rodziców iść sobie nie życzę. A co mi po tem.
— Bo ci się jeszcze nie podobał żaden.
— Może — szepnęła Dosia zmierzywszy go oczyma — a no o tem i mówić nie ma co. Zawsze mnie pan tem prześladuje i zawsze jedno odpowiadam. Niech-no pan sobie spocznie.
Podsunęła słomiankę psu, zakręciła się parę razy po izbie; stołek przestawiła pod ścianę, karafkę umieściła w środku stołu, przymknęła okno, zabrała miskę, zbliżyła się do ręki pana Krzysztofa, pocałowała ją prędko i zarumieniona wybiegła.
Hermes wyciągnął się na słomiance. Stary pan stał długo w pośrodku izby zamyślony, patrzał w okno. Cisza była dokoła, wieczór wiosenny mrokiem okrywał las i pola.
— I tego nawet spokoju mi zazdroszczą — zawołał wzdychając. — Tu przynajmniej przeszłości zapomnieć mogę!! Precz mary! precz!... Widzieć więcej z nich nikogo nie chcę. Dosyć tej próby, ucieknę jeszcze głębiej w lasy. Przynieśli mi z sobą męczarnie... lecz od czegóż rozum i wola człowieka? Wstyd i hańba — mówił, przechadzając się po izbie — ja, ja com lat tyle nogą nie stąpił za granice tych lasów, wyrwałem się jak dzieciak, aby umarłą nadzieję zobaczyć, i serce mi biło, i ból mi serce ściskał i musiałem nadludzkim wysiłkiem władzę nad sobą odzyskiwać. Cóż pomyśli Wilczek, jeśli mnie widział oszalałego? Sam wstydzę się siebie. Napiłbym się z Lethy, choćby jej woda miała być trucizną. Wszystko jeszcze przytomne, jak wczoraj.
Tak marząc siadł pan Krzysztof walcząc z sobą na tapczanie, wsparł się na ręku i dumając na pół senny z razu, dał się owładnąć znużeniu, które go obaliło na łoże.
Trzy noce spędzone w gorączce na niewygodnych leśnych barłogach, uczyniły ten sen potrzebą taką, iż jak stał upadłszy ledwie na tapczan, usnął snem martwym i głębokim.
Wilczkowie pozamykali drzwi, stary pozostał na straży długo, nareszcie, gdy żadnego szelestu w izbie pańskiej długo słychać nie było, porozchodzili się wszyscy na spoczynek.
Dosia długo przed ogniem wsparta na rękach siedziała, aż ją matka do snu musiała napędzić.





ROZDZIAŁ V.

Jest-to oddawna sprawdzonym pewnikiem, że częstokroć maleńcy ludzie, wielki wpływ na daleko pozornie większych od siebie wywierają. Czemu są winni ten skutek, czy natarczywości, czy zręczności, która bywa udziałem drobnych istot, czy jakiemuś nierozpoznanemu fenomenowi moralnemu, trudno wyrokować; to pewna, iż bohaterowie i potentaci często są pod rządem niewidocznych istot, a Molierami władają niekiedy kucharki.
Jedną z takich maluczkich, niepostrzeżonych postaci, na pozór bardzo skromnych i nie szukających blasku dla okrycia się nim w oczach tłumu, był dzierżawca pana Teodora w Zieleniewszczyźnie, niejaki pan Zamorski. Trzymał on w dzierżawie dobra te od lat kilkunastu i w końcu poczynał się już w nich prawie uważać za dziedzica. Człowieczek był niepozorny, zabiegliwy, czynny, pokorny, umiejący pochlebiać i śmiać się z tych, którym, jak się sam wyrażał, baki świecił.
Pan Teodor przez długi czas jeździł po świece szczęścia jakiegoś nieokreślonego szukając i nigdzie go znaleźć nie mogąc. Powrót do domu odkładał z roku na rok, mieszkał po stolicach, pieniędzy trwonił dużo, dochód mu nigdy nie wystarczał, rachunki się mnożyły; od dzierżawcy naprzód pożyczał ciągle, rosły więc ciężary, naostatek choć mimowoli postrzegł wędrowiec, że należało się we własnych interesach rozpatrzeć na miejscu. Wstręt miał do tego wielki pan Teodor; ale mus był i konieczność uregulowania tych nieszczęsnych rachunków. Zamorski nie bardzo sobie życzył przybycia dziedzica, lecz uniknąć rozprawy ostatecznej nie było podobna, i pan Teodor zjechał jednego niepięknego poranku do Zieleniewszczyzny.
Wydzierżawiając ją dziedzic nie spodziewał się wcale, ażeby za domem miał bawić tak długo; zamierzał wrócić najdalej za kilka miesięcy, za rok; czasem bywał już w drodze i coś go zatrzymywało zawsze, tak, że kilkanaście lat przeszły niepostrzeżone. Dom główny, starodawny dwór, był zupełnie wyekscypowany wraz z ogrodem; stary sługa familii, Olszak, który jeszcze dziadka pana Teodora pamiętał, rządził tu wszechwładnie. Przez lata tak długie, sam jeden siedząc, biedny starowina znudził się, skwaśniał, podupadł, zachorzał, a dwór pieczy jego powierzony, znacznie się też nadrujnował. Wracając więc przestraszony pan Teodor, zastał niemal pustkowie, gdzie się spodziewał rezydencyi wygodnej.
Zamorskiemu wyrzucać tego nie było można, bo dwór i co doń należało, całkowicie z pod jego władzy zostało wyjętem. Dawniej dosyć jeszcze rzeźwego Olszaka ze zdumieniem znalazł pan Teodor kaleką niemal, i, co gorzej, z nałogiem do konsolacyi spirytusowej. W pokojach panował nieład niewysłowiony, dach w wielu miejscach zaciekał wszetecznie, a że pokryć go na nowo nie zebrano się jakoś, a łatania niewiele pomagały, we wszystkich niemal pokojach stały miski, niecułki, balijki i rozmaite naczynia misternie porozstawiane. Wiele okien potłuczonych od gradu i różnych wypadków, o których niejasne chodziły podania, pozalepiano papierem i pozakładano błonami sosnowemi. W ganku wchodki pogniłe zastępowały cegły niezręcznie pokładzione, posadzki były pobutwiałe, sufity rysowały się, tynk opadał. Nawykłemu do porządku i komfortu za granicą, wydało się to panu Teodorowi przerażającem.
Olszak mu dowodził, że gdzie kilkanaście lat dziedzic nie zaglądał, inaczej być nie mogło, a może miał nieco słuszności.
Dzierżawca wprawdzie mieszkał, wedle umowy, na folwarku, lecz folwark przybrał teraz pozór dworu, a dwór wyglądał na dymissyonowanego. Tu przybudowano wiele, przyozdobiono, poobsadzano, powyklejano i było w nim, jeśli nie smakownie to bardzo przyzwoicie, a nadewszystko wygodnie, gdy we dworze u dziedzica w pierwszych dniach stęchlizna i ruina pobyt niemal niemożliwym czyniły. Piękny ów cienisty ogród starożytny, o który pan Teodor dbał tak bardzo, podobniejszym był do zdziczałego lasu, niż do ręką ludzką stworzonego ogrójca... Stare lipy, które wiatr poobalał gniły nietknięte, bo nikt nie miał prawa ani ochoty ich ruszyć.
Poczciwy, a nudny i niedołężny Olszak gderał, stękał, pił, łajał, skarżył się, przeklinał, ale się nie brał do niczego i był konserwatorem nieładu, który rósł co chwila. Oszczędzał skrzętnie złotówki, a szkody robił na tysiące. Był-to starowina zgryźliwy, lubiący narzekanie, potrzebujący walki do życia, szukał więc jej mięszając się nie w swoje rzeczy, gdyż siebie za rodzaj nadzorcy uważał i groził ciągle raportami do dziedzica. Zamorski śmiał się, ruszał ramionami, pozwalał gderać do syta, ale staremu nawzajem dokuczał o ile możności.
Gdy pan Teodor przyjechał, Olszak przez dni kilka tak mu głowę nabijał zbieranemi długo zażaleniami, iż w końcu ani się w nich rozpatrzyć, ani ich spamiętać było podobna. Wszystko to zbiło się jakiś chaos nierozwikłany, w którym kłębiły się czarne chmury, a w głąb’ ich żadne i najbystrzejsze wejrzenie sięgnąć nie mogło. Dziedzic więc dał za wygranę przeszłości, złożył wszystko na zgryźliwość zdziecinniałego sługi, znudził się i zakazał mu więcej mówić o tem.
W przystępie żalu Olszak podziękował za służbę, ale nazajutrz po trzeźwemu na nowo ją rozpoczął, zawsze z tym samym skutkiem. Nie zważano już na niego wcale.
Dzierżawca postępował sobie nadzwyczajnie zręcznie, chociaż na pozór w sposób nader prosty. Obrachowawszy zawczasu skutek skarg Olszaka, wcale nie przeszkadzał im, nie uniewinniał się, grał rolę człowieka spokojnego, czystego na sumieniu, a tymczasem na wszelki sposób starał się pozyskać pana Teodora, którego charakter i usposobienie więcej odgadł i przeniknął ze stosunków z nim niżby się po tak prostodusznej istocie spodziewać było można.
Zamorski, jak sam powiadał sobie, wysokiej nie odebrał edukacyi; wychowanie dokończył na sześcioklassowem gimnazyum, którego nauka wyśmienicie mu starczyła na potrzeby powszednie. Był-to człowiek mały, okrągły, wesołej i rumianej twarzy, na pozór bardzo otwarty i szczery, w istocie nadzwyczaj przebiegły. Podobał się wszystkim, wkraść się umiał w łaski każdego, w życiu był dogodny, wyrozumiały, przebaczający, a w towarzystwie wesół i pokorny. Powiatowe wielkości i ludzie wysokich stanowisk i wpływów, nie mieli hałaśliwszego nadeń adoratora. Lubił się uniżać, chętnie powtarzał, że jest małym dzierżawcą w dorobku, ustępował z drogi, dawał pierwszy krok każdemu, a to mu też serca jednało. Rósł tymczasem w pierze nieznacznie. Innym zostawiając polowanie na honory i znaczenie, sam zbierał pieniądze i robił sobie stosunki, tak, że mógł każdą sprawę albo groszem lub wpływami przeprowadzić po myśli. Gospodarz niezbyt uczony, pilnym był, a zobaczywszy u drugich coś lepszego, niż u siebie, chętnie się uczył i naśladował. W ten sposób powoli gospodarstwo u siebie postawił na tym stopniu, iż lepszego, a nadewszystko szczęśliwiej się wypłacającego nad nie, w całej okolicy nie było.
I w tem jednak skromny Zamorski nie szukał sławy, mówił o swych zabiegach wywyższając zawsze drugich i ustępując im z drogi. Ulubionem jego przysłowiem było: że pokorne cielę dwie matki ssie. Ssał w istocie więcej niż dwie, o których mówił, ssał kogo tylko mógł, ale ssając ściskał, całował, poił, ze łzami o miłości i poszanowaniu zapewniał. Szczęśliwym trałem dobrał sobie towarzyszkę życia, która po pierwszych latach nowicyatu umiała się zupełnie nagiąć do obyczajów i trybu postępowania mężowskiego. Dobra kobiecina, gościnna, wesoła, gospodarna, nie ubiegająca się o pierwsze miejsce w kościele, ani o zaćmienie ubiorem, lubianą była powszechnie. Chowała się, jak wąż do kątka, szanowała bardzo dostojne panie noszące koronki, brylanty i imiona świetne, a śmiała się z nich z mężem pocichu.
Całą pociechą jej życia, celem jego, było wychowanie dwóch córek, ładnych dziewcząt, żwawych, rozbudzonych, figlarnych, posiadających wszystkie przymioty ojca, ale nieskończenie wykształceńszych od rodziców i wzdychającego do świetnego losu. Liza i Misia o rok tylko jedna od drugiej różniące się wiekiem, miały guwernantki w domu, próbowały pensyi w mieście, z zapałem oddawały się francuzczyznie i muzyce, czytywały wiele i bez wyboru, i wyrosły na dwa aniołki wiejskie, niebezpieczne dla młodych zapaleńców i dla starych magnatów. Obie marzyły o miłości, ale... gotowe były nawet to marzenie poświęcić na ołtarzu rzeczywistości z milionem i tytułem...
Rodzice cieszyli się panienkami niewymownie, czasami zlekka prostując ich pojęcia i ochładzając morałami wybryki fantazyjne, ograniczające się na słowach, w ogóle jednak zostawiali im wiele swobody, mając wysokie wyobrażenie o instynkcie ich, rozumie i znajomości świata z książek zaczerpniętéj. Pan Zamorski w niemym zachwycie słuchał ich dowcipnego szczebiotania, a matka, choć niekiedy ruszała ramionami, dumną była ekscentrycznością miłą swych córek.
Liza, starsza o rok od siostry, miała i tę piękność, jaką na chwilę w życiu daje młodość każdej kobiecie, i niewysłowiony wdzięk trzpiotowatego dziecięcia, które jak ćma lata koło ognia, niechcąc rozumieć, że skrzydła popalić może. Nie kosztowało ją nic dowcipne słówko, dwuznacznik, zaczepka śmiała; zalotną była naiwnie, natarczywie, zabawnie. Wiek czynił ją niemal dzieckiem, wiele obiecującem, nie miała bowiem nad lat ośmnaście a matka, przez rachubę i do tego się jéj przyznawać nie dozwalała. Utrzymywała, że tylko tak nadzwyczaj jakoś prędko się rozwinęła. Ciekawa, ruchliwa, niezmordowana Liza, na swój wiek znała złych i dobrych rzeczy świata, aż do zbytku. Życie się jej przedstawiało jak bardzo zabawna rola do odegrania, w której miała za sobą ogromne szansy powodzenia: piękność, młodość, wdzięk, dowcip, wreszcie i rosnący majątek ojcowski wchodziły w rachubę.
Misia, o rok młodsza tylko, choć miała może więcej dowcipu niż siostra, daleko była skromniejszą na pozór, mniej się z nim popisywała, ale wejrzenie jej i słowa większą miały potęgę i silniejsze czyniły wrażenie. Liza opanowywała w pierwszej chwili, zawracała głowy komu chciała, chociaż się one później łatwo odwracały. Misi zapomnieć było trudno, zwłaszcza ci, co się do niej zbliżyli poufałej, pociągnięci się czuli urokiem, jaki na nich wywierała.
Liza i Misia obie były małego wzrostu, jak rodzice, zręczne, wdzięczne, rumiane, żywe, podobne do siebie, ale jeden typ różnie się w nich rozwinął: w starszej więcej miał promienistości, jeśli się tak wyrazić godzi, w młodszéj więcej skrytej siły. Oczy pierwszej strzelały i raziły blaskiem, drugiej dziwiły tajemniczym wyrazem. Twarzyczki ocienione włosami obfitemi, gdy się na nie patrzało z osobna, przypominały jedna drugą pokrewnym jakimś wyrazem, gdy były razem, stawały się zupełnie odmienne. Liza wyrzucała Misi jej bojaźliwość, Misia przerażona była często śmiałością zbyteczną siostry. Godziły się z sobą, kochały, a jednak dwa te charaktery w skrytym były antagonizmie.
Na tle domu zupełnie szlacheckiego, dostatniego ale niewykwintnego, dwie panienki dziwnie się trochę wydawały, jakby dwa hollenderskie tulipany wykwitłe na grzędzie wśród poczciwej kapusty. Dla nich na folwarku, w którym salon miał pułap belkami przyozdobiony, musiano postawić fortepian Bösendorfera, a do prostych sprzętów pana dzierżawcy przybywały codzień eleganckie fraszki, niezbędnie panienkom potrzebne. Obie one byłyby dom rodzicielski zupełnie przeistoczyły na swój sposób i przebrały go po europejsku; matka byłaby może nawet zgodziła się na to, ale ojciec, choć kochał córki, stanowczo się temu opierał.
— Z tego to nic nie będzie — mówił. — Jeszcze czego! jeszcze czego! aby mówiono, żem i ja na pana zachorował. Spuśćcie się na mnie, tak lepiej. Po was widać, żeście do czego innego stworzone, i że nikomu wstydu nie zrobicie, ale ja muszę zostać czem byłém, z tem mi lepiej. Jestem sobie skromnym panem dzierżawcą, którego wszyscy szanują, bo wiedzą, że się dorabia i ma coś w kieszeni, a ze zbytkiem jutroby zawitała jeśli nie golizna, to wątpliwość... mówiły: Ehe! Już i Zamorski pana udaje, będzie i on cienko śpiewał rychło... Tego ja niechcę i na to nie pozwolę. Nie, nie, nie.
Ściskał Lizę i Misię, kupował im co chciały, ale domu nie zmienił. Stara kanapa została przy dawnych swych prawach, panny się podąsały w kątku i zamilkły.
Przed przyjazdem pana Teodora, Zamorski mocno chodził zamyślony. Zwykł on był zawsze każdą czynność i krok w życiu naprzód rozbierać i ważyć. Stosunek z dziedzicem był dlań niezmiernéj doniosłości. Z listów znał charakter człowieka, ale domyśleć się, jak postąpi sobie przybywszy na powrót do kraju, nie umiał. Spodziewał się rachunkami go wykwitować i nabyć za mało co Zieleniewszczyznę; nadzieja ta jednak słabą była, bo majątki szły w górę, a wszystkie długi pana Teodora jeszcze połowy wartości rzeczywistej majątku nie dochodziły. Z niezmierną więc przebiegłością należało chodzić około znudzonego starego kawalera. Państwo Zamorscy wieczorem sam na sam odprawili naradę w tym przedmiocie.
Żona w podobnych razach służyła poczciwemu Zamorskiemu za partnera wygodnego do rozmysłów. Niekiedy zadawała mu do rozwiązywania trudności, które się jéj nastręczały, a jemuby samemu na myśl nie przyszły; czasem potakiwała i utwierdzała go w jego przekonaniach; zamiast mówić sam z sobą, rozmawiał z tą drugą połową swą... i wychodził po naradzie z nią najmocniéj przekonany, że to, na co się oboje godzili, dobrem być musiało. Pani Zamorska miała rozsądek zdrowy, spokój wielki i często była ostrożniejszą od męża, tak, że go mitygowała i poskramiała.
Gdy przyjazd dziedzica został oznajmiony, zamknęli się oboje państwo na cichą naradę tajemną, którą jednak ciekawa Liza mimowolnie przez trzpiotostwo podsłuchała.
— No, więc tedy przybywa! nieunikniona rzecz — rzekł mąż — nie ma rady.
— A niech jedzie, to cóż, czem prędzej, tem lepiej, raz przecie skończyć potrzeba.
— A pewnie, ale dopieroż to będzie robota... gdy zobaczy!
— Co zobaczy? u nas nie ma co widzieć, a we dworze? dobrze mu tak, dobrze — mówiła Zamorska robiąc spokojnie pończochę — gdyby był tego, z pozwoleniem, starego osła nie osadził we dworze, a nam go dał na mieszkanie, zastałby wszystko jak należy. Sam sobie winien. Posadził tu tego głupiego szpiega... otóż ma.
— Stary będzie na nas psy wieszał.
— Wcale się o to nie ma co troszczyć... Olszak się rozpił, będzie bredził trzy po trzy, znudzi go, i tyle. Nie ma się co obawiać. Cóż powie? co powie?
— Ale ba! — westchnął Zamorski — prawdą a Bogiem, cośby się tam znalazło z drobnych rzeczy, wszelako ja się o to nie boję. Bóg z nim, gorzej, że gdy sam tu przybędzie, może znaleźć sposób oczyszczenia majątku, i Zieleniewszczyzna się nam z rąk wyśliznie.
Jejmość milczała chwilę, patrząc na pończochę.
— Przed niewodem ryb nie trzeba łapać — rzekła po cichu. — Człek nie bardzo stary... znudzony... kawaler... mój jegomość, różne się rzeczy trafiają. Ja mam jakieś takie przeczucie, że my go sobie łatwo przychołubić potrafimy.
A ciszej dodała, jakby na próbę:
— A gdyby mu się która podobała!
To mówiąc, podniosła głowę i postrzegła, że Zamorski promieniał, śmiał się i do ręki jej skoczył, aby za tę myśl swą trafnie odgadniętą pocałować.
— Jak to my zawsze z tobą, moja duszko się zgadzamy — rzekł z uniesieniem. — Naprawdę, nie śmiałem sam z tem wystąpić, ale mi to ciągle po głowie chodziło. Prawda, że Liza ma lat...
— Co tam lata! kto te lata liczy — przerwała żywo pani Zamorska nie lubiąca podobnych rachunków. — On ma lat...
— A no, z pięćdziesiąt, ale słyszałem od tych, co go widzieli niedawno, że bardzo pięknie się zachował i wygląda młodo. Stary bałamut.
Jejmość ruszyła ramionami.
— Byle tylko pomieszkał tu, to mu Liza głowę zawróci — rzekła cicho — to tak, jak amen w pacierzu. Człowiek z wielkiego świata, ona do takich ma szczególny pociąg. Dla starego bałamuta takie dziewczę jak malina...
Spojrzeli po sobie.
— Ale by biedna Liza — począł mąż.
— Dlaczego ma być biedna! co znowu! Starego wodzić będzie jak zechce, toć to przecie dla kobiety, jeśli nie całe szczęście, to połowa większa. Człek majętny, z imieniem, ze stosunkami.
Poczęli oboje potrząsać głowami.
— Tylko mój jegomość — dodała matka — cicho, Lizie o tem ani wspominać, to przyjdzie samo... zobaczysz. Nabrałaby wstrętu gdyby jej narzucano, a sama, ręczę, że się zaraz weźmie do niego, i... że zbałamuci, to zbałamuci.
— Gdyby się z nią ożenił, a no, jabym na Zieleniewszczyźnie gospodarował, i na całe życie bylibyśmy spokojni. Przytem przez stosunki i Misia by lepiej za mąż wyjść mogła.
— Już dosyć, cicho! cicho! — oglądając się dokoła, odezwała pani i drut od pończochy położyła na ustach, wskazując na drzwi.
Ostrożność była w istocie potrzebną, ale zapóźną, Liza w tej chwili pierzchnęła po cichu od drzwi wysłuchawszy rozmowy, z główką zaognioną. Myśl macierzyńska przypadała jej do smaku; miała cel, miała zajęcie i w przyszłości świetny los, ku któremu godziła zawsze. Nietylko się jej to dziwnem nie zdało, ale nadzwyczaj trafnem i z rodzicielską troskliwością obmyślanem.
Zataiła przed Misią zdobytą podsłuchem tajemnicę.
Nadjechał pan Teodor. Pierwszych dni mało się pokazywał na folwarku, nie narzucano mu się wcale. Zamorscy czem mogli służyli, a potrzeba było czego i nieustannie, bo w starym dworze wszystkiego brakło. On sam chodził ciągle z miną wesołą, z pokorą dzierżawcy dla dziedzica, z czołem pogodą jaśniejącem niewinnego w sumieniu człowieka. Pan Teodor zrazu przybity, wprędce szukając rozrywki, sam począł chodzić po nią na folwark. Znalazły się panny w salonie, Liza występowała nie jak była zwykła, ale z jakąś sztuczną powagą i zabawną dystynkcyą dziecinną. Wpadła w oko panu Teodorowi, ale w pierwszych dniach zdawała się stronić od niego, była zimną. Dopiero bliżej go poznawszy, odważyła się wystąpić w charakterze sobie właściwym. Jej powolnie rozmarzająca trzpiotowatość zachwyciła starego kawalera, ale, mimo początkowej powagi, oblodził się z nią prawie jak z dzieckiem. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby się mógł jej latom ośmnastu ze swemi pięćdziesięcioma zalecać.
Rozbudziło go to tylko i... dziwnem stowarzyszeniem idei, wprowadziło na myśl ożenienia, ale z kimkolwiek bądź innym.
W ten sposób raz postanowiwszy żenić się, wpadł pan Teodor na myśl starania się o... hrabinę Wandę. Prostoduszny człowiek wyspowiadał się z tego sam na sam Przed Zamorskim. W pierwszej chwili dzierżawca, zręczny zawsze, myśli tej przyklasnął, znalazł ją bardzo właściwą, szczęśliwą, piękną, doskonałą, następnie począł różne podsuwać trudności i wątpliwości.
Żona przypuszczona do tajemnicy przestraszyła się też zrazu, lecz po naradzie oboje się uspokoili tém, iż hrabina Wanda, gdyby nawet za mąż wyjść miała, pewnieby sobie stosowniejszego drugiego męża, a nadewszystko młodszego znaleźć musiała.
Zamorski jednak nie zupełnie się tem zadowolnił.
— Jak ono jest to jest... człowiek zręczny i umiejący się kobietom podobać; djabeł nie śpi, trzeba tam kogo innego posunąć, i sparaliżować te głupie konkury. Liza nie umie się też do niego wziąć!
— O co to, bardzo przepraszam — przerwała żona — ja bacznie każdy krok jej uważam. Gdyby miała tę myśl, a pewno jej to do głowy nie przyszło, nie mogłaby rozumniej postępować. Dziewczyna ma takt i instynkt wrodzony, jak rzadko.
— Ale on ją ma za dziecko.
— To nic, tem lepiej; niech no się tylko rozpatrzy, rozmówi, nazwyczai, no... zobaczysz.
Następnych dni znalazły się rozmaite pozory wciągania pana Teodora, to na obiad, to na wieczerzę, na folwark. Liza i Misia bawiły starego kawalera, a starsza, którą bolało, że ją za dziecko uważał, popisała się przed nim z niektóremi czytanemi książkami, dowodzącemi okrutnej emancypacyi. Matka nie znając tych dzieł, nie mogła ocenić postępowania córki. Pan Teodor ogromne oczy otworzył, i raźniej poszła rozmowa, która go wielce ubawiła.
Mimo to, mówił sobie ciągle, że ma lat ośmnaście, a on pięćdziesiąt i coś, i że... mogłaby być jego córką. Nie przypuszczał więc nawet podobnego związku.
Omylili się oboje państwo Zamorscy na charakterze starego kawalera, w którym wielki udział brało lenistwo. Jakkolwiekby mu się uśmiechało wziąć tak śliczną, młodziuchną dziewczynę, obawiał się tego więcej, niż pragnął. Dreszcz go przechodził na myśl niepokoju, jakiby to szczęście wniosło z sobą do domu. Młodziuchną pani musiałaby się bawić, jeździć, trzpiotać; a staremu kawalerowi uśmiechał się już spokój domowy, cisza błoga i to szczęście bierne, które daje usunięcie się od walki i prądów gorętszych żywota.
Hrabina Wanda, która przeszła szkołę doświadczenia, była dlań ideałem; zdawało mu się, że i ona potrzebowała tylko odpoczynku i owej błogiej ciszy, pół-snu, pół-marzenia, dolce farniente wśród zbytku i miłych stosunków przyjacielskich.
Tego usposobienia w panu Teodorze, zręczni państwo Zamorscy wcale nie odgadli, nie mogła go też zgadnąć Liza, która w młodej główce wystawiała sobie, że stary człowiek żywą młodością będzie pragnął ubiegłą swą przypomnieć i zastąpić. Trzpiotała się więc i zamiast go pociągnąć ku sobie, bawiła, ale przestraszała...
Stary kawaler, pełen uwielbienia, drżał na myśl samą takiej towarzyszki z żywego srebra.
Zamorski nie zdradzając się wcale, gdy znowu mowa była o hrabinej Wandzie, rzucił tę myśl, że się w niej niegdyś kochał pan Krzysztof i że, któż wie, może on, mający pierwsze prawo do jej ręki, mógłby blizkiemu krewnemu mieć za złe, gdyby nie wspomniawszy mu nawet o swej myśli, nie starając się z nim rozmówić o tem, posunął się w konkury do wdowy. W ten sposób nieznacznie namówił go do odwiedzenia pustelnika w jego zamczysku. Sam zaś mieszkając o granicę, znalazł pozór jakiś sąsiedzki, do odwiedzenia hrabinej. Bywał on u niej za życia męża i po owdowieniu; odwiedziny więc nie mogły dziwić nikogo... Nie mówiąc o tem nic żonie, dobrawszy sobie bardzo zręcznie powód jakiś, z interesu wypływający, Zamorski włożył najlepszy frak, oblał się wódką kolońską, aby gospodarską woń, którą z sobą nosił odpędzić i jednego poobiedzia wyruszył, nastroiwszy bardzo poważne oblicze, do jaśnie wielmożnej hrabiny.




ROZDZIAŁ VI.

Piękny pałacyk w Zamostowie, stał wpośród parku, utrzymywanego z wielkim smakiem i kosztem.Drzewa i kwiaty stanowiły jedyną zabawę i pociechę pięknej hrabiny, która wpośród nich tylko czuła się szczęśliwszą i weselszą. Stworzyła ona sobie z nich jakiś niby idealny świat, po za który rzadko się wychylała. Ogromny ogród ze staremi drzewami, ze stojącemi i drzemiącemi wody swemi, ze ścieżynkami krętemi, gubiącemi się wśród cienistych głębin, był najulubieńszą przechadzką pani. Nieustannie coś tu sadziła, obcinała, poprawiała, przerabiała, sprowadzając drzewa, przypatrując się ich wzrostowi, tworząc sobie jakiś sztuczny cel w życiu, które już żadnego nie miało.
Samotne życie wiodła hrabina Wanda. Mieszkała otoczona liczną dosyć, ale milczącą służbą, z jedną nie młodą i bardzo nie ładną towarzyszką, którą los najdziwniej jej narzucił. Panna Kornelia Salowska, była krewną Wandy, zwała się jej ciocią, ale że ten tytuł przykre na niej czynił wrażenie, zmieniła go na kuzynkę.
Panna Kornelia nigdy nie była ładną, nawet w roku piętnastym życia, gdy wszystkie kobiety mają chwilę wdzięku, jaki przynosi im rozkwit wiosenny. Z wiekiem, dochodziła bowiem do lat trzydziestu i siedmiu, panna Kornelia stała się przestraszająco brzydką. Twarz jej zwiędła od jakichś cierpień i zawodów, płeć zciemniała, znaczna część włosów znikła przedwcześnie, zostały jej tylko śliczna rączka biała, mała nóżka i kibić, z której szukała chluby, niezmiernie dbając o jej uwydatnienie, a naostatek żywe oczy czarne, w których mieszkał jakiś ogień niespokojny. Jak wszystkie nieszczęśliwe heroiny, panna Kornelia miała nienawiść do świata, ohydę ludzi, najgorsze wyobrażenie o mężczyznach; lubiła plotki, cieszyła się nieco biedą cudzą, naostatek hodowała koty, i haftowała na kanwie ogromne, olbrzymie dywany, które miały w jej przekonaniu nie ustępować gobelinom.
Pani hrabina wzięła ją do domu przez miłosierdzie nad jej osieroceniem, gdyż panna Salowska wprzódy mieszkała sama w małym dworku w miasteczku i przeklinała rodzinę, która, obawiając się jej złośliwości, domów jej swych otworzyć nie śmiała. Rzadko dwa charaktery mniej z sobą zgodne do wspólnego życia los sprzęga. Wanda była milczącą, smutną, poważną, patrzała na życie z łagodną rezygnacyą dobrowolnej męczennicy; Kornelia, gadatliwa, gniewna, zła, posądzająca, zgorzkniała, nadawała sobie pozór nieznośnej sekutnicy. Trzeba było anielskiej cierpliwości, aby z nią wyżyć i nie oburzyć się czasami. Wanda nauczyła się uśmiechać, słuchać bez niecierpliwości i zwolna tylko łagodzić rozjątrzenie kuzynki. Litując się nad nią, starała się uprzyjemnić jej życie wszelkiemi sposoby; było to wszakże prawie niepodobieństwem, gdyż panna Kornelia gwałtownie pragnęła wyjść za mąż, a znaleźć człowieka coby ją odważył się poślubić, zdawało się niepodobieństwem.
Nietylko znosić musiała Wanda przykre wybryki kuzynki i jej humory kwaśne, ale częstokroć wystąpienia jej wobec ludzi, co się stawało trudnem i kłopotliwem. Panna Kornelia bowiem z wielkiem upodobaniem popisywała się przed wszystkiemi ze swą ekscentrycznością, i zdziwione oczy hrabiny Wandy powstrzymać jej nawet nie mogły.
Dwie kobiety tak różnych temperamentów zostawione same sobie, gdyż gości z początku nie wielu bywało w Zamostowie, może dlatego wytrzymać mogły, że się tak charakterami od siebie oddalały. Wanda napróżno starała się nawrócić Kornelię na swoją spokojną, nieco fatalistyczną rezygnacyę; Kornelia zżymała się i niecierpliwiła na widok tego spokoju kuzynki, lecz ani do gniewu, ani do wybuchu chwilowego doprowadzić ją nie mogła. Niekiedy hrabinej twarz okrywał tylko purpurowy rumieniec, milczała czas jakiś patrząc w okno lub na podłogę i wracała do swego chłodu zwykłego.
— To kobieta z lodu i kamienia! — mówiła sobie panna Kornelia — nie ma serca, nie ma czucia, dobra jest, ale apatyczna, prawdziwie niewiem, jak dla niej ludzie szaleć mogli.
W rzeczy samej hrabina była ze wszech względów nieskończenie wyższą istotą, której taka panna Kornelia ani pojąć, ani ocenić nigdy nie mogła.
Rodzajem marszałka dworu był niejaki Wyżewski, niegdyś rejent i przyjaciel domu rodziców hrabiny Wandy, zubożały człowiek, przybity stratą całej rodziny i majątku, któremu Zamostów dawał przytułek od dawna. Poważnej postaci, siwy, prosto się zawsze trzymający, z sygnetem krwawnikowym na palcu, małomówny, smutny, rejent był nieposzlakowanej zacności człowiekiem i wielkiego serca. Jemu powierzoną była zwierzchność nad służbą, a nawet nad gospodarstwem. Milczący zwykle, na pozór zimny, trzymający się zdaleka, Wyżewski oddawał znakomite usługi pani Wandzie i był aniołem stróżem Zamostowa, jak ona go zwać zwykła. Należało do niego właściwie wszystko, wglądał w każdy kąt i obawiano się go niezmiernie. Panna Kornelia z wielu a różnych powodów cierpieć go nie mogła, lecz znosić musiała. Miał za to szacunek i wiarę u samej pani, dla której gotów był życie poświęcić. Nie on zresztą jeden we dworze żywił to uczucie dla hrabiny, miała ona tę władzę szczególną, którą niewiele kobiet posiada, że budziła przywiązanie dla siebie we wszystkich ją otaczających. Szanowali ją, nadskakiwali i każdy się miał za szczęśliwego, gdy mógł jej uczynić jaką przyjemność.
Była też hrabina dla całego swego dworu prawdziwą matką; oko jej umiało dostrzedz i odgadnąć łzę, niepokój, potrzebę każdą, a dłoń śpieszyła z chętną pomocą. Choć nie wahała się brudnego dziecięcia wieśniaczego wziąć na ręce, choć dla najmniejszych i najlichszych była pełną łagodności i dobroci, jej postać szlachetna, mowa powolna skąpa, ubiór wykwintny i smakowny, całe jej obejście się pańskie jakieś i trochę chłodne pozornie, nadawały jej — nazwisko arystokratki.
Szlachta uważała ją za zbyt wielką panią i czuła się w towarzystwie jej nieco obcą i zakłopotaną. Smutek rozlany na twarzy, milczenie, rozważne odzywanie się, odstręczały od niej wielu tych, co bliżej poznać jej nie mogli. Życie w Zamostowie płynęło bardzo spokojnie i jednostajnie; hrabina Wanda spędzała je na pielęgnowaniu kwiatów i ogrodu, na czytaniu książek i nut, które najczęściej parę razy przegrawszy odkładała na półkę, by ich więcej nie wziąć w rękę; na przechadzkach po parku i przejażdżkach po okolicy.
Tego dnia wiosny, gdy pan Zamorski wybrał się w odwiedziny do Zamostowa, hrabina Wanda była właśnie z książką w ogrodzie. Na turkot wózka, łaknąca gości i słuchaczów, panna Kornelia pospiesznie ścisnąwszy pasek na czarnej sukni i poprawiwszy loków przyprawnych à l’anglaise w zwierciedle, wybiegła co najrychlej do przybyłego, nie wiedząc nawet kto przyjechał.
Właśnie kamerdyner wprowadził do salonu pana dzierżawcę i prosił go o cierpliwości chwilę, gdy żwawa kuzynka wpadła szeleszcząc suknią na powitanie gościa. Zamorski był jej dobrze znajomy, lubiła go nawet, bo słuchać umiał i uśmiechał się zręcznie na każde dowcipne jej słówko; był więc na tej pustyni bardzo pożądanym.
— A! to pan — zawołała w progu zaraz — jakże się miewa kochany sąsiad, jak pani i córeczki. Co słychać u państwa i co szanowanego pana do nas sprowadza, bo, prawdę powiedziawszy, do naszych uroczystych nudów nikt się nie zgłasza z dobrej woli, chyba go interes zmusi! Nieprawdaż?
— A! pani dobrodziejko! — zaprotestował Zamorski z głębokim ukłonem — jakże można...
— Ale, prawda przedewszystkiem, mój panie Zamorski, tak! tak! Siadaj pan, proszę — szczebiotała panna Kornelia, rada, że się jej ktoś do rozmowy trafił — kuzynka zaraz nadejdzie z ogrodu, bo jej poszli dać znać, jeśli tylko się zbyt daleko gdzie z marzeniami nie zbłąkała! bo — dodała poufnie ciszej, z pewną złośliwością — my lubiemy marzyć jeszcze!
Zamorski milczał i słuchał; odwróciła zaraz rozmowę.
— Cóż u państwa słychać?
Dzierżawca się zamyślił.
— A, chyba tyle, że mamy miłego gościa, mojego dziedzica, zatem czas nam spływa przyjemniej.
— E! e! poczęła Kornelia — czyżeście państwo mu tak radzi? Stary, nudny kawaler, który młodego jeszcze chce udawać. Panny musi nudzić.
— Myśmy nie tak wybredni, pani dobrodziejko.
— Chyba — wrzuciła panna Kornelia; — mnie się wydał niesmacznym i w pretensyach.
Dzierżawca, któremu o dziedzicu nic złego mówić nie wypadało, spuścił oczy.
— Mnie się zdaje — szepnęła przysuwając się stara panna — że on się jeszcze gotów ożenić i że w tej myśli do kraju powrócił. Jak pan sądzi?
— Nic nie wiem i nie umiem wnioskować — rzekł ostrożnie Zamorski — bardzoby to być mogło.
— Ja panu więcej powiem — dodała, przelotny rzut oka obwodząc dokoła, jakby się lękała, ażeby ją nie podsłuchano — mnie się wszystko zdaje, że on kuzynkę Wandę ma na myśli.
Spojrzała w oczy dzierżawcy, który chwilę pomilczawszy, zdecydował się wreszcie bąknąć:
— Wie pani dobrodziejka, że... że toby bardzo być mogło.
— Widzisz pan, żem odgadła! ja mam dosyć bystre oko — dorzuciła panna Kornelia — ale to nie ma sensu dla tych co Wandę znają. Najprzód ona wcale za mąż iść nie myśli; powtóre, trudnoby się jej mężczyzna podobał, a...
— A i to nie jest dla nikogo tajemnicą — rzekł ośmielony Zamorski — że niegdyś się w hrabinie kochał, pono nie bez wzajemności, pan Krzysztof Pobóg, a — stara miłość.
— Tak! tak! słyszałam o tem, ale przestrzegam pana, że tu nazwiska tego wspominać nie wolno — poczęła żywo panna Kornelia. — Może i to dowodzi, że o nim nie zupełnie zapomniano, może iż do niego zachowało się w sercu żal, ale, to pewna, że ile razy przypadkiem napomknęłam o nim, zawsze się odwracała udając, że nie słyszy; ale mówmy lepiej o panu Teodorze. Zkadże mu ta myśl małżeństwa odezwała się tak późno.
— Nic pani o tem powiedzieć nie umiem — szepnął w kapelusz patrząc Zamorski — mnie się z niczem tak dalece nie zwierzał.
— A to zabawna rzecz będzie, konkury starego kawalera do młodej wdówki! — rozśmiała się panna Kornelia — nie trzebaby mu przeszkadzać, niechby wziął harbuza. Cha! cha! niechby się rozkochał do szaleństwa, toby było bardzo, bardzo zabawne! Na wsi musiemy się ratować choć takiemi dramatami, bo życie okrutnie nudne i jednostajne. To go tu Pan Bóg zesłał, prawdziwie, na pociechę naszą.
— Ja, jako wierny sługa szanownego mego dziedzica, żałowałbym go — dodał Zamorski.
— A! cóż mu się tam stanie — odparła Kornelia — w dwudziestu latach chłystki to sobie przynajmniej w łby strzelają, ale taki zawiędły kawaler...
I zaczęła się śmiać stara kuzynka, zacierając ręce. Właśnie wśród tak zajmująco rozpoczętej rozmowy, weszła powoli z ganku od ogrodu hrabina Wanda, ze zwykłą sobie powagą i spokojem.
Zamorski, który ją dosyć dawno nie widział, uderzony był, jakby po raz pierwszy, wdziękiem tej postaci, zachowującej cały urok młodości, spotęgowany tylko dojrzałością, która go posągowym, uroczystym oblała spokojem. Oczy jej i usta jak niegdyś w pierwszych latach, piętnował smutek i uśmiech ożenione z sobą melancholijnym, poetycznym twarzy wyrazem. Wanda chodziła zwykle czarno i bardzo skromnie ubrana, ale z niezmiernem staraniem i smakiem. Piękność jej, można powiedzieć, była składową częścią charakteru; chciała być piękną, nie będąc zalotną, czując, że taką stworzyła ją natura, że jej taką być kazała.
To staranie o siebie posuwała do drobnostek piękna hrabina, chociażby miała być sama z sobą, choćby nie przyjmowała nikogo oprócz służącej. Potrzebna jej była ta piękność zewnętrzna dla samej siebie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, instynkt ją prowadził, lecz ten był tak silnym, że się mu oprzeć nie umiała, ani chciała.
Zamorski powstał na widok tego zachwycającego zjawiska, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, jakie ona na nim, równie jak na innych, niemniej prozaicznych czyniła istotach. Kornelia wstała także z krzesełka żywo i trzpiotowato nad wiek.
— Jakżeśmy to dawno pana w Zamostowie nie widzieli — odezwała się piękna pani, podając śliczną białą rączkę panu dzierżawcy. — Kuzynka pewno panu powiedzieć musiała, jak my tu samotne jesteśmy... sąsiedzi o nas zapominają.
— Pani hrabino dobrodziejko — kłaniając się odparł jowialnie dzierżawca — ze mnie prostego hreczkosieja nie wielka pociecha. Człowiek stworzony do pracy, nie do salonu.
— Jedno się z drugiem godzi, panie Zamorski.
— W łaskawych oczach pani hrabiny — rzekł śmiejąc się dzierżawca.
Usiedli. Panna Kornelia rzuciwszy okiem szyderskiem na szlachcica, wyszła zaraz, gdyż do jej atrybucyi należały podwieczorki i herbata, a lubiła się rządzić w garderobie i po domu. W niedostatku rozmowy zadawalniała się nawet paplaniem ze służącemi, którzy nie bardzo jej jakoś słuchali i niezbyt szanowali.
Po krótkim wstępie, pragnąc czemś usprawiedliwić przybycie swoje, Zamorski począł mówić o jakimś wymarzonym interesie małej bardzo wagi. Szło o coś takiego, co wybornie sam pan rządca mógł, nie odwołując się do pani, rozwiązać; hrabina Wanda w kilku słowach zbyła się sprawy i rzecz była skończoną. Szlachcic jednak, grając rolę nadzwyczaj sumiennego człowieka, usiłował się wytłómaczyć z natrętności.
— Pani hrabina dobrodziejka raczy mi darować — rzekł cisnąc kapelusz w rękach — iż ją trudziłem taką bagatelą, ale nie chciałem bez jej wiedzy uczynić roku. W prawdzie łąki, których mi potrzeba, dostałbym może w lasach u pana Krzysztofa Poboga.
Tu spojrzał na hrabinę, której twarz okrył nagły rumieniec i wprędce niezwyczajna bladość; zwróciła oczy w stronę, usiłując odegrać obojętność; pan Zamorski mówił dalej.
— Ale z panem Krzysztofem, którego my nazywamy pustelnikiem, nadzwyczaj sprawa ciężka. Nie żeby to miał być zły człowiek, i owszem, ze wszech miar szanowny dziwak, ale do niego przystąpić niepodobna. Jak się raz zamknął na tym zamku ze starym sługą, ludzkie oko go prawie nie widziało. Od ludzi ucieka formalnie, zakazał kogokolwiek bądź przyjmować.
Hrabina, ochłonąwszy, zdawała się słuchać z pewną ciekawością nie przerywając wcale. Zamorski mówił uśmiechając się zwolna, jakby nie czuł, jakie czyni wrażenie i niczego się nie domyślał. Udawał dobrodusznego.
— A, już to, że o takiego drugiego oryginała trudno, to pewna — mówił Zamorski. — Całe dnie i tygodnie spędza czasem w lesie, śpi po budach, ale u swojego strzelca, kawałkiem chleba i wodą żyć gotów, byle głód zaspokoił, a zdaleka cień ludzki zobaczywszy, zmyka jak przestraszony.
Hrabina nie odzywała się ni słowa.
— Raz, przypadkiem zabłądziwszy — mówił dzierżawca — znalazłem się w lesie pod tym jego zameczkiem, w którym on mieszka. Ruina, powiadani pani hrabinie dobrodziejce, ruina dla puszczyków nie dla ludzi, dziura okropna. W koło gęstwina lasów nieprzebyta. Ja nie wiem jak ten człowiek tam sam lat tyle przeżyć może.
— Mnie się to tak dziwnem nie wydaje — przemówiła wreszcie hrabina Wanda — nawykł do tej samotności, i jeśli mu z tem dobrze...
— Zapewne; ale szkoda takiego człowieka — rzekł Zamorski — ci co go dawniej znali, odchwalić się nie mogą, i zdolności i charakteru, i serca pana Krzysztofa.
— Ruina majątkowa do tego musiała go przyprowadzić — cicho i w stronę patrząc z pewną obojętnością rzekła hrabina.
— Teraz-że dzięki Bogu Pobogowie z niej wyszli tryumfalnie — odezwał się Zamorski — pan Paweł odkupił cały majątek familijny; dorobił się bardzo szczęśliwie.
— Słyszałam o tem — wtrąciła hrabina — ale pan Paweł ma rodzinę i z bratem dzielić się nie poczuje się pewno w obowiązku.
— Przepraszam panią hrabinę — rzekł żywo Zamorski — wiem najpewniej, że oto w tych dniach pan Paweł się wdarł niemal gwałtem na zamek do brata, ażeby mu ofiarować pobyt w swych dobrach, gdzieby sobie życzył.
Hrabina spojrzała ciekawie i pytająco.
— No, i pan Krzysztof zburczał tylko podobno brata i nietylko nie przyjął ofiary, ale go odprawił ostro... ostro...
Wanda oczy spuściła, nie odpowiedziała nic.
— I mój pan dziedzic tam był także — śmiejąc się ciągnął dalej dzierżawca. No, z tym, że byli w przyjaźni dawniej, więc jako tako jeszcze poszło, rozmówili się podobno dosyć znośnie. Cóż po tem, człek ów jak był dziki tak został. Pan Teodor powiada, iż zauważył, że mu się drugi raz nawet tam dobić będzie trudno.
— Pan Teodor długo tam był? — spytała hrabina.
— Kilka godzin. Powróciwszy, taki był przejęty widokiem i tej ruiny i tego puszczyka, że nie mógł się przed nami o nim nagadać cały wieczór..
— Cóż mówił? — zapytała chłodno hrabina.
— A, opisywał nam wszystko, dobrowolne to spartańskie jego ubóstwo, chleb razowy, pootłukane talerze, stare sprzęty, zamek ciemny i smutny, starego sługę co tam z nim mieszka... gospodarstwo... psy.
Mówiąc, Zamorski wpatrywał się ciekawie w hrabinę, lecz z jej oczów spuszczonych i marmurowej fizyognomii nic już oprócz obojętności chłodnej wyczytać nie mógł. Zabierał się opowiadać dłużej jeszcze, gdy niespodzianie zmieniając rozmowę, pani Wanda zapytała go o żonę i dzieci.
Było to znakiem, aby ją nudzić zaprzestał, zmieszał się pan dzierżawca i grzecznie odpowiedziawszy krótko na pytanie, zamilkł. Zaczęto mówić o pogodzie, o wiośnie, o wszystkiem tem o czem się mówi, gdy się o niczem nie chce rozmawiać ważniejszem.
Podano herbatę, gość przeszedł do salonu, a tu zjawił się wyprostowany pan rejent, zawołany, jak się zdawało, aby pomógł bawić szanownego Zamorskiego. Urodzaje wiosenne, wyjście ozimin z pod śniegów, wschody jarzyny, wróżby urodzajów przyszłych wyszły na stół, hrabina zdawała się tem mocno zajmować. Panna Kornelia ziewała nieprzyzwoicie.
— Ale mój kochany panie sąsiedzie — rzekła w końcu zniecierpliwiona — przyjeżdżacie tak rzadko, iż moglibyście jadąc zrobić sobie prowizyą jakich takich nowinek, a nie prawić nam kobieciętom o łąkach, polach, zasiewach i innych tego rodzaju ekonomskich interesach. A dosyć-że już tego. Mów pan! chce się kto żenić? rozwodzi się kto? kocha? stara? umiera? kłóci?
— Ale ja jestem stary hreczkosiej — rzekł Zamorski.
— O tem słyszałam już i nie raz — rozśmiała się panna Kornelia — nie przeszkadza to panu być grzecznym, a grzeczność wymaga, abyś nas bawił, choćbyś miał kłamać.
Uśmiechnęła się hrabina.
— Przez kwadransik — wtrąciła Kornelia — gdym miała przyjemność rozmawiać sam na sam, tête-á-tête z panem Zamorskim, dobyłam tylko z niego jedną wiadomostkę ciekawą, że pan Teodor pono ma matrymonialne zamiary. W ogóle nieokreślone, bez celu, ale, że się chcę ożenić, aby miał kogoś, coby jego nieochybną pedogrę pielęgnował — to pewna.
— Pan Teodor? — spytała hrabina powoli — pan Teodor nie jest jeszcze tak stary.
— Daleko starszy, niż jego metryka — ciągnęła nielitościwa stara panna — żył prędko i zamaszysto i zapas lat swój wyszafował prędzej, niż drudzy. Mąż z niego będzie najnieznośniejszy w świecie, za to ręczyć mogę. Nie ma straszniejszych małżonków nad starych kawalerów.
— A stare panny? — pocichuteńku, patrząc na swój talerz, wybąknął nieśmiało, i jakby mimowolnie, milczący rejent, bo mu się to widocznie wyrwało bez wiedzy, aż się przestraszony obejrzał, posłyszawszy sam te wyrazy, w nadziei, iż może uszły ucha słuchaczów.
Ale wybuch nagły śmiechu przekonał go niestety, iż próżno sobie pochlebiał, że mu to ujdzie bezkarnie. Nie mogła się wstrzymać od śmiechu hrabina, rozśmiał się Zamorski, panna Kornelia śmiała się także, lecz mściwem okiem, gniewu pełnem rzuciła na rejenta. Było to jakby wypowiedzenie wojny nieubłaganej.
Epizod ten rozmowę sprowadził z toru, jakim się toczyła. Panna Kornelia obróciła w żart przymówkę, Zamorski bardzo zręcznie jakoś wplątał znów w opowiadanie swe pana Krzysztofa, lecz tym razem hrabina zwróciła oczy w inną stronę, zdawała się nie słuchać wcale i nie wmięszała się już ani słowem do rozmowy. Pod koniec jej nawet wstała od stolika i poszła coś obejrzeć w wazonikach, które ustawione były przed oknami. Zamorski zręcznie zaczął mówić o czem innem.
Gdy po herbacie pożegnał hrabinę i odprowadzony przez rejenta do ganku, znalazł się znowu na swej bryczce pan dzierżawca, począł rozbierać w myśli wszystkie szczegóły pobytu, rozmowy, wrażeń i wnioski z nich wyciągać, zdało mu się, iż mógł być spokojnym co do projektów pana Teodora.
— Tu on nic nie dokaże — rzekł w duchu — ta kobieta albo nikogo nie kocha, albo jeszcze zachowała miłość dla pana Krzysztofa. Gdyby ich do siebie zbliżyć, byłoby to prawdziwie, prawdziwie rozumnie, pięknie i uczciwie, a nie zaszkodziłoby dla bezpieczeństwa, bo... a nuż się kobieta znudzi, a nuż pan Teodor, kat go tam wie, znajdzie jaką zarosłą drożynę do jej serca. Hej — zawołał nagle, jakby myślą jakąś uderzony Zamorski do woźnicy — hej, słyszysz, zbocz-no tak, abyśmy do chaty Wilczka zajechać mogli, mam z nim coś do pomówienia!
Z Wilczkiem, który znajomości ani szukał, ani unikał, pan Zamorski, jako sąsiad spotykał się czasami, a był z nim, jak ze wszystkiemi, w doskonałej zgodzie i przyjaźni. Pochlebiał mu nawet, wedle swojego obyczaju, wynosząc wielce jego naturalny, zdrowy rozsądek. Wilczek miał ludzką naturę, bądź co bądź, pochlebstwo mu smakowało trochę, dobrodusznie Zamorskiego miał za prostego, a serdecznie poczciwego człowieka.
Rzadcy bywali goście u Wilczka, bo i on też w domu nie siadywał, częściej bywał w lesie i na granicach. Gdy bryczka gościńcem po nad Pobogowszczyzną idąc zatrzymała się i przed wrotkami wysiadł z niej pan Zamorski, przeciwko któremu pobiegł zawzięcie szczekając Grzmilas, a za Grzmilasem piękna Dosia i chłopiec, w chacie państwa Wilczków wszystko się zerwało na nogi. Stary tylko co był z lasu powrócił, poznał zaraz po koniach i po wzroście a postawie Zamorskiego i ochotnie ku niemu wyszedł sam. Grzmilasowi nakazano, aby się przyzwoicie znajdował, Dosia otworzyła wrotka i pan Zamorski witając ją uprzejmie, wszedł na łączkę przed chatą.
Wilczek stał też z odkrytą głową, wyszedłszy na gościa spotkanie. Dzierżawca podał mu rękę.
— Jakże się miewasz, szanowny sąsiedzie — odezwał się wesoło — kopę lat, kopę jakeśmy się nie widzieli.
— A no, prawda — odparł stary — ale co pan chce, wy pracujecie w polu, ja w lesie, ludzieśmy nie wolni, jak Bóg przykazał, w pocie czoła chleb razowy pożywamy. Każdy idzie swoją drogą, a drogi nasze rzadko się schodzą.
— Prawda! prawda! rozumny z was człek, panie Wilczek, rozmówić się z wami miło, — począł idąc ku chacie Zamorski — dlatego wracając z Zamostowa, a mijając wasz dworek...
— E! chałupę — poprawił Wilczek.
— Dom — rzekł Zamorski — zachciało mi się wstąpić, aby was zobaczyć.
— Bóg zapłać! — czemże jegomości mam przyjmować?
— Dobrem sercem — przerwał Zamorski — niczem więcej.
— Świeżuteńkie mleko! — rzekł Wilczek. — Dosiu, daj szklankę, to nie może zaszkodzić.
— A, proszę — ozwał się Zamorski i nie wchodząc do chaty usiadł na przyźbie, Wilczkowi, który stał, wskazując miejsce obok siebie.
Dosia zawinęła się żywo około mleka. Z za drzwi pokazała się blada twarz pani Wilczkowej i znikła.
— Bardzo sobie tu pięknie mieszkacie — ozwał się Zamorski oglądając do koła — dalipan, do zazdrości.
— W istocie, ani w raju by mi lepiej być nie mogło — począł patetycznie zawsze Wilczek. — Nie ma dnia i godziny żebym w duszy temu zacnemu człowiekowi nie dziękował, który mi tu dał przytułek. Tu mi się dopiero wieść poczęło, tu odetchnąłem i zasmakowałem w życiu. Niech mu Bóg po wsze czasy błogosławi.
— Zacny człowiek to prawda, ale że dziwak to dziwak — wtrącił dzierżawca.
— Dlaczego dziwak? — ofuknął Wilczek — albo on nie ma prawa drugich tak samo nazywać. Czyni co jego naturze przystało! Wszakci wszystkich pustelnikami robić nie myśli? toby było dopiero dziwactwo. Każdy ma swoje potrzeby i widzimisia.
— Tak — poprawił się Zamorski, biorąc mleko, które Dosia w szklance ogromnej na talerzu mu przyniosła, i uśmiechając się do pięknego dziewczęcia, masz waćpan słuszność, ale mi żal tego człowieka, bo się marnuje, a mógłby być pożytecznym.
— To trudno — rzekł Wilczek powoli — zapóźno to radzić.
— Ale ba — mówił Zamorski obejrzawszy się i sądząc, że go nikt oprócz Wilczka nie słucha, bo Dosia podawszy mleko, skryła się za zrąb ode drzwi — na toby była rada może.
— Jaka? — zapytał Wilczek.
— Znasz waćpan jego historyę? — rzekł Zamorski cicho.
— Piąte przez dziesiąte — przerwał stary — coś się słyszało, trochem się domyślał. Z bratem byli źle.
— E! to nic — mówił Zamorski zniżając głos. Pan Krzysztof się w młodości srodze kochał w pannie, którą potem wydali niemal gwałtem za hrabiego z Zamostowa.
— A no, to wiadomo.
— Otóż mu ta miłość pono odjęła ochotę do życia z ludźmi — kończył dzierżawca — ale cóż? Pan Bóg wypróbowawszy oboje, mógłby ich teraz zbliżyć ku sobie. Hrabina owdowiała, ten nie żonaty, hę? co waść myślisz, a tożby mogli się zejść znowu!
— Ale! ale! — niedowierzająco potrząsając głową, odezwał się Wilczek po namyśle — mnie się to nie widzi. Jak się raz taka złota nić urwie, mój panie drogi, już jej potem nie złatać. I po co? któż to tam wie czyby szczęście znaleźli oboje zgorzkniawszy, oboje się zmieniwszy, hę! hę!
Zamorski patrzał na starego, który mówiąc to, nagle sobie przypomniał ową wycieczkę pana Krzysztofa pod płot Zamostowskiego ogrodu i — uderzony tem wspomnieniem, spuścił głowę, uciął i umilkł.
Tak to przerwanie dziwaczne, było widocznym skutkiem myśli jakiejś wewnętrznej, która nagle przyszła Wilczkowi, iż dzierżawca to postrzegł i wtrącił:
— O czem żeś się to pan zamyślił tak, panie Wilczek?.
Leśniczy stał jak rażony z głową spuszczoną, nie chciał mówić, a nie wiedział jak się wytłómaczyć.
— E! to tam nic, nic, to ja tak sobie kombinuję — westchnął po chwili stary — kombinuję, a no, dziwne ludzkie sprawy, dziwne.
— Waćpan co go tak kochasz i w którym on ma zaufanie, pan co do niego masz łatwiejszy przystęp nad innych — począł dzierżawca — waćpan byś powinien mu to poddać przecie, aby chociaż szczęścia spróbował. Niechby wylazł trochę, choć gwałt sobie zadawszy, z tej leśnej skorupy. Będzie mu źle, któż broni do niej powrócić? A ja waćpanu powiem pod sekretem, między nami, że mi się zdaje, iż... — Tu się pochylił do Wilczka. — Mnie się zdaje, że w Zamostowie na niego czekają, hę?
Stary Wilczek zadumał się, ręką powiódł po czole, westchnął, obejrzał się. Zamorski wstał z przyźby właśnie i powoli począł iść ku wrotkom z panem Wilczkiem, zamyślonym głęboko.
— Osobliwszą mi to rzecz powiedzieliście — mruknął stary tak cicho, jakby się lękał sam siebie i własnego głosu — może gdyby sumienie dopuściło, i jabym mógł co do tego dodać nie mniej szczególnego, ale muszę milczeć. Niegodzi się, niegodzi.
Zamorski spojrzał ciekawie, leśniczy wstrząsnął tylko głową i powtórzył:
Niegodzi się.
Dopytywać nie śmiał dzierżawca, aby nie obudzać jakiegoś podejrzenia, obiecywał sobie drugim razem dobadać się więcej. Pożegnali się u wrót, pan Zamorski zdala stojącą Dosię salutował, siadł na bryczkę i odjechał.
Wilczek ręce powkładawszy w kapotę powracał do domu, gdy mu Dosia zapłoniona drogę zabiegła przed samemi drzwiami. Jakiś dziwny wyraz zmienił jej twarz zwykle spokojną i uśmiechającą się poważnie, zdawała się niemal rozgniewaną.
— Bóg widzi — zawołała do ojca — żem nie podsłuchiwała was, samo w uszy wpadło, ale cóż bo ten pan plótł? Co? oni naszego jegomości chcą żenić? czy co?
Wilczek spojrzał na dziecko i zdziwił się, tak Dosia była oburzoną i rozdrażnioną.
— A to piękna rzecz! — dodała żywo — piękna rzecz! A jemu to na co? Chcą go znowu wciągnąć tam, zkąd on musiał uciekać, tak mu dopiekło. Piękni ludzie! dobrzy przyjaciele! nieprawdaż tatku? I jeszcze się chcą wami do tego posługiwać? Zapewne!
Wilczek patrzał zdziwiony tem wystąpieniem.
— A tobież dziewucho, co do tego? — zapytał bez gniewu, ale seryo — hę?
— Jakto? a toć my go tu wszyscy kochamy, jak ojca — dodała Dosia — i pozwolemy na to, żeby mu kamień do szyi przywiązali tacy przyjaciele, jak oto ten.
Zkądże wiesz, że kamień? dziecko jakieś? — śmiał się dziwnie Wilczek — cóż tobie jest?
— Co? złości mnie biorą! — mówiła Dosia. — Zkąd taka nagła miłość dla naszego jegomości, zkąd ta opieka? Toć to wszystko nie daremne. Gdyby oni go kochali, mieli czas przecie wcześniej o nim pomyśleć.
— A co ty tam rozumiesz! — westchnął stary — ot, nie bałamuć lepiej i idź matce pomagaj. Po co tobie i nam mięszać się w te sprawy. Co nam do tego, co on z sobą pocznie?
Zawstydziła się nieco Dosia, fartuszek podniosła ku zapłonionej twarzy, popatrzyła na ojca, pokraśniała mocniej jeszcze, zamilkła, zawróciła się nagle i pierzchnęła w głąb’ chaty. Wilczek zadumany siadł na przyźbie i powoli zaczął swoją fajeczkę nakładać, ale czoło mu się pofałdowało i posmutniał dziwnie, a gdy Wilczkowa wieczerzę podała i Dosia przyszła mu o tem oznajmić, musiała trzy razy jedno powtórzyć i ojca w ramię trącić, nim ją posłyszał i zrozumiał.





ROZDZIAŁ VII.

Pan Teodor nudził się mocno. Aby to sobie wytłómaczyć, trzeba było znać przeszłość jego. Rozpieszczony niegdyś przez matkę, gdy się uczuł swobodnym, puścił się w świat szukać tych wszystkich mniemanych rozkoszy życia, których nie zakosztował jeszcze. Był swobodny, młody i majętny, wszystko więc dlań stało otworem i świat zdawał mu się uśmiechać. Pan Teodor, który marzył długo i wiele, w którego wyobraźni gorącej zawczasu płomieniste wypiętnowały się obrazy, niezmiernie zdziwiony przekonał się w krótce, iż rzeczywistość nieodpowiadała wcale powziętym o niej nadziejom. Usiłował więc, przypisując to nieszczęśliwemu trafowi, szukać swych ideałów coraz gdzieindziej; przez chwilę czasem łudził się, że je znajdował, ale wkrótce doznawał nowego zawodu. Zużywał się tak na nieszczęśliwe próby, płynęły lata, uciekała młodość, w końcu trzeba było przyznać się przed samym sobą, iż szczęście i ideały gdzieindziej chyba być musiały, albo ich nie było wcale.
Po wysiłkach nastąpiło zniechcenie, znużenie, niesmak do życia, brak celu w nim i znękanie, które spowodowało powrót na pogardzone domowe śmiecisko.
Do straconych złudzeń należało i przekonanie o własnej wartości. Pan Teodor wybrał się w świat, pewien, iż będzie jedną z najcelniejszych ozdób jego, musiał się przyznać sam przed sobą, że bardzo podrzędną na nim grał rolę. Wyścigali go nawet pośledniejsi od niego w ogóle, ale szczęśliwiej uposażeni w środki popisania się przed ludźmi ze szczupłym zasobem. Kilka razy panu Teodorowi zdawało się, że dosięga pożądanego w społeczeństwie stanowiska, wprędce jednak tracił je przez jakiś fatalizm niepojęty.
Włoska księżna, piękna i młoda wdowa, z którą się miał ożenić, odbitą mu została przez jakiegoś Anglika daleko nadeń ekscentryczniejszego, starszego, i, jak on utrzymywał, głupszego; znakomita artystka Francuzka, której geniusz słynął naówczas w całej Europie, była nań bardzo łaskawą, ale względy te podzielał z tylu innymi, iż na wartości straciły. Starał się potem o młodą i piękną Angielkę, która miała być milionową dziedziczką, a pokazała się zręczną awanturnicą.
Wśród tych przygód nie zbywało na pojedynkach, na otrzymanych ranach i na znacznych kosztach doświadczeń przedsiębranych. Miłość, równie jak przyjaźń, zawodziła. Pan Teodor dziwił się sam sobie, jak mógł podejrzanych często awanturników brać za bardzo przyzwoitych ludzi, jak się dawał zgrywać grekom, wyzyskiwać szalbierzom i wystawiać na śmiech chłystkom niepoczesnym. Otwierały mu się oczy zapóźno zawsze i gdy już przypłacił omyłkę. Londyn, Paryż, Bruksella, Rzym, Neapol, Wiedeń, Berlin, nie licząc stoliczek pomniejszych, dawały mu z kolei schronienie. W każdem z tych miast zrazu mu było doskonale, z zapałem robił znajomości, unosił się nad niemi, lecz po niejakim czasie opadały one, jak powiędłe kwiaty i zostawiały po sobie zeschłe łodygi kolące. Nikt lepiej może nie znał Europy nad pana Teodora, jéj gospód i gościńców, latem uczęszczał do wszystkich wód, których zdrowie jego wymagać miało, zimą wędrował do miast; przez jedne stosunki łatwo do drugich dochodził; wciskał się w koła arystokratyczne, bo te mu były najupodobańszemi, unosił nad bohaterami salonów, ale niesmak przychodził wprędce. Nikt nie był w tej mierze nieszczęśliwszym nad pana Teodora; zbyt miał wiele rozsądku, aby się długo dał oszukiwać, a nadto pragnął być oszukanym, żeby zrazu nie rzucić się na oślep w matnię. Przyszło do tego, że w duchu zazdrościł ludziom ślepszym od siebie i nie przeglądającym tak jasno do głębi charakterów.
Powrót do kraju był dlań ostatnim ratunkiem. Na progu i tu zawód go oczekiwał. Znalazł swą Zieleniewszczyznę pustką okropną, ruiną; Olszaka zniedołężniałym opojem, a majątek zawikłanym. Szczęściem na zręcznym do skutku, ale pozornie dobrodusznym Zamorskim nie poznał się swym obyczajem pan Teodor, wziął go za jednego z tych wieśniaków serdecznych, o których słuchiwał niegdyś z tradycyi. Zamorski wydał mu się niezmiernie poczciwym hreczkosiejem, dorobkiewiczem, względem którego nie potrzebował nawet mieć się na ostrożności. Cieszyło go, że tu przynajmniej zbroję nieufności zrzucić może, niewiarę odłożyć na stronę i słów z ust wychodzących nie pilnować. Rozebrał się ze swych podejrzeń, jak czasem ludzie po balu zrzucają suknie i wdziewają wygodne szlafroki. Wszystko w domu Zamorskich zdawało mu się naiwne, proste, szczere, niekłamane, niefarbowane, wieśniacze: jak Bóg stworzył. Zakochał się prawie w Zamorskim, rozmiłował w samej jejmości, panny go bawiły, bo nie podejrzywał ani ich kolorów o róż, ani cery o bielidło, ani wyrazów o rachubę.
Liza wydala mu się uroczą postacią z obrazka Greuza, Misia jakby kreacyą Ary Scheffera, folwark idyllą, nieco szorstkiemi rażącą stronami, ale za to wcale nie teatralną i nie przebraną. Pomimo to na myśl mu nie przyszło nawet, ażeby Greuze i Scheffer ze swemi utwory, co więcej nad chwilową rozrywkę w życiu jego stanowić mieli.
Zamorski, trzeba przyznać, umiał nadzwyczaj trafnie obchodzić się z dziedzicem. Prowadził go instynkt ów chłopski, który często prześciga najmądrzejszą rachubę.
Nie ciągnął do swojego domu dziedzica, zapowiedziawszy mu z góry, że w nim wykwintnego towarzystwa, do jakiego nawykł, nie znajdzie. To co w nim znalazł pan Teodor, po tej zapowiedzi, tem piękniejszem mu się wydać musiało. Podobali mu się wszyscy, aż do służącej, która na folwarku równouprawnioną była do usług razem z lokaikiem w liberyi na starszego robionej.
W starym dworze było nieznośnie, ciekło, wiało, cuchnęło; natychmiast trzeba się było wziąć do niezbędnych reparacyj, a że pan Teodor stuku i hałasu znieść nie mógł, choć się odgraniczył od rzemieślników, zbiegał często na folwark, aby na nieład nie patrzeć.
Tu go po prostu, ale serdecznie przyjmowano. Niewystępowano wcale i wiejska prostota obyczajów dopuszczała wiele wybryków, które zawsze na korzyść państwa Zamorskich wypadały.
Ils sont adorables de naiveté! — mówił Pan Teodor, nie przypuszczając, aby tak doskonale naiwność odegrywać było można.
Zamorski wybiegał do gospodarstwa, pani do śpiżarni, Misia do gołębi, a Liza, zawsze przypadam jakimś bawiła dziedzica. Zbliżała się doń, jak dziecko niedoświadczone, wdzięczyła niby sama o tem nie wiedząc, pan Teodor zachwycał się, lecz... lecz ostatecznie nie podziałało to nań w ten sposób, jak się spodziewano.
Ten świat sielankowy nie był dlań jego światem; pan Teodor czegoś innego pragnął.
Po bytności w Zamostowie rozgorzał miłością starego kawalera dla hrabiny Wandy. To była idealna żona dla niego: piękna, poważna, urocza, arystokratyczna, znużona, jak on światem i z sercem ukołysanem po burzy.
Przyjęto pana Teodora bardzo dobrze i bardzo zimno; rachując się z sumieniem stary kawaler przekonał się, że zdobyć rękę i serce hrabiny było trudno. Cóż on jej przynosił z sobą? nic nad trochę dowcipu, sarkazmu i doświadczenia, które nie były tu żywiołem ani pożądanym, ani może nowym.
Powiedział więc sobie, opierając się na pewnych danych z życia wydobytych, że powinien był grając rolę obojętnego przyjaciela, stać się niezbędnym, uczynić koniecznym, choćby tylko jak od nudów lekarstwo.
Systematycznie więc przedsięwziął oblegać tę fortecę, nie śpiesząc ze szturmem, któryby go mógł od niej odpędzić na zawsze. Miłości udawać nie chciał, rachował na uwielbienie, szacunek i przyjaźń.
— Będę bywał — mówił w duchu — przyzwyczai się widywać mnie, starać się będę zabawiać ją, postaram się o kwiaty, zostanę bodaj ogrodnikiem, będę woził książki i nuty, zaprzęgę się do służby, któż wie? a mam czas!... przywiązanie powoli przyjść może.
To „mam czas“, nie bardzo było obmyślanem, gdyż w istocie, mimo starannego zachowania resztek młodości, na niedługo ich mogło starczyć panu Teodorowi.
Dwa razy w tydzień, jak febra, nieuchronnie zjawiać się postanowił w Zamostowie: panna Kornelia nawet go febrą po cichu przezwała, z czego zaledwie się uśmiechnęła hrabina, która pozostała nietylko chłodną dla gościa, ale zdawała się z każdym dniem być z nim ceremonialniejszą. Po jednych z takich odwiedzin wróciwszy przed wieczorem, smutny czegoś do domu, pan Teodor tylko co zasiadł dumać w swojem krześle, gdy go hałas rzemieślniczy do niecierpliwości przyprowadził. Znieść nie mógł tego gwaru. Czekał ażali robotnicy się nie rozejdą, gdy Zamorski w stroju ekonoma wracającego z pola zjawił się w progu, powitać swego pana.
— A! mój Zamorski — zawołał zahaczywszy go pan Teodor — myślałem, że utrapienia tego uniknę i wyjechałem z domu; wracam wieczorem, jeszcze ta ciżba tutaj.
— Dziś mają rachunki i wypłaty, zabawi to dłużej — rzekł Zamorski — ale dlaczego pan od nas ucieka?
— Niechcę wam być ciężarem. Jakkolwiek nie gość, zawsze wpół jeszcze obcy jestem i będę wam przeszkadzał.
— Ale, bynajmniej! — zawołał dzierżawca — ja przewidując nawet, że pan tu nie dotrzyma, przyszedłem od żony mojej prosić go na herbatę.
Pan Teodor chwycił za kapelusz.
— Chodźmy, uciekajmy! — rzekł wysuwając się co najprędzej.
Droga ze dworu na folwark najbliższa szła przez ów stary opuszczony ogród, w którym teraz najęci ogrodnicy gospodarowali. Zaczynał on przyzwoitszą przybierać postać. Chwasty i zarośla padały pod kosami i siekierami, przecinano zdziczałe i suche gałęzie, ścieżki już były oczyszczone w części i wysypane żwirem. Uśmiechnęło się oblicze panu Teodorowi, bo mu się młodość tu spędzona przypomniała. Zamorski narzekał na niesłychane koszta, które ogród nieużyteczny pociągać miał za sobą, Teodor jakby go nie słyszał, szedł zamyślony, gdy na zawrocie pod staremi lipami postrzegli dwie panny Zamorskie, przechadzające się w białych sukienkach.
— Niech się pan nie gniewa, żeśmy się tu wdarły nie mając prawa — zawołała Liza zdaleka. — Uciekamy! niewiedziałyśmy o jego powrocie.
— Ale cóż znowu, daję paniom prawo zabawiania się w ogrodzie, kiedy tylko ich wola i łaska, gospodarowania w nim, jak się podoba.
Liza, do której się zbliżył, ustroiła sobie główkę dzikiemi kwiatkami i wyglądała w nich jak jakieś bóstwo leśne. Ten strój cudnym się wydał dziedzicowi.
— Bardzo pani z tem ładnie! — zawołał.
Liza się zarumieniła i jakby dopiero przypomniała sobie kwiatki, poczęła je zrzucać z głowy.
— Pan się nie obrachował dobrze — przerwała — dając nam pozwolenie gospodarowania w swoim ogrodzie; nie wie pan z kim ma do czynienia. Tak! doprawdy! Ja pasyami ogród lubię, mam najdziwniejsze fantazye; gotowam go wziąć za słowo i zrobię mu szkodę.
— Nie cofam com powiedział — dodał pan Teodor — sama przyjemność widzenia pani wśród tej zieloności, na tle tych drzew, nagrodzi mi choćby nawet szkody.
— Mam więc być „szafażem” w obrazku? — zapytała Liza.
Pan Teodor się rozśmiał.
— Łapiesz mnie pani za słowa.
Gdy się ta żwawa toczyła rozmowa, pan Zamorski coś zaczął szeptać Misi, która przodem pobiegła na folwark, a sam zatrzymał się mając coś do pomówienia ze spotkanym ogrodnikiem, tak, że dziedzic z Lizą sam na sam pozostał. Nie było w tem nic nadzwyczajnego, i Liza bynajmniej się tem nie zmięszała. Owszem, natrętnie w oczy patrzała, jak dziecko, panu Teodorowi, i uśmiechała mu się dziwnie, bawiąc go szybko podrzucanemi słówkami.
— Gdzie to pan dziś był?
— W Zamostowie.
— Pan tam bywa tak często!
— To jedyne sąsiedztwo.
— Czy piękna hrabina, ja jej już bardzo dawno nie widziałam, podoba się panu?
Zmięszał się tym wystrzałem pan dziedzic.
— To dawna moja znajoma — rzekł po cichu — wygląda jeszcze bardzo świeżo i młodo.
— A! jeszcze! jeszcze. — I Liza śmiać się zaczęła. — Wszak pan powiedział, jeszcze? O! gdyby kiedy kto tak o mnie ośmielił się powiedzieć, tobym się gniewała!
Teodor się uśmiechał jakoś tęskno i z przymusem. Mimowolnie oczy się jego zwróciły na świeżuchną, jak pączek zaledwie się otwierający, sąsiadkę. Spotkał jej wejrzenie straszliwie śmiało wymierzone na siebie, z dziecinną istotnie odwagą.
— Pan dziś czegoś jesteś smutny?
— Znudzony.
— Czem, odwiedzinami w Zamostowie?
— A! nie, ale stukaniną, którą zastałem w domu.
— I nie uciekł pan do nas?
— Bobym państwu zawadzał.
— Ale nie! nigdy! nigdy! — zawołała Liza — pan dla nas jesteś rosą ożywczą, pan nam możesz coś powiedzieć o tych krajach, które my tylko z książek znamy. My go słuchamy z taką ciekawością, pan nam jesteś tak pożądanym.
— Pani jesteś bardzo grzeczną, ale...
— Nie, ja jestem, niestety, często nawet niegrzecznie prawdomówną. My jesteśmy proste wiejskie dziewczęta, mówiemy co myślemy.
— A! pani! zachowajcie tę prostotę jak najdłużej — rzekł Teodor — jest-to dar nieoceniony. Cóż to za męka z ludźmi, których zawsze tylko odgadywać potrzeba, a nigdy im wierzyć nie można.
Lizie po usteczkach różowych przebiegł niepostrzeżony uśmieszek, powiedziała sobie w duchu: — To on jest prostoduszny, że mnie tak wziął za słowo,  — ale słuchała do końca i wcale się nie wydała z myślami.
— My pana tą naszą wieśniaczą prostotą nudzić musiemy i śmieszyć — dodała prędko. — Ja i Misia tak się pana bojemy!
To pochlebiło niewiedzieć czemu panu Teodorowi, westchnął.
— Czegóżbyście się panie bać miały starego kawalera.
— Ale pan wcale starym nie jesteś! — zaprotestowała Liza z wyrazem prawie oburzenia — pan się obgadujesz. Ja sądzę, że pan sobie lat i powagi dodawać musisz; bo wielu młodych, dokumentalnie młodych, starzej od niego wyglądają.
To kadzidło, na rachunek naiwności, wprost rzucone w twarz panu Teodorowi, zdumiało go i ucieszyło razem.
Potwierdzało ono jego własne, głębokie w tym względzie przekonanie; w istocie czuł się młodym, ale potrzebował być skromnym i zaprotestował wykrzyknikiem.
Liza niezmiernie zręcznie korzystała z chwili tej sam na sam spędzonej z dziedzicem. Ośmielił się podać jej rękę, twarz mu się rozjaśniła, zapomniał się, rozweselił i począł sypać dowcipami. Liza śmiała się do rozpuku.
Co chwila spotykał jej wejrzenia tak ogniste, że je tylko młodość nieopatrzna dziewczęcia tłómaczyć mogła.
— Coby to z tego było — rzekł w duchu pan Teodor — gdyby tę istotę puścić w większy świat. Jakżeby głowy zawracała! Ale na wsi, za parę lat, kury sadzić będzie.
Jakby odgadując tę myśl przyznała się panu Teodorowi, że nie bardzo wieś lubi, że bardzoby świat widzieć pragnęła i że tęskni za miastem.
— Życzenie pani łatwo się ziścić może — odparł pan Teodor — lada dzień wyjdziesz pani za mąż, a że na mężu potrafisz wymódz co zechcesz, za to ja ręczę.
— Ja za mąż iść tak prędko nie myślę — odezwała się Liza — będę wybredna, potrzebuję kogoś, kogoś, coby miał choćby suknie lepiej skrojone, niż nasi wiejscy eleganci.
Pan Teodor śmiać się zaczął.
— Nie jesteś pani wiele wymagającą — zawołał.
Wchodzili właśnie na ganek folwarku, gdzie się i Misia znalazła, a tuż i sam Zamorski pośpieszył. Dziedzic puścił rękę Lizy, która zarumieniona od żywej rozmowy, powiodła okiem tryumfującem po rodzicach. Zdawała się mówić siostrze i ojcu: Pierwsza bitwa wygrana.
Okrągluchna mama pośpieszyła także powitać wesołym swym śmiechem przybywającego pana Teodora, który dziwnie jakoś miło i dobrze uczuł się na folwarku, wśród tych poczciwych wieśniaków. Porównywał ich w duchu z towarzystwem, do którego był, nawykły, a porównanie całkiem na korzyść Zamorskich wypadało.
Gdy po chwili weszli do quasi saloniku dosyć niesmacznego, przez który do jadalnego pokoju, gdzie herbatę podano, przechodzić było potrzeba, zastali już piękną Lizę u fortepianu od niechcenia przebiegającą klawisze jego z wprawą i lekkością zadziwiającą. Zadumana patrzała po salce, biegała oczyma po wchodzących i zdawała się igrać tylko z klawiszami.
Pan Teodor nie mógł się wstrzymać od komplementu o talencie wirtuozki, który mile ucho mamy połechtał.
— Ale bo pan nie wie. Liza na pensyi grywała w koncertach na ubogich, a nauczyciel jej ostatni nazywał ją... jakże ją nazywał, moje serce? — zapytała zwracając się do Misi — bo mi to nazwisko wyszło z pamięci!
— Klarą Wieck! — szepnęła Misia.
— Tak! tak, Klarwiką ją nazywał — dokończyła pewna już siebie pani Zamorska. — Żeby pan słyszał, jak gra marsz węgierski Liszta, to można zdaleka pomyśleć, że cała kapela, aż się okna trzęsą.
Pochwały matki znacznie ostudziły zapał do idylli pana Teodora, nieznaczny uśmiech przebiegł mu po ustach, wrażenie, jakie Liza przed chwilą na nim uczyniła, zatarło się niezręcznością mamy.
Zaledwie zasiedli do herbaty, gdy Liza, rzuciwszy fortepian, przybiegła. Jakimś trafem (tu wszystko trafem się działo tak, jak było najdogodniej), krzesło jedyne nie zajęte zostało przy panu Teodorze. Piękne dziewczę wśliznęło się śmiało i z niezmiernym wdziękiem poczęło gospodarzyć u stolika, posługując sąsiadowi.
Przy tej zręczności rączki bardzo kształtne, bieluchne, wypieszczone, mogły się popisać z sobą i wzrok starego kawalera długo się na nich zatrzymał. Były jeszcze trochę za różowe, ale w nich płynęła krew młoda!
Przy herbacie mówiono o przeróżnych rzeczach. Liza bawiła wszystkich przedziwnym humorem, rodzice spoglądali na siebie, mówiąc sobie oczami: — Oczaruje go, chybaby był głuchy i ślepy.
Ale pan Teodor na wodzy się trzymał, wdzięk panny wrażenie na nim czynił, którego się lękać zaczynał, był grzeczny, choć widocznie ostrożny i wstrzemięźliwy. Nareszcie, gdy światło podano, a herbata i podwieczorek się skończył, Zamorski z cygarem wyprowadził pana Teodora na ganek. Zostali sami.
— Był pan dziś w Zamostowie? — odezwał się dzierżawca na pół żartobliwie — a cóż, jak tam idzie?
Pan Teodor wygadał mu się z planami swemi.
— Jakże chcesz, żeby szło? — odparł cicho dziedzic — mnie chodzi o to, aby się stosunki nie zerwały. Nie myślę wcale wdawać się w konkury i amory, w moim wieku byłoby to śmiesznem, dobijam się szacunku i chcę się dać poznać.
— Słyszałem już kilka razy pana dobrodzieja mówiącego o swoim wieku — przerwał dzierżawca — ale słowo daję, że tego nie rozumiem. U nas bywało siedmdziesiątletni się żenili. Dopiero od niedawna weszło w modę konie brać do uprzęży we trzech latach, a młodzież żenić we dwudziestu. Pan dobrodziej jesteś tak zakonserwowany, że niktby panu nie dał nad trzydzieści kilka.
— Dziękuję ci, kochany Zamorski, niestety, metryka uczy rozumu!
Dzierżawca ręką zamachnął.
— Kto zdrów ten młody! — rzekł z cicha. — Pan, nie pochlebiając, każdej kobiecie się podobać możesz, dlaczegóżby i nie hrabinie Wandzie, gdyby serce wolne miała, ale — tu sęk!
— Myślisz — przerwał Teodor.
— Mówię co słyszałem i wiem, mogą to być bajki — kończył dzierżawca — ale chodzą słuchy, iż hrabina Wanda nigdy pierwszego swojego przywiązania do pana Krzysztofa nie straciła. Gdym był ostatnią razą, a zostaliśmy sam na sam, z jaką ciekawością mnie o niego wypytywała, wyrazić trudno. Nie jestem wielkim znawcą serc ludzkich, jako prosty hreczkosiej, ale w oczach się jej malowało.
Pan Teodor namarszczony nie dał mu dokończyć.
— Ale mnie mówiono — przerwał — że tam o nim nawet wspomnieć w domu niewolno.
— Może to być dla domowych, jednak ze mną mówiła, słuchała i dopiero, gdy panna Kornelia nadeszła, przerwała tę rozmowę.
Zasępiony dziedzic wstał z ławki i po ganku się począł przechadzać.
— Gdyby tak było w istocie, jak się domyślacie — odezwał się po namyśle — nie pozostawałoby mi nic innego, jak Krzysztofa tam napędzić, a samemu się usunąć, ale Krzyś wzdryga się wspomnieć o tem, zrzeka się najuroczyściej, że życia nie zmieni. Ja go znam, uparty był zawsze, a dziś stwardniał bardziej jeszcze.
— Czyż to ta jedna kobieta na świecie! — dodał Zamorski — przed panem jeszcze cały świat otwarty!
Pan Teodor jak zwykle, uczuł się do zaufania i szczerości ze swym poczciwym dzierżawcą pobudzonym, był w usposobieniu do wywnętrzania się łatwego.
— Tak ci się to zdaje, mój Zamorski — rzekł zbliżając się do niego. — Dla mnie jednak stosowniejszej wiekiem i charakterem partyi nie było; kobieta już nie pierwszej młodości.
Zamorski głową potrząsł. — Tem gorzej! — szepnął.
— Wszystko za nią mówi — kończył pan Teodor. — Nie mogę powiedzieć, bym w niej był zakochany, to prawda.
— A cóż to warto małżeństwo bez miłości! — śmiejąc się dodał Zamorski — my prości ludzie mamy to za prawidło, kiedy się wybieramy w drogę wziąć zapasu jak najwięcej, a gdy w małżeństwo, miłości co niemiara, bo bez niej i ta podróż prędko się sprzykrzy.
Dziedzic stanął zamyślony, westchnął.
Nie mówmy o tem — rzekł cicho — będzie co z tego, dobrze; nie, to nie.
— My panu inną w takim razie znajdziemy — rozśmiał się Zamorski dobrodusznie. — Jak Boga kocham!
Rozmowa na ten raz skończyła się wykrzyknikiem dzierżawcy, bo chmurny pan Teodor za rękę go ścisnął i nie żegnając kobiet, po cichu nazad chciał wyruszyć do dworu. Liza, jakby to przeczuła, ukazała się w ganku.
— Pan już ucieka? — odezwała się — a to ładnie? nie powiedziawszy nam nawet dobranoc. U nas na wsi tak po angielsku się nie wysuwa. Niedawno nas jeszcze w ręce całowano.
— Ja sądzę, że i dziśby się na to każdy skusił, gdyby nie lękał pań nudzić — rzekł wesoło, zawracając się pan Teodor. Z naiwnością Liza wyciągnęła mu rączkę maleńką i pochwycony za słowo stary kawaler przyłożył do niej usta. Liza się zarumieniła, ojciec zaczął śmiać, pan Teodor szybko się pożegnał i zniknął.
Wszedłszy w ogród zwolnił kroku. Obraz figlarnej Lizy stał mu przed oczyma.
— Jakież to miłe dziewczątko! — począł w duchu sam do siebie — co za prostota urocza, jaka niewinność cudna, jaka dziecinna szczerość! Żadna najwprawniejsza miejska zalotnica nie uczyniłaby takiego wrażenia, siląc się na nie, jak ta, która wcale nie myśli się podobać i idzie za instynktem natury! Adorable! — dorzucił wzdychając pan Teodor i dreszcz przebiegł po nim.
— Ale któż wie, co z tego kwiatka wyrośnie? — dodał. — Kto odgadnie w co się przemieni jej naiwność, prostota i ten wdzięk niewinności? — Spuścił głowę. — Nie potrzeba się dawać tej pokusie; byłbym niegodziwy, gdybym korzystał z nieopatrzności tego dziecięcia i zaufania rodziców. Wprawdzie mają mnie za starego, ale zostawują ją godzinami ze mną sam na sam, znajduję ją w ogrodzie, dziecko znudzone garnie się widocznie. — Uśmiechnął się do siebie. — Dowodzi mi, że nie jestem starym, no! przypuśćmy, żeby się jej głowina trochę zawróciła! Cóż dalej? Ale nie, nie, nie! Toby było szaleństwo; myśleć się o tem nawet nie godzi. Matka mi mówiła, że nie ma lat ośmnastu... to dziecko.
Otrząsłszy się z tych natrętnych myśli, pan Teodor powrócił do smutnego dworu swojego, w którym zaledwie para pokojów była dlań dostępną. Tu wisiały wszystkie całego życia pamiątki, które w drodze żywota pozbierały się i przypominały bolesne po większej części stacye tej drogi kalwaryjskiej. Z ram starych uśmiechał mu się z wyrazem litości obraz matki, co go wychowywała i groźne oblicze ojca, którego nie pamiętał wcale. Dalej szły z zeschłemi kwiatki, miniatura pierwszej, do której uderzyło jego serce, dzieweczki, co już dawno spoczęła w grobie, a na drugiej ścianie fotografie i akwarelle księżny co go zdradziła, artystki co go kochała dwie godziny, prześlicznej Angieli, która była awanturnicą, Włoszki, którą mu malarz odebrał, Niemki co go znudziła, Polki, której nie mógł zyskać serca. Wśród nich stali gdzieniegdzie przyjaciele, dawno już pozbawieni tego tytułu. Pan Teodor przyglądał się z kolei twarzom, rozmyślał o przygodach i więcej niż kiedy, utwierdzał się w przekonaniu rozumnem, iż do portu czas przybić było. Portem i spoczynkiem zdawał mu się Zamostów tylko.
— Bądź co bądź, raz jeszcze się należy rozmówić stanowczo z Krzysiem. Uczciwość każe mu powiedzieć otwarcie, że Wanda ma, to jest, jak ludzie suponują, zachowała dlań jakieś uczucie. Jeżeli on z tego korzystać nie zechce, będę w sumieniu wolnym. Choćby mnie miał połajać znowu, pojadę raz jeszcze. Stanowczą musi mi dać odpowiedź. Jeśli on wystąpi w szranki, ha, to się usunę!... Zamorski ma słuszność: Wanda przecież nie jest jedną kobietą na świecie. Puszczę się trochę w świat, po znajomych, może gdzie znajdę wdówkę jaką, chociaż takiej, jak ona, nigdzie... — Podchwycił się na tych wyrazach.
— Jużciż się w niej nie zakochałem!
Usiłował zajrzeć w głąb’ serca i znalazł w niem ze zdumieniem wielkiem, niewiedzieć jak, zabłąkany obraz uśmiechniętej Lizy. To go oburzyło, na samego siebie.
— Co za wrażliwość w moim wieku! — dodał. — Zamorski ma słuszność: jestem jeszcze młodym, inaczej to dziewczę naiwne nie uczyniłoby na mnie takiego wrażenia. Dziewczyna bardzo ładna i dowcipna, ale, piękniebym się wykierował, biorąc takie stworzonko ruchawe, któremu się chce wszystko widzieć i wszystkiego kosztować. A! uchowaj mnie Boże! Byłaby to wyprawa na wojnę, a jam na żołnierza za stary!
Pochodziwszy po pustych pokojach, pan Teodor Postanowił, korzystając z pogody, nazajutrz wybrać sie do Krzysia do lasu.




ROZDZIAŁ VIII.

Staszuk stał w ganku trąc łysinę i sumując swym zwyczajem, bo, jeśli się nie modlił, to na siebie, pana, świat, i losy we wnętrzu gderał i czyniło mu to wielką satysfakcyą, gdy postrzegł z bramnych ciemności wynurzającą się postać pana Teodora.
Poznał go od razu. — Otóż jest! — rzekł w duchu — raz drogę spytał do nas, pokoju nie da! Ale na ten raz figa, pana w domu nie ma i kwita. Niewiem kiedy powróci... skończona rzecz... z Panem Bogiem.
— Jak się masz stary? — zawołał ręką go witając nadchodzący — jak się masz... a pan?
— Zdrów, dzięki Bogu, ale go nie ma i wybrał się na długo pono, bo w torbę wziął zapas. Mówił nawet, że nie prędko powróci.
— Otóż masz, a miałem pilny interes do niego.
Stary ruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że na to nie ma żadnej rady. Teodor stanął.
— Utrapienie z tym Krzysiem, trzeba tropić, jak dzikiego zwierza, albo się go wyrzec zupełnie.
Stary głową kręcił niezrozumiale, zdawał się mówić: — Rób pan jak mu się podoba. — Męczyński, który się był powstrzymał w pochodzie, ruszył się znowu i zbliżył ku gankowi. Wszedł na wschodki. Stary sługa ze swego miejsca się nie ruszył. Dobył z sakiewki trzy srebrne nowiuteńkie talary i nic nie mówiąc, captando benevolentiam wcisnąć je chciał w rękę staruszka, który dłoń cofnął, usta wydął i parę kroków w tył się poruszył, głową dając znać, iż podarku nie przyjmie.
— Przecież cię nie przekupuję — zawołał Teodor — pana twego cioteczny jestem, sam on mi się chwalił, żeście goli, jak tureccy święci, nie grzech ci się czemś przysłużyć.
— Pewnie — zamruczał stary — gdyby nie chodziło o to, paneczku, abym mojego pana zdradził i pomógł do wyszukania go, ale z tego nie będzie nic.
— Wiesz, żeś śmieszny, mój poczciwcze — odparł Męczyński — czyż to ja Krzysiowi źle życzę? czycham, czy dybię na niego? Jeśli się chcę widzieć z nim, przecie chyba dla jego dobra; mam interes ważny, od którego może szczęście jego zależy.
— A kiedy on i tak szczęśliwy! — rzekł stary. — Co komu do tego?
— Ślicznieście obaj szczęśliwi! — zaśmiał się Teodor — nie ma co mówić. Opływacie tu we wszystko: pałac przepyszny, kuchnia doskonała.
— A kiedy nam więcej nie trzeba! to co? — zapytał stary, i odwrócił się trąc łysinę. — Kara Boża z tymi opiekunami, którzy nas teraz obsiedli.
Trochę ostre wyrażenie starego, rozśmieszyło tylko pana Teodora.
— Tłómaczyć ci się nie będę — rzekł — ale jeśli pana swojego kochasz, a mnie wierzysz, powinieneś mi pomódz, bym go wyszukał.
— Dlaczegóż ja mam panu wierzyć? — ofuknął coraz się więcej niecierpliwiąc stary — dlaczego?
Męczyński śmiał się do rozpuku.
— Oryginały obaj! — zawołał.
Zdawało się, że rady nie ma już żadnej; przybyły po ganku chodzić począł, gdy świśnięcie przenikliwe, ostre, dało się słyszeć z blizkiego lasu. Powtórzyło się z równą siłą parę razy. Stary ucha nadstawił i zdawał się już ani widzieć gościa.
— Cóż mu się stało? co to jest! — krzyknął — niedawno wyszedł i już się oznajmuje, że powraca.
Odwrócił się do Teodora.
Trzeba panu wiedzieć, że ja tu w las, nie daleko po grzyby i poziomki dla niego chodzę, nie naszukałby się za mną, więc gdy ma powracać to tak świszczę, a świstałka przeraźliwa, że ją pół mili usłyszeć i poznać można.
— Widzisz stary, los jest rozumniejszy od ciebie.
Nie było na to odpowiedzi, poznać mógł po twarzy sługi pan Męczyński, że gdyby sposób znalazł przyzwoity, wybiegłby pewnie panu oznajmić o niebezpieczeństwie, które go w domu czekało; lecz snać nie wiedział, z której strony wróci pan Krzysztof. Stał więc markotny.
Pan Teodor tryumfował, przysiadł się na murku od ganku i cygaro przysposabiał. Stary Hermes posłyszawszy świstanie, wstał, wyprężył się, uszy nastawił i także zdawał się oczekiwać przybycia.
Chwila upłynęła w milczeniu.
Po niejakim czasie, gdy już z cygara zapalonego dymek się w górę niebieski unosił, u bramy spostrzegł pan Teodor idącego powoli pana Krzysztofa, który się strzelbą podpierał i kulał na nogę.
Pobóg zobaczył równocześnie oczekującego, stanął, jakby chciał zawrócić, widać było po nim zniecierpliwienie, lecz Teodor głośno go powitał i krzyknął:
— Nie wywiniesz mi się. Chodź! Nie dzicz się, nie zjem cię, mamy z sobą do pomówienia.
Wezwaniu temu zadość czyniąc, choć słówka nie odpowiedziawszy, Krzysztof się posunął zwolna ku swej pustce. Po chodzie widać było, że nogę miał okaleczoną. Sługa postrzegłszy to, pobiegł co rychlej ku niemu. Zszedł i pan Teodor.
— Co ci to jest?
— Nic, nogę przebiłem nieostrożnie stąpiwszy, dlategom do domu powrócić musiał i temu winieneś, że się z sobą widzimy — rzekł Krzysztof.
— Wolałbym to być winnym sercu twojemu, niżeli nodze — odparł pół ironicznie Męczyński i podał mu rękę, chcąc pomódz do wnijścia na górę, lecz zasępiony pan Krzysztof nie przyjął jej, wskazał przed sobą drogę bratu i powlókł się za nim zaciąwszy usta.
Sługa tuż szedł, drzwi pootwierał, znaleźli się na górze. Na chwilę poszedł pan Krzysztof nogę opatrzeć, co niedługo trwało i powrócił wkrótce w jednym pantoflu, do pierwszej izby.
Na twarzy jego nietajone malowało się zniecierpliwienie; poznał je i pan Teodor, szedł widocznie zbyć się co najrychlej natręta. Usiadł w krześle, nałożył fajeczkę, spojrzał na Męczyńskiego i począł:
— Sądzę, że cię nie wymyślony pozór, ale jakaś istotna tu sprowadziła potrzeba; boć ciekawość już zaspokojona. Radbym wiedzieć o co idzie?
Odetchnął mocno.
— Przyznam ci się — mówił dalej — że ostatnia twoja bytność i przyniesione przez ciebie wspomnienia, wcale mi przyjemnemi nie były. Wzburzyło się we mnie wszystko, wystąpiły niedogasłe zarzewia głupiej przeszłości. Nierozumiem ludzi, którzy z zimną krwią bawią się cudzą męczarnią.
— W istocie, takiej zabawki i jabym nie rozumiał — odezwał się Męczyński — byłaby głupią i okrutną. Jesteś dziwak, ale ci dobrze z twem dziwactwem, albo przynajmniej znośnie, dlaczegożbym miał chcieć cię nawracać, nie wiedząc czy cię potrafię szczęśliwym uczynić? Widzisz więc, Krzysiu, żem chyba ani tak zły, ani tak nierozsądny, jak myślisz.
— Zatem... do rzeczy! — przerwał chmurno pan Krzysztof.
Męczyński wstał, przeszedł się, namyślił i stanąwszy naprzeciw brata, począł:
— Byłem w Zamostowie kilka razy; Wanda mi się podoba, jest-to dla mnie jakby stworzona na osłodzenie reszty mojego życia kobieta; chcę się z nią ożenić, uczynię co jest w ludzkiej mocy, aby się jej podobać, aby jej rękę pozyskać; otwarcie ci to oznajmuję.
— Po cóż u kaduka oznajmujesz mi to! — wybuchnął pan Krzysztof — po co? Kto ci broni czynić co ci się podoba. Idź, jedź, staraj się, kochaj, żeń; co mnie do tego!
Z tak gwałtownym wyrazem powiedział te słowa Pobóg, iż Męczyński chwilę stał zmięszany.
— Słuchaj-że — odezwał się — z tego gniewu wnieść łatwo, że się w niej jeszcze kochasz. Ludzie mi mówią i składają dowody, że ona o tobie nietylko pamięta, ale że prawdopodobnie kocha cię jeszcze. Widzisz, żem człowiek uczciwy, mówię to przeciwko własnym interesom, chcę twojego szczęścia. Idź! zobacz ją, zbliż się, ja ci ustąpię.
Oczy pana Krzysztofa złowrogim jakimś palące się blaskiem wlepione były w Męczyńskiego, uderzył pięścią w stół, i rozśmiał się dzikim przymuszonym śmiechem.
— Szatanie! kusicielu! szaleńcze! stary dzieciaku! — krzyknął — idź precz ode mnie! idź! to są głupie domysły i fałsze. Młodość się nie wraca i miłość nie wraca; mnie o grobie myśleć nie o małżeństwie; stanie przed ołtarzem, ale chyba trumna moja. Dajcie mi pokój! nie dręczcie mnie — wołał podnosząc głos — co wam do mnie? Nie jestem dzieckiem, nie potrzebuję opieki, nie chcę rady; dosyć tego, na miłość Boga! dosyć tego!
— Ale nie gniewaj-że się! nie gniewaj! — odpowiedział pan Teodor — zkąd ta passya cię bierze? jeśli nie z niedogasłych żarów, jak sam przyznajesz. Kochasz ją więc, a niechcesz jej.
Krzysztof oburącz chwycił się za głowę i milczał uparcie. Gwałt sobie zadawał widocznie. Nagle wstał, podniósłszy oczy, które poczęły błądzić po izbie.
— Spiknęliście się na mnie — zawołał. — Słuchaj Teodorze, kochałem cię jak brata, więcej niż tego rodzonego, którego za nieboszczyka uważam; nie godzi się, abyś mnie za to wystawiał na męczarnie. Pierwszą twą bytność odbolałem srodze, chodziłem po niej jak szalony. Uczucia i namiętności gwałtowne dała mi natura, walczyć musiałem z niemi, aby je pokonać. Stłumiłem, — zasklepiły się rany, wy pod pozorem przywiązania przychodzicie je rozdzierać. Jestem stary, szczęścia sobą nie przyniosę nikomu i nikt mi go na ziemi dać nie jest w stanie. Młodość poniosła z sobą złudzenia, sny i marzenia. Niezużyta jej gorączka została mi na lata stare, ale co po niej, gdy nie ma służyć już komu. Wiem, że to co dla was wygląda owocem, jest popiołem; że to co wam wygląda złotem, jest szychem; że to co dla was nieśmiertelnością, jest znikomą chwilą. Życia na nowo rozpoczynać nie chcę. Trupem między żywych nie wejdę. Wasz świat.
— Aleś mi to wszystko mówił pierwszym razem — przerwał Teodor — ja ci więc powiem także: dosyć! Odpędzasz mnie, pójdę i niewrócę więcej. Człowiekowi szczęścia narzucić niepodobna.
To mówiąc, Męczyński wziął za kapelusz.
— Nie gniewaj się... i... bywaj zdrów.
Kilka kroków postąpił wtył, Krzysztof ochłonął był nieco i poszedł ku niemu.
— I ty się nie gniewaj na mnie — rzekł cicho — wstydzę się mojego uniesienia. Siadaj, spocznij.
Męczyński usiadł widocznie uradowany.
— Wiem, że mi źle nie życzysz — dodał gospodarz — ale, wy... wy... ty... nie wychodziłeś ze społeczeństwa, nie zakosztowałeś ciszy, nie pożegnałeś się ze światem. Wnijdź w położenie moje.
— W dziwactwo chyba — dodał Teodor — tego inaczej nazwać nie można. Jesteś w istocie młodym i gorączkowym nad wyraz wszelki. Ja ten ogień posiałem po gościńcach, nie ma go już we mnie i... doprawdy ci go zazdroszczę. Na twojem miejscu, wiesz cobym zrobił?
— Naprzykład? — spytał Krzysztof.
— Oto pojechałbym z panem Teodorem do Zamostowa w odwiedziny, zobaczyć najprzód jakie uczynię wrażenie, potem jakiego doznam. Masz zupełną słuszność, że nieśmiertelnego na świecie szczęścia nie ma, ale znikome musimy chwytać, aby go skosztować! Dlaczegóż nie sięgnąć po nie? czemu nie spróbować.
Milczący pan Krzysztof chodził podśpiewując coś po pokoju, Teodorowi się zdawało, że słowa jego czyniły pewne wrażenie, ciągnął więc dalej.
— Nie godzi się gardzić i resztką żywota, że się go zmarnowało wiele, nie jest-to przyczyną, ażeby wyrzekać się pozostałego. Jesteś w sile wieku i zachowałeś serce gorące.
Krzysztof się rozśmiał.
— A! tak! — rzekł ironicznie — w człowieku umiera najprzód co w nim jest dobrego, tak jak z wiekiem ściera się najprzód wdzięk z twarzy, pozostają olbrzymiejące brodawki i przerosłe wady. Miła jest taka dojrzałość! Z usposobieniem jak moje, z humorem, stanąć do Holbejnowskiego tańca śmierci, bardzo dobrze, ale do menueta z piękną panią...
Rękami strzepnął gwałtownie, pan Teodor śmiał się, w mowie pana Krzysztofa zaszła już widoczna zmiana na lepsze, nie rozpaczał więc, że go, jeśli nie nawróci od razu, to przynajmniej przysposobi ku temu.
— Krzysiu! — zawołał — kradliśmy z tobą razem wiśnie z ogrodu, truskawki na inspektach, lataliśmy za wiejskiemi dziewczętami, nasza przyjaźń stara jak my, czemubyśmy dziś z sobą tak szczerzy być nie mieli, jak niegdyś? Nie odziewaj się żadną szatą pustelniczą, żadnym płaszczem dziurawym hiszpańskiego granda, bądź dla mnie jednego Krzysiem... proszę cię.
— Chcesz rzeczy niepodobnej — westchnął gospodarz — ja nim nawet sam dla siebie być nie mogę. Ów Krzyś roztopił się gdzieś, rozwiał, zniknął, nie poznaję samego siebie; nie ma mnie we mnie. Com kochał, dziś mi obojętne, czem się brzydziłem, to drogie.
— I niepotrzebnej deklamacyi nauczyłeś się rozmawiając z ludźmi, tylko się bawiąc z bibułą — dodał Teodor. — Jam zimniejszy, ostudzę ciebie Krzysiu, jedź ze mną, zaklinam cię, jedź ze mną. Raz, tylko raz pokaż się w Zamostowie, spokojniejszy będę w sumieniu.
Uśmiechnął się pan Krzysztof.
— Jeśli Wanda jest taką, jaką ją sobie wyobrażam, choć wiem, że zmienić się wielce musiała od tej, którą znałem i pamiętam, na sumieniu możesz być spokojnym, bo nigdy nie pójdzie za ciebie.
— Dlaczego? — spytał nieco[1] Teodor.
— Dlatego, żeś ty nadto człowiekiem... dla niej zbyt zimną istotą. Masz zmysły młodzieńcze, a zdaje ci się, że masz serce, masz może nawet uczucie, ale ono pełza po ziemi.
— Dziękuję — rzekł Teodor nieco urażony. — W istocie, od tych sfer, do których ty Ikarowemi skrzydłami dobijać się chciałeś, spadłeś i połamałeś sobie nietylko żebra, ale klepki w głowie; ja nigdy lecieć nie miałem najmniejszej ochoty. Dla mnie ideałem była... elegancya, przyzwoitość, atłasy i koronki, a pod niemi marmurowe kształty i uśmiech szczerze zalotny. Na starość ideał stał się poważniejszy, lecz jak nie wierzyłem w anioły i heroiny, tak dziś też nadziei spotkania się z niemi wyrzekam.
Trochę się nadąsał pan Teodor, ale to przeszło prędko.
— Powiedziałeś mi prawie impertynencyą —  rzekł w końcu. — Zdaje się więc, żeśmy się pokwitowali z sobą, piękne za nadobne.
Krzysztof rękę wyciągnął, ujął dłoń Teodora i jakiś czas ją trzymał w swej dłoni, twarz jego, jakby pod wrażeniem wewnętrznej walki zmieniła się i spoważniała.
— Nie potrafisz — rzekł — ani tego rozumieć ani ocenić, ani mi uwierzyć. Uczynię dla ciebie tę ofiarę, największą, jaką w życiu dla kogokolwiek bądź zrobiłem; tak, pojadę z tobą do Zamostowa, stanę przed nią zmieniony, stary, zdziczały, wstręt obudzający, ze wszystkiemi wadami memi, z szyderstwem w ustach i niewiarą. Pojadę z tobą, Wanda spojrzy na mnie... i pójdzie za ciebie. Coś przecie potrzeba uczynić dla przyjaciela młodości, któremu się dobrze życzy! — Uśmiechnął się smutnie. — Mam się męczyć myślami i wspomnieniami, które przyszedłeś rozbudzić we mnie, będę się męczył mniej może gdy ją zobaczę i... zostanę przyjęty jak zasługuję, powtarzam, trup, który bez paszportu na świat powraca.
Jakkolwiek może przygotowanym był Teodor do tego, iż Krzysztofa nakłoni do opuszczenia choćby chwilowego tej pustki w której się zagrzebał, z podziwieniem nietajonem usłyszał to nagłe postanowienie, prawie z niedowierzaniem.
— Tak, to rzecz postanowiona — odezwał się żywo Krzysztof, wlepiając w niego oczy — teraz gdybyś ty chciał, nic mnie od tego odstręczyć nie może, jadę, powinienem. Niech się to raz skończy i rozwiąże. Możesz-że wymagać więcej?
Pan Teodor rzucił mu się na szyję.
— Krzysiu! tak! bardzo dobrze, jedź ze mną, lecz na miłość Boga, nie z tem usposobieniem, nie z tem szyderstwem na ustach.
— Na ustach mogę to tylko mieć, co będę miał w sercu — zawołał gospodarz — nauczyła mnie samotność jednego: kłamać nie umiem. Mówisz, że deklamuję? może to być; słowo, którego używałem mało, stało się dla mnie świętem, płynie mi z serca. Gdybym chciał, to go ani powstrzymać, ani skrzywić nie potrafię. Z góry więc powiedzieć ci nie mogę, ani jakim będę, ani co usta moje poruszy: uczucie, czy szyderstwo.
Teodor znalazł się nagle w położeniu człowieka, który dopraszał się czegoś usilnie bez nadziei otrzymania, a nagle zdobywszy to czego pragnął, nie wie co ma począć ze zdobyczą.
— Ha! wiec jedziemy! — rzekł — jedziemy! Kiedyż? jak?
— Natychmiast — odpowiedział pan Krzysztof — nosić się z tą myślą wyjazdu nie umiałbym, ona by mnie spaliła. Słowo się rzekło... jedziemy.
— Do mnie najprzód — dodał Teodor. — Nim staniemy w Zieleniewszczyznie, czas na odwiedziny przyzwoity minie. Nocujesz u mnie, jutro jesteśmy w Zamostowie. Czy każesz się spytać wprzódy o pozwolenie?
— Po co? — rzekł brwi marszcząc Krzysztof — dlaczego? Nie może mi być wzbronionym wstęp do jej domu. Opowiemy się u drzwi, nie zechce mnie przyjąć? tem lepiej; przyjmie...
Cichym szeptem dokończył spuszczając głowę.
Można sobie wyobrazić przerażenie starego sługi, gdy go zawoławszy, pan Krzysztof kazał tłómoczek pakować.
Niedowierzając swym uszom stał długo biedny stary, patrząc panu w oczy i naostatku zapytał:
— A ja?...
— Zostaniesz w domu, bo i ja jutro się tu powrócić spodziewam. Jadę do pana Teodora.
Jakiś czas postawszy jeszcze, jakby oczekiwał na odwołanie nieprawdopodobnego rozkazu, stary się poruszył mrucząc. Tysiące trudności stawało na przeszkodzie spełnienia woli pana; o tłómoku od lat kilkunastu nieużywanym nie miał wyobrażenia stary sługa, nie wiedział co do niego wpakować. Świąteczna garderoba pustelnika była fantastyczną i więcéj do lasu niż na pokoje zastosowaną. Potrzeba więc było kilkakrotnie wywoływać pana Krzysztofa dla narady. Na wyjezdnem podano spartańskie śniadanie: flaszeczkę wódki z przywiązanym do niej na sznureczku korkiem, chleb i masło. W domu nie było nic innego. Głodny pan Teodor z rezygnacyą napił się i zjadł co podano, mając też na widoku, aby się tem Krzysiowi przypodobać, który chodził, jak noc posępny, chmurny i w miarę jak się chwila odjazdu zbliżała, niecierpliwszy coraz.
Konie pana Teodora stały pod górą zamkową, stary więc suknie w derkę dla niedostatku tłómoka, który szczury zjadły, zawiązane, zaniósł za panem do powozu. W milczeniu zeszli obaj po ścieżce. Teodor wskazał miejsce w powozie bratu, sam usiadł przy nim, pożegnali skinieniem głowy wkutego nad drogą starego sługę i ruszyli.
Pozostawszy sam, patrzał aż dopóki powóz nie zniknął mu z oczu, i rzekł w duchu: — Sądny dzień! Na nogę przebitą nie uważał, but wdział, jakby o niej zapomniał, głowa mu się zawróciła. Co teraz dalej będzie?
Tego nieumiejąc już rozwiązać, powlókł się nazad powoli. Stanął tylko u krzyża z cierniową koroną na dole i pomodlił się. Na sercu lżej mu się jakoś zrobiło, bo pana opiece Bożej polecił.
Teodor nieznacznie woźnicy zaleciwszy, aby koni nieoszczędzał, siedział już niemal całą drogę milczący. Sam się dziwował cudowi, który dokazał. Dobrze, czy źle uczynił, nie wiedział spełna; zdawało mu się jednak, że dopełnił obowiązku. Pan Krzysztof zrazu jechał nic nie widząc; jazda po długiem zasiedzeniu upajała go. Nie wychodząc za obręb swych lasów oddawna, nie widział tej okolicy, w której przeżył lata młode. Tu wiele na podziw rzeczy zostały nietkniętemi, jakby wczoraj je porzucił, inne zmieniły się do niepoznania. Mimowolnie pan Krzysztof dał się pochwycić wrażeniu. Kilka razy zapytał o coś, na co mu Teodor bez pomocy swych sług odpowiedzieć nie umiał, to znowu wykrzykiwał z podziwienia i wzdychał na widok ruin. Droga ta do Zieleniewszczyzny znacznie go uspokoiła. Gorączka, z jaką wyjechał z domu, ustała, zastępował ją innego rodzaju niepokój: męztwo słabło. Myśl o widzeniu Wandy niepokoiła go dziwnie i nierozczulała; gniew zastępowało rozrzewnienie, przeciw któremu sam się oburzał, a pokonać go nie mógł.
Gdy stanęli przed dworem, który pan Krzysztof świetnym jeszcze pamiętał, nie powstrzymał wykrzyknika:
— O mój Boże! cóż to za ruina.
— Niestety! masz słuszność! — odparł, wesołością pokrywając wstyd swój, Teodor. — Qui va à la chasse, perd sa place. I łowy mi się nie udały, i majątek podupadł.
Jak zwykle gdy Teodor do domu powracał, a powóz jego zdala poznał pan Zamorski, tak i teraz znalazł się usłużny dzierżawca na wysiadanem. Zdziwiła go niezmiernie nieznana mu postać pana Krzysztofa, w której się odludka domyślił. Przychodził z zaproszeniem od żony na herbatę i wieczerzę, ale mu wyrazy na ustach zamarły.
— Panowie się znać nie możecie, choć sąsiedzi blizcy — odezwał się Teodor — jest-to mój zacny a miły przyjaciel i dzierżawca pan Zamorski, a to... domyślisz się pan zapewne... mój cioteczny, pan Krzysztof Pobóg.
Pobóg się zdala, sucho, sztywnie i dumnie ukłonił.
Nastąpiło milczenie, Zamorski jednak nie stracił głowy i wracając do zwykłego swego tonu, odezwał się:
— A ja tu na mojego dziedzica dobrodzieja czekałem z herbatką. Czem chata bogata tem rada. Gdyby szanowny pan Pobóg, szlacheckiem ubóstwem hreczkosieja nie pogardził, bardzobym był szczęśliwy powitać go w progach naszego folwarku.
To mówiąc, skłonił się, spojrzał w oczy interpellowanemu, który stał wyprostowany, milczący, jakby nie do niego mówiono. Nie przewidywał wcale wyjeżdżając z domu, iż zmuszonym być może wstąpić jeszcze gdzieś więcej, niż do brata i do Zamostowa. Niewysłowienie przykre owładło nim uczucie.
— Darujesz mi pan — odezwał się w końcu — nie bywam nigdzie od wieków, odwykłem od ludzi, a nawykłem do lasu. Na nic się wam nie przydam, zostanę tu, niech pan Teodor idzie na herbatę, ja jej nie pijam, dziękuję.
— Ale to nie może być! to nie może być! — począł przyskakując ku niemu Zamorski — moja chata uboga żadnej panu nie uczyni subjekcyi. Myśmy ludzie prości; wreszcie będziesz pan zawsze jakby u brata, boć to wszystko jego, a ja i moja rodzina szczycimy się tylko, żeśmy jego wierni słudzy.
Krzysztof ręką się pochwycił za czoło, zawahał, wtem natrętny Zamorski śmiało go za rękę pochwycił.
— Nie puszczę pana dobrodzieja! Bóg widzi, musisz mi ten honor uczynić! zaszczycisz chatę naszą. Proszę, błagam.
Co począć było? Pan Teodor się uśmiechał, Krzysztof nie śmiał się opierać. Poszli więc ku folwarkowi, tąż samą drogą przez ogród, jak ostatnim razem. I, jak naówczas, w ogrodzie znowu spotkali bawiące się Lizę i Misię, które na widok nieznajomego, posępnej twarzy, dziwnie trochę ubranego mężczyzny, stanęły osłupiałe. Krzysztof także byłby się cofnął od białych sukienek, gdyby Zamorski nie uspokoił go zawczasu w swym szlacheckim języku wyrazistym, oznajmiając mu... że to były te... smarkate jego dziewczęta.
Gdy pierwszy popłoch przeminął, obie panny przyłączyły się do towarzystwa, Misia ze zwykłą sobie bojaźliwością, Liza wesoło i z mocy dobrej znajomości z dziedzicem, poufale go witając. Po chwili namysłu obie one nie pytając odgadły kto był ów nieznajomy, a że o nim dziwy słyszały, z niezmierną mu się ciekawością przypatrywały. Pan Krzysztof szedł milczący i zamyślony, z twarzy mu wyczytać było łatwo, jak był nierad z siebie i swego położenia. Cofnąć się bez dziwactwa i obrazy ludzi nie było podobna. Szedł więc jak na ścięcie.
W ganku nowa męczarnia: stała jakby naumyślnie pani Zamorska.
— Jejmość! — zawołał dzierżawca — wielki zaszczyt dziś niespodzianie dom nasz spotyka: gość, jakim się nikt w sąsiedztwie nie pochlubi, nie pogardził naszym ubogim dachem, — pan Krzysztof Pobóg.
Z rodzajem przestrachu rzuciła nań okiem gospodyni i weszli wreszcie do domu, gdzie, zabrawszy miejsce jak najmniej widoczne, pan Krzysztof mógł spocząć i odetchnąć.
Jakkolwiek Liza rada była może osobliwej figurze, o której obiecywała sobie opowiadać później znajomym, gość ten nie bardzo był jej na rękę, gdyż niedozwalał z równą jak zwykle poufałością zaczepiać Pana Teodora. Ostrożnie tylko oczkami na niego rzucała Liza i strzelała półgłośnemi słówkami. Surowe oblicze pana Krzysztofa wszystkich chłodem jakimś obwiało, obudzał strach dziwny; spoglądano nań zdala, z obawą, a po kilku próbach daremnych wciągnięcia w rozmowę, dano mu pokój, i dozwolono milczeć. Zmęczyli się wszyscy tym gościem, który równie zdawał się niemi znużony. Teodor widząc to musiał nawet skrócić pobyt u Zamorskich, gdyż litość w nim Pan Krzysztof obudzał. Pożegnali się wprędce i wyszli nazad do pustego dworu.
Liza nie mogąc mówić wiele, oczyma tego wieczora tak dokazywała, iż w końcu pan Teodor uległ urokowi tego wejrzenia i wyszedł rozmarzony mocniej niż kiedy.
— Siedziałeś ze spuszczonemi oczyma — odezwał się, gdy weszli w ogród i oddalili się od folwarku — nieuważałeś nawet pewnie pięknych panienek. Co to za wyśmienite dziewczęta! naiwne, proste, wieśniaczki! Prawdziwie, nie mogę się niemi nacieszyć! Porosło to u mnie na grzędzie, jak polne maki.
Krzysztof się uśmiechnął.
— A tak — rzekł — doskonałe porównanie, teraz są jak różowe kwiatki makowe, ale w nich już jak w makach zaród trucizny. Będzie z tego doskonałe opium na upojenie czyjeś.
— To są dzieci, naiwne istoty!
Rozśmiał się jeszcze głośniej pan Krzysztof.
— Szczególniej ta, która za wami, panie Teodorze, nieustannie oczyma wodziła.
— Za mną! co się dzieje!
— Tak jest — powtórzył Krzysztof. — Tyś ślepy. Zamorski ma na ustach swe ubóstwo i hreczkosiejstwo, panny udają skromne dziewczątka.
Teodor okrutnie się oburzył.
— Pessymistą jesteś! — zawołał — ja tych ludzi znam, co ty mi mówisz. W takiem usposobieniu jak twoje, w istocie nie pozostaje nic, tylko się zamknąć na puszczy.
— Ja też to uczyniłem — dodał Krzysztof spokojnie.
Rozmowa skończyła się na tem wprawdzie, ale Teodor oburzonym pozostał na brata, za dziwny sąd wydany o Zamorskich; nie mógł mu darować tego. Wolał już zmilczeć, aby nic więcej nie słyszeć.
Zamorscy ujęli go sobie już byli zupełnie, wierzył im, może oczy Lizy przyczyniały się też do nadania wdzięku domowi całemu, choć się sam do tego nie przyznawał przed sobą. Miał za złe Krzysztofowi, iż śmiał widzieć ich inaczej i niedoceniać tej wieśniaczej prostoty i dobroduszności.
Zaledwie powróciwszy do starego dworu, znużony, milczący gość poprosił gospodarza, aby mu dozwolił przejść do przygotowanego pokoju na spoczynek.
Pan Teodor zbyt był poruszony, aby mógł o śnie pomyśleć; zapalił cygaro, otworzył okno, a że noc była piękna majowa, oddychając powietrzem wonnem, głęboko się zadumał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO



Tom II
ROZDZIAŁ I.

Hrabina Wanda czytała siedząc w krześle i oczekując ażeby upał, który dnia tego panował, nieco ustąpił pod wieczór, gdy panna Kornelia wpadła do jej pokoju z twarzą dziwnie, do niewypowiedzenia przestraszoną.
— Nic pani nie słyszy? goście przyjechali! — zawołała.
— Któż taki? — zwolna składając książkę odpowiedziała hrabina.
— Pan Teodor, febra, ale to nic, toby jeszcze nic nie było — mówiła plącząc się i patrząc w zwierciadło stara panna — pan Teodor przywiózł z sobą...
Głosu jej nie stało; — hrabina patrzała na nią zdziwiona; przestrach Kornelii nieco ją rozśmieszył, usta się poruszyły.
— Cóż ci jest moja droga?
— A! co mi jest! co mi jest! — ręce załamując i przybliżając się, odezwała się stara panna — pan Teodor przywiózł z sobą... upiora!
Hrabina spojrzała na nią zdziwiona.
— Proszęż cię, bez zagadek.
— Zdawało mi się, że się pani łatwo tego domyśli — złośliwie poczęła kuzynka — z panem Teodorem przyjechał pan pustelnik Krzysztof.
Nie domówiła tych wyrazów, gdy twarz hrabiny, która umiała panować nad sobą, okryła bladość. Spuściła oczy, zaczęła poprawiać książkę i zmięszała się widocznie, chociaż usiłowała nie dać tego poznać po sobie ręce jej trzęsły się; głosem na pozór spokojnym, nie patrząc w oczy towarzyszce, odezwała się cicho:
— Niepotrzebnieś mnie tak — przestraszyła. Proszęż cię, zabaw chwilę tych panów, nim wyjdę.
Prośba była wyrzeczona takim jakimś głosem poważnie nakazującym, zmienionym, niezwykłym, poruszonym, że panna Kornelia, której usta nie łatwo się zamykały, na którą prośba nie zawsze skutkowała od razu, cofnęła się ku drzwiom szybko i nic nie mówiąc wyszła.
Co się działo w duszy kobiety, na którą po latach tylu jak piorun spadało to wspomnienie tylą boleści stłumione, to po wyjściu świadka twarz sama zdradzała. Załamała ręce, stała długo zadumana, jakby rachując się z sobą co ma począć, wynijść czy się nie pokazywać wcale. Dwa razy chwyciła za dzwonek, chcąc zawołać sługi i złożyć się chorobą, i odsunęła go nieporuszywszy. Padła na krzesło i wstała wstydząc się swej słabości.
Krzysztof, jak go widziała raz ostatni, młody, piękny, żywy, rozkochany, przysięgający miłość wiekuistą, niezłomną, stanął przed jej oczyma. Tyle lat ubiegło; któż wie co się z nim stało i w co zmienił ten ideał kochanka? Miałaż go zatrzeć w pamięci widokiem innego człowieka, w którym ruina przeszłości występowała przed nią: ruina ciała, serca i ducha?
Lecz nie wyjść, było to przyznać się niemal do uczucia dla niego! Prędko przeleciało także przez myśl jej, kto był winniejszym z nich dwojga, czy on co się wyrzekł jej słowa i przyrzeczeń swych razem, czy ona co rodzicom musiała być posłuszną, nie będąc już i niczem związaną?? To zerwanie świętego węzła co ich łączył, ona przypłaciła ofiarą całego życia; — on?? on pewnie mniej cierpiał. Uczuła żal do niego, gniew na niego niemal. Stawił się teraz więc zuchwały, jakby się upominał o to słowo którem sam wzgardził, o węzeł który potargał. To było zuchwalstwo z jego strony, które ukarać należało.
Wyobrażał więc sobie — rzekła w duchu — że dosyć mu się teraz pokazać przedemną, abym na rozkaz wróciła odepchnięta??
Wszystkie te myśli szybko jak błyskawice krzyżowały się po jej głowie, przeszywały serce jak miecze rozpalone, biły krwią do skroni. Chciała go widzieć i lękała się; miała pragnienie podać mu rękę do zgody i uścisnąć dłoń serdecznie, ale duma nie pozwalała i gniew sztuczny powracał.
Długa chwila upłynęła nim potrafiła ochłonąć, spojrzała mimochodem w zwierciadło, poprawiła włosy i suknię czarną i jakby gwałt sobie zadając, szybko, bezprzytomnie pobiegła do salonu.
Tu przybyli goście, ze złośliwą panną Kornelią, która się ich pomięszaniem napawała — zostawieni sam na sam, milczący oczekiwali przybycia gospodyni domu. Na twarzy Teodora widać było gorączkowe rozciekawienie i niepewność, Krzysztof stał jak winowajca, na pozór zimny i nieporuszony, w rzeczy niemal nie wiedząc co się z nim dzieje. Pot zimny występował mu na czoło. Pomimo prośb Teodora nie zmienił swojego pustelniczego, dziwacznego nieco ubioru, wieśniaczego zarazem i fantastycznego. Podobniejszym w nim był do leśniczego wracającego z polowania, niż do sąsiada przybywającego w odwiedziny. Rysy jego twarzy, które wiek mało odmienił, posępne były i nie zdradzały rozrzewnienia ani czułości; prędzej w nich było można wyczytać wymówkę, ból, niż pokorę i prośbę.
Gdy suknia zaszeleściała i kroki się słyszeć dały, pan Krzysztof skamieniał, oczy zwrócił ku wchodzącej, i stał nieporuszony. Drzwi się otworzyły, Wanda raczej wbiegła niż weszła, spojrzała na niego, oczy ich spotkały się, krótka chwila wahania poprzedziła powitanie.
Przed wnijściem do salonu hrabina powiedziała sobie, że powinna udawać wesołą. Nie było to ani w jej obyczaju, ani charakterze, zdało jej się jednak że powinna nią być aby nie zdradzić wzruszenia, ani gniewu; bo gniew dowodziłby czego więcej. Bledszą była niż zwyczajnie.
Pan Krzysztof się skłonił.
— Ośmielił mnie pan Teodor do złożenia pani mojego uszanowania — rzekł powoli — nigdybym się sam na to nie ważył, wiedząc że pani gości nie lubi, a ja też gościem nigdzie oddawna bywać nie zwykłem.
Hrabina skłoniła się zimno i zdaleka.
— Bardzom wdzięczna panu Teodorowi za tę miłą niespodziankę i za wyciągnięcie pana z jego lasów. Gdy raz ta klauzura została złamaną, inni też korzystać będą z jego towarzystwa.
Pan Krzysztof nie zebrał się na odpowiedź, skłonił się tylko z rezygnacyą i siadł na miejscu wskazanem. Nastąpiło milczenie przykre, którego nikt przerwać zrazu nie śmiał. Wejrzenia się krzyżowały pan Teodor cierpiał prawie tyle co nieszczęśliwy Krzysztof, który spuściwszy głowę i oczy, stracił zupełnie zwykłą swą odwagę i przytomność. Panna Kornelia uważała niemal za obowiązek odezwać się z czemś obojętnem, bo widziała i na twarzy Wandy napróżno tajoną boleść i wzrastające pomięszanie.
— Pan podobno — przemówiła do Krzysztofa przy którym ją przypadek umieścił — pan długo bardzo nie wyjeżdżał nigdzie, nawet w najbliższe okolice. Jakże się panu wydały, czy zmienione?
Zagadnięty jakby się przebudził, podniósł oczy powoli.
— Zmienione? nie umiem opowiedzieć mojego wrażenia — rzekł cicho — tak, niektóre rzeczy znalazłem bardzo odmienne, inne... dziwnie zachowały się jakby ani zestarzeć ani rosnąć nie chciały. Tak, prawdziwie — dodał plącząc się nieco — bardzo rozmaicie trwają niektóre przedmioty, mienią się inne. W ogóle okolica charakter swój i fizyognomią zachowała.
— A ludzie? — wtrąciła złośliwa panna Kornelia.
— Ludzi... nie widziałem prawie — rzekł pan Krzysztof.
— Pan, naturalnie postarzałeś — odezwała się dziwnym głosem gospodyni — aleś się bardzo mało odmienił.
— Boję się żebyś pani tego nie wzięła za komplement — odpowiedział pan Krzysztof widocznie ośmielony! — ale pani ani się mogłaś postarzeć, ani odmienić.
Rozśmiała się hrabina.
— Nauczyłeś się pan grzeczności dla kobiet w lesie — szepnęła spuszczając oczy — ja najlepiej czuję jak wielka we mnie zaszła zmiana. Słyszałeś pan zapewne o moich losach; cierpiałam wiele, straciłam męża, zostałam samą na świecie, którego pokochać nie umiałam; wszystko to mnie odmładza. Lecz przyszła rezygnacya, wyrobił się spokój ducha i teraz mogę powiedzieć, żem tak z mym losem przejednaną, iż nadeń innego nie pragnęłabym szczęśliwszego.
— Mało się ludzi poszczycić tem może — dodał pan Teodor — my wszyscy musimy pani zazdrościć.
— Ale nie pan Krzysztof — dokończyła gospodyni śmielej. — Słyszałam, żeś pan sobie życie urządził wśród ukochanej puszczy tak po swej myśli...
— W istocie, a najlepszym tego dowodem — rzekł pan Krzysztof — iż gdyby nie pan Teodor, do śmierci bym się pewnie nie ruszył z ruin mojego zamku.
— Przyznam się żem go bardzo ciekawa — przerwała panna Kornelia.
— Zawiedzioną byś pani została — odezwał się Krzysztof — nic tam nie ma oprócz kupy kamieni jako tako wyporządzonych, aby wśród nich żyć było można.
— W istocie — wmięszał się pan Teodor — z nazwiska starożytnego zamku, całkiem coś innego sobie wyobrażałem. Przyznaję, że trzeba heroizmu i prostoty pana Krzysztofa, aby wyżyć wśród tej pustyni.
Gospodyni słuchała nie mięszając się i często bardzo spoglądając na pana Krzysztofa, który na nią oczu podnieść nie śmiał i siedział jak na mękach.
— Czuje się winnym! — w duchu szepnęła gospodyni — niech pokutuje.
Cały ten początek rozmowy, tak jakoś był nieokreślonym i ogólnikowym, iż nic z niego o rozwinięciu się jej wnosić nie było podobna. Pan Teodor zaczynał się niecierpliwić, bo na cóżby mu się to przydało, gdyby Wanda i brat jego ani się zbliżyć, ani poufalej, szczerzej rozmówić nie mieli. Uczuć ich nawet niepodobna mu było odgadnąć, hrabina była surową i poważną jak zwykle, Krzysztof przybity bardziej niż kiedy i dziwnie nieśmiały.
Pan Teodor raz wziąwszy na siebie tę rolę pośrednika, chciał ją, bodaj zuchwale, doprowadzić do ostatecznego kresu. Zdawało mu się, że powinien manewrować tak, aby nie okazując iż to czynił umyślnie, ułatwić rozmowę bez świadków. Odciągnąć pannę Kornelią zdawało mu się łatwem. Raz postanowiwszy dojść do tego, próbował z nią zawiązać rozmowę a parte, któraby była wstępem do żywszej i interesowniejszej na osobności. Ganek od ogrodu stał otworem. Panna Kornelia lubiła się bardzo popisywać z dowcipem, w każdym innym razie byłaby oburącz chwyciła zręczność błyśnięcia nim przed panem Teodorem, lecz teraz czy ciekawość, czy litość nad kuzynką, trzymały ją przykutą do krzesła, a co gorzej, na zapytania ciche odpowiadała głośno, dając do zrozumienia, iż nie jest usposobioną do szeptów.
Zakłopotanie wszystkich trwało już dobrą chwilę, miało jednak ten skutek zbawienny, że zwolna ochłonęli aktorowie tej sceny, że śmielej poczęły krążyć ich wejrzenia i oswoiwszy się z położeniem, każdy się czuł panem siebie.
Pierwsza oprzytomniała pani domu; bladość powoli schodzić zaczęła z jej twarzy, litość, którą uczuła w początku, zmieniła się znowu w niewytłómaczony gniew i urazę, serce jej biło, życzyła sobie niemal zbliżyć do pana Krzysztofa, aby mu powiedzieć otwarcie, że się łudzić nie powinien. Oburzała się na zuchwalstwo, które go tu jakby po wypłatę zaległego długu przywiodło.
Pomimo to, hrabina szukała w tym człowieku znękanym i zestarzałym, dawnego Krzysia i znajdowała z podziwieniem w tej ruinie prawie młodzieńczy wdzięk jej dawny.
— I on cierpiał! — myślała — lecz zasłużył... a ja? ja? czyż nie odbolałam więcej jeszcze?
— Czemżeś pan rozrywał tę samotność? — zapytała zwracając się do milczącego Krzysztofa.
— Trochę książek mi zostało — odparł spokojnie, spoglądając pierwszy raz w jej oczy, których wyraz smutny, dawny, co się tak dziwnie żenił z uśmiechem, powitał go znowu — myślałem wiele, i polowałem niemal codziennie; nie licząc szczupłego mojego dworu, pozostały mi dwa psy, których przyjaciółmi nazwać się godzi. Z niemi razem błąkaliśmy się po lesie.
— I nigdy nie zatęskniłeś pan za światem?
— Za światem? — podchwycił bardzo żywo pan Krzysztof, i w głosie jego zadźwięczała ironia — ja... za światem? Nigdy on nie był moim ulubieńcem, a od czasu jak się stał targowicą i jarmarkiem, cierpieć go nie mogę.
— Przecież nie cały? — podchwyciła chcąc się wmięszać panna Kornelia.
— Nie znam wyjątków — mówił pustelnik — są może mniej żarliwi handlarze, i nie bardzo zręczni, ale komuż dziś o co innego jak o grosz w jakikolwiek sposób zdobyty i jak najpowszedniejszym sposobem zużywany dla siebie. Za mojej młodości świat był jeszcze chrześciański i rycerski, dziś jest pogański i mieszczański a rzemieślniczy... wszystko się stało rzemiosłem, ja zaś na rzemieślnika nie czułem się stworzony.
— Przecież sztuki kwitną — potrąciła gospodyni.
— O tem ja na pustelni naturalnie nic nie wiem — dodał pan Krzysztof — ale o ile mnie doszły wieści, domyślam się, że sztuka stała się też potroszę rzemiosłem.
Hrabina zamilkła. Pan Krzysztof, chwilę zatrzymawszy się, mówił dalej.
— Godzi się mi przebaczyć te sądy, boć, jak pani powiada, z lasu wychodzę; jestem podobny do Satyra Kochanowskiego.
Panna Kornelia, która o Kochanowskim wiedziała mało, a o Satyrze jego nic wcale, obejrzała się w twarzach obecnych szukając tłómaczenia, o jakim Kochanowskim była mowa, gdyż o żadnym w sąsiedztwie nigdy nie słyszała. Nikt nie podniósł tego wyrażenia, milczeli wszyscy. Pan Teodor już nieco zniecierpliwiony, pochylił się do ucha panny Kornelii.
— Jeśli mi pani co dobrego życzy, proszę, błagam, wyjdźmy na ganek, mam z panią kilka słów do pomówienia.
— Pan, ze mną, w ganku? sam na sam? — Zaczęła się śmiać do rozpuku. — Cóż to może być? Uprzedzam, że jeśli mi się ośmielisz oświadczyć, weźmiesz odkosza.
— Panno Kornelio! miejże pani litość! — szepnął Teodor.
— A gdzieżeś pan słyszał, aby stara panna litość nad kim miała? — wrzuciła mu w ucho kuzynka.
Jednakże czy ciekawość czy litość zwyciężyły; po chwili wstała z krzesła, a że i pan Teodor ruszył się zaraz, hrabina która zrozumiała strategią Męczyńskiego, pobladła i zdała się w początku chcieć wstrzymać odchodzącą, po namyśle jednak odstąpiła od tego.
— Tak lepiej — rzekła w duchu — i owszem, dam mu jasną i wyraźną odprawę... raz na zawsze. Usłużny kuzynek doskonale robi jego interesa.
Panna Kornelia niezbyt szybkim krokiem przeszedłszy się po salonie, gdy się do niej zbliżył Teodor, posunęła się ku gankowi.
— A! rozumiem, więc to wszystko umówione! Chcieliby nam czułą scenę ułatwić — mówiła w duchu hrabina — bardzo się na tem zawiodą. Doprawdy, to oburza.
Po odejściu pana Teodora została zmuszoną, choćby dla przyzwoitości zawiązać rozmowę z Krzysztofem. Pierwszy raz po latach tylu znajdowali się sam na sam. Krzysztof, który siadł opodal, obejrzał się i jakby nabierając męztwa, przybliżył się do gospodyni.
Z postanowieniem chłodnego wytłómaczenia się szedł ku niej, podniósł oczy, twarz jej była tak groźna, tak posępna i prawie gniewna, że się zawahał.
Któż wie, jedno może z serca płynące słowo byłoby ich zbliżyło i przejednało od razu, lecz słowo to zamarło na ustach. Pan Krzysztof zrozumiał wejrzenie i ostygł.
— Nie miej mi pani za złe mojego kroku — rzekł siląc się na zobojętnienie — nie uczyniłem go z własnej woli, spełniłem życzenie Teodora. Muszę być otwartym, aby się oczyścić z zarzutu, jaki mi pani słusznie uczynić byś mogła. Teodor... marzy o szczęściu i szuka go tutaj, ale jest dobrym bratem. Zdawało mu się, że ja także mógłbym do tego rościć nie prawo, gdyż żadnego nie mam, ale że.. że...
Hrabina przerwała żywo.
— Pan Teodor wierzy w trwałość uczuć... dawno wystygłych i zapomnianych.
Spojrzeli sobie w oczy, wejrzenie hrabiny było coraz groźniejsze, wargi jej drżały.
— Pan Teodor jest marzycielem — dodała — a my oboje staliśmy się, spodziewam, ludźmi rozumnemi i ostygłemi. Dziecinne chwilowe przywiązanie przecież wiecznych więzów nie wkłada, pan nadto cenisz swą ciszę abyś je miał nosić, a ja stałam się sceptyczną i nadewszystko cenię to co dziś mam — swobodę.
— Ja także — rzekł pan Krzysztof. — Smutno mi tylko, że Teodorowi na nic się nie przyda to co i pani musiało uczynić nieprzyjemność i mnie kosztowało wiele.
Skłonił się lekko i zamilkł.
— Biedny mój Teodor; — westchnął cicho.
— A! nie użalaj się pan nad nim tak bardzo — odezwała się hrabina — w jego wieku uczucia nie są groźne, są to echa przeszłości tylko. Mogło mu się zdawać coś na chwilę, to przejdzie.
— Jak wszystko przechodzi — wtrącił pan Krzysztof. — Gdybym jednak śmiał pani polecić trochę mojego kuzyna, jest-to bardzo dobry człowiek.
— Zupełną mam wiarę w wielkie jego przymioty, ale... swoboda jest lepszą od najmilszego z mężów — zawołała hrabina, proszę, nie mówmy o tem.
W głosie jej drżał gniew. Spodziewała się wcale czego innego po nim, — zmartwychwstającéj miłości, wyrzutów, upomnienia się o prawa; rzewnych wspomnień, a znajdowała wystygłe opiekowanie się kim innym.
To było nie do przebaczenia. Spojrzała nań prawie z oburzeniem i wzgardą. A jednak głos choć stłumiony i zmęczony, przypominał jéj Krzysia; serce biło, sama siebie nie rozumiała Wanda.
Co się działo z Krzysztofem, tego z twarzy obumarłej wyczytać nie było można.
Wszedł tu rozdrażniony, poruszony, obawiając się wybuchu; kilka słów rozmowy zepchnęły go na stanowisko tak nizkie, tak podrzędne, iż ani serca ani oczów nie śmiał podnieść ku niej. Siedział milczący, czekając jakiegoś ratunku i wyzwolenia.
— Dziwnie odmienne były nasze losy — jasnym, spokojnym głosem poczęła hrabina, jakby tylko dla utrzymania obojętnej rozmowy — pan siedziałeś zamknięty w ciasnym obrębie swoich lasów, ja musiałam latać po świecie. Zwiedziłam całą prawie Europę.
— Wątpię byś pani co innego znalazła w niej nad to, com ja widział w swych lasach — rzekł Krzysztof. — Ludzie są wszędzie ci sami, a natura, choć bardzo rozmaita, wszędzie piękna.
— Przyznaj pan jednak że to zamiłowanie odludzia, to dziwactwo. Gniewasz się pan na świat, niechcąc może przyznać, że nierad jesteś z siebie.
— Ale ja się na świat nie gniewam — uśmiechając się rzekł Krzysztof — a z siebie nigdy nie byłem zadowolniony, i do tego przyznaję się chętnie.
— Udana pokora — szepnęła hrabina, znajdując jakąś przyjemność w znęcaniu się nad panem Krzysztofem.
— Bardzo pani dla mnie jesteś niełaskawą — głos zniżając odezwał się pan Krzysztof. — Po latach wielu przyszedłem zmuszony, na chwilę, naprzykrzyć się pani; w życiu się więcej nie zobaczemy pewnie nigdy, godziż się być tak nielitościwą?
Hrabina się zarumieniła.
— Nie rozumiem tego czem mi pan grozisz, że się już więcej nigdy widzieć nie mamy — podchwyciła szybko — byłoby to śmiesznem i kompromitującem dla nas obojga. Jeżeli o co go prosić mogę to właśnie, byśmy jako dobrzy dawni znajomi widywać się mogli. Przeszłości trzeba zapomnieć, ale teraźniejszości nie należy wyrzekać.
Krzysztof, jakby niezrozumiał z razu, długo patrzał milczący, cierpliwość i zimna krew opuściły go nagle, poruszył się na krześle.
— Pani więc myślisz że mnie nic ta bytność tak jak ją nie kosztowała, że przybyłem dla ciekawości i mógłbym od czasu do czasu stawić się tu, aby jej dostarczyć cierpliwej ofiary, która wszystko znosić musi, byle uratowała się od mniemanej kompromitacyi? Przyznam się pani, że musiałaś zapomnieć jakim byłem dawniej, lub sądzisz, żem tak się potrafił zmienić.
— Jak ja? nieprawdaż — szydersko zawołała hrabina. — Ale ja się nie zapieram wcale tego, że jestem zupełnie, całkowicie zmienioną, że we mnie nie zostało nic z dawnej płochej dzieweczki jaką mnie znałeś. Musiałam tonąć i ratować się, przejść przez wszystkie jego obrzydliwości; tak jest! miałam prawo zmienić się... zmienioną jestem.
— A ja, nie! — przerwał rozogniając się pan Krzysztof. — W mchu tych moich lasów zasnąłem, zaskrzepłem z młodemi uczuciami i przeżyły we mnie za kres zwykły gdy u innych uczucia tępieją i serce bić przestaje.
Spojrzał na nią rozpromienioną bólem twarzą, paliły mu się oczy. Wanda wejrzenia ich znieść nie mogła, drgnęła i spuściła źrenice.
— Z uczuciami staremi włóczyć się po świecie aby je drażnić, rozżarzać i cierpieć od nich, byłoby samobójstwem — dodał pan Krzysztof — nie mam żadnego celu wychodzenia upiorem z grobu i przebaczysz mi pani, że tego więcej nie uczynię.
— Uspokój się pan, proszę — odezwała się hrabina spojrzawszy w ganek na Kornelią — mówimy tak żywo, że moja kuzynka posądzić nas może o wcale inną treść rozmowy. Radabym pana widzieć chłodnym, przejednanym z losem i pożegnać go, do widzenia dłonią przyjazną. Zdaje mi się, że w imię przeszłości mogłabym się choć tego domagać.
— Sama pani mówiłaś że przeszłość ta umarła i że w niej nic już z tamtych czasów nie pozostało.
— Przyjaźń dla pana — cicho odezwała się hrabina.
Krzysztof poruszył się na krześle.
— Na miłość Bożą! — zawołał — rozumiałbym nienawiść... przyjaźni nie pojmuję. Miłość się nigdy nie zmienia na nią, chyba od razu miłością nie była. W mojem też sercu więcej jest gniewu i nienawiści; powiem szczerze, niż... tego wodnistego napoju, który się nazywać zwykł przyjaźnią.
Hrabina się zarumieniła, pan Krzysztof odsunął się z krzesłem i chciał wstać.
— Proszę pana — pozostań i mówmy znowu chłodno.
Lecz snać rozmowa chłodna była niepodobieństwem, bo zamilkli oboje. Krzysztof począł się oglądać na Teodora, jakby go na pomoc wzywał. Wanda czuła się winną, i była niespokojną; żałowała, że była z nim za surową. Lecz mogłaż być inną? Obudzał w niej litość znowu.
Całej tej sceny świadkami były oczy panny Kornelii i pana Teodora. Tu, w ganku, rozmowa po kilku słowach się przerwała, ucichła, stanęli oboje usiłując przeniknąć i zgadnąć co dawni kochankowie mówić z sobą mogli.
— Dałabym rok życia — mówiła panna Kornelia — żeby podsłuchać ich. A! to musi być ciekawem. Ale od kuzynki nic się nie dowiem, to próżno.
— Ani ja od pana Krzysztofa — dodał Teodor.
— Kłócą się... ja to widzę po twarzy Wandy, jest niezmiernie poruszoną. Co to będzie! co to będzie.
— Więcej się lękam o Krzysztofa niż o hrabinę, która jest panią siebie; biedny Krzysztof.
— Tst! tst! — zawołała kuzynka, którą jakieś słówko doleciało — pan jesteś nieznośny, proszę milczeć.
Zamilkli, ale rozmowa przycichła i ciekawa stara panna nic już pochwycić nie mogła.
Widocznem tylko było, że gwałtownemi wybuchy mieniali z sobą myśli ci państwo, że chwilami przerywała się ta zamiana niezgodnych wyobrażeń i że oboje męczyli się. Panna Kornelia uczuła wreszcie litość nad hrabiną, i zawołała do Teodora: — dłużej tu nie wytrzymam, wracajmy do salonu.
I nie słuchając już towarzysza, który usiłował ją uprosić aby pozostała, posunęła się żywo ku opróżnionym krzesłom.
Zastali tu uroczyste milczenie, twarze były zarumienione, widać po nich przejście burzy.
— Państwo nas opuściliście — odezwała się hrabina, — a ja naszego sąsiada wcale zabawić nie umiałam; o wszystkośmy się prawie sprzeczać musieli, tak się jakoś nie rozumiemy.
— Należy to przebaczyć odwykłemu zupełnie od ludzi — dodał Krzysztof — wiedziałem o tem, żem już do towarzystwa nie stworzony.
To mówiąc wstał z krzesła i zbliżywszy się do Teodora, szepnął mu:
— Jedźmy! na miłość Bożą, jedźmy.
Ale hrabina odgadła to i zawołała żywo:
— Niech mi pan mojego gościa nie buntuje, musicie zostać na herbacie, choćby na dowód że jesteśmy, mimo rozmowy dosyć spornej, w dobrej zgodzie.
Teodor spojrzał na gospodynią.
— Ja jestem wszystkim rozkazom posłuszny.
— A ja korzystam z tego zaraz — dodała Wanda — aby wydać panu rozkaz przywiezienia z sobą, gdy będziesz łaskaw być w Zamostowie, pana Krzysztofa. Pogodzimy go z życiem i światem.
— Pani by to z łatwością przyjść mogło — szepnął wzdychając Teodor.
— Nie zrozumiałeś mnie pan — poprawiła się rumieniąc. — Pan Krzysztof stał się mizantropem, trzeba go z tego wyleczyć, bo to po prostu choroba.
— Wszyscy co z początku na ideały chorowali, kończą na mizantropii — rzekł Teodor.
Panna Kornelia, która na chwilę się oddaliła zajrzeć co się dzieje z herbatą, oznajmiła, że ją podano. Nie można było odmówić uprzejmemu zaproszeniu gospodyni. W sali jadalnej stał już wyprostowany i milczący pan rejent.
Był-to z bardzo dawnych czasów znajomy i przyjaciel niegdyś młodego jeszcze pana Krzysztofa, który straciwszy go z oczów, o losach jego nie wiedział wcale. Rejent wiedząc o przybyciu Poboga, zawczasu mu się zdala uśmiechał, gdy pan Krzysztof, który od razu twarzy zmienionej przypomnieć sobie nie mógł, patrzał nań jeszcze zdziwiony tym wyrazem fizyognomi prawie obcej.
Rejent się zbliżył wzruszony cały.
— Panie Krzysztofie dobrodzieju! pan mnie nie poznaje? — zawołał.
Głos ten rozbudził pamięć pustelnika, który z całą żywością serca drgającego jeszcze świeżem wzruszeniem, począł ściskać rejenta. Hrabina, która się tyle uczucia nie spodziewała w mizantropie, patrzała nieco zdziwiona.
Odeszli na stronę obaj.
— Po latach tylu... o mój Boże! — mówił urywanemi słowy rejent — jakżem ja szczęśliwy, że widzę pana. Wiedziałem o nim alem szanował wolę jego, i nieśmiałem mu się naprzykrzać.
— Dobrześ uczynił, panie rejencie, jam się skazał na dobrowolną samotność i zdobyłem na niej spokój, naruszać go tak jak spokoju grobów, niegodziło się. Dziś, gdy cię widzę, rad jestem.
Rejent patrzał nań jakby się nie mógł nasycić widokiem jego.
— Prawda? zmieniają lata! — rzekł Krzysztof.
— Sądzę że to więcej na mnie znać, niż na panu — odparł stary.
Odeszli parę kroków do okna. Panna Kornelia zajęta była herbatą. Teodor nieśmiało zbliżył się do hrabiny.
— Nie masz mi pani za złe, żem tego dzikiego człowieka tu ściągnął? — zapytał z pokorą.
— Najlepszym tego dowodem — gorączkowo nieco i śpiesznie odezwała się hrabina — żem pana prosiła, aby ten pierwszy raz nie był ostatnim.
Głos jej sprzeciwiał się wyrazom, Teodor łatwo to dostrzegł.
— Zdziczałym — dodał — wiele przebaczyć potrzeba.
Wanda spojrzała nań roztargniona i nie odpowiedziała ani słowa; patrzała w okno zadumana, policzki jej okrywał rumieniec, cierpiała widocznie. Stanu duszy nikt, nawet ona sama, wytłómaczyćby była nie mogła. Za co się gniewała na biednego człowieka, na siebie, na Teodora, na wszystko?
Przez kilka minut mówili po cichu Krzysztof z rejentem, wrócili potem do stolika i gość zajął miejsce skromne, jak najdalej gospodyni, przy dawnym znajomym, z którym ciągnął dalej urywaną rozmowę, nie mięszając się do ogólnej, podsycanej przez pannę Kornelię, która na pustelnika nieustannie oczyma ciekawemi rzucała.
Wanda niekiedy z ukosa spoglądała na odsuniętego daleko Krzysztofa, niekiedy dorzucała słówko do rozprawy pana Teodora o herbacie w Europie. Długie pół godziny ceremonialnego podwieczorku przeszło nareszcie.
Krzysztof, domagający się oczyma odjazdu conajprędszego, naostatek zmusił kuzynka że wstał i zaczęli się żegnać. Żal się zrobiło hrabinie tak upokorzonego i zrezygnowanego Krzysztofa. W chwili gdy nie śmiejąc się nawet zbliżyć już, chciał ją pożegnać z daleka, postąpiła kilka kroków i podała mu rękę.
Zawahał się zrazu gość, machinalnie prawie wyciągnął dłoń drżącą i po latach wielu te dwie ręce, które los miał niegdyś połączyć na zawsze, spotkały się znowu. Ręka Wandy była drżąca, Krzysztofową nieśmiało dotknęła i cofnęła się jakby z obawy, ażeby magnetyczny prąd z serca przez nią nie przeszedł do jego piersi i większym ich jeszcze nie napełnił niepokojem.
— Mam słowo pana Teodora, że mnie wprędce panowie obaj odwiedzicie — odezwała się zmięszana hrabina — rachuję na jego spełnienie.
Teodor się skłonił, Krzysztof już dążył ku drzwiom. Powóz stał u ganku, siedli milczący. Przez całą drogę Męczyński napróżno zaczepiał po kilkakroć pana Krzysztofa, który mu nic nie odpowiadał. Tak dojechali do Zieleniewszczyzny, i gdy wysiedli w starym dworze, a zostali sam na sam, Krzysztof ujął rękę Teodora.
— Teraz mówmy — rzekł — skończmy tę męczarnię, którą wycierpiałem dla ciebie. Zrobiłem czegoś wymagał po mnie, wiesz z jakim skutkiem? Hrabina nietylko odepchnęła mnie — tegom się spodziewał; — ale gdym zagadnął o ciebie, odpowiedziała mi stanowczo, że swobodę swą nadewszystko ceni, że za ciebie ani za nikogo nie wyjdzie: oto masz ostateczny rezultat, czem okupiony — dodał uderzając się w piersi — Bóg i ja wiemy tylko.
To mówiąc rzucił się na krzesło i zamilkł, Teodor stał zupełnie spokojny przed nim.
— Mniej więcej i ja się tego samego lub gorszego spodziewałem — odezwał się powoli — nie dziwi mnie to nic a nic. Ty, Krzysiu mój, zapomniałeś ludzi i nie znasz kobiet. To co ona powiedziała w uniesieniu nic nie dowodzi, a zdobyliśmy jeden fakt, którego mi nikt nie wybije z głowy: była mocno poruszoną, serce jej biło, wspomnienia się odezwały. Na chwilę mogła być podraźnioną. Pojedziemy raz drugi i wszystko się zmieni, a ja jeszcze będę drużbą na twojem weselu.
Krzysztof porwał się z krzesła śmiejąc.
— Noga moja tam nie postanie nigdy. Jadę do domu i żadna moc ludzka ztamtąd mnie nie wyciągnie, ani ty, ani nikt! Dosyć tego. Jestem na długo a długo wzburzony, gniewny, nierad z siebie i nieszczęśliwy, tom winien tobie.
Noc już była, pomimo to pan Krzysztof domagał się koni do chaty Wilczka i koniecznie chciał odjeżdżać natychmiast. Teodor zaklinał go na wszystko aby pozostał, obiecywał go odwieźć nazajutrz, nic nie pomogło.
— Jeśli mi nie dasz koni, pójdę piechotą — odparł spokojnie — nawykłem do długich wycieczek, to mi wszystko jedno.
Nie było sposobu, niechcąc go więcej draźnić posłał Męczyński po konie, pożegnali się zimno. Krzysztof śpieszył, pilno mu było zostać z samym sobą; skoczył na bryczkę, ręką jeszcze pożegnał brata i kazał jechać ku swym lasom.
W półtorej godziny, gdy już wszyscy spali we dworku, Grzmilas zaczął szczekać okrutnie i wszystkich pobudził, Krzysztof wchodził na dziedzińczyk i co żyło zerwało się, aby mu nocleg przysposobić.
Stary leśniczy chciał pana zabawiać rozmową, ale się wprędce przekonał, że był w tem niemem usposobieniu, w którem słowa z niego dobyć nie było podobna.
Dosia, która posługiwała, wróciwszy do matki, szepnęła:
— Coś mu się stać musiało? Bóg wie, chmurny jak noc, ja go z jednego wejrzenia poznam! Biedny człek!!
Przed starym dworem w Pobogowszczyznie, który ostatni dziedzice chcąc po swojemu upiększyć, popsuli niesmacznemi przybudówkami w nowszym a raczej bez żadnego smaku, pomiędzy dwoma staremi lipami, na ławce z brusa dębowego, u stolika, siedział ubrany po wiejsku w surducie płóciennym pan Paweł. Patrząc nań z uwagą, można w nim było poznać brata Krzysztofa, lecz w twarzy jego rysach zmęczonej i zwiędłej, więcej było czynu a mniej myśli. Bystrzejszy wzrok patrzał śmiało w oczy temu co przed sobą spotykał. Mniej rycerstwa i dumy, mniej w nim było wdzięku, lecz za to coś wzbudzającego zaufanie i wiarę. Czytałeś w nim że marzyć nie umiał, że do walki był gotowym i że słowo mierzył z czynem, tak aby się jedno nie rozbijało o drugie.
Pan Paweł trzymał gazetkę w ręku, na którą rzucał roztargnionemi oczyma. Naprzeciw niego, bardzo skromnie ubrana siedziała kobieta rysów twarzy pospolitych i nie pięknych wcale, pełna zdrowia i spokoju na czole, dosyć rumiana i otyła. Strój jej czysty był, ale nie wyszukany i nie ułożony dla wdzięku, snać wiedziała, że piękną być nie mogła, a udawać piękności nie chciała. Za to na ustach miała uśmiech dobroci pełny. Blade oczy niebieskie, usta duże, nos kształtny ale spory, owal twarzy nieco za pełny, odznaczały gosposię. Była to żona pana Pawła, córka zamożnego kupca z miasteczka, która się jeszcze z nowem szczęściem męża i dostatkami jego oswoić nie mogła i zachowała dawną obyczaju prostotę, choć może marzyła o czem innem. Stojąca przy niej wysmukła i piękna dziesięcioletnia dziewczynka, wesoło spoglądała na matkę i robiła ową podwiązkę, od której panienki poczynają swój zawód jako od wstępu do skomplikowanej pończochy. Tuż za siostrą stał słuszniejszy od niej chłopak w siermiężce, podobny trochę do ojca, trochę do matki, dziarski i żywy a niespokojny. Książkę złożywszy patrzeć się dokoła zdawał, gdzieby mógł jakiego figla wypłatać. Między siostrą a nim odbywała się rozmowa na migi. Magdzia go wstrzymywała od jakiegoś wybryku, pokazując mu ojca drutem od pończochy.
— Już chyba Teodor dziś nie przyjedzie — odezwał się pan Paweł do żony — przysłał się dowiadywać czy jesteśmy w domu, miał na pewno przyjechać, a tu wieczór już... i nie ma go. To bałamut, z podwieczorkiem nie trzeba czekać na niego, każcie dawać.
— Jeszcze chwileczkę się wstrzymajmy — odezwał się łagodny głos kobiety — może nadjedzie.
Paweł na zegarek spojrzał. — Siódma godzina.
— Człowiek z wielkiego świata — przemówiła pani Pawłowa — u nich godziny inne mają znaczenie. Wstają o południu, a kładą się po północy.
Gdy to mówili, niepoczesny człowieczyna na lichym koniu zatrzymał się u wrót, konia przywiązał do słupa i sam trzymając w ręku biały papier, zbliżył się ku lipom. Pan Paweł podszedł.
— Zkąd to?
— Z Zieleniewszczyzny.
Prędko rozpieczętował kopertę gospodarz, rzucił okiem na kartę i krzyknął tak jakoś dziwnie, że żona rzuciwszy pończochę podbiegła ku niemu. Dzieci zdziwione zostały przy stoliku.
Pawłowstwo oboje z pochylonemi nad listem głowami czytali. Był następującej treści.
Niemogę dziś do kochanego kuzyna, a co gorzej, przykrą mu udzielić muszę wiadomość. Pozawczoraj byliśmy z panem Krzysztofem w Zamostowie; późno w noc naparł się powracać do domu, a raczej do chaty Wilczka. Co się potem stało — niewiem, ale Wilczek dał mi znać, że nad rankiem wybierając się na polowanie, Krzyś nieostrożnie obszedł się ze strzelbą, i cały nabój w lewy bok sobie wpakował. Nim przybyłem, felczer wezwany z miasteczka już mu loftki powyjmował, rana niebezpieczna, pierś przestrzelona, cudem jakimś niepojętym serca nie tknął i zdaje się, że żaden ważniejszy organ nie ucierpiał. Bóg wie czy go ocalemy. Możeby wypadało abyście wy przyjechali; ja go nie odstępuję...“
Przeczytawszy list, oboje państwo Pawłowstwo stali długo milczący spoglądając po sobie, oboje byli mocno wzruszeni, Paweł niepewien i wahający się co ma począć.
Niechcąc, aby ich dzieci słyszały, odeszli nieco w głąb’ dziedzińca.
Żona patrzała mężowi w oczy niespokojna — on milczał.
— Niepojęta rzecz — odezwał się nareszcie — człowiek który całe życie nawykł chodzić około broni, żeby się mógł w ten sposób przez nieostrożność postrzelić... w lewy bok...
Poruszył głową.
— Jechać? nie jechać — dodał — wiesz jak mnie nie lubi, moje przybycie może go podraźnić. Co ja tam pomogę? lękam się bym nie zaszkodził!
— Ale jechać potrzeba, należy — odezwała się kobieta łagodnie — uczynisz jak zechcesz, ja ci radzę... jedź. Choćbyś go nie miał widzieć, dobrze, byś tam był i dowiedział się czy mu czego nie potrzeba.
— Odemnie nic nie przyjmie.
— Znajdziesz sposób, podyktuje ci serce twoje jak mu masz usłużyć. Ty wiesz jak ja nieznając go lituję się nad nim... jak mi go serdecznie żal. Sam mi mówiłeś, że nieszczęśliwa miłość przyprowadziła go do tego.
— Tak! i nieszczęśliwe pojęcia o szlachectwie.
— Trzeba mu to przebaczyć — westchnęła kobieta — Ale, proszę cię — dodała — nie znajdujesz to dziwnem, że zaraz po podróży do Zamostowa trafił się ten przypadek. Po co tam jeździł?
— Mnie to także uderzyło. Teodor mi mówił że go tam zawiezie. Zmusił go... któż wie jak tam został przyjęty. W tym człowieku wieczna burza mieszkała..
Westchnął głęboko.
— Jadę — rzekł — nie pójdę do niego, wiedzieć o mnie nawet nie będzie, ale ja dowiem się przynajmniej.
Skinął na chłopaka stojącego z siostrą przy stole.
— Wacek, każ mi zaprządz prędko parę koni!
Ledwie dosłuchawszy rozkazu, Wacek się kopnął ku stajni; nic przyjemniejszem mu być nie mogło, nad zbliżenie się do furmanów i koni, do których towarzystwa tęsknił zawsze.
Państwo Pawłowstwo przechadzali się smutni. Posłańca odprawiono ze słowną odpowiedzią, iż Paweł natychmiast jedzie. Człowiek upewniał, że w chacie Wilczka znajdzie pana Teodora.
W kwadrans zaszły konie, gospodarz się ubrał na prędce, pożegnał żonę kilkoma cichemi słowami i wyjechał. Wieczór był chmurny i wietrzny, zanosiło się na burzę. Niezważając na to kazał pośpieszać, i bliższą drogą, choć gorszą znacznie, przed północą w deszcz już stanął po cichu u podwórka chaty Wilczkowej.
W oknach widać było światło... ale cisza panowała do koła. Na szczekanie psa wyszedł stary leśniczy.
— Jest pan Teodor? — zapytał w sieni przybyły.
— Jest przy panu.
— Wywołajcie go ostrożnie nie mówiąc o mnie.
Wilczek otworzył drzwi przeciwka i wpuścił Pawła do izby. Przy piecu siedziała leśniczyna z twarzą fartuchem okrytą, płacząc. Tuż przy niej Dosia stała z rękami załamanemi, z głową spuszczoną, zatopiona w myślach, z oczyma suchemi, których nawet na wchodzącego nie podniosła. Pierwsza matka spostrzegła pana Pawła i dała znak osłupiałej córce, aby stołek podała. Dziewczę nie zrozumiało.
— Jak się ma chory? — spytał Paweł.
— Pan nasz... a! nie wiem! nie wiem — poczęła Wilczkowa i zakryła znowu twarz fartuchem, a córka dodała głośno:
— Ale on umrzeć nie może! Pan Bóg nie dopuści na nas tego nieszczęścia — nie — nie... O! nigdy... a to...
I opamiętawszy się nagle zamilkła cofając się w głąb’ izby za piec, o który oparła głowę i ręce. Wtem wszedł blady Teodor. W milczeniu podali sobie ręce. Nadto było świadków ażeby mówić mogli; obejrzał się Męczyński, deszcz lał na podwórzu, wyszli obaj do sieni ku ogródkowi. Tu stanęli w progu.
— Jest niebezpieczeństwo? — zapytał Paweł.
— Felczer niepewny swego, posłałem po doktora, choć Krzysztof się temu sprzeciwia. Zrazu ratować się nie dawał, nierychłom go skłonił, a raczej zmusił do tego.
— Lecz jakże doświadczony stary myśliwy... mógł...
Teodor uderzył po ręku Pawła i dziwnie głową poruszył; zmarszczyły mu się brwi.
— Strzał niepojęty... wypadek niezrozumiały — rzekł cicho — tajemnica, której lepiej się niedobadywać. Wilczek powiada, że przybywszy odemnie w nocy, bo się naparł powracać, tak że chciał bodaj iść pieszo, zamknął się zaraz w izbie w której zwykle nocował. Dosia, córka leśniczego, chciała go spytać czy mu czego nie potrzeba, odprawił ją słowa nie mówiąc. Stał trzymając się za głowę, myślano że go boli. Dano mu pokój. Kobiety się nie kładły, sądząc, że czego zapotrzebować może. Dosia, która do niego jest jak dziecię przywiązaną, podsłuchiwała pode drzwiami, chodził do późna, a raczej do rana, jęcząc i stękając. Zaczynało świtać gdy w izbie ucichło; myśleli że się wreszcie położył. Zaledwie dziewczę odeszło i poczęło się do snu układać, gdy strzał się dał słyszeć. Wilczek będący najbliżej wpadł pierwszy, zastał go leżącego na ziemi i broczącego we krwi, a rękami konwulsyjnie odpychającego ratunek. Na stole leżała torba i przybory myśliwskie Wilczka. Zaniesiono go gwałtem na łóżko i szlachcic mimo oporu ranę poobwiązywał, chłopca wyprawiono po felczera i do mnie. Przybyłem razem prawie z nim... zdawało się że nie ma ratunku. Męczył się okrutnie; wołał: Dajcie mi umrzeć!... Scena była dziwna. Dosia u nóg łoża uczepiona u jego ręki i jak obłąkana, Wilczakowa, on sam... wszystko to jęczące i ryczące z płaczu. Przystąpiłem i ja. Udało się nam wszystkim razem zmusić go do posłuszeństwa i dozwolenia opatrzenia rany z której felczer najprzód szczęściem po żebrach poosuwane loftki powyjmował. Upływ krwi był ogromny... rany szkaradne. Od czasu jak się dał opatrzeć, słowa nie można dopytać się, milczy, usta zacięte, oczy zamknięte. Daje z sobą robić co chcą, lecz jest jakby obumarłym. Ból mu jęku nie wycisnął z ust.
— Cóż to było? przypadek? — zapytał Paweł.
Teodor chwycił się za głowę i stęknął.
— Przypadek!... mówmy że to był przypadek, chociaż, nie pojmuję takiego przypadku, ani takiego samobójstwa.
— Byliście tego dnia w Zamostowie? — podchwycił Paweł. — Po co?
Teodor się w piersi uderzył.
— Zapytaj tego głupca który stoi przed tobą! po co? tak? po co go wozić tam było, ażeby się w nim odezwała stara boleść, której on długiemi latami w sobie nie zwyciężył? Ale któż mógł przewidzieć, kto się mógł spodziewać takiej głupiej namiętności w człowieku zestarzałym, ostygłym. Jam go tam zawiózł...
— To nie mogło być samobójstwo — przerwał Paweł.
— Mówmy tak — ja wiedzieć nie chcę nic... sumienie by mnie gryzło całe życie. Wilczek powiada, że nie jeden raz tak zrana wybierał się na polowanie, tym razem może znużony, nieprzytomny, nieostrożność popełnił.
— Mogę go widzieć? — zapytał Paweł.
— Widzieć go — zapewne, ale nie mówić do niego; nie odpowiada nikomu. Jedna Dosia gdy przyjdzie i pochwyci go za rękę a płacze — oczy otwiera.
Nic już nie mówiąc, Paweł za Teodorem zbliżył się ku drzwiom prowadzącym do izby, w której leżał chory. Przyciemniona była; świeca stała osłonięta w kątku, na tapczanie okryty chustami skrwawionemi, z twarzą bladą leżał pan Krzysztof; oddech ciężki słychać było, i chrypienie w piersi; oczy miał zamknięte. Jedna ręka wisiała zwieszona, żółta, jakby bezwładna i trupia. Obnażone na pół piersi widać było poobwiązywane ręcznikami, na których także krwi plamy leżały ciemne. Felczer siedział na stołeczku przy chorym. Wilczek stał w kątku podparłszy głowę na ręku.
Otwarcie drzwi nie rozbudziło chorego, nie poruszył się, przystąpili do łoża i mogli mu się przypatrzeć zblizka. Mimo boleści twarz była wypogodzona, namarszczone tylko brwi i zagryzione usta zdradzały cierpienie. Chwilami wargi spalone otwierał, zmarszczki jakieś krzywiły mu twarz, ale natychmiast nikły i dawny spokój na nią powracał.
Ani Teodor, ani Paweł odezwać się do niego nie śmieli. Stali jeszcze, gdy weszła z przeciwka córka leśniczego, wodząc oczyma obłąkanemi po izbie, przystąpiła do tapczana, przyklękła i wziąwszy rękę zwieszoną całować ją zaczęła. Chory otworzył oczy, spostrzegł może braci obu i prędko zamknął je znowu. Dosia płakać poczęła.
Przywiązanie to dziecka dziwnem by się mogło wydawać, gdyby Dosia nie wychowała się w oczach i niemal na ręku pana Krzysztofa, który ją lubił bardzo.
Nie dziwiło ono nikogo z domowych, bo Wilczek i wprzódy wiedział jak dziewczę natrętnie zajmowało się swym opiekunem, jak niekiedy nawet pozwalało sobie dawać mu rady i rozkazy, których pan Krzysztof uśmiechając się słuchał. Pani Wilczkowa naganiała córce tę poufałość, ale jej poprawić nie mogła; niepokoiła się nawet trochę przywiązaniem, które się objawiało często prawie namiętnie, ale trudno było posądzić kilkunastoletnią dziewczynę o inną miłość dla człowieka tak wiekiem od niej różnego. Ze strony pana, troskliwość o los Dosi była prawdziwie ojcowska... i opiekuńcza.
Postawszy jeszcze u łoża, Paweł i Teodor wyszli po cichu. Deszcz ustał był, niebo nocne wyjaśniało się, wiatr rozpędzał chmur reszty, na wschodzie blade światło zwiastowało ukazanie się księżyca. Oczekując na lekarza, którego można się było spodziewać co chwila, dwaj krewni poczęli się przechadzać po podwórku. Rozmowa była przerywana i smutna.
Świtało już, gdy stary Schirner nadjechał. Ze trzech lekarzy w okolicy, jego jednego znaleziono w domu.
Był to Niemiec osiadły od lat dwudziestu kilku w miasteczku, człowiek dobry, lekarz doświadczony, ale już podstarzały i nie bardzo rad praktyce. Ciężko go było z domu wyciągnąć, gdyż z lenistwa czy z doświadczenia, utrzymywał, iż większa część ludzi choruje na imaginacyą, a leczy się bez potrzeby. Wszystko rad był zostawić naturze, byleby mu pokój dano. Tym razem wypadek dziwny, potrzeba gwałtowna wyciągnęły go z domu bez przymusu wielkiego, nie skarżył się nawet. Teodor wprowadził go kilką słowy przygotowawszy do izby chorego.
Na widok okrągłego, łysego staruszka, niosącego pudełko pod pachą, Dosia, która dotąd klęczała u tapczana, porwała się i uciekła na przeciwek, zasłaniając oczy.
Schirner, poszeptawszy z felczerem na uboczu, przystąpił do chorego. Nie widział go od lat dawnych. Teodor oznajmił o jego przybyciu i o potrzebie nowego opatrzenia rany, Krzysztof oczy otworzył, zamknął je i dał z sobą czynić co się podobało.
Dobre pół godziny trwało to nowe opatrywanie, które nie dobyło ani jęku z ust rannego. Schirner zauważył że felczer, raczej przypadkiem niż umiejętnością, uczynił co było można w pierwszej chwili. Obandażowano bok i zalecono spoczynek.
Dzień był biały gdy staruszek zmęczony, ocierając pot z czoła, wyszedł odetchnąć na podwórko. Teodor i Paweł przystąpili do niego, badając oczyma, a pytać nie śmiejąc.
Człowiek jest zdrów i silny — rzekł Schirner — rana ciężka, ale niebezpieczeństwa nie widzę. Wyjść może jeśli komplikacya jaka stanu nie pogorszy.
Potrząsnął głową dziwnie.
— Zkądże taki strzał? — dodał.
— Nieostrożność — wtrącił Teodor.
Staruszek popatrzał na obu, ramionami ruszył, powtórzył: nieostrożność! — i zamilkł.
— Potrzebna spokojność — dodał — nic więcej, felczer opatrzeć potrafi, a ja od czasu do czasu zajadę.
Nie było czem tak bardzo przyjmować w ubogiej chacie, nawykłego do wygód i popsutego pieszczotami staruszka; wybrał się więc wprędce, pod pozorem że ma innych chorych do odwiedzenia. Wypadek chciał by mu droga szła na Zamostów, gdzie ekonomowa była chora. Chociaż Schirner słyszał był kiedyś może, o stosunkach Krzysztofa i Wandy, zupełnie o tem zapomniał.
Przybył w rannej godzinie na folwark. Krótko tam zabawił, znalazłszy chorą lepiej daleko, a że go dobrze przyjmowano w pałacu, gdzie panna Kornelia za to nudziła go swemi spazmami, migreną i wypadającemi włosami, poszedł się pokłonić jeśli nie hrabinie to tej kuzynce. Spodziewał się tu dobrej kawy.
W pałacu wstawano dosyć rano, panna Kornelia wprawdzie jeszcze nie była ubrana do ludzi, ale hrabina piła na ganku herbatę, gdy jej oznajmiono Schirnera. Kazała go prosić trochę zaniepokojona tak wczesnemi odwiedzinami.
— Cóż to kochanego konsyliarza tak rano obudziło? — zapytała witając go w progu.
— Ja, pani hrabino — odezwał się Schirner — nie budziłem się rano, ale niestety całą noc dziś nie spałem. Trzeba umieć się poświęcać dla cierpiącej ludzkości.
— Któż chory? u mnie? — przerwała Wanda.
— Chwała Bogu nikt — rzekł doktor siadając — wstąpiłem powracając zkądinąd. Szkaradny się stał wypadek: pan Krzysztof Pobóg się przestrzelił.
Mówił to obojętnie, nie spodziewając się uczynić wielkiego wrażenia; wtem hrabina zbladła, rękami chwyciła się za stół i na krzesło blizko stojące padła zakrywając oczy.
Doktór osłupiał, nie mogąc pojąć tej draźliwości nerwów.
— Przestraszyłem panią niepotrzebnie — dodał — zapomniałem, że o takich wypadkach nie mówi się przed kobietami z natury czułemi.
— Zabity? raniony? niebezpiecznie? mów pan — przerwała żywo Wanda — jak się to stało?
Zawahał się staruszek.
— Pani bo dziś nerwowa i podraźniona — odezwał się spokojnie — możeby lepiej o tem nie mówić.
— Ale ja proszę was! jak się to stało?...
— Jak?... ani ja ani nikt podobno wytłómaczyć nie potrafi. Stary myśliwy, który sobie przypadkiem lewy bok całym ładunkiem tuż pod sercem przestrzela... i to w taki sposób! w taki sposób! hm... hm!... niezrozumiałe.
Spojrzał na hrabinę, była cała drżąca i jak trup blada; wstał co prędzej podać jej wody, nierozumiejąc jeszcze, aby się tak cudzym wypadkiem można było poruszać.
— Niech się pani uspokoi — rzekł — ja już więcej nie powiem nic. Pani dziś jest nerwowo usposobioną. Nie należy słuchać takich rzeczy; a ja stary, i lekarz w dodatku, dopuściłem się takiej nieroztropności.
Hrabina zamilkła pohamowawszy się.
— W istocie — odezwała się dzwoniąc — wstałam dziś po nocy bezsennej, nie wiem co mi jest, rozdraźnionam bardzo. Darujesz mi, pójdę trochę do siebie.
Kazawszy prosić co rychlej panny Kornelii, hrabina zaledwie zobaczywszy ją zdaleka, ukłoniła się i znikła.
— Otóż ze mnie asinus — rzekł Schirner w duchu.
Panna Kornelia nadbiegła.
— Cóż to Wandzi? wyszła. Jak się masz konsyliarzu! dobrze się stało że przybyłeś, umierałam bez rady twojej.
— A no tak, dobrze się stało żem przybył, ale źle się stało, że hrabina nie zdrowa? —
— Jakto? ona nie zdrowa.
— Zdaje mi się.
— Podraźniona! — uśmiechając się rzekła stara panna zbliżając się. — Jakto? waćpan nic nie wiesz? Swieżuteńko mieliśmy tu odwiedziny po niewiedzieć wielu latach, dawnego narzeczonego hrabiny, za którego wychodzić miała. Rozumiesz, że spotkanie takie nie przechodzi bez wzruszenia.
— Któż to taki? — zapytał Schirner.
— A pan Krzysztof Pobóg! — rozśmiała się Kornelia — wszak wiedzieć musisz.
Doktor szeroką dłonią w usta się uderzył.
— Ot tom głupi!! ot... głupi! — krzyknął i ręce załamał. — Gdzież pamięć miałem.
Panna stała zdziwiona nic nie rozumiejąc.
— Cóż to się stało?
— Język miałem za długi! wypaplałem się jak baba. Rozumiem teraz dla czego hrabina tak pobladła.
— A cóżeś jej za wiadomość przywiózł z sobą? — pytała ciekawa.
— Pobóg się przestrzelił.
Można było sądzić że i panna Kornelia miała sympatyą dla pana Krzysztofa, gdyż usłyszawszy tę wiadomość, zakryła sobie oczy i z krzykiem rzuciła się na kanapę.
Posypały się gradem pytania, na które doktor, wzięty na spytki, odpowiadać musiał, niemogąc się spodziewanej kawy doczekać. Naostatek aż się do niej przymówić musiał.
Panna Kornelia kazawszy mu ją podać, przeprosiła i pobiegła do kuzynki. Drzwi sypialnego jej pokoju były na klucz zamknięte; na domaganie się o otwarcie otrzymała tylko uspokajającą odpowiedź i prośbę, ażeby do doktora wracała. Wcale jej to jednak nie uspokoiło.
Schirner też widząc że tu więcej zawadza niż pomaga, wypiwszy kawę, zaleciwszy krople laurowe i wodę pomarańczową, zabrał się i odjechał.
Po wyjeździe jego, panna Kornelia napróżno u progu kuzynki domagała się wpuszczenia; hrabina wymówiła się przed nią bólem głowy i potrzebą odpoczynku. W godzinie obiadowej nie przyszła do stołu.
Kuzynka, która z początku nie bardzo to brała do serca, poszła wreszcie podedrzwi domagać się i zaklinać, aby ją wpuszczono; strach ją jakiś ogarnął. Po długiem parlamentowaniu u progu, hrabina otworzyła.
Z twarzy jej widać było cierpienie, oczy miała zaczerwienione, włos rozpuszczony.
— Może w czem pomódz mogę? — zapytała Kornelia — co ci jest? Każesz może posłać po Schirnera.
— Nic mi nie jest, mam ból głowy, to przejdzie — odezwała się hrabina — przechodzi... prawie przeszło. Nie kłopocz się o mnie. Nie będę taić przed tobą, ta wiadomość o nieszczęśliwym wypadku, niespodziana, dziwna, przeraziła mnie. Żal mi tego nieszczęśliwego, którego przyjęłam może za surowo.
— Ależ to przypadek... nieostrożność — odezwała się odgadując myśl kuzynka — cóż cię to ma tak obchodzić?
— Wiem że przypadek; lecz niemniej żal mi starego, biednego przyjaciela!
— Jeżeli o niego jesteś niespokojną — dodała kuzynka — dałabym jedną radę: możnaby posłać rejenta, który mi sam mówił, że był z nim w przyjaźni, tenby pojechał z chęcią i przywiózł dokładniejszą wiadomość.
— Doskonała myśl — odezwała się hrabina — tak jest, proś go, niech pojedzie, dowie się i wraca.
Rada, że jej się udało podać choć raz myśl szczęśliwą, co się rzadko trafiało, panna Kornelia pobiegła wyprawić rezydenta, który natychmiast poszedł do stajni i zamiast czekać na konie, okulbaczył sobie wierzchowca i wyruszył. Było już pod wieczór, hrabina wyszła uspokojona nieco na herbatę. Wedle obrachunku tegoż dnia nie zbyt późno mógł i powinien był rejent powrócić. Hrabina poczęła się przechadzać po salonie, Kornelia siadła grać do fortepianu, ale dla bólu głowy Wanda ją poprosiła aby przestała. Rozmawiały więc o rzeczach obojętnych, do późna. Rejent, o którego się dowiadywać posyłano, nie powracał.
Musimy dodać, że szanowny rezydent nie miał najmniejszego pojęcia o stosunku osób go otaczających. O miłości pana Krzysztofa dla hrabiny albo mało co słyszał, lub zupełnie zapomniał: nie wyobrażał sobie aby coś innego nad dobrą sąsiedzką znajomość istniało pomiędzy niemi. Nie widział więc potrzeby nadzwyczajnego pośpiechu, chyba dla dogodzenia fantazyi pani, którą uwielbiał.
Było już około północy, gdy nareszcie wszedł do salonu. Hrabina nie okazując zbytniej niecierpliwości podeszła ku niemu, Kornelia podbiegła.
— Mówże pan, zlituj się, co się tam dzieje?
— Dzięki Bogu nie jest tak źle — odezwał się rejent — byłem nawet w pokoju gdzie chory leży i widziałem go na własne oczy. Niebezpieczeństwa życia na pewno nie ma żadnego. Jak to się często myśliwym zdarza, pośpiesznie broń nabijał, zawadził czemś o kurek i wpakował sobie loftki w bok. Ale je wyjęto.... Mówić nie mówi, lecz to nic dziwnego, bo nigdy, nawet zdrów, zbyt rozmownym nie był. Pan Teodor jest przy nim, myślę że i pan Paweł nie odjedzie, bo i ten także przybył. Naostatek Wilczkowie go tam mają w opiece, to dosyć, a jedna Wilczka córka za wszystkich by stała.
— Któż to jest? — zapytała chmurząc brew hrabina — któż jest Wilczek?
— To mi tam na miejscu opowiadali — począł rejent powoli. — Wilczek, ubogi szlachcic nie mający przytułku, został już temu dawno, przyjęty za leśniczego przez pana Krzysztofa. Dał mu grunt, postawił chatę, obsypał go dobrodziejstwy. Ztąd cała rodzina wielbi go, a córka Wilczków to formalnie słyszę szaleje za nim.
Panie zamilkły obie.
— Ale to tam w tem, uchowaj Boże, nic złego nie było i nie ma; dziewczyna, słyszę, bardzo rozsądna i poczciwa, przywiązała się do niego z razu, jak do ojca. Dopiero, jak mi mówił pan Teodor, teraz po tym strzale postrzegli, że to przywiązanie może w sercu prostego dziewczęcia inny charakter przybrało.
— Jaki inny? cóż to takiego? — zawołała śmiejąc się panna Kornelia — córka leśniczego zakochana w starym kawalerze?
Hrabina ścięła usta i cofnęła się nieco.
Ale Bóg to tam raczy wiedzieć... albo ja wiem... powtarzam co mi mówił pan Teodor, że dziewczyna od łóżka nie odstępuje i płacze a jęczy, aż ją parę razy matka sfukała i odciągnąć musiała.
Kornelia zwróciła się ku Wandzie z szyderską minką.
— Otóż jak to czasem i wystrzał nieostrożny na coś się przydać może: wyjaśnia tajemnice. Możeby pan Krzysztof nie wiedział o tem, przywiązaniu.
Hrabina wtrąciła żywo:
— Dziękuję ci, kochany rejencie, idź-że odpocząć, proszę, dosyć mi, że wiem, iż nie ma niebezpieczeństwa; bardzom panu wdzięczna.
Kornelia dla rozpytania o córkę leśniczego byłaby chętnie wstrzymała rejenta, ale ten cofnął się jak mógł najprędzej.
Hrabina też pożegnała natychmiast swą towarzyszkę i cofnęła się do swego pokoju.
Nazajutrz mowy o panu Krzysztofie już nie było, choć Kornelia kilka razy o nim zagadywała; równie też o córce leśniczego słuchać nie chciała hrabina, okazując widoczny wstręt do tej plotki, która na starej pannie wielkie robiła wrażenie.
Chociaż znacznie bledsza i jeszcze poważniejsza a bardziej milcząca, niż zwykle, pani Wanda nie skarżyła się na ból głowy, przegrywała kilka godzin nuty nowe, chodziła po parku, mocno się nim zajmując, wydawała rozkazy będąc nadzwyczaj czynną; — niepokój ducha tem się zdradzał, że na chwilę usiedzieć nie mogła i poruszała się gorączkowo dzień cały. Nikt pilniej nie mógł nigdy śledzić ruchów ukochanej osoby, nad pannę Kornelię zajętą odgadnięciem stanu ducha kuzynki, która się jej zwierzać nie miała zwyczaju.
Nawet w tych chwilach gdy serce gwałtownie wywnętrzyć się potrzebuje, hrabina była panią siebie i słówko za któreby się zadzierzgnąć można, nie wyrwało się z ust jej nigdy. Kuzynka była tem dotkniętą, uważała to za brak zaufania, choć skarżyć się nie mogła, aby ktoś inny go więcej posiadał. Hrabina jednaką była dla wszystkich. Myśli swe kryła w sobie, żyła z niemi i trawiła się niemi.
Już tego dnia mniej znać było po niej doznane wrażenia, a jedna tylko panna Kornelia mogła ten odcień małego rozgorączkowania w niej ocenić, który się jeszcze czuć dawał we wszystkich czynnościach. Udawała nawet wesołość chwilami, chociaż śpieszyła z nią, bo by długo w tonie tym wytrwać nie mogła. Osamotnione życie, nawyknienie do obcowania samej z sobą, nauczyły biedną kobietę tego smutnego zamykania się w sobie, które pan Krzysztof, oddzielając się gwałtem od ludzi, wyrobił mechanicznie, jeśli się tak nazwać godzi.
Drugiego czy trzeciego dnia, jakieś przyobiecane rośliny z ogrodu w Zieleniewszczyznie, służyły za doskonały powód do napisania grzecznej karteczki do pana Teodora, w której, jakby od niechcenia, wyrażone było życzenie, aby ją kiedy odwiedził. List ten nie zastał Męczyńskiego w domu, gdy zawsze jeszcze był przy chorym, odesłano mu go dopiero przy zręczności i późno, do czego, nie ręczę, żeby się Liza nie przyczyniła... niechcący.
Upłynęło parę tygodni, Krzysztof miał się znacznie lepiej. Troskliwość Teodora o jego zdrowie zbliżyła ich znowu do siebie, tak jak byli niegdyś w młodości. Chory, który długo zbywał wszystkich milczeniem, powoli dał się wyciągnąć na rozmowę bratu. Życzył sobie być już przeniesionym do zamku, aby nie ciążyć Wilczkom, ale mu Teodor przedstawiał, że nigdzie tak czule doglądanym być nie może, jak tutaj.
Jednego poobiedzia, gdy się Krzysztof mógł już podnosić siedział ostawiony poduszkami sam na sam z Teodorem, Męczyński puścił cugle żartobliwości, która go czasem napadała. Nie było nikogo w pobliżu, kobiety widzieli wychodzące do gospodarstwa, Wilczek błądził po lesie.
— Wiesz — rzekł Teodor — o mało ci twojego przypadku nie zazdroszczę, wiesz dla czego? On ci odkrył naiwne, niekłamane przywiązanie tego prostego dziewczęcia, które na coś więcej zarywa, niż na uczucie dziecięce, za jakie ty je chcesz brać. Dosia chyba się u kaduka zakochała w tobie. Anibym się dziwił temu. Dziewczyna z głową uczuła wyższość twoją, zresztą...
— Daj temu pokój — przerwał Krzysztof.
— Ale ci winszuję dalipan! — zawołał Teodor — taka miłość leśna i dzika coś jest warta!
— Krzywdzisz i mnie i tę poczciwą Dosię — wtrącił Krzysztof.
— Uchowaj Boże! jakkolwiek wiele złego widziałem na świecie, ani ciebie bym nie posądził o takie Lowelasowstwo, ani ją o zalotność. Cóż chcesz! zrodziło się to mimowolnie na pustyni.
— Stoisz przy swojem! stary zepsuty światem człowiecze — rzekł poważnie Krzysztof — wy nie jesteście w stanie ani pojąć czystego uczucia, ani w nie wierzyć, natychmiast posądzacie i czernicie.
— Ale ja uczucie to mam za czyste i najczyściejsze jak łza, jak dyament! — zawołał Teodor — i na twem miejscu...
— Cóżbyś zrobił na mojem miejscu?
— Nie, tego ci nie powiem — rzekł po namyśle Teodor — nazwałbyś mnie obrzydliwym egoistą.
Krzysztof zamilkł, Teodorowi tak łatwo ust zamknąć nie było podobna.
— Dziewczę roztropne, nie jest boginią piękności, lecz świeże i wdzięczne, instynkta niewieście, w każdym ruchu nieszukana gracya... Nieumiałbym się oprzeć pokusie!
— I poświęcił chwilowemu szałowi całą przeszłość poczciwego dziecka, które dowiodło, że ma serce — rzekł Krzysztof.
— No, nie wiem, czyby sumienie zagłuszyło namiętność, czy namiętność sumienie — mówił Teodor — za nic w takich razach ręczyć nie można. Gdyby mnie kochała, jak ciebie.
— Ona mnie kocha, jak ojca.
— Nieprawda — zawołał Męczyński — patrzę na nią ciągle, słyszę ją mówiącą nieopatrznie, spowiadającą się mimowolnie, kocha cię po prostu, jak dziewczę, które nic w życiu szlachetniejszego, idealniejszego od ciebie nie widziało.
— Niestety! — rzekł Krzysztof — nie mogę temu uwierzyć.
— A gdybyś uwierzył?
Chwila milczenia trwała dość długo, pan Krzysztof westchnął.
— Gdybym uwierzył — rzekł — gdybym wiedział, że mogę jej dać szczęście... szlachcianka jest, mnie równa, szlachetne ma serce; po odprawie, jaką dostałem od hrabiny Wandy, masz słuszność, mógłbym się z nią ożenić!
Teodor aż się zerwał z krzesła.
— Co ci się dzieje człowiecze?
— Wszystko to są przypuszczenia, dziecko to kochać mnie, tak jak sądzisz, nie może. Gdyby tak nawet było, miłość, byłaby chwilowym obłędem, z którego się korzystać nie godzi... Ja kocham inną i...
Nie dokończył pan Krzysztof, nie odezwał się nic pan Teodor, i dodał dopiero po chwili:
— Kończy się życie zmarnowane, na coś chciałbym się przydać, gdybym jej dać mógł szczęście... czemuż nie? Dla siebie się go nie spodziewam, nic do stracenia nie mam.
Pan Teodor, który przez chwilę siedział zamyślony, począł się śmiać.
— A wiesz — rzekł — że toby było zakończenie żywota na prawdę wielce oryginalne. Siedzieć w lesie lat kilkanaście i wreszcie ożenić się z córką leśniczego, która krowy doi i chodzi bez trzewików, z kwiatkami leśnemi we włosach.
— Szlachcianka! — wtrącił pan Krzysztof — widziałem papiery; Wilczkowie w Galicyi są hrabiami, ród dobry. Nasze stare prababki gospodarzyły jak ona, nieumiały czytać, ni pisać, ale chwytały i za oręż w potrzebie i umiały wystąpić w atłasach i aksamitach, gdy tego było potrzeba. Myślisz, że to dziewczę w salonie gorzejby wyglądało od innych wybladłych rówieśniczek?
— Odezwał się w tobie szlachcic! — rozśmiał się pan Teodor!
— Pleć-że co innego, kiedy masz mnie ochotę zabawiać — przerwał Krzysztof.
— Dla ciebie trudno wybrać przedmiot; Paprockiego na pamięć nie umiem, a o Wandzie mówić nie pozwalasz.
— Dla mnie ona nie istnieje — zamknął Krzysztof — dosyć! dosyć.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem — wyrzekł Teodor — mówisz fałsz, sam o tem może nie wiedząc, bo o dobrowolne kłamstwo szlachcica nie posądzam. Chciałbyś, żeby ona dla ciebie nie istniała, ale to samo, iż mi usta zamykasz, przekonywa, iż o niej nie zapomniałeś. Parę pytań i zamilknę. Szczerze, verbum nobile, jak ci się Wanda wydała?
Krzysztof miał oczy spuszczone.
— Tak uroczo piękna, tak bosko powabna, tak... jedna w świecie... jak niegdyś... Z dziewczęcia wykwitła na niewiastę... przeszła męczennicą przez ogień próby i nosi aureolę na czole; mieć taki skarb i stracić — zawołał — mieć serce i wyrzec się go i przyjść żebrakiem po latach wielu, prosząc o jałmużnę trochy litości, a być odprawionym ze wzgardą, Teodorze... z tą myślą żyć było trudno, niepodobna!
Pierwszy raz Krzysztof mówił tak otwarcie.
— Ty ją kochasz więc — przerwał Teodor.
— Jak szaleniec stary — cicho mruknął Krzysztof — lituj się nademną.
— A przed chwilą chciałeś się żenić z inną.
— Czyżeś mnie nie zrozumiał — spytał Krzysztof — wiem co złamane serce kosztuje, jam na nic się nie zdał, czemużbym poświęcić siebie nie miał?
— Sofista jesteś! — dodał Teodor — piękne poświęcenie, dziewczę jak malina.
— Nie umiem ci na to odpowiedzieć — surowo odezwał się Krzysztof — trzpiotem byłeś i umrzesz trzpiotem. Żal mi kobiety z którą się ożenisz; bo gdyby była ideałem, jutro będziesz klęczał u kolan jakiej piętnastoletniej garderobianej jejmości.
— Masz słuszność — odparł Teodor — takim ułomnym Pan Bóg mnie stworzył.
— Nie mów-że nigdy o miłości, bo ją usta twoje profanują — zakończył Krzysztof.
Na tem przerwali rozmowę. Pan Teodor wiele się z niej nauczył: zajrzał w serce na chwilę otwarte pana Krzysztofa.
— Stary marzyciel — rzekł w duchu — człowiek niepraktyczny, który dobrze zrobił, że się w lesie zamknął, bo na świecie tłukłby się ciągle o mur głową.
Tegoż samego dnia, Paweł, który mało nie codzień przybywał się dowiadywać o zdrowie brata, ale go nie widywał nigdy, aby mu nie być natrętnym i nie obudzać w nim gniewu, przyjechał znowu dla rozmówienia się z Teodorem. Nie mówiąc o tem Krzysztofowi dostarczano od Pawła wszystko, czego mógł chory potrzebować; pani Pawłowa nasyłała więcej daleko, niż na wykarmienie całego domu najwykwintniejszego wymagać było można. Zwykle poszeptawszy z Teodorem chwilę, Paweł powracał do domu.
Stało się to i teraz. Gdy Męczyński powrócił do chorego po odjeździe brata i znalazł go zasępionym i milczącym, nie mógł wytrzymać.
— Słuchaj, Krzysiu — rzekł — dobry jesteś człowiek, a zły by od ciebie gorszym być nie mógł w niektórych sprawach.
— Naprzykład? — zapytał chory.
— Jak można być tak zawziętym przeciwko rodzonemu bratu?
— Nie rozumiesz mnie nigdy — odezwał się Krzysztof — zawzięty nie jestem, ale go znać nie chcę. Na świniach się majątku dorobił, handlarz, przekupień, niechcę go znać, powiadam ci. Wszedł między innych ludzi, niechże mi da pokój.
— W istocie nie rozumiem cię, bo w ten lub inny sposób mało kto świniami lub niewiele szlachetniejszemi przedmiotami nie handluje. Wszyscy mu oddają sprawiedliwość, iż człowiek jest uczciwy, zacny i prawy.
— Niech-że się z nim noszą — przerwał chory — niech będzie jakim chce! Niechciał mnie słuchać, poszedł swoją drogą, poszczęściło mu się, kapcańską krew w drzewo genealogiczne wprowadził.
— Kobieta poczciwa, żona dobra, a matka jakich mało — począł Teodor. — Alboż to szlachta nie żeniła się u nas z chłopkami i z mieszczankami, przecież mężowskie szlachectwo zacierało roturę. Zdaje mi się, iż Pobogowie są dosyć dobrą szlachtą, by się kilku kropel innej krwi nie obawiali.
— Zapewne — potwierdził Krzysztof — a dlatego między Pawłem, a mną rozbrat wieczny.
Teodor ruszył ramionami.
— Jeszcze raz trzeba powtórzyć, że się nierozumiemy — rzekł cicho. — Ci ludzie dla ciebie mimo twojego dziwactwa są z poszanowaniem i przywiązaniem, na które dalipan nie zasłużyłeś.
— A tak! wiem, Paweł co trzeci, czy co drugi dzień przyjeżdża się dowiadywać czym nie umarł, bo by mu lasy do Pobogowszczyzny się przydały — rozśmiał się szydersko pan Krzysztof — nieprawda? Ale zje licha. Zapiszę komukolwiek, byle mu się nie dostały.
Teodor ruszył ramionami.
— I to się nazywa po chrześciańsku, a po szlachecku — wtrącił cicho.
— To się nazywa po ludzku, ale to tak jest, i kwit! — zamknął Krzysztof odwracając się ku ścianie. — Daj mi pokój.
— Słowem, że z tobą rozmowy nie ma żeby się nie skończyła na sporze.
— A no, tak, i nie ma co rozmawiać ze mną, sam widzisz; jedź do Zamostowa lub do Zieleniewszczyzny i... baw się, a o mnie zapomnij.
Teodor nie odpowiedział nic, wziął za czapkę i wyszedł w podwórko zasępiony.
W istocie zaczynało mu być tęskno choćby za Zamorskiemi i za panną Kornelią; przychodząc do zdrowia Krzyś odzyskiwał swą opryskliwość i zdziczenie. Teodor chodził jeszcze po podwórku, gdy Dosia się ukazała od ogrodu i uśmiechnęła mu się zdaleka. Szła z koszem na głowie, wyprostowana, gibka, zręczna i przypomniała mu włoskie niewiasty w majestacie swego wdzięku i brudoty, jak królowe z homerowskich pieśni wracające od studni z miedzianemi cebrzykami... kanefory malownicze. Stanął się jej napatrzeć; Dosia zbliżyła się poufale ku niemu.
— Widzi pan, jak mi ochoczo i raźnie, gdy nasz pan coraz zdrowszy; znowu życie wstąpiło we mnie.
— Zazdroszczę mu, że go tak panna Wilczkówna kocha — odezwał się Teodor.
— A cóż jemu z tego? — odparło śmiało dziewczę — co mu po tem? na co mu się to zdało. Jemu to wszystko jedno pewnie.
— Nie sądzę.
— I jakżebym ja go nie miała kochać jak ojca, jak dobrego opiekuna, jak jedynego po tatku człowieka, co dla mnie był dobrym. Pan nie wie? Ja, co umiem, od liter począwszy, to mu prawie wszystko winnam!
— Jednakże, radziłbym Dosi — uśmiechnął się Teodor po swojemu żartując — aby kochania trochę zostawiła w zapasie dla przyszłego męża.
Dosia się nieco zarumieniła.
— Męża nie potrzebuję i nie chcę, a pewnie żadnego tak nie kochałabym, jak mojego pana.
— Aj! to coś za wiele dla starego! — rzekł Teodor.
— Wcale nie stary! nie stary! — oburzyło się dziewczę. — Ot wie pan — dodała patrząc mu w oczy — pan chcesz i wydajesz się młodszym od niego, a w moich oczach starszym jesteś.
Dziewczę, chciało powiedziawszy tę niegrzeczność, odejść, gdy Teodor śmiejąc się zatrzymał ją.
— Cóż na to rodzice mówią? — zapytał.
— No, matuś mnie czasem połaje, a ojciec broni. Cóż w tem złego?
— Pewnie nic, bliźniego kochać potrzeba! — śmiał się Teodor.
Dosia spostrzegłszy, że z niej żartował, nic nie mówiąc trochę gniewna odeszła żwawo do swojej roboty, rzuciwszy tylko na pożegnanie: — Bałamut z pana.
Teodorowi wszystko to razem już dosyć dokuczyło, życie zbyt było jednostajne; kazał konie zaprzęgać. Stały już gotowe u bramy, gdy wszedł Krzysztofa pożegnać, który leżał odwrócony ku ścianie.
— Krzysiu, serce — rzekł — już ja cię nudzić zaczynam, kłócim się codzień więcej, miarkuję, że czas jechać. Ty mnie nie potrzebujesz, bywaj mi zdrów.
Krzysztof milcząco rękę wyciągnął.
— Bóg zapłać za okazane mi dobre serce, Teodorze, jedź, spocznij, nie frasuj się o mnie, zapomnijcie o starym, jakby go na świecie nie było.
Pożegnali się tak dosyć chłodno.
W drodze Męczyński rozmyślał dokąd ma jechać, i zwrócił się do Zieleniewszczyzny. Tu dosyć byli wszyscy niespokojni o niego, Zamorski bał się, aby obcując z drugimi z pod jego władzy się nie wyśliznął, Liza chodziła niespokojna. Chociaż późny już był wieczór, gdy zajechał przed ganek, w kilka minut dzierżawca się przystawił, zapraszając od żony na gotowiuteńką wieczerzę. Trudno się było oprzeć, pan Teodor poszedł.
Liza coś robiła w dziedzińcu, tak, że się pierwsza z nim spotkała.
— Pan tak o nas zapomniał? — szepnęła.
— Bynajmniej, alem miał obowiązek do pełnienia.
— Jakże się ma chory?
— Przychodzi do zdrowia.
— Proszę pana, czyż to prawda, noszą się z tem po całem sąsiedztwie, ale ja o tem mówić nie powinnam.
Spuściła oczy skromnie i podniosła je nagle, jak dwiema kulami strzelając w samą pierś nieszczęśliwego Teodora.
— O czem, pani?
— Że pan Krzysztof chciał się zastrzelić z miłości.
— Tak jest, pani, z miłości ku cietrzewiom — rzekł poważnie Teodor — to rzecz niezawodna.
Liza zaczęła się śmiać, zalotną układając minkę i postać.
— Proszęż pani — dołożył po chwili — czy człowiek w tym wieku, jak on i ja może się tak kochać, ażeby...
— Dla czego? dla czego? — żywo przerwała Liza — pan nie jesteś wcale stary, pan się tylko przez lenistwo nie kochasz.
Teodor tak był uszczęśliwiony tym konceptem, że poskoczył ją pochwycić za rączkę, którą niby wyrywała i ucałował ją z zapałem. W tej właśnie chwili pani Zamorska wychodziła na ganek, ale, jako troskliwa matka, postrzegłszy tę scenę ożywioną, cofnęła się żywo wgłąb’ domu, aby córce nie przeszkadzać.
Teodor i ona śmieli się do rozpuku, to był znak rozpoczynającej się poufałości. Śmiejąc się oboje weszli na folwark.
Wieczór zszedł jak najweselej. Teodor dopiero powróciwszy do dworu dowiedział się tam, że przysyłano z Zamostowa po kwiaty, że był list od hrabiny; że miano go wyprawić do Wilczków, ale się gdzieś musiał zaplątać, bo ani Męczyński go nie odebrał, ani można dojść było, co się z nim stało.
Chociaż noc już była, rozesłano natychmiast sługi po całym dworze, śledzić i szukać tego listu, do którego, zapomniawszy już o Lizie, pan Teodor największą zdawał się przywiązywać wagę. Chodził po pokoju niespokojny, gdy nareszcie kartkę ową pomiętą i bodaj odklejoną, przyniesiono tłómacząc, że chłopak stajenny w kieszeń ją wrzuciwszy, zapomniał o niej.
Zobaczywszy datę na kartce hrabiny, biedny pan Teodor aż się pochwycił za głowę. Gdyby nie noc byłby natychmiast ruszył do Zamostowa tłómaczyć się i uniewinnieć, iż nieprzyjechał jednej godziny, i na list nie odpowiedział. Zburczał wszystkich, którzy mu się nawinęli, mowa była o przykładnem ukaraniu masztalerza, ale go ocalono, bo w istocie ktoś inny więcej był winien. Noc spędził niespokojną stary kawaler, ranek wydał mu się niezmiernie długi, w ostatku nie mogąc dłużej ścierpieć wyczekiwania przyzwoitszej godziny, ruszył do Zamostowa przed obiadem. Panna Kornelia stała właśnie w ganku.
— Słyszanaż to i widziana rzecz — zawołała — taka niegrzeczność, jak pańska; hrabina pisze i zaprasza go, pan ani odpowiadasz, ani przybyć raczysz.
— Pani! ale mam stu świadków, żem list dopiero wczoraj odebrał w nocy!
— To pańska wina, żeś go nie dostał wprzódy, zawsze wina pańska, masz pan złe sługi.
— Ale...
— Nie ma żadnego ale.
Weszli tak do salonu, w którym zastali hrabinę. Na pierwszy rzut oka postrzegł Teodor, że bardzo przez czas, jak ją nie widział zbladła i zmizerniała; twarz jednak uczyniła wesołą, wzięła uśmiech na usta; widocznie usiłowała niepokazać po sobie tego, co czuła.
— Panna Kornelia słusznie mnie w progu zburczała — rzekł Męczyński witając się — za niesłychaną niegrzeczność; ale ja listu nieodebrałem. Pani, klnę się...
— Dajże pan pokój, miałeś daleko ważniejsze obowiązki do spełnienia.
Teodor westchnął.
— I tych bardzo nieudolnie dopełniając — rzekł — zmęczyłem się na śmierć.
— Wszakże niebezpieczeństwa nie ma.
— Tak dalece wrócił do zdrowia kochany brat — wtrącił Teodor — żeśmy się po dziesięć razy na dzień już kłócili, i w końcu mnie precz wyprawił.
Zamilkli trochę.
— Cóż to za dziwny przypadek! — dodała hrabina.
Pan Teodor spojrzał na nią, zarumieniła się mocno.
— Tak, to był bardzo dziwy wypadek! — potwierdził spuszczając oczy — szczęściem, że się to tak dobrze skończyło.
— Słyszałam, że bardzo szczęśliwie — szepnęła hrabina — bo nawet podobno wypadek ten odsłonił jakieś dziewicze zranione serce.
Uśmiechnęła się ironicznie.
— Jakto i o tem pani już wie?
— My o wszystkiem wiemy — wtrąciła panna Kornelia.
— Muszę jednak sprostować tę wiadomość, jako człowiek sumienny — mówił Męczyński — dziewicze serce jest sercem dziecięcem. Panna Wilczkówna wyrosła w oczach pana Krzysztofa, który się podobno jej wychowaniem zajmował.
— Ale to dziecięce przywiązanie ma być tak uderzające, tak dziwne, gwałtowne.
— Jak każde uczucie w sercu, co się hamować nie nawykło — odparł Teodor.
— Rzecz bardzo zajmująca! — przemówiła hrabina.
— Opisz nam pan, jak dziewczę wygląda — wtrąciła natarczywie panna Kornelia.
— To trudno — śmiejąc się rzekł Teodor. — Panna Wilczkówna zupełnie jest podobną do dziewcząt, które na folwarku krowy doją: jest świeża i zdrowa. Jednak jej to przyznać muszę, że ma wiele wdzięku, ładne ręce i nóżki, złocistą kosę i blado niebieskie oczy bardzo rozumne.
— I pan ją z zapałem maluje! — rzekła z przekąsem panna Kornelia.
— Chociaż tego rodzaju piękności — du diable, nie lubię — poprawił się Teodor — dla mnie dystyngowana brzydkość ma więcej uroku.
— A więc nie desperuję, że i ja się panu nabrawszy dystynkcyi podobać będę mogła — zażartowała panna Kornelia.
Pan Teodor się skłonił.
Żartobliwy obrót rozmowy zdawał się nie podobać hrabinie, która zwróciwszy głowę patrzała w okno.
— Mów pan jakże tam było, wszystko, wszystko — nalegała panna Kornelia.
— Dajże panu Teodorowi choć spocząć — odezwała się hrabina.
Teodor był oczarowany Wandą, przyjęciem i towarzystwem właściwem, którego dawno nie miał, bo na folwarku panny, choć ładne i utalentowane, zawsze mu się trochę parafiańsko wydawały. Tu był w swoim żywiole, pewien, że żadne słówko jego nie przejdzie niepodniesione, nie ocenione.
Powoli wygadywał się z różnemi szczegółami i spostrzeżeniami i czas zbiegł aż do obiadu bardzo szybko. Panna Kornelia, aby domowi nie uczynić wstydu, wystąpiła paradnie. W Zamostowie zresztą kuchnia i piwnica jeszcze od czasów hrabiego były bardzo wykwintne. Nic nadto przyjemniejszego być nie mogło panu Teodorowi, który wielką wagę do gastronomicznych wykwintów przykładał. Szczególniej wina mu się podobały, a zdradliwa panna Kornelia, zajętemu rozmową, nieomieszkała nalewać sama i kazała ciągle dolewać kamerdynerowi. Wpadł więc pan Teodor w to błogie usposobienie, jakie daje dobrze rozgospodarowane win wyszukanych następstwo logiczne na pewnych doświadczeniem zdobytych prawidłach oparte. Nie zabrakło ani szampańskiego carte blanche przy pieczystem, ani starego węgrzyna przy deserze. Hrabina wydawała mu się teraz piękniejszą niż kiedykolwiek, idealną, uroczą, niezrównaną.
Zapomniał się trochę i paplał nabierając dowcipu. Czarna kawa i wyborne Curaçao wprawiły go w jeszcze lepsze usposobienie. Mówił i spowiadał się ze wszystkiego. Składało się tak jakoś dziwnie, iż pytania krążyły ciągle około pana Krzysztofa.
Pan Teodor powtarzał niektóre rozmowy z nim. Zapomniał tylko tego ustępu o hrabinej, któryby rumieńcem mógł okryć jej lice. Za to o Dosi wypowiedział tak dalece wszystko, iż zdradził nawet to usposobienie Krzysztofa do ewentualnego ożenienia, w które sam nie wierzył, mając je za dziwactwo. Hrabina posłyszawszy to spuściła oczy i żywo dodała zaraz:
— Ale powinien się z nią ożenić i uczynić ją szczęśliwą i sam być szczęśliwym. Toby było prawdziwie romantycznie, i budująco, i oryginalnie. Nieprawdaż?
— Ja go na to namawiać nie będę — rzekł Teodor poważniej — onaby była szczęśliwą może, ale on...
— Dlaczegóż nie? Stworzonym jest właśnie do tego świata pół dzikiego, pół dziecięcego, bo sam jest trochę dziki i trochę dziecinny.
Ostatnie słowa domówione były cicho. Jakby chcąc zatrzeć wrażenie po nich, hrabina zwróciła rozmowę, wyprowadziła pana Teodora do ogrodu, aby mu pokazać jego piękności, poczęła mu opowiadać, jak ją park, kwiaty i drzewa zajmują, wreszcie... stała się tak miłą, tak niemal wesołą, iż pan Teodor oszalał.
Było to bardzo widoczne, bo stary kawaler nie taił się wcale z uwielbieniem, a panna Kornelia trochę go prześmiewając podnosiła i akcentowała każde jego słowo, mimo to hrabina wcale się nie zdawała ani nudzić tem, ani obrażać. Odjeżdżającego wstrzymała do herbaty, była w wybornym humorze i nad wieczór odjeżdżając pan Teodor, gdy siadł do koczyka, a począł rozbierać wszystkie szczegóły pobytu swojego i rozmowy, przyszedł do tego przekonania, iż — uparcie, a umiejętnie starając się o hrabinę Wandę, — będzie ją mógł pozyskać sobie.
— Ona sama dziś tego nie przypuszcza — mówił w duchu — oburzyłaby się może na tę myśl, lecz uparta miłość, pokora, staranie, cierpliwość, czas, trochę kadzidła a wiele zapału i admiracyi!
Przeszedłszy w życiu różne koleje, pan Teodor, który tyle razy był zawiedzionym, pomimo to we własnych oczach uchodził za niepospolitego mangeur des coeurs, za Don Juana. Wprawdzie wszystkie jego doświadczenia odbyły się in anima vili żadna z tych kobiet, których wspomnienia nosił nie w sercu, ale w głowie, nie była wartą stanąć ani w przedpokoju hrabiny Wandy; — lecz natura ludzka — mówił sobie stary kawaler — we wszystkich jest jednaką. Trzeba tylko stałości i umiejętności! — Prawie pewnym był swego.
W tych marzeniach ani się spostrzegł, gdy go Zamorski przed bramą, wracający z pola powitał i obyczajem powszednim pociągnąć chciał do siebie.
Męczyński był nadto w dobrym humorze, by mu odmówić. Uściskał go nawet daleko poufałej i serdeczniej niż kiedykolwiek, konie porzucił i wziąwszy pod rękę poszedł na folwark z nim razem. Lizę znaleźli tym razem rozbijającą nieszczęśliwy fortepian Bösendorfera.
Spostrzegła ona zdala idącego z ojcem pana Teodora i udawała, że gra zapamiętale. Ręce jej drżały, omyłek było mnóstwo, ale Lisztowska kompozycya wychodziła świetnie i huczno. — Niepodobna, aby stary kawaler nie był zachwycony takim talentem — myślała Liza.
Tymczasem Teodor nigdy pono do muzyki nie miał zbytniego nabożeństwa, brakło mu do niej zmysłu. Dziwił się, że ludzie grać mogą, ale w tem nie smakował. Stanąwszy jednak tuż przy fortepianie, gdy panna udała przestraszoną niezmiernie, poklasnął przez grzeczność niezrozumiałej burzy tonów.
— A! tak mnie pan przestraszył! — zawołała Liza odrzucając włosy na tył głowy — ja gdy gram zapominam o całym świecie... marzę... marzę, śnię, unoszę się w obłoki... za światy.
Złożyła ręce i zwiesiła główkę, była bardzo ładną. Na świeże policzki wystąpił kwiecisty rumieniec; loki rozrzucone odsłaniały uszko maleńkie stworzone do szeptów i do całowania.
Pan Teodor wpatrywał się z zachwyceniem już zapomniawszy nieco o hrabinie. Misia, stojąca dalej przy fortepianie, mierzyła go oczyma ironicznemi, nie widział jej. Ojciec odszedł; zawsze się tak jakoś składało, że ich zostawiano sam na sam.
Liza wstała skacząc od fortepianu i poczęła prześladować pana Teodora hrabiną. To mu nieco humor popsuło. Uczuł się zmęczony, szczęściem na odsiecz córce przybyli rodzice i przedmiot rozmowy się zmienił, a gość odzyskał wesołość.
Przy wieczerzy podano węgrzyna; parę kieliszków wypiwszy Teodor uczuł się znowu rzeźwiejszym. Lizę miał obok siebie i niewiedzieć zkąd i jak, naprzód się zaczęło o francuzkich romansach, potem o uczuciach, o mężczyznach, o kobietach. Wstali od stołu, a Liza nieznacznie przechadzając się po pokoju, pociągnęła z sobą pana dziedzica. Poufałej rozmowie dodawało smaku wyborne cygaro, które u Zamorskich palić było wolno, a pannom ono nie szkodziło, pan Teodor się rozgadał! Liza po raz pierwszy okazała taką erudycyą uczuciową, tak wytrawny sąd, iż Męczyński zdumiony był i przerażony.
Było to rachubą, obawiała się, aby ją nie brał za dziecko, wolała być posądzoną o zbytnią dojrzałość; instynkt ją uczył, że to się staremu kawalerowi rychlej może podobać. Dowiadywała się bardzo starannie ile razy w życiu i w kim się pan Teodor kochał, wreszcie stała się tak niedyskretną, iż rzuciła mu pytanie, dlaczego się nie żeni?
Pan Męczyński nie taił się z tem, że gotówby raz na tem skończyć, trudność była w wyborze, gdyż... wszystkie kobiety wielbił i wszystkie gotów był kochać.
— Jakto, i mnie? — zapytała Liza.
— Toby było najłatwiejszem — rzekł śmiejąc się Teodor — ale najnieszczęśliwszem. I od tego niech mnie Pan Bóg broni.
— A to pięknie! dlaczegoż?
— Bo pani jesteś młodziuchną... i ja się jej godnym nie czuję.
— A w dodatku jestem zazdrosną straszliwie i niepozwoliłabym panu ani spojrzeć na inną, ani jeździć do hrabiny, ani...
Wszystko to w śmiech obrócono, ale niektóre słowa i towarzyszące im wejrzenia, utkwiły w panu Teodorze.
— Ha! — rzekł wracając do starego dworu — dziewczyna możeby i doprawdy gotowa pójść za mnie?
Zamyślił się. — A hrabina? — począł dumać. — Tu możeby przyszło łatwiej z istotą niedoświadczoną i naiwną, ale następstwa. Rachujmy. Lat ośmnaście, za dziesięć ona w kwiecie młodości, a ja suwam nogami. To fatalne. Hrabina by stanęła razem ze mną... kombinacya nieskończenie bezpieczniejsza... Dystynkcyi więcej w jednej, w drugiej życia i uczucia. Ale to wszystko gruszki na wierzbie — dokończył wzdychając — i jedna i druga drwią może ze mnie.
Po długich rozmysłach, pan Teodor uczuł się sam po troszę śmiesznym, splunął gniewliwie i zabierał się do snu, gdy w przedpokoju chrypliwe kaszlanie i suwanie nogami oznajmiło mu człowieka, który miał szczególny talent przyprowadzania go do niecierpliwości.
Był-to stary Olszak, ów sługa niegdy ojcowski zostawiony na straży dworu, który tak pięknie tu gospodarzył. Od kilku dni dobijał on się widzenia z paniczem, aby pogderać na niego i dopiero teraz potrafił się do niego dostać.
Pan Teodor chciałby się był schować lub uciec od niego, lecz nawet oknem już było zapóźno.
Wtaczał się właśnie na próg ogromny drab w berlaczach szerokich na nogach, pochylony nieco, o jednym kiju i kuli pod pachą, w odartym surducie, z szyją obwiązaną chustą wełnianą, po nad którą sterczała trzęsąca się głowa ogromna, mało co włosów mająca, z twarzą czerwoną, oczyma wypukłemi i wargą dolną obwisłą. Broda od tygodnia niegolona dodawała mu brzydoty poczwarnej, powiększonej zmarszczkami, które przecinały policzki i czoło, jakby siecią dziwnie poplecioną. Stanąwszy w progu Olszak odchrząknął mocno, plunął i odezwał się dawnym zwyczajem:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki... — odparł niecierpliwie Teodor — ale, że też o tej porze przychodzisz, wszak to noc.
— A kiedy we dnie panicza nigdy w domu nie ma — ochrypłym głosem począł stary — przecież się kiedyś rozmówić potrzeba o tem, co się tu dzieje. Człowiekowi na to patrząc serce się kraje.
— Cóż się takiego stało?
— Albo to panicz ślepy, czy co? — zawołał Olszak — dzierżawca, żonka jego i córeczki opętały panicza i prowadzą do zguby, a człowiek na to ma patrzeć i milczeć. Opamiętaj-że się człowiecze, że to wszystko szalbierze, że cię chcą oplątać! na miłego Boga! Gdyby nieboszczyk jegomość z grobu wstał, umarłby drugi raz zobaczywszy, co się tu dzieje.
Na tę apostrofę pan Teodor, który dozwalał staremu pleść co mu się podobało, nie znalazł odpowiedzi, ruszył ramionami.
— Wy sobie nie ważycie moich słów, ja wiem — mówił Olszak — myślicie, co ten stary opój tam plecie. A no tak, opój; z desperacyi trzeba było się choć rozpić! alem rozumu nie stracił. A toć do zguby idziecie.
— Do jakiej? — spytał Teodor cierpliwie.
— Co ja mam w bawełnę obwijać, mnie zgubiło próżniactwo i was zgubi. Co panicz robi? co myśli? hę? a czemu nie odebrać gospodarstwa na siebie i nie pracować? Toż dzierżawca wkrótce wszystko zabierze. Było się ożenić zawczasu, a nie teraz ganiać wiatru w polu, gdy już Pan Bóg łysinę dał, a pedogry tylko co nie widać.
Zamilkł chwilę.
— Ale ta młodzież wszystka taka. Albo i pan Krzysztof co lepszego? udawał pustelnika, ażeby po pięćdziesięciu latach jeździć w konkury, a to wszystko z tego próżniactwa.
Stuknął kijem stary i mocno kaszlać począł, pan Teodor cygaro zapalił, sparł się tyłem o biórko i słuchał.
— No, cóż dalej? — spytał — czyś się już wygadał?
— Dopierom zaczął — odezwał się stary — jest do gadania wiele. W starych piecach djabeł pali, co z tego będzie? niechże mi panicz powie, co z tego będzie?
— Z czego?
— A z tych konkurów i lataniny?
— Mój Olszak, niezapominaj, żem ja stary też, jak sam mówisz.
— Ale ja starszy jeszcze. Co tu w bawełnę obwijać (lubił to powtarzać Olszak), dzierżawca wam córunię podsadza, wy się durzycie hrabiną, pan Krzysztof też, sami nie wiecie czego się wam zachciewa... a dalipan... przez próżniactwo.
Rozśmiał się Teodor z przymusem.
— Jakaż na to rada? — spytał.
— Odebrać gospodarstwo na siebie, dzierżawcę furfanta z córeczkami razem wypędzić, a rozum mieć i w romanse się nie wdawać, kiedy czas nie po temu. W porę się było ożenić, no, — bodaj i dziś, ale ani z tą fertyczną Zamorską, ani z hrabiną.
— Chybabyś mnie wyswatał — szydersko dodał Teodor — ale tymczasem idź spać, to będzie lepiej.
— O no to tak się zawsze kończy — mruknął Olszak — idź spać stary, a słowa, jak groch o ścianę.
Pogładził się po nieogolonej brodzie, popatrzał na panicza spokojnie palącego cygaro i westchnął całą piersią.
— Moje oczy na to patrzeć nie mogą, ale wy poginiecie. Cóż robić, kto się sam ratować nie chce, tego i Pan Bóg nawet poratować nie może, co dopiero stary opój, jak ja.
Teodor nie odpowiadał, był to jeden najlepszy sposób pozbycia się nudziarza, który, wedle zwyczaju, skończył dziękując za służbę i odszedł mrucząc.
— A jednak — rzekł w duchu Teodor, gdy się za nim drzwi zamknęły — ten człowiek co nie ma rozumu dla siebie, miał go dla mnie. Któż wie, czy nie słusznie mi wyrzucał próżnowanie? O Zamorskich tylko niesłusznie sądzi tak surowo, bo ich nie cierpi; Liza jest czarodziejką.
Stary kawaler na przemiany marząc o Lizie i o hrabinie, położył się wreszcie, a we snach wróciły obie postacie nie dając mu spoczynku.
Dramat, który się odegrywał między kilkoma osobami naszej powieści, cały był w ich piersi i wnętrzu, nic z niego nie wychodziło na zewnątrz. Hrabina cierpiała i przemagała się, aby okazać chłodną i niezmienioną, Krzysztof roznamiętniony był, a wracał do dawnego życia, jakby nie stał na progu śmierci z niesmaku do niego. Dosia gospodarowała z sercem rozkołysanem, Liza piorunowemi gromy przebiegała fortepian, Zamorski zajęty był wrzekomo gospodarstwem i niewinny jak baranek, a pan Teodor błąkał się z myślami niewiedząc co ma uczynić z sobą.
W młodości, w jakimkolwiek człowiek idzie kierunku, sprężyna ta, którą jest wola, pędzi go silniej, dobiega celu prędzej, lub omyliwszy się na nim cofa. Uczucia i namiętności prędzej się rozwijają. W wieku późniejszym, człowiek doświadczeniem onieśmielony, stawi kroki ostrożnie, często nie wie gdzie iść, porusza się i cofa, przedłuża drogę, nieufa sobie, boi się losu.
W takiem położeniu były wszystkie niemal główniejsze osoby powieści naszej, a skutkiem przeciągnionej niepewności, która nuży człowieka, jest prawie zawsze krok nierozważny i popędliwy, którego celem pozbyć się dręczącego oczekiwania jutra i obawy gorszej od nieszczęścia samego.
Pan Teodor wstał nazajutrz zmęczony, rozdrażniony z mocnem postanowieniem stałego zajęcia się własnym losem i uczynienia stanowczego kroku. Dał sobie tylko jeden dzień do namysłu i — pojechał do chaty Wilczków, nie dobrze wiedząc po co tam wracał tak prędko. Chciał się radzić Krzysztofa, choćby się z nim miał pokłócić. Rozmowa z nim poddawała mu myśli i wlewała odwagę. Ruszył więc rano i stanął u chaty Wilczków przed południem. Pana Krzysztofa po raz pierwszy wyprowadzono na podwórko w cień, ustawiwszy mu krzesło i poduszki. Dosia stała przy nim śmiejąc się i szczebiocząc wesoło.
Na widok pana Teodora, skłoniwszy mu się zdaleka, pobiegła do dworku. Bracia się powitali dosyć uprzejmie.
— Chociażeś mnie wczoraj wypędził, widzisz, żem lepszy od ciebie, bo wracam bez gniewu, dowiedzieć się o twoje zdrowie. Jak ci jest?
— Dużo mi lepiej — rzekł Krzysztof — spokojniejszy jestem, powracam do zameczku; za kilka dni felczer mi obiecał, że i chodzić będę mógł.
— Wyśmienicie — odezwał się Teodor.
— Wszystkiemu wy jesteście winni — kończył Krzysztof obejrzawszy się — byłbym spokojnie dobił się do końca pogrzebawszy wspomnienia i nadzieje. Wyciągnęliście mnie, podraźnili... i trudno dziś powrócić do dawnego stanu.
Westchnął.
— Mam niezmienne postanowienie, inaczej się upartej, a głupiej starej miłości dla tej kobiety nie pozbędę, tylko — tu się zaciął — chyba się żeniąc.
Teodor cofnął się o krok.
— Jakto? seryo?
— Ożenię się z Dosią, wiem, że istotnie do mnie przywiązana i nieszczęśliwą ze mną nie będzie. Moje ubóstwo stanie jej za dostatek. Dziewczę niezepsute, dziej się wola Boża! Lekarstwo jest heroiczne, zabije mnie lub — uzdrowi.
— Jeszcze się raz ciebie pytam: myślisz to uczynić w istocie? — zawołał Teodor — mówiłeś jej o tem?
— Jeszcze nie — rzekł Krzysztof — badam ją, i nie powiem aż w ostatniej chwili; lecz co do mnie, mam najmocniejsze postanowienie. Gdy raz zapora niezłomna stanie między mną a nią — ta nieszczęsna passya ustąpi.
— Rozumowanie osobliwsze, lekarstwo także — rozśmiał się Teodor. — Wprawdzie ja, który sobie najgorzej radzę, tobie żadnej rady dawać nie mam prawa, ale człowiek zawsze jaśniej widzi cudze niż swoje sprawy. Na twojem miejscu, przynajmniejbym spróbował serce Wandy odzyskać.
— Dała mi odprawę — rzekł ponuro Krzysztof — szlachcic jestem, poniżać się nie mogę... prosić nie będę.
Męczyński śmiać się zaczął okrutnie.
— W miejscu bardzo przypomniałeś sobie butę szlachecką. Przed kobietą się ukorzyć nie bezcześci nikogo.
— Dała mi odprawę — powtórzył sucho Krzysztof.
Nie było już sposobu mówić dłużej, nadeszła Wilczkowa z córką dowiadywać się, czy choremu czego nie potrzeba; zamilkli więc. Wiatr, który się zerwał koło południa, zmusił Krzysztofa schronić się do dworku, Teodor pokręciwszy się po godzinnym pobycie już się tu czuł znowu znudzonym i niepotrzebnym. Pożegnał brata i odjechał. W drodze przyszła mu myśl zawrócić do Zamostowa.
— Będę natrętnym — rzekł — niech mnie odprawi, kiedy chce, naówczas rozwiąże się raz wątpliwość, pomyślę o czem innem. Krzyś myśli się żenić z Dosią, dlaczegóżbym ja nie mógł tentować o Lizę. Jeśli mi da odkosza?
W tych myślach przybył do Zamostowa. Lękał się tym razem chłodniejszego przyjęcia, ale się omylił; hrabina wyszła zaraz naprzeciw niego, z uprzejmością wielką dziękując mu za pamięć.
— Jakże się ma chory? — zapytała po kilku słowach.
— Wcale dobrze, przenosi się nawet podobno do zameczku.
— A to bardzo szczęśliwie dla mnie. Winnam mu wizytę, niechcę, ażeby mnie o złą wolę dla siebie posądził. Niech mu pan nie mówi nic, ale jak tylko wróci, ja go tam odwiedzę.
Teodor spojrzał zdziwiony.
— Pani nie żartuje?
— A! nic a nic, owszem, mam to niezmienne postanowienie.
Posmutniał nieco gość, siadł zamyślony, a panna Kornelia zaczęła go prześladować pannami Zamorskiemi, choć nie wiedziała wcale o blizkich z niemi stosunkach. Pan Teodor wypierał się jak najmocniej, ale mu to humor popsuło, czuł się odgadniętym; wstydził się swego bałamuctwa.
Obiad był tak paradny, jak pierwszy, i wpływ jego okazał się wielce zbawiennym. Gospodyni choć smutna, dnia tego więcej była mówiącą i wspomnienia podróży obojga stały się przedmiotem zajmującej rozmowy. Panna Kornelia złośliwie dosyć naprowadzała Teodora na gastronomiczne wspomnienia włoskich ryb i owoców, na ocenianie napojów, jak gdyby w oczach hrabiny chciała śmieszność starego kawalera uwydatnić. Okazało się w istocie, że lepiej znał hotele Florencyi niż galerye, i gatunki ostryg okolic Neapolu, niż Real Museo. Wanda nieznacznie się uśmiechała. Teodor coraz potężniej czuł się w niej rozkochanym.
Po kawie czarnej wyszli do parku. Pod wrażeniem dni ostatnich Męczyński postanowił uczynić krok stanowczy. Zdawało mu się, że pod sekretem, zwierzając hrabinie, iż Krzysztof chce się z Dosią ożenić, wyjaśni tem położenie i ułatwi sobie samemu staranie o rękę pięknej wdowy.
Był jednak człowiekiem nadto sumiennym i kochał Krzysia tak, że nie mógł uczynić zwierzenia, nie odsłaniając powodów, które skłaniały go do tego kroku. Właśnie hrabina napomknęła coś o panu Krzysztofie, chcąc się dobrze o drogę do zamku dowiedzieć, gdy Teodor jej przerwał.
— Pani hrabina szczerości mi nie weźmie za złe?
— Nigdy, byle to była szczera szczerość.
— Mam wiele wad — odezwał się Teodor — ale dobrowolnie nigdy nie kłamię.
— Mów-że pan co chcesz i nie lękaj się wcale, ja się za prawdę nie gniewam nigdy.
— Jabym pani do zamku jechać i Krzysia odwiedzać nie radził.
— Dlaczego?
Pan Teodor był po obiedzie mocno ożywiony poprzednią rozmową, w usposobieniu do otwartości wielkiej.
— Pani — rzekł — pan Krzysztof do reszty głowę stracić gotów zobaczywszy ją. — On się kocha tak szalenie jak niegdyś, to co mi mówił, świeżo dowodzi, że miłość jego...
Hrabina spuściła oczy. Teodor zamilkł na chwilę i nastraszył się własnego zuchwalstwa.
— Może pani wierzyć lub nie, gotowem jego własne powtórzyć jej słowa, aby tę podróż odradzić. Wbiły się one w pamięć. Mówiliśmy o pani. „Nie zmieniła się nic — zawołał — uroczo piękna, bosko poważna, jedyna w świecie, z dziewczęcia wykwitła tylko na niewiastę, przeszła męczennicą przez ogień próby i nosi aureolę na czole.“
— Przestań-że pan, dosyć tego — przerwała hrabina z rodzajem gniewu — ja tego słuchać niechcę, to mi przykrość robi.
— Nie, już mi pani pozwól dokończyć — rzekł Teodor — nie ulega wątpliwości, że po odwiedzinach w Zamostowie, do których ja go namówiłem, czego sobie darować nie mogę, z rozpaczy chciał sobie odebrać życie.
— To być nie może — zaklinam pana — zawołała zmięszana hrabina — nie dręcz mnie.
— Milczę więc — rzekł Teodor kłaniając się — ale innego coś dopowiem. Do tego stopnia oszalał i czuje, że żyć nie potrafi z tą miłością, iż w najtrywialniejszy sposób chce ją zabić w sobie.
Hrabina nie rozumiejąc podniosła oczy, które zdawały się łzami zaszłe.
— Chce się ożenić z córką leśniczego, sam mi to mówił.
Uśmiech dziwny skrzywił usta hrabiny, nie odpowiedziała nic.
— Są rzeczy, których nie mogę zrozumieć i wolałabym nie słyszeć — odezwała się z powagą — nie mówmy o tem, proszę pana.
Teodor napróżno chciał się dobadać z twarzy, z mowy hrabiny, jakie to zwierzenie mogło wrażenie uczynić na niej. Twarz powlekła się posępnym jakimś wyrazem, tajemniczym, czoło zmarszczyło, była wzruszoną, lecz litość czuła, czy oburzenie, tego odgadnąć nie umiał. Zmieniła natychmiast rozmowę, wstała z ławki na której usiedli na chwilę i skierowała się ku pałacykowi, na którego ganku widać było stojącą pannę Kornelię.
— Pani — rzekł po przestanku długim Teodor — tyle już niedorzeczności popełniłem dzisiaj, że jedna więcej, nie potępi mnie. Zuchwałe rzucę pytanie, ale od niego los mój zależy. Mówiłem o Krzysztofie, powiem o sobie. Stan jego serca jest moim.
— W kimże się pan kocha? — zimno zapytała hrabina zwracając nań oczy.
— Pani mnie nie zrozumiała?
Wanda popatrzała nań długo, pytająco, z wyrazem nielitościwego politowania.
— Cóż to ma znaczyć? — spytała — czyżbyś pan chciał mi uczynić ten zaszczyt i pomyślał — o mnie!
— Sposób, w jaki mnie pani pyta, już mi usta zamyka.
— Nie miej mi pan za złe — dokończyła hrabina — cenię pana, szacuję, chcę byś mi zachował swą przyjaźń, alem postanowiła nie iść za mąż. Znasz pan życie moje, przebolałam wiele. Mówiłam to panu Krzysztofowi, nadewszystko cenię swobodę moją, spokój i ciszę.
— Lecz ani swobody, ani ciszy nie potrzebowałabyś pani poświęcić — zawołał Teodor — owszem stałbym na straży tych skarbów.
Uśmiechnęła się Wanda, podając mu rękę uprzejmie.
— Panie Teodorze — rzekła — to nie może być...
— Pani mnie do rozpaczy przyprowadza...
Szydersko nieco spojrzała hrabina przelotnie, a że już byli blizko ganku, dodała głośno:
— Nie mówmy o tem — jutro lub pojutrze przyjdź pan na obiad i przywieź mi te książki, ale proszę, bardzo proszę nie zapomnieć. Będziemy nań z obiadem do trzeciej czekały. A gdy pan Krzysztof przeniesie się do zameczku, zapraszam go na przewodnika w odwiedziny razem.
Panna Kornelia usłyszawszy to z ganku, w ręce uderzyła z radości.
— Złota moja hrabino! — co za myśl cudowna. Jeśli nas nie wypędzi od progu, splądruję mu wszystkie kąty. Tak jestem ciekawa! tak okrutnie ciekawa.
Zaczęła się śmiać, biedny Męczyński szedł posępny, kłaniając się tylko i czując się w tak niewygodnem położeniu, iż rad był uciec co prędzej. Nie puszczono go jednak; hrabina kazała mu pozostać na herbatę, nie mógł okazując gniewu i dąsając się, odmówić. Wielkiego znawcę serca ludzkiego, za jakiego się miał pan Teodor, to tylko pocieszało, że piękna pani wcale się nie pogniewała za jego oświadczenie, że była dlań prawie więcej jeszcze uprzejmą niż przedtem, że jej to nawet niepopsuło humoru.
— Zwyczajnie kobieta — rzekł w duchu stary kawaler — nie mogła mnie przyjąć tak od razu, na to potrzeba czasu. Zbyła mnie ogólnikiem, iż za mąż iść nie chce, każda z nich to mówi, a wszystkie potem namówić się dają. Wyraźnie dała mi do zrozumienia, żebym bywał częściej, chce mnie poznać bliżej. Jestem więc na bardzo dobrej drodze, choć w pierwszej chwili byłem mocno zmięszany.
Tak szczęśliwym sofizmatem powróciwszy sobie straconą nadzieję, pan Teodor rozchmurzył się, stał zabawnym umiarkowanie, aby się nie wydać z tem, że ją odgadnął i pił herbatę dając z siebie żartować niezmordowanej pannie Kornelii, która go ciągle pannami Zamorskiemi dręczyła.
— Napróżno się pan wypierasz, ja mam szpiegów — mówiła po cichu — codzień pan tam przesiadujesz i zachwycasz się grą panny Lizy.
— Ale pani dobrodziejko, ja muzyki cierpieć nie mogę.
— Więc rozmową i dowcipem Lizy, która jest bardzo żywa, żartobliwa i ma dowcipu wiele.
— To dziecko! — rzekł Teodor.
— Starym kawalerom, to przecie rzecz uznana i wiadoma, najwięcej do smaku przypadają nierozwite pączki. Pan przecie nie jesteś wyjątkiem.
— Na ten raz chyba mam to szczęście.
— Kłamiesz pan — dokończyła Kornelia.
— Pan Teodor zapewnił mnie, że nigdy nie kłamie, muszę się ująć za niego — wrzuciła uśmiechając się hrabina.
Tak z poprawionym nieco humorem, pożegnał się wreszcie pan Teodor, a na wyjezdnem przypomniano mu jeszcze owo na obiad zaproszenie.
Przez całą drogę zatopiony był w myślach, chcąc się utwierdzić w mocnem postanowieniu starania o hrabinę.
— Jest rzeczą oczywistą — mówił — że ona chce mnie wypróbować, stałości mojego przywiązania, bo może coś wiedzieć o przeszłości, charakteru zgodności... o przywiązaniu do Krzysztofa mowy nie ma. Przyjęła wiadomość o zaślubieniu Dosi zupełnie obojętnie, zaambarasowało ją to na chwilę. Ważąc każde słowo odpowiedzi, czuję, że to była finta, którą zaraz naprawiła nalegając bym bywał w jej domu; główną rzecz zyskałem, reszta odemnie zależy.
Zatarł ręce.
Przybywszy do Zieleniewszczyzny tak był jeszcze przejęty wrażeniami świeżo doznanemi, że odmówił Zamorskiemu zaproszenia zwykłego na wieczerzę, składając to na ból głowy. Dzierżawca nie chcąc nalegać odszedł.
W kwadrans potem, siedział w fotelu pan Teodor z cygarem w ustach, gdy stała się rzecz w rocznikach Zieleniewszczyzny niesłychana. W oknie otwartem od ogrodu nagle ukazała się główka zarumieniona Lizy. Oczy jej szukały zbiega.
— Przychodzę do pana, mama i Misia stoją o trzy kroki, nic nie pomoże, choć z bólem głowy musisz pan iść do nas! Mamy truskawki umyślnie przygotowane, do jutra zwiędną. Executez vous de bonne grâce! — dodała figlarnie dziewczyna.
Pan Teodor wstał z fotelu zachwycony. Wspomnienie Wandy, mocne postanowienie nie dopuszczenia sercu, aby się bałamuciło nadaremnie, wszystko to prysło, rozbiło się, znikło. Przed nim, w jego oknie stało zachwycające świeżością zjawisko: czarodziejka, której oprzeć się nie umiał.
— Idę natychmiast! — zawołał w zachwyceniu.
Rączka biała leżała na skraju okna otwartego, pokuśliwie piękna i nęcąca bezbronnością, pan Teodor niby dziękując przyłożył do niej usta, i pocałował ramę od okna, bo paluszki szybko się usunęły i śmiech trzpiotowaty rozległ w ogrodzie.
Wyszedł jak przyobiecał i w istocie o kilka kroków od domu spotkał wszystkie panie dowiadujące się o jego ból głowy. Pani Zamorska radziła staroświecką lekką infuzyę szafranu, Misia herbatę zieloną, Liza kolońską wódkę, Zamorski gorącą wodę z cytryną.
Sam chory postanowił to zostawić naturze i wkrótce w istocie odwdzięczając jego zaufanie, poczciwa matka ból głowy wyleczyła wesołością Lizy i uprzejmością całego domu dzierżawcy, nadskakującego kochanemu dziedzicowi. Wstrzymano się nawet na ten raz od hałaśliwej muzyki, a po wieczerzy, co się nigdy nie trafiało, panny i mama gdzieś znikły.
Zamorski sam na sam został z dziedzicem, wzdychał i uskarżał się na ciężkie czasy, poczciwe człowieczysko. Po zręcznie umotywowanych i przeprowadzonych preludyach, dzierżawca przybrał posępną minę.
— Już to my — rzekł — całym domem dla osoby naszego dziedzica jesteśmy z taką, mogę powiedzieć, czcią i głębokim szacunkiem, z takiem przywiązaniem, że nie wiem, czy pan dobrodziej znajdziesz gdzie na świecie ludzi więcej sobie oddannych, a tu składają się tak okoliczności...
— Cóż takiego? — spytał niespokojny pan Teodor.
— A nic, nic; ale my prostaczkowie, dorobkowicze biedni musiemy myśleć o przyszłości: córki dorastają, trzeba im coś będzie dać, bez posagu nikt nie weźmie. Ot, między nami mówiąc, o Misię stara się bardzo godny młodzieniec, i nie bez grosza, edukowany, skończył sześć klass, dobrych rodziców, Maciorkiewicz, pan go nie zna.
— Nie mam przyjemności.
— Ale jakże tu wydać młodszą przed starszą — kończył Zamorski — jejmość go namawia do Lizy. Liza nie wiem czy go zechce, bo ona do wyższych rzeczy aspiruje. Z bólem serca mi to przychodzi panu dobrodziejowi powiedzieć, ale trzeba będzie podobno Zieleniewszczyznę porzucić.
— A toż dlaczego?
— Tak się to składa. Mam tam u pana dobrodzieja trochę tej mojej krwawicy. A niechby sobie było i wiekowało w takich rękach, ale z czegóż posążek dać? Trzebaby się nam obliczyć, potem wypadnie z zięciem razem coś wziąć choćby większego. Człek w dorobku, ja się starzeję.
Mówił ciągle przypatrując się Teodorowi, który przybrał wyraz posępny, ale niedający odgadnąć wrażenia.
— Już to na córkach, nie dawszy mi syna, pobłogosławił mnie Pan Bóg — dodał dzierżawca. — Nie chwaląc się Liza mogłaby w najpierwszym domu być ozdobą. Główka nie dla proporcyi... Ale to takie sobie trochę dumne, trochę głupie, że powiada, iż nie pójdzie inaczej tylko za dystyngowanego człowieka i nigdy w świecie za młodego, ale za poważnego, dojrzałego. Dla tego to o Maciorkiewiczu jej ani wspomnieć. Nawet nazwiskiem się brzydzi, choć Maciorkiewicz nie ma nic tak złego.
Teodor słuchał, ale myśl obrachunku i spłaty należności tak go pochłaniała, że o Lizie zapomniał.
— A będzie ten człowiek szczęśliwy, co Lizę weźmie — wywnętrzał się ojciec — to prawdziwa perła. Co to za takt! jaki rozum, jaki statek. U niej tylko książki, muzyka i wyższe towarzystwo. A to będzie bieda jeśli się nie trafi kto po jej myśli, bo się zaklina, że nie pójdzie tylko za dystyngowanego i poważnego człowieka.
Powtórzywszy to z pewnym naciskiem, dobry ojciec westchnął i począł się rozwodzić o genealogii Maciorkiewiczów. Przyszłego zięcia, rodziła de domo Ozorczanka, dziad był autentycznym podsędkiem. Wszystko to coś znaczyło. Teodor głową kiwał.
Po rozmowie tej, stary zwróciwszy się ku innemu przedmiotowi, począł chodzić po pokoju i panna Liza, jakby na dany znak wróciła wraz z matką. O interesach mówić przestano. Zamorski miał coś do poradzenia się z żoną w drugim kątku, a Liza od niechcenia zbliżyła się do panna Teodora.
Wszystko, co o niej opowiadał ojciec przyszło na myśl staremu kawalerowi, ale bronił się jak mógł pokusie różowego buziaczka wspomnieniem hrabiny. To go uratowało, że mimo uśmiechów i draźnień bardzo umiejętnych, utrzymał się przy powadze i chłodzie.
Po wyjściu jego Liza szepnęła Misi:
— Czasem tak jestem na niego zła żebym go biła. Proszęż cię, dziś, jakby go kto zimną wodą oblał; na jeden dzień mu pofolgować nie można, bo zaraz stygnie. Jednego wieczora zdaje się, że go już mam, patrz! już się wyśliznął. To bałamut.
— Gdzież tam — odparła Misia — on się ciebie może boi, boś zanadto śmiała.
— A gdybym taką nie była! aniby pomyślał o mnie. Już ja ich znam!!
Znała panna Liza z teoryi zapewne tylko męzkie usposobienia, ale niemniej pewną była siebie. Uczył ją nieochybny instynkt niewieści.





ROZDZIAŁ II.

Skutkiem psychologicznego obrachunku, pan Teodor postanowił dni kilka przeczekać, nimby się znowu zjawił w Zamostowie. Zdawało mu się to właściwszem, niż nazbyt okazać natrętnym. Niecierpliwość jednak rosła i czwartego wybrał się w porze przedobiedniej, wyświeżony, ubrany z wielką prostotą, dystynkcyą i smakiem. Przejrzawszy się w zwierciedle, był z siebie zupełnie zadowolniony; uważał się tak przyzwoitym, tak comme il faut, iż nikt z nim na całą okolicę walczyć nie mógł. Nawet wiek, a raczej pewna dojrzałość, jak się wyrażał o sobie, dodawała mu wdzięku; łysina powagi, parę lekkich marszczek każących mu się domyślać nieco burzliwego żywota, nieszkodziły wcale w oczach kobiety. Wchodziło to do teoryi pana Teodora.
Dzień był wcale piękny, dojeżdżając do pałacyku, dobył zwierciadełko kieszonkowe, poprawił włosy, i gotował się wysiadać, gdy na ganku ujrzał niespodziankę tak nieprzyjemną, iż na chwilę sądził, że gdzieindziej zajechać chyba musiał. W ganku na ławeczce, z cygarem w ustach, nogę na nogę założywszy, siedział młody chłopak, ogromnie wyrosły, z włosami długiemi po artystowsku zarzuconemi na ramiona, z jednym palcem założonym za kamizelkę, ze szkiełkiem w oku, bez ceremonii rozparty, jakby był w domu.
Młody panicz był pięknej twarzy, rumianej, wesołej, nieco szyderskiej, a tryskającej niezmiernem życiem. Wszystko się w nim śmiało, drgało, lśniało, oczy niebieskie, wargi rumiane, policzki różowe, ręce żylaste i silne. Najdziwniejszą było rzeczą, że ten nieznajomy, z laseczką bardzo kształtną, ubraniem i postawą zupełnie domowego, poufałego kogoś udawał.
Ale któż to mógł być taki?
Pan Teodor wysiadał, a młodzieniec popatrzywszy nań, wstał, choć go nie było komu przedstawić i wyjąwszy z ust cygaro, podszedł z uśmiechem.
— Wszak mam honor pana Teodora Męczyńskiego widzieć.
— Tak jest.
— Adryan Brzoski, siostrzan cioteczny pani hrabiny Wandy, domyśliłem się, że to pan jesteś, bo tu o panu była mowa — mówił żywo i wesoło Brzoski — prezentuję się więc bez ceremonii przyjacielowi cioci, i polecani jego łasce. Od dwóch dni napróżnośmy pana dobrodzieja wyglądali; rzucam cygaro, którego nie mam powodu żałować, bo źle ciągnie i... służę do salonu. Kochana, śliczna ciocia będzie panu rada.
Pan Teodor poufałością i śmiałością młodzieńca nieco był zmięszany, twarz jego musiała to wyrażać, ale pan Adryan wcale na to nie zdał się uważać. Grzecznie się skłonił, odrzucił włosy i we drzwiach stanął, prosząc gościa, aby go poprzedzał. Chłopak gdy wstał, olbrzymiej postawy się wydał, piękny cale i zręczny.
— Bardzośmy pana wyglądali — rzekł idąc — ciocia nie wątpię że zostanie uszczęśliwioną, a ja także, bo choć śliczną ciocię kocham, ale dla mnie za poważna, a panna Kornelia dowcipna i zabawna, lecz oczy trzeba zamykać tak brzydka. Ja też wolę męzkie towarzystwo. Cieszę się, żem pana złapał i obiecuję być natrętnym.
Pana Teodora ujęła i ośmieliła ta poufałość.
— Bardzo będę szczęśliwy, jeśli się tu na co przydam panu — rzekł grzecznie.
— Ale bardzo, niezmiernie! — zawołał Adryan — nie dasz mi umrzeć z nudów.
Weszli do salonu, tu nikogo nie było, a pan Brzoski mówił dalej:
— Ja już miałem czas doskonale się poinformować o całem sąsiedztwie i stosunkach. Wszystko wiem, co siostrzeniec wiedzieć i znać powinien. Stosunki cioci, upodobania, wstręty i sąsiedztwa na okół z pomocą panny Kornelii nauczyłem się na pamięć z komentarzem nieustającym...
Rozśmiał się. Jakkolwiek był ekscentryczny i zbyt otwarty, pan Teodor, który zrazu nie zasmakował w nim, bo mu się ta młodzieńcza krasa, zbyt odbijająca od jego dojrzałości, niepodobała, uczuwał się już pociągniętym ku niemu. Adryan podał mu rękę.
— Jeszcze raz — rzekł — łasce i życzliwości się pańskiej polecam. Jestem na wakacyach, bo jeszcze powracam dla doktoryzacyi do uniwersytetu; zabawię tu kilka tygodni, pan mnie uratujesz, biorąc w opiekę.
— Powtarzam, że się oddaję do dyspozycyi pańskiej — odparł udobruchany Męczyński — dom mój proszę uważać za własny.
— Myśliwy pan? — spytał Adryan.
— Ja? tak, trochę, ale nie koniecznie, nie przeszkadza to wcale, bym mu polowania nie urządził i nie służył za towarzysza. Mój dzierżawca to doskonale umie.
— Doskonale! — zawołał Adryan żywo — tem bardziej, że ma, jak już wiem, dwie ładne żwawe córki w domu.
Rozśmiał się, a pan Teodor za nim.
— I to już pan wiesz! — zawołał.
— Jakto, i to? ale ja wiem co do joty wszystko; wystudyowałem doskonale grunt, po którym mam chodzić, znam historyę pańską.
— Moją! — przerwał przestraszony Teodor.
— O ile ona jest dostępna dla profanów i o ile wolno mi ją było poznać — dodał Adryan — wiem o panu Krzysztofie... od a do z... wszystko.
Pan Teodor stanął zdumiony.
— Zkądże, od panny Kornelii? — spytał.
— Nie od niej jednej — mówił z młodzieńczą żywością Adryan — proszę pana, siedzę tu dzień trzeci, a od czegóż rejent, choć małomówny, ludzie... zresztą talent prawnika (chodzę na prawo), który może być kiedyś sędzią śledczym, jeśli nie zostanie romansopisarzem?
Zaczął się śmiać pan Teodor. Adryan mu pomógł i śmieli się jak starzy, dobrzy znajomi, gdy obleczona swą zwykłą powagą, piękna, majestatyczna wyszła ciocia Wanda.
Zobaczywszy dwóch panów w tak doskonałej komitywie, uśmiechnęła się i ona.
— Ciociu dobrodziejko — zawołał Adryan — w niedostatku mistrza dworu, to jest rejenta, zaprezentowałem się czcigodnemu panu Męczyńskiemu, nie wziął mi tego za złe... i pierwsze lody wspólnemi siły połamane.
To mówiąc ukłonił się, ciotkę w rękę pocałował, i zostawując panu Teodorowi czas na przywitanie ceremonialne, sam poszedł do okna. Zdawało się, że w miejscu mu trudno było ustać i zamilczeć chwilę.
— Miła to dla mnie niespodzianka taki gość... taka znajomość — odezwał się pan Teodor — przynosi nam z sobą życie do tego zamarłego kątka.
— O! życia ma tak, że mógłby się niem podzielić — odrzekła hrabina spoglądając zdala na Adryana, który już w braku zajęcia nuty przewracał na fortepianie. — Trzeba go hamować, ale nam, starym, ten uśmiech młodości, jest jak promień słońca, czujemy się nim odżywieni.
— Pani mówi: nam starym! — zaprzeczył Teodor.
— Bo się starą czuję, a przy Adryanie mało kto nie dozna tego uczucia.
Adryan już pobłądziwszy trochę po salonie powracał do cioci i gościa, podsuwał krzesła i widać mu było z twarzy, że do rozmowy tęsknił.
— Wie ciocia, już ułożyliśmy... polowanie.
— Rejent?
— A! nie; między gankiem a salonem z panem Teodorem — rozśmiał się Adryan. — Rejent wszystko w świecie urządzi ale nigdy w życiu nie polował, chyba na zabitego zająca na talerzu.
Panna Kornelia wbiegła i objąwszy okiem panującą w salonie harmonię, uśmiechnęła się.
— Widzę, że zostałam uprzedzona — rzekła. — Śpieszyłam, aby tych panów poznać z sobą.
— A! pani! znamy się już jakby od lat stu — zawołał Adryan — ja jestem natręt i gaduła, to wiele rzeczy ułatwia.
W ten sposób rozpoczęta rozmowa potoczyła się wesoło. Podano śniadanie; po niem Adryan zaproponował w ganku cygaro i wyszli.
Młodzieniec wziął gościa pod rękę i zaprowadził ulicą do parku.
— Wie pan co — rzekł po chwili. — Ciocia czegoś smutna; znalazłem tu humory powarzone, wielu się rzeczy domyślam... trzeba was rozbawić, rozruszać i nie dać się wam nudzić. Ja do tego jestem jedyny.
— W istocie — odpowiedział Teodor — życie tu nasze jest dosyć... jednostajne.
— Ale nudne — przerwał młodzieniec — nie ma co się z tem ukrywać, kółko małe, ciocia zamknięta, mało osób przyjmuje, stosunki ostygłe. My to wszystko przerobiemy. Mam wiele planów różnych, zobaczycie.
Włosy odrzucił w tył, i uśmiechnął się. Panu Teodorowi jakoś przy nim rosło serce, uśmiechał się także.
— Jakże może być — wtrącił Adryan — najbliższe sąsiedztwo, państwo Pawłowstwo, nieznajomi prawie. Ona sama córka kupca, powiada panna Kornelia, no to co? może być osoba prosta, ale dlatego miła, a zawsze dziś pani Pobogowa. Państwo Zamorscy, dzierżawcy; dla czegóż ich nie ośmielić, nie zbliżyć. Są to żywioły, które przygarniać należy, nie odpychać. Naostatek pan Krzysztof dziwak, boście go zażyć nie umieli.
— A! tegom ciekawy, jak się pan do niego weźmiesz.
— Zobaczycie! — rzekł zrozumiale młodzieniec — widzisz pan, młodość jest nieustraszona i dla tego się jej wiele rzeczy udaje. Panowie nadto macie rozumu i rachuby i dlatego często się mylicie.
— Tak! tak! — zakończył Teodor — napraw nas pan, bardzo mu wdzięczni będziemy.
— Szanowny sąsiedzie, nie pochlebiam sobie bym co więcej nad to zrobił, że odgadłszy was będę mówił to głośno, co wy myślicie po cichu. W tem cała sztuka. A teraz, rzućmy cygara i chodźmy do cioci, aby się nie nudziła. Ciocię kocham, ubóstwiam; jest jak anioł dobra, piękna, a wydaje mi się nieszczęśliwą. Na to także radzić potrzeba.
Spojrzał na pana Teodora, który się uśmiechnął i jakby o niego szło, pełne wdzięczności zwrócił nań wejrzenie, ale nie odezwał się przez skromność. Teraz młodzieniec mu się stokroć więcej podobał; rachował na to, iż może mu być pomocnym wielce i postanowił wejść z nim w jak najbliższe stosunki.
— Jeśli to panu przykrości nie zrobi — odezwał się — wszak byśmy dziś razem mogli pojechać do Zieleniewszczyzny, wieczorem zabawić u Zamorskich, a jutro... polowanie.
Adryan uściskał pana Teodora.
— Cudowny projekt, wieczór w towarzystwie panien, a o świcie z trąbką w lasy — zawołał w uniesieniu.
— Ale czekaj pan, ostrzedz go muszę, abyś się młodszą Zamorską nie zajął; jest tak prawie, jak przyrzeczoną jakiemuś panu Maciorkiewiczowi.
— A to doskonale! — żywo przerwał Adryan — właśnie najswobodniej umizgać się mogę nie narażając na to, aby mnie posądzano o matrymonialne widoki, bo co się tyczy ożenienia, o! do tego się ja nie dam prędko skłonić. Dałem sobie słowo nie żenić się póki nie wyłysieję.
— Czy to przymówka do mojej łysiny?
— Uchowaj Boże! — krzyknął Adryan — pan masz tylko czoło wysokie, łysiny nie dostrzegłem. Jest więc rzeczą postanowioną, że do Zieleniewszczyzny jedziemy.
— Ja dziękuję...
— Ja, stokroć mocniej; panna Kornelia wieczorem kładzie kabałę, a ciocia czyta i duma; zaczynałem już myśleć, czy mi się siatki robić nie wypadnie nauczyć.
Po krótkiej rozmowie w salonie, dano obiad... jak zwykle wykwintny, do którego Adryan zasiadł z apetytem dwudziestoletnim i poufałością dziecięcia domu. Nadszedł i poważny rejent, który w chęci przysłużenia się siostrzeńcowi hrabiny, zapowiadał, iż może się polowanie złoży.
— Ja jadę na polowanie do Zieleniewszczyzny, kochany rejencie — rzekł Adryan — już sobie o mnie głowy nie łamcie, odłożymy to na później.
— Jakto już jedziesz? — zapytała hrabina.
— Muszę, jestem proszony — zawołał Adryan — a przytem rad będę poznać panny Zamorskie, o których tyle słyszałem.
— Gdzie? w Warszawie? — potrąciła hrabina.
— Nie, tu już na miejscu — rzekł Adryan — juściż to obowiązek z mej strony porobić znajomości.
— Z ładnemi pannami — szepnęła panna Kornelia.
— A podwójny! — skłaniając głowę zawołał Adryan — starożytni składali cześć piękności, jako objawowi bóstwa, a ja jeszcze jestem w tej życia epoce, gdy się karmiemy samemi starożytnemi. Studyuję prawo rzymskie, mam prawo być trochę poganinem.
Adryan przez cały czas obiadu nie zamknął ust i udało mu się nawet poważną ciocię nieraz rozśmieszyć. Rejent zwykle posępny, rozchmurzył się także, panna Kornelia była w zachwycie nad miłym młodzieńcem, pan Teodor czuł, że przy nimby odmłodniał. Jednem słowem, ta iskra wrzucona na zaschły materyał, rozniecała powoli ogień, jakiego dawno w Zamostowie nie było. Cieplej jakoś zrobiło się wszystkim, nowe życie w nich wstępowało. Hrabina słuchała szczebioczącego i kręcącego się młodzieńca, z macierzyńską niemal czułością spoglądając na niego.
Tak przeszedł czas do herbaty, gdy Teodor przypomniał, że jechać trzeba. Adryan już pamiętał o tem, by być gotowym, w ganku leżała jego torba, dubeltówka i płaszcz, pożegnali się więc i wsiedli z cygarami do powozu, a Adryan z niego się jeszcze wychyliwszy, rejentowi dał jakieś polecenia na wyjezdnem.
— Z tą moją najukochańszą ciotką — rzekł gdy się oddalili od pałacu — nie będzie innej rady, tylko ją za mąż wydać potrzeba. Szkoda jej, zanudzi się, znajdziemy kogoś stosownego, ja małżeństwo skojarzę i... pobłogosławię. Jest-to wiek, w którym starsi młodszych słuchać powinni, mam obowiązek ratować ciotkę.
Panu Teodorowi podobał się plan ten bardzo, uśmiechał się, nie śmiejąc go widocznie zastosowywać do siebie, ale był tego przekonania, że Adryan sam wpadnie na myśl szczęśliwą. Pochwalał więc bardzo sposób zapatrywania się na przyszłość kochanej ciotki i aplaudował z całego serca.
— Cierpliwości tylko — mówił Adryan — w ciągu kilku tygodni wiele się daje uczynić, a z ciotką trzeba ostrożnie. Narzucić sobie nic nie da, ale to samo przyjdzie, zobaczysz pan.
Wielkie było podziwienie Zamorskich, których jadący, na przechadzce całą rodziną, przypadkiem spotkali na drodze, gdy ujrzeli dziedzica wracającego w towarzystwie nieznajomego, a tak pięknego młodzieńca. Wyjąwszy Zamorskiego, który nigdy tonu nie zmieniał i zawsze był jednaki, pani i obie panny spoważniały, zasznurowały usta, przybrały postacie krochmalne. Instynkt ludzki zawsze ten ostrożny chłód narzuca nam na widok nowych, nieznanych postaci. Zamorski podszedł do powozu, Teodor i Adryan wysiedli, a dziedzic przedstawił siostrzeńca hrabiny.
Wprawdzie hrabina rodzonej siostry nie miała, ale domyślano się, że pokrewieństwo to było... cioteczne. Zamorski nawet o rodzinie Brzoskich był dobrze uwiadomiony i przyjął młodzieńca z wielką uprzejmością.
— Rachuję na dobroć waszą — odezwał się Teodor — i zaprosiłem, ufając w nią, pana Adryana do nas na polowanie.
— Z duszy serca! zaraz na jutro zadysponuję; rozkazuj pan, jesteś w domu, jam sługa jego.
Panny gryzły końce parasolików, spoglądając z ukosa na ładnego chłopaka.
Liza mierzyła go oczyma, mimowolnie nastręczające się porównanie z Teodorem nie mogło wypaść na korzyść jego. Tylko, że z Teodorem była śmielszą, a tego się po troszę obawiała. Z oczu mu takie szatańskie zuchwalstwo błyskało!
Początki rozmowy były jak lód zimne; lecz po kilku słowach Adryan rozśmieszył panny, matkę ujął chwilową rozmową, ojca poufale pod rękę wziąwszy od razu się z nim poprzyjaźnił i nim do domu doszli, on już był... jak w domu.
— Jak to zaraz na nim znać wybornie wychowanego młodzieńca! — mówiła Zamorska — co to za grzeczność dla wszystkich, a jaki miły humor i dowcip.
— Przyznam się — dodał na ucho Zamorski — że nie gniewałbym się mieć go za zięcia, ale Misia już tak jak przyobiecana, a Liza...
Kaszlnął znacząco spoglądając na Teodora, który był nieśmiały jakoś i od panien dnia tego stronił. Zamorska westchnęła, przebieg tych spraw zostawując Opatrzności. Nie wątpiła ona, że z takiemi córkami kłopotu mieć nie będzie.
Ostatecznie podbił serca wszystkich Adryan, znajdując wiejskie zacisze na folwarku nader miłem i bardzo smakownie urządzonem. Zobaczywszy fortepian zadał gwałt przyjemny pannie Lizie zapraszając do niego, czego Teodor nigdy nie czynił. Po odegraniu Ständchen Schuberta, według Liszta, unosił się nad wykonaniem; słowem pokochali go wszyscy.
Pan Teodor z cygarem zmuszony był siedzieć w oknie, słuchać, patrzeć i odpoczywać; pocieszał się tylko tem, że zdając interesa swe na siostrzeńca, postawi je wkrótce na najlepszej stopie.
Zabawa u państwa Zamorskich przedłużyła się dosyć długo i zakończyła tem, że Adryan od Lizy przeszedł do cichej i skromniejszej Misi, z którą zawiązał rozprawę jakąś i chodził z nią po pokoju. Liza uwolniona manewrowała tak, że się zbliżyła do dziedzińca, który cygaro odrzucił i ulegając jej urokowi, cały się oddał miłej pogadance, pół tęsknej, pół wesołej, a ta zaprowadziła go znowu niezmiernie daleko.
Liza powtórzyła mu przy nadarzonej zręczności to, o czem, już zawiadomił go wprzód ojciec, że ma skłonności arystokratyczne, że młodych ludzi nie lubi i że przekłada ludzi nieco ostygłych i poważnych. Uderzyło to wreszcie pana Teodora, ale na pochyłości już będąc ku czulszym wynurzeniom, w sam czas się powstrzymał.
Długie to posiedzenie z Lizą, nie uszło bacznego oka młodzieńca, i gdy nareszcie nakarmieni i napojeni wyszli, w przyzwoitem oddaleniu od folwarku, szepnął panu Męczyńskiemu:
— Widzę, że pan się bierzesz do starszej panny, albo raczej, że ona się ma do pana... to w oczy bije!
— Ale, na Boga! — przecząc gwałtownie rzekł Teodor — ani wiek, ani położenie moje w świecie nie dozwala mi nawet pomyśleć o niczem podobnem! Bawi mnie wesołe dziewczę, i na tem koniec. Zmiłuj się, nie wyobrażaj sobie, żebym... miał coś takiego w myśli.
— Najzupełniej temu wierzę, ale jeśli tak jest — dodał Adryan — to pozwól-że mi się pan przestrzedz, ażebyś pozorów unikał. Zdaleka patrząc strasznie się to wydaje podejrzanem. Prawdą a Bogiem — oni na pana polują.
Teodor się zamyślił.
— To prości bardzo ludzie i nie sądzę, żeby szli takiemi drogami do celu, zbyt są naiwni.
— Ale ba — przerwał Adryan — panny mają może pozór dziewczątek wiejskich, ale im z oczu okrutny spryt patrzy, bądź pan ostrożnym. Nie wszystko jest naiwnem, co się niem być zdaje.
Przez cały wieczór nieustawała żwawa rozmowa, którą Adryan sam prawie podtrzymywał, paląc cygaro po cygarze. Rozstali się po północy, a gospodarz winszował sobie nowej znajomości niewymownie. Nazajutrz raniuteńko wszystko było do polowania w gotowości. Los chciał, ażeby obrany na nie ostęp przytykał do puszczy pana Krzysztofa. Zmęczeni znaleźli się w blizkości chaty Wilczków, a że Teodor rad się był też dowiedzieć o Krzysztofie, a Adryan niezmiernie ciekawym był go zobaczyć, zawrócili pod pozorem spytania o zdrowie pustelnika.
— Ale jakże ja was potrafię wprowadzić — rzekł Męczyński — kiedy on z nikim obcym mówić nie chce i odprawia czasem nawet grubiańsko.
— To moja rzecz — odparł Adryan — pan mnie tylko weź z sobą... ja na resztę poradzę.
Trafiło się tak, że nietylko Krzysztof był jeszcze w chacie, ale od strony cienia siedział w chłodku na krześle, pilnowany zdala przez Dosię. Na widok nieznajomego młodzieńca, dziewczę zawstydziło się jakoś i schowało, został sam pan Krzysztof, który zdala zmierzył zdziwionem okiem Teodora i jego towarzysza, nie kryjąc się, jak przykre na nim czynił ten najazd wrażenie. Pan Teodor miał go już przedstawić, gdy Adryan wyrwał się naprzód.
— Pan dobrodziej mi przebaczysz — rzekł z ukłonem nizkim — iż mimo najusilniejszych próśb pana Teodora Męczyńskiego, który mnie tu dopuścić nie chciał, narzucam się mu gwałtem, natrętnie. Tyle o czcigodnym panu słyszałem, o jego życiu samotnem, o mocy ducha, tak mnie to poetycznością uderzyło, zachwyciło, iż nie mogłem się powstrzymać...
Krzysztof patrzał zdumiony.
— Jestem Adryan Brzoski, siostrzan pani Wandy, ona też mówiła mi o panu... przebaczysz pan śmiałość moją?
Stary na chwilę sumując zamilkł.
— Powinienbym, wedle obyczaju świata, być panu wdzięcznym — rzekł chmurno — ale ja jestem stary weredyk; nowe znajomości mi ciężą.
— Nie myślę też pana moją obarczać — dodał Adryan — chciałem tylko raz w życiu go widzieć i tem się poszczycić. To życie samotne z Bogiem i naturą! przejmuje mnie uwielbieniem...
Pobóg ramionami ruszył.
— Czy pan sobie żartujesz ze mnie? — zapytał.
— Najszczerszą mówię prawdę — począł gorąco Adryan. — Wiek nasz, niestety, jest wiekiem nie posągów ciosanych z marmuru, ale gipsowych odlewów w jednych formach. Wszyscyśmy kubek w kubek do siebie podobni i o nic się mocniej nie staramy nad to, by się nie wyróżniać od ludzi. Gdy się więc trafi wśród martwych gipsów marmurowa postać, jestem dla niej ze czcią.
— Tylko, że ja podobny chyba jestem do tych grobowych, którym rak, nóg i całych brył braknie — rzekł Krzysztof.
— Tors Herkulesa, jest zawsze arcydziełem — wtrącił Adryan.
Krzysztof uśmiechnął się mimowolnie i popatrzał na Adryana; poczciwa, wesoła twarz ujęła go, obejrzał się, aby mu podano krzesło.
— Na Boga, nie troszczcie się o mnie — krzyknął chłopiec i padł na zieloną murawę tak zręcznie przed Krzysztofem, tak się wygodnie umieścił, iż go tą żywością ujął znowu. Przypatrywał mu się niemal z zazdrością jakąś.
Z za węgła patrzała też na niego Dosia, bo po raz pierwszy w życiu, takiego Antynousa uśmiechniętego widziała. Teodor stał milczący.
— Wie pan, że jeśli się nie ożenię, jeśli w pojedynku nie polegnę, jeśli mnie kto na polowaniu nie postrzeli, i jeśli nie zmienię charakteru, pobujawszy nieco po świecie, gotowem się cofnąć na taki jakiś zamek stary jak pański, aby tak dumać o przeszłości, i na świat, który komposty i gnoje do ideału podnosi, nie patrzeć — odezwał się do pana Krzysztofa. — Zyskam na tem, że się w gnój sam nie obrócę i umrę człowiekiem.
Panu Krzysztofowi to wyznanie wiary dziwnem się wydało, ale chłopak zdawał się być szczerym.
— Jedno z dwojga: albo rycerzem być albo pustelnikiem, to rozumiem; do siania kartofli dosyć tych, co są sami do nich podobni.
— Zkądże pan z temi przekonaniami tu do nas przybywasz? — zapytał pustelnik — z księżyca?
— Nie, z uniwersytetu. Uczyć się trzeba, to każdemu potrzebne — rzekł Adryan. — Na wakacye szczególny skład okoliczności napędził mnie do Zamostowa, do cioci. Ale z cioci nie zupełnie jestem kontent; smutna jest, młoda a wyrzeka się świata. W panu uwielbiam ten heroizm, ale w niej go nie przyjmuję; kobiety nie mają prawa iść na pustynię, zwłaszcza tak miłe, dobre i ładne, jak ciocia.
— Wydaj ją pan za mąż! — dodał sucho Krzysztof — chociaż powiada, że swobodę ceni tak wysoko.
— Bylem znalazł stosowną parę dla ciotki, muszę ją wyswatać.
Krzysztof się rozśmiał smutnie i ironicznie, Teodor skromnie. Nagle młodzieniec zmieniwszy rozmowę, począł o polowaniu i lasach, Krzysztof mówił z nim chętnie i coraz poufalej. Wkrótce potem rozprawiali już o genealogiach polskich, pochodzeniu herbów i przydomkach, w czem Adryan okazał dosyć erudycyi, bo szczęściem świeżo jakoś grzebał się w Niesieckim, a pamięć miał doskonałą.
Z wielkiem podziwieniem Teodora, zdobywca serc, Brzoski, pozyskać sobie potrafił i szturmem wziął najtrudniejsze do pozyskania. Krzysztof był z nim już po godzinie, jak najlepiej. Co więcej, twarz mu się wyjaśniła, humor poprawił, dowcipował i otwarcie rozprawiał o swych przekonaniach, nie tając się z niemi przed obcym.
Adryan potakiwał, unosił się, niekiedy rzucał wątpliwość i wciągał przez nią w żywsze rozprawy. Pani Wilczkowa przyszła pytać, czy goście nie będą co jedli.
— Nie ma co pytać — zawołał Adryan — co na placu to nieprzyjaciel, bo jeść, mnie przynajmniej, chce się okrutnie.
Nie wstając z murawy, śmiejąc się, baraszkując, wprawiwszy wszystkich w wesołe usposobienie, Brzoski jak wszędzie tak i tu wniósł z sobą życie. Korciało go tylko snać, że Dosi, o której słyszał, nie mógł widzieć z bliska. Posłużyła mu do tego zapowiedź śniadania, przymówił się jako najmłodszy pomódz do podania i usługi. Nim kto miał czas zaprzeczyć, wstał i pobiegł do chaty. W progu jej stała Dosia, Adryan się skłonił grzecznie, jakby największej damie.
— Pani mi pozwól pomódz sobie do podania śniadania. Słuszna rzecz, abym jako młody, spełnił ten obowiązek. Szkoda pani rączek.
Dosia spojrzała nań śmiało, a potem na ręce, które naiwnie wyciągnęła do Adryana.
— Albo to rączki tak jak u wszystkich panienek? — zapytała pół gniewnie, pół żartobliwie.
Rączki były opalone, trochę podrapane od pracy, ale mimo to, wcale ładne.
— Wie panna Wilczkówna, że nie jedna panienka by jej ich pozazdrościła.
— Bałamut z pana! — rozśmiała się leśniczanka.
— Przekonasz się pani, gdy będę miał przyjemność lepiej się jej dać poznać, że jestem najrzetelniejszy z ludzi, ale — rzekł — nie ma czasu do sprzeczki jeść się chce, pokaż mi pani stół!
— Stół, a ot! — odezwała się otwierając drzwi, i wskazując stojący w pośrodku stolik niewielki.
Adryan spojrzał nań.
— We dwoje go łatwo wynieść — ozwała się Dosia już nieco przyswojona i ujęła z jednego końca.
— Chociażby mi było bardzo miło z panią go nieść, ale nie dopuszczę, ażebyś miała dźwigać. Niech pani odstąpi, ja go wezmę sam.
— Jakto sam?
Adryan, który miał siłę wyrobioną potężnie gimnastyką, schylił się, ujął stół jedną ręką za nogę, podniósł go do góry i nie mówiąc słowa, jak zabawkę utrzymując w powietrzu, wyszedł z nim na podwórze. Ten dowód zręczności wywołał naiwne zdziwienie i wesoły uśmiech Dosi.
Adryan już był ustawił stół przed panem Krzysztofem i powracał po resztę. Wpadł naprzeciwko zaprezentować się pani Wilczkowej, matce; pomówił z nią kilka minut, zabrał co było potrzeba do śniadania i łupami obciążony, wrócił do Krzysztofa i Teodora. Dosia nie mogła się wstrzymać, by za nim nie iść oczyma i nie postąpić kilka kroków. Zdziwił ją ten śmiały, wesoły, napozór paniczowaty, a w istocie tak usłużny i skromny chłopiec, który w dodatku, był, jak się dowiedziała podsłuchując, siostrzeńcem hrabiny.
Przy stole Adryan tak dobrze jadł, jak wprzódy ochoczo służył. Krzysztofowi i to się podobało, bo on także wolał sam wszystko, co mógł robić, niż ludzkiej wyciągać pomocy.
— Co to może krew — rzekł w końcu Adryan — pannę Wilczkównę tylko ubrać w jedwabie, a do karety posadzić, mogłaby z niej być wielka pani.
— Jużciż to prawda — potwierdził Krzysztof — i powiem panu rzecz szczególną. Czem się to dzieje, że tę krew znajdziesz pan w szlachcie i — w chłopach: ale wie pan, to plemię, co skulone dwieście lat siedziało za warsztatem, co szyło buty i majstrowało: praca ta, choćby nawet mierzenie łokciem, zwichnęła im kłęby, pokoszlawiła nogi, porobiła z nich kaleków.
— Smutna to rzecz, choć prawdziwa — wrzucił Adryan — boć przemysł jest i będzie dźwignią wielkiej cywilizacyi.
— Pewnie — odparł, swojej teoryi oburącz się trzymając, pan Krzysztof — ale nie darmo dzielimy się na narody, a narody posłannictwa mają. Niemcy powinni szyć buty dla całego świata i robić pończochy, my za cały świat wojować i żyto siać, a Anglicy sprzedawać nasze zboże i niemieckie trzewiki.
Od dawna pana Krzysztofa nikt w takim nie widział humorze.
— Wydała się panu Wilczkówna szlachcianką z powierzchności — dodał — to nic, ale dusza w niej szlachecka i szlachetna, ale rozum w niej, który z czego wyrósł, to już nie wiem; bo szlachta z rozumu tak dalece nigdy nie słynęła. Myślę, że ojciec, który ją ma jednę i bardzo kocha, a jest rodzajem filozofa czytającego chętnie i myślącego wiele pocichu, rozwinął ten umysł tak szczęśliwie. Będąc tu chorym długo — mówił pustelnik — miałem zręczność poznać bliżej to dziewczę i zdumiewałem się codzień jej prostocie zarazem i dowcipowi. Ale dowcip biorę w znaczeniu, w jakiem go brał Kochanowski.
— Z oczów jej ten rozum patrzy — odezwał się pan Adryan — chociaż kobiece oczy okrutnie zwodzą. Jestem przekonany, że one często same nie wiedzą co mówią, bo przez nie odzywa się coś więcej, niż jedna dusza niewieścia, może cały duch niewieści.
Teodor był milczący dnia tego, rozmowę utrzymywali Krzysztof z młodym znajomym. Po śniadaniu Adryan wstał zebrawszy sprzęt, który pochwyciła zaraz nadbiegająca Dosia. Stół tym samym sposobem odniósł na miejsce. Prawda, że mu nieco żyły na czoło wystąpiły, ale za to miał zręczność zbliżyć się do owej pięknej Dosi, która mu się więcej podobała od wyfiokowanych panien Zamorskich.
— Już się nie dziwuję — rzekła do niego, gdy na miejscu stół ustawiał — że pan takich sztuk dokazujesz, kiedyś największą nam pokazał, w dobry humor wprawiając naszego kochanego pana. Nikt wam za to nademnie nie może być wdzięczniejszym, bo go kocham bardzo.
Spuściła oczy.
— Za to, jeśli zabłądzę na polowaniu i zajdę kiedy do państwa — rzekł Adryan kłaniając się grzecznie — niech mnie pani nie wypędza i przyjmie dobrem sercem.
— A czemuż-by nie? — odparła Dosia — wszak my każdego, kogo Bóg da, gotowiśmy przyjąć gościnnie.
Spojrzeli sobie w oczy, a obojgu się oczy śmiały.
— Więc do zobaczenia! — powtórzył Adryan.
Dosia tylko główką mu się skłoniła, ale wejrzenie było wymowne i serdeczne. Nigdy się nie spodziewała, aby jej kto na świecie tak się mógł podobać, zdziwiła się sama sobie, wiodąc za nim oczyma długo.
Pożegnawszy gospodarza, obaj goście siedli do bryczki, która ich tu przywiozła i ruszyli nazad do Zieleniewszczyzny. Tu na nich z obiadem czekano, tak wykwintnym, że pomimo największego starania pani Zamorskiej, był szkaradny. Proste potrawy daleko się jej lepiej udawały, ale Liza układała program i uczyniła go niewykonalnym.
Drugiego dnia dzierżawca obiecywał łowy daleko wspanialsze, miał się czas do nich przygotować. Szczęście dziwne sprzyjało młodemu paniczowi, wszystko mu się wiodło po myśli. Życzy sobie poznać sąsiedztwo, a właśnie tego dnia nad drogą stojąc na przesmyku z Teodorem, spotkał się z nieznanym sobie panem Pawłem.
Pawłowi, w którego domu mało kto jeszcze bywał, szło nieco o pozawiązywanie stosunków, żona mu się nudziła, dom stał pustkami, rad był ludzi przyciągnąć. Pół mili dzieliło myśliwych od Pobogowszczyzny.
— Jeżeli polowanie skończone — zawołał Paweł — zajedźcie do mnie na obiad.
— Nie jesteśmy ubrani na pierwsze odwiedziny — rzekł Adryan.
— A! dajcież temu pokój! — przerwał Paweł — na wsi jesteśmy, ja panów biorę gwałtem i przed moją żoną wytłómaczę, myśmy do zbytnich ceremonij nie nawykli. Teodor powinien był panu powiedzieć, że ja się z niczego dorabiałem majątku, byłem więc na wozie i pod wozem, żona moja kobieta prosta, nie nawykliśmy do białych rękawiczek.
Adryan się skłonił, Teodor przystał chętnie. Zamorski, który im towarzyszył, chciał się wymówić, ale go gwałtem pociągnięto. W ten sposób z południa dostali się do starego dworu w Pobogowszczyznie.
— Obiad będzie improwizowany — dodał Paweł — ale żona moja jest ostrożna, mamy zawsze od przypadku coś tak zachowanego, aby podróżnego nakarmić, bo na wsi o każdej dnia godzinie spodziewać się go można. Zaręczam za to, że nie będziecie głodni.
Paweł wziąwszy na swą bryczkę Zamorskiego, pośpieszył nieco przodem, Teodor z Adryanem jechali za niemi. W ganku czekała męża pani Pawłowa z córką i synem.
— Jejmość — zawołał z bryczki gospodarz — wiozę gości, jedzie pan Teodor, pan Brzoski i pan Zamorski, po polowaniu głodni, trzeba się popisać i nie dać im czekać długo.
Jejmość nie pokazując się znikła, została tylko zastępująca gospodynię dziewczynka i chłopiec, który miał wielką ochotę bryczce ojcowskiej furmanić, choćby tylko do stajni i popisać się paląc z bata. Pozwolono mu tej uciechy.
Weszli do dworu. Był on przez ostatniego dziedzica nieszczęśliwie odświeżony, a nowi posiadacze niemieli ani czasu, ani ochoty, wrócić mu wdzięk stracony. Było tu więc bardzo wygodnie, ale wcale nie pięknie. Meble ni stare, ni nowe. Sprzęt prosty, ozdób prawie żadnych, czysta proza życia, które się niedawno dorobiło gniazda, jeszcze w nim puchu zasłać nie mając czasu. Nie zbywało na niczem, ale nic nie było dla oczów. Nawet folwark państwa Zamorskich przyozdobiony przez panny, daleko wyglądał zalotniej. Znać było, że w gospodarzu i jego pani zmysł piękna wcale wyrobionym nie był.
Po upływie dobrej pół godziny pokazała się dopiero gospodyni, w bardzo skromnym stroju, z twarzą swobodną i uprzejmą, ze spokojem ducha, który dał panu Teodorowi otuchę, że obiad będzie dobry. Z której-że twarzy gospodyni nie można poznać frasunku, gdy przyjęcie jest skompromitowanem?
— Wczoraj jedliśmy śniadanie u pana Krzysztofa — rzekł Teodor — a dziś nas losy do państwa przyniosły?
— No, a cóż się ze starym dziwakiem dzieje? — zapytał Paweł.
— Zdrowszy jest.
— Powiadasz, żeście panowie byli obaj u niego, ale jakże nieznajomego przyjąć raczył pana Brzoskiego?
— Nie mogę się skarżyć — zawołał Adryan — jak najlepiej, gdybym niewiedział, że ma trochę dzikości, posądziłbym go o nią.
— To prawdziwy cud! — rzekł wzdychając Paweł.
— A cudu dokazał nie kto inny tylko pan Adryan — dołożył Teodor wskazując na młodzieńca, który się skłonił skromnie.
Córka pani domu zajęta była układaniem łamigłówki na stole, Adryan nie mając zajęcia zbliżył się do niej, i ofiarował jej pomagać. Ta grzeczność dla dziecka ujęła matkę, a młody chłopak bawił się jakby sam jeszcze z wieku łamigłówek nie wyszedł. — Wkrótce też widząc go tak powolnym, chłopak, który ze stajni powrócił, wziął go w kontrybucyę, aby mu różne swoje bicze, buty i przybory sportsmanowskie pokazać. Adryan poszedł z nim do drugiego pokoju.
— Nie nudźcież pana! — zawołała matka.
— Ale ja się jak najdoskonalej bawię! — zawołał śmiejąc się Adryan — przypominam sobie z rozkoszą niedawno upłynione lata młode.
Szczęściem podanie obiadu ocaliło pana Adryana z rąk młodzieży, która go opanowała. Obiad wykwintnym nie był, ale doskonałym, sam pan Teodor oddał mu tę sprawiedliwość, win nie podano wiele, ale te, któremi częstowano, okazały się wybornemi.
— Starej piwnicy nie mam — odezwał się Paweł, bo ja sam człowiek nowy. Nie miałem długo nic, oprócz dzierżawy i handlu, dopókim się powoli nie dorobił znowu do ojcowizny. Sprzyjał mi los, żem ją na nowo mógł odkupić i wyrwać z rąk obcych. Wprawdzie mam jeszcze długi, ale z tych wyjdę. Nie mogęż się tem pochlubić, przynajmniej tak jak Krzysztof chlubi się nieskażonem niczem szlachectwem swojem, które w pudełku trzymał zamknięte.
— Mnie się zdaje — wtrącił Adryan — że ani jemu nie można mieć za złe, iż się zakopał w lesie, ani panu, żeś pracował i walczył. Każdy z panów szedł za swem powołaniem, a ludzie są stworzeni różnie.
— Masz pan zupełną słuszność — rzekł Teodor — a wino pana Pawła doskonałe i nie mówmy już o tem. Gdybyśmy jeszcze kiedy dwóch braci do siebie zbliżyć i pojednać mogli — dodał — wszystkie moje życzenia byłyby spełnione.
— Mnie się zdaje — cicho odezwał się Adryan — że do tego przyjść musi.
— Ale ba! — rzekł Paweł — ja się już przestałem spodziewać, choć ja i żona niczego w życiu nie pragniemy więcej.
Gość się obejrzał.
— Mam pozwolenie odwiedzenia pana Krzysztofa — rzekł nagle — przyszłym razem gdy tam jechać będę, niech państwo dadzą mi za towarzysza swojego syna.
Pani Pawłowa zarumieniła się.
— Ja z panem chętnie pojadę — zawołał chłopiec.
— Może się to na co przyda — dokończył Adryan.
Tą myślą, która zdawała się szczęśliwą, pozyskał sobie gość serca państwa Pawłowstwa. Teodor nie mógł sobie darować, że jemu to wprzódy do głowy nie przyszło.
Do wieczora zszedł czas bardzo przyjemnie, Paweł wprawdzie za wiele może mówił o swoim dorobku, który był celem jego życia, nadto się może chwalił zwycięztwem, lecz historya to była u nas rzadka i dla słuchaczów nowa, bo na dziesięciu, którzy tracą, nie wiem, czy jeden jest, coby się szczęśliwie czegoś dobił, nie straciwszy głowy, gdy mu się powiedzie. I on i żona, nieprzebrani byli w tych powieściach o przebytych biedach i szczęśliwych spekulacyach, o trudzie, jaki ich kosztowało zbogacenie. Adryan umiał słuchać, czyniąc uwagę, że się ze wszystkiego czegoś zawsze nauczyć można.
Wieczorem wrócono na wieczerzę do Zamorskich, a na następny dzień zapowiedział powrót swój do Zamostowa pan Adryan. Zdawało mu się, że choć zameldować się był powinien ciotce, nim dalsze polowanie na zwierza i ludzi przedsięweźmie. Paweł dał mu upoważnienie do plądrowania po wszystkich błotach i lasach obszernych dóbr swoich. Teodor, którego niepokoiło ciągłe wspominanie Zamorskiego, o Maciorkiewiczu i potrzebie uregulowania rachunków, pozostał w domu. Naprzeciwko powracającego pana Adryana wybiegła panna Kornelia.
— Przyjechałeś pan na wakacye do ciotki, spodziewam się dlatego, żebyś ją nie siebie bawił, a latasz niewiem gdzie? pięknie to?
— Zbierałem właśnie materyał dla bawienia cioci i pani — śmiejąc się rzekł Adryan — polowałem nie tylko na zwierzynę, ale i na plotki. Com widział! gdziem bywał, o pani!
— Mów.
— Powoli, chodźmy do cioci.
Ciotka przyjęła siostrzeńca bardzo serdecznie, ale ze swą nieporuszoną powagą i spokojem.
— Jakże ci się udało polowanie? — spytała.
— Doskonale.
— A panny się podobały?
— Wie ciocia która? proszę zgadnąć.
— Starsza — zawołała Kornelia — bo taki trzpiot, jak pan.
— Otóż nie.
— Więc młodsza?
— I to nie. Trzecia mi się podobała najlepiej — rzekł Adryan.
— Jaka? która?
— Panna Wilczkówna, Dosia, polny kwiatek cudowny.
— A! a! — zawołała hrabina rumieniąc się.
— A panny Zamorskie?
— Ekstra miłe, alem się rozmyślił, młodsza wychodzi za pana Maciorkiewicza, a starsza zastawia sidła na pana Teodora, niechcę nikomu przeszkadzać.
— Tegom się domyślała — rzekła panna Kornelia — dziewczyna filut wielki!
— I poszedłbym o zakład, że pan Teodor w końcu z nią się ożeni.
Hrabina uśmiechnęła się smutnie.
— Prawdziwiebym rada była — rzekła — żeby to przyszło do skutku, pannie byłoby z tem bardzo dobrze, jemu także.
— A hrabina byłaby wolną od nieznośnych starań pana Teodora, który odprawiany powraca uparcie, wzdycha, patrzy i po każdym obiedzie ośmiela się do pół oświadczenia — mówiła szydersko panna Kornelia.
Hrabina pogroziła jej na nosie, Adryan się rozśmiał.
— Jeżeli to koniecznie dla spokoju cioci potrzebne, ożeniemy pana Teodora.
— Któż? pan? — śmiejąc się poczęła kuzynka — o! doskonały swat!
— Przekonasz się pani, że lepszego nie ma nademnie — wesoło mówił Adryan.
— Więc i mnie pan wreszcie kogo wyswataj — dodała dygając panna Kornelia.
— Dajcie mi się państwo rozpatrzeć tylko, a wszystkich pożenię — zakończył Adryan. Obrócono to w śmiech.
Nigdy przybycie tak na pozór maleńkiej i nieznaczącej figurki, jaką był pan Adryan Brzoski, nie wywołało na większej przestrzeni sąsiedztwa, silniejszego wrażenia. Mówiono o nim u państwa Pawłowstwa, w dworku Wilczków, w Zieleniewszczyznie, a z tych ognisk sława jego rozchodziła się i promieniała po wszystkich dworach i dworkach.
Przez kilka dni jednak odpoczywał w Zamostowie i nie pokazywał się nigdzie, chociaż pan Teodor listami go wzywał ciągle. Naostatek Teodor zniecierpliwiony przyjechał sam jednego dnia wieczorem.
— Przybywam — rzekł — z ważną nowiną, której hrabina sobie życzyła; Krzysztof przeniósł się już na zamczysko, jeśli więc pani trwa w myśli odwiedzenia go, będę miał przyjemność służyć jej za przewodnika.
— A ja się zamawiam za pazia — wtrącił szybko Adryan. — Bezemnie byście sobie państwo rady nie dali.
Hrabina trochę była zakłopotaną, zdawała się wahać.
— Ciociu dobrodziejko — rzekł Adryan — jest-to tak piękny projekt, że nie godzi się mu dać upaść. Ciocia i ja musimy uratować od zguby człowieka, możemy go wyciągnąć na świat i uczynić miłym, a pożytecznym.
— Ale jak nas przyjmie!
— Doskonale! — zawołał Adryan. — Najprzód, kobiety źle przyjąć nie może, jest nadto mocny szlachcic i rycerz, ażeby chybił płci pięknej. Powtóre, od czegóż ja i łaska jaką potrafiłem zyskać u niego, świadkiem pan Teodor. Ja pojadę przodem i biorę na siebie, że przyjęcie będzie świetne!
— Świetne — przerwał Teodor — to wątpię, oprócz chleba razowego, jaj i masła, na zamku nie ma nic. Kawy tam nawet nie znają, Krzysztof żył z zasady, jak anachoreta, gardząc zbytkiem, który człowieka rozmiękcza i psuje.
— Byle nam wody dano, jeśli będzie gorąco — rzekła hrabina.
— Jabym zawiózł wszystko, co potrzeba i byłbym bardzo szczęśliwy, żeby mi się udało go z kłopotu wybawić, ale się obrazi, mnie wyłaje... i...
— I wszystko się popsuje! — zawołał Adryan. — Pojedziemy na chwilę, napawać się wonią lasów, nasycać powietrzem, wrócimy z lepszym apetytem do panny Kornelii.
— Mnie zostawicie państwo na gospodarstwie, uznając niegodną towarzyszenia im?
— W istocie, im mniej nas będzie, tem lepiej — dodał Teodor.
Tak tedy owa wyprawa, w którą pan Teodor nie bardzo wierzyć się zdawał, osnutą została. Dziwiło go nieco, że hrabina podjąć ją chciała i z tem się przed nią nie taił.
— Mam na sumieniu, żem go niedosyć uprzejmie przyjęła — na stronie poczęła się tłumaczyć spytana hrabina Wanda. — Wyobraziłam sobie fałszywie, że mieć może jakieś myśli... nadzieje, które od razu chciałam rozproszyć. Byłam za surową, chcę to naprawić.
Teodor, który zawsze łudził się tem, iż piękną wdowę powoli sobie zjednać potrafi, nie znalazł w tem postępowaniu nic dla siebie zagrażającego, skłonił się i zamilkł.
Rejent zapewniał, że barometr stał nieporuszony na pogodzie, wycieczka więc na dzień następny umówioną została. Adryan miał jechać pół godziną wprzód konno i oznajmić gości. Hrabina niechcąc pozostać sama z panem Teodorem w ciągu podróży, boby ją był czułościami swemi nudził zbyt długo, namówiła go, ażeby jechał z Adryanem, któremu nie wypadało stawić się samemu. Ludzie znali drogę do zamku i właściwie przewodnika niepotrzebowała. Po rannym obiedzie w Zamostowie, wyruszyć miano.
Program został spełniony jak najściślej. Piękna droga wiodła do lasów piękniejszych jeszcze. Pan Teodor, który niegdyś był bardzo dobrym jeźdźcem, chociaż teraz znajdował, że już koni takich, jak dawniej na świecie nie było, bo go jazda dziwnie męczyła, dobrał sobie jednak wierzchowca, za którego przyzwoite znajdowanie się ręczył Zamorski i wyruszył po kawalersku z Adryanem. Nie obrachował się tylko z fantazyami młodzieńczemi, i pierwszą część drogi namęczył się okrutnie. Adryan z koniem swoim był w ciągłem nieporozumieniu, jakkolwiek spokojny wierzchowiec starego kawalera zapatrywał się na towarzysza i próbował też trochę się dąsać, pan Teodor wcale sobie zlecieć nie życzył, szczególniej dla reputacyi: musiał więc w końcu prosić Adryana, ażeby uśmierzał swe zapędy, i złego przykładu nie dawał. Puścili się tęgim kłusem, bo trzeba było hrabinę wyprzedzić. Siodło było twarde, a koń miał nogi doskonałe i trząsł też przedziwnie. — W ostatku ukazał się las, droga niedobra niedozwalała dokazywać, pojechali wolniej i po pewnym przeciągu czasu, wśród wzgórzów ukazała się ruina, a u podnóża jej stojący krzyż, gdzie wierzchowce z masztalerzem zostały. Poszli pieszo. Cisza głucha panowała do koła. Na odgłos ich kroków stary Hermes parę razy szczeknął obudzając czujność stróżów.
Weszli w starą bramę, w dziedzińcu nie było żywego ducha, oprócz Hermesa, który szczekał nie trudząc się zbytnio i z wygodnego miejsca się nie podnosząc. Ukazanie się ich w dziedzińcu nie wywołało, jak zwykłe, starego sługi, dopiero gdy się zbliżyli do ganku, rozespany bez surduta ukazał się gładząc po łysinie.
— Jak się masz? — zawołał Teodor — a pan?
Stary ręką w powietrzu zakręcił.
— Gdzie pan?
— Jakto, gdzie! juściż w domu?
— Ani śladu.
— Ale nie był jeszcze całkiem zdrów?
Stary ramionami ruszył.
— Poszedł w las — rzekł sucho.
Przybyli spojrzeli po sobie, wyglądało to na kłamstwo. Adryan był trochę zafrasowany.
— Ale bądź co bądź, czy pan jest, czy nie ma, my spocząć nieco musiemy.
Sługa wskazał drzwi z ukłonem.
— Nie wiem tylko czembym panom mógł służyć, oprócz bardzo dobrej wody, bo źródło mamy doskonałe, ale zresztą...
Uśmiechnął się.
— Lecz czyż może być, aby Krzyś wyszedł z raną ledwie dogojoną.
— Ha! z panem moim, to pan wie, żartu nie ma, jak sobie powie... idzie... to choć na skręcenie karku.
— Co tu robić? — szepnął Teodor.
— Jedźmy po ciocię — odparł Adryau — to jest ja pójdę, a pan zostań tu, aby szanownego Cerbera do wprowadzenia nas na zamek przygotował.
To mówiąc, gdy w dali dał się słyszeć turkot powozu, Adryan w skok ruszył nazad ku krzyżowi.
W istocie, hrabina wysiadła przy nim, i rozglądała się po pustyni. Spokój jaki tu panował, żywa zieloność otaczających lasów i wzgórza, powietrze przejęte wonią drzew, wreszcie widok ławki u krzyża może myśl o przetęsknionych tu latach tego, którego kochała niegdyś, powlokły smutkiem jej czoło. Powoli bardzo zabierała się iść ścieżką ku górze i wahała widocznie. Krok, który czyniła, zdawał się jej teraz co najmniej niepotrzebnym, rada się była zawrócić. Wtem Adryan rozpędzony nadbiegł.
— Nie mamy szczęścia — zawołał — któżby się tego mógł spodziewać! Gospodarza nie zastaliśmy, powlókł się już do lasów.
Wanda odetchnęła, i rozjaśniło się jej lice.
— A! tem lepiej — rzekła — zostawiemy mu nasze karty wizytowe.
— Ale zamek przynajmniej zobaczyć potrzeba — dał rękę podając Adryan — to ciekawe.
Jeszcze się trochę wahając, piękna pani poczęła iść ku górze. Stanęli najprzód przypatrzeć się bramie i murom z polnych kamieni.
— Jakże to smutne! jakie to biedne. Stare, zrujnowane! Jak ten człowiek mógł tu wyżyć lat tyle — odezwała się po cichu.
W bramie obwiał ich chłód i otoczyły mroki. Hrabina zamilkła, na dziedzińcu zatrzymali się chwilę, bliżej przypatrując rozwalonym w części murom. Teodor czekał ze sługą już w kapotę ubranym w ganku. Rozglądając się wszędzie ciekawie, hrabina dała się prowadzić na górę, do wielkiej izby sklepionej, gdzie miała odpocząć chwilę. Wszędzie uderzało ją to ubóstwo dobrowolne, świadczące o życiu surowem. U wnijścia ze wschodów po ścianach poczepiane były okruchy i resztki zardzewiałych zbroi, które czerwonawy kolor poprzybierały. Nic tu nie było całego, nic kształtnego, zbrojownia jakby zgrobu i ziemi dobyta, podziurawiona przez wieki co ją jadły, ścieniała, pogięta, zniszczona. W wielkiej izbie sprzęt połamany, choć stary, a nie piękny, połatany od siekiery okazywał zaniedbanie zupełne i wyrzeczenie się wygody równie, jak powierzchowności. Na jednej ze ścian stare drzewo genealogiczne wisiało, a pod niem ręką Krzysztofa stał w chwili pognębienia rzucony napis:

Fuimus!

Na stoliku rozłożony był Niesiecki i Biblia. Na drugim leżała kronika Bielskiego.
Hrabina siadła przypatrując się ciekawie; zdawało się jej, że człowiek, co tu żył, musiał zbutwieć, jak to, co go otaczało. Serce ściskało się coraz mocniej, i gdyby się nie wstrzymywała, możeby z pod powiek łza się jaka dobyła.
Teodor i Adryan stali widząc ją wzruszoną, ale młody chłopak nie mógł długo wytrzymać w takim grobowym nastroju ducha.
— Powietrze tu — rzekł — przesiąkło smutkiem; jak ten człowiek mógł tu tak długo wytrzymać i dlaczego się skazał na tę pokutę?
Hrabina nie odpowiedziała nic, oglądając się, przypatrując szczegółom, z którychby mogła życie tu spędzone odgadnąć. Rozumiała, jak ono musiało zwolna kołysać do snu mogiły, usypiać, ostudzać, odrętwiać i kamienieć człowieka. Był to klasztor, ale bez towarzyszów, chóru, bez śpiewu i bez wspólnej modlitwy. Dreszcz ją przechodził, myśląc o długich wieczorach zimowych i tem milczeniu pustyni, co grozić się zdaje lada chwila piorunem i gromem. Chwilę tu posiedziawszy, wstała Wanda i podeszła ku stolikowi, na którym czegoś się zdawała szukać oczyma. Kawałek szarego papieru leżał pod książkami, lecz nie do pisania, Adryan domyśliwszy się czego potrzebowano podał ołówek, i hrabina na świstku napisała po krótkim namyśle:

„Dawna znajoma pustelnika, która przybyła go odwiedzić pamięci się jego przypomina“.W.

Adryan nie śmiejąc nic dodać na tym samym papierze, wydarł kartkę z pugilaresu i zapisał imię swoje, a pod niem:

Beata solitudo — sola beati tudo.

Pan Teodor z kolei wziął ołówek i dodał:

„Krzysiu, płacz, miałeś takich gości, jakich zamek twój nigdy nie widział.

Teodor“...

Wszystkie złożono na otwartym Niesieckim, trzeba było wychodzić; oglądając się hrabina pierwsza opuściła smutne to więzienie. Było li to zapomnieniem umyślnem, czy mimowolnem? obok Niesieckiego zostawiła maleńką rękawiczkę. Adryan z pewnością to dostrzegł, ale nie powiedział nic i zakrył ją sobą od Teodora, który byłby się nieochybnie przysłużył zwróceniem jej właścicielce. Równie powoli jak weszli, schodzić zaczęli ze wschodów, w zamku nie było nic więcej do widzenia. Teodor poprowadził tylko jeszcze między baszt zwaliska, zkąd widok się rozciągał nieco szerzej na wzgórza lasami okryte, ale wszystko to było tak smutne, tak smutne! Hrabina kilka razy powtórzyła ten wyraz, który się jej wyrwał mimowoli. Widok zamczyska pustego podziałał na nią może więcej, niż gdyby w niem właściciela znalazła. Adryanowi nawet nic nie przychodziło na myśl, czemby ją mógł rozerwać i rozweselić.
Teodor trochę się próbował wyśmiać z brata, ale mu nikt nie odpowiadał i nie wtórował.
— Wnosząc z kary, jaką sobie ten człowiek za grzechy żywota naznaczył — rzekł Adryan — możnaby sądzić, że grzeszył wiele. Mnie go szczerze żal, czuję sympatyą dla niego i gdyby było w mojej mocy, choć ostatki życia starałbym się mu uprzyjemnić. Ten człowiek wycierpiał wiele.
Hrabina ze spuszczoną stała głową nie odpowiadając nic.
— Dziwak! — rzekł Teodor — hypokondryk, któż mu winien?
Postawszy nieco między kupami kamieni, które chmiele oplatały, poszli nazad ku bramie ciemnej. Hermes podniósł głowę, aby się odchodzącym przypatrzeć i spać się położył znowu. Za bramą było weselej i odetchnęli swobodniej, nie cisnęły już ich te szare mury, które zdawały się co chwila obalić się na głowę.
I krzyż z cierniową koroną u dołu coś mówił. Przy nim ławka stała, posadzone kwitły róże, czepiały się dzikie powoje. Niepodobna było nie pomyśleć ile tu chwil przedumał ten, co to godło cierpienia wystawił. Hrabina ciągle milcząca siadła do powozu, a panowie znaleźli tuż konie, na których jej z powrotem towarzyszyć mieli. Dla Adryana niczem to było. Teodor radby się był od kalwakaty uwolnił, bo kłusowanie przy powozie niezbyt było wygodnem, ale wstydził się biedny, wesołością nadrobił i wdrapał się na siodło. Od pierwszej przejażdżki czuł się, odwykłszy od konia, złamanym, cóż to dopiero miało być wieczorem? Trzeba się było wszakże młodszym pokazać, niż stary kawaler był w istocie, kłusował.
Na pół drogi dopiero, gdzie mógł zawrócić od Zieleniewszczyzny, pożegnał hrabinę i zwolniwszy koniowi biegu, stępo, noga za nogą ruszył w kwaśnym humorze do domu. Adryan też namyślił się, oddał wierzchowca wkrótce, a że wieczór był piękny namówił ciotkę; żeby resztę drogi zrobić pieszo.
Gdyby się godziło posądzać tak młodego chłopaka, mógłby kto pomyśleć, że umyślnie sam na sam wybrał się z ciotką, aby rozpocząć rozmowę, której w Zamostowie, gdzie czujnego ucha panny Kornelii nigdy pewnym być nie mógł, trudno mu było zagaić.
— Widzę — rzekł — że i na cioci smutne wywarł wrażenie ten biedny pogruchotany zamek pana Krzysztofa. Ja, który jestem aż do zbytku wesół wywiozłem z niego nieopisaną tęsknicę. Żal mi człowieka, który przyznać muszę, najsympatyczniejszym jest dla mnie.
Ciotka spojrzała żywo i odwróciła wzrok jeszcze prędzej.
— Tyle siły i energii zmarnowanej i takie życie zwichnięte złamane — dodał Adryan.
— Któż mu winien — szepnęła hrabina.
— Zapewne, zawsze wyrzeczenie się czynnego życia jest grzechem, winą, uznaniem swej niezdatności do niego, ale gdyby ludzie trochę mu gwałt zadali, gdyby się oni troszczyli, gdyby mu rękę wyciągnęli, podźwignąćby go było można i mnie się zdaje, że dziś jeszcze...
Hrabina milczała ciągle, Adryan się rozgorączkowywał.
— Myślę — rzekł — pogodzić go z bratem, to będzie pierwszym krokiem do przejednania go ze światem.
— A! ty mój drogi zarozumiały młodziku! — przerwała hrabina — jakże ty śmiesz się porywać na to, czego nikt nie mógł dokazać?
— To właśnie młodzików zadanie — rzekł Adryan — jesteśmy trochę ślepi, niewidzimy niebezpieczeństwa i często go przez to samo unikamy. Dlaczegożbym nie miał spróbować? Plan już osnuty: biorę z sobą synka pana Pawła, który goreje do konia. Chłopiec zrobi pod mojem okiem przejażdżkę małą, a stryj musi go dobrze przyjąć i pokochać. Dziecko będzie najlepszym pośrednikiem do rodziców.
— Myśl wcale oryginalna — zawołała hrabina — ale, ale, ale...
— Spróbuję — rzekł Adryan — powtarzam cioci, szkoda człowieka, przyznaję się, że gdybym mógł pomyśleć, że choć w najmniejszej części przyczyniłem się do złamania mu życia, chwili bym nie miał spokojnej.
Ostatnie słowa wymówione niby nieumyślnie, aż drganie nerwowe wywołały w hrabinie, która się wstrzymała trochę, jakby chciała coś powiedzieć, i szła dalej z głową spuszczoną. Adryan zwykle wesoły, powracał z zamku jakby podraźniony. Schylał się po trawy stojące nad drogą, rwał je, plótł w rękach, rzucał, zaczepiał gałęzie wierzb zwieszone nad głowami, potykał się na kamieniach, Wanda widocznie chciała odwrócić rozmowę od przedmiotu niemiłego i zagadnęła coś o Teodorze.
— Z tym toście się po przyjaźnili — rzekła — i tak to jakoś łatwo wam przyszło, musicie mieć charaktery zgodne.
Adryan podskoczył dla urwania kilku liści, które zgniótł w dłoni i rozśmiał się.
— O ciociu nielitościwa! — zawołał — pan Teodor jest najlepszym z ludzi, ale jakże źle życzysz siostrzeńcowi, jeśli w nim widzisz do niego podobieństwo. Jest-to człowiek złamany, ale poklejony, biedny nad wyraz, na wylot przezroczysty, jak zegarek ze szklanną kopertą, i do tego chodzący nieregularnie, jeśli go już mam porównywać do chronometru. Ale, ale, ciocia się nie obrazi? mnie się zdaje, że on nie darmo bywa w Zamostowie.
— A mnie się zdaje, że darmo — odpowiedziała hrabina rozweselając się nieco. — Ale kto ci dał prawo, siostrzeńcze niedyskretny, tak się mięszać do wszystkiego?.
— Z wielkiej miłości mojej dla cioci, zdaję się mieć prawo nieograniczone, nawet być niedyskretnym! Więc pociesza mnie ciocia, że w osobie pana Teodora wujaszka mieć nie będę?
Hrabina krzyknęła aż...
— Mój Adryanie, czy się co takiego pleść godzi?
— Proszę łajać! proszę, bylebym był spokojnym. Pana Teodora szanuję, miłuję, kocham, ale bałbym się go mocno!
— Dlaczego?
— Dlatego, że on cioci nie wart, chociaż zresztą jest-to zacny człowiek, ale tak zwichnięty i stokroć niepowrotniej od pana Krzysztofa.
Wspomnienie tego imienia znowu chłodem obwiało hrabinę, która dała poznać seryo, iż nie rada była, aby Adryan mówił o nim. Chłopak z niezmiernym taktem zamilkł zaraz. Zbliżali się też ku pałacowi a w dziedzińcu chodziła wśród kwiatów, do których wcale nie była już podobną, panna Kornelia. Ciekawość wiodła ją na powitanie, patrzała w oczy usiłując odgadnąć wrażenia.
— A! zmiłujcież się państwo, cóż się stało? jak tam było? mówcie, goreję ciekawością.
— Niech pani zgadnie — rzekł Adryan.
— Nieprzyjął.
Milczenie... — Nie! a więc, a ja nie umiem rozwiązywać zagadek — poczęła coraz żywiej stara panna — zlitujcież się nademną.
— Nie było go w domu.
— I pani nie widziała nic?
— Owszem, byliśmy na zamku, który się wali, odpoczywaliśmy w lesie, który go otacza i powracamy, pana Teodora zgubiliśmy po drodze.
— Ta zguba to się prędko znajdzie — złośliwie szepnęła panna Kornelia.
Hrabina nie miała ochoty do rozmowy i dała to poznać, poszli więc wszyscy do pałacu. Adryan zaś ulitowawszy się nad starą panną, rozpoczął drobnostkowy, humorystyczny opis podróży, przygody wierzchowych koni i jeźdźców, topografię miejsc, wizerunki osób... przeplatając je filozoficznemi uwagami, i tak przywrócił towarzystwu postradaną wesołość.
W parę dni potem, chociaż dzień był gorący i na burzę się zbierało, Adryan na konia wsadziwszy Wacka, jechał z nim na niedaleki od Pobogowszczyzny zamek. Chłopcu ojciec i matka dawali przestrogi po cichu, jak się miał znajdować, lecz w tej chwili podobno więcej myślał o koniu, którego miał dosiąść, niż o stryju, którego miał poznać. Adryan jechał spokojny. Zbierało się na burzę, gdy wjechali w las, i ledwie kłusując, w chwili, gdy już i deszcz padać zaczynał i grzmoty się rozlegały po górach, dobiegli do zamczyska.
— Wyśmienicie — rzekł w duchu młody przewodnik — mamy powód schronienia się do zamku, a juściż najniegościnniejszy z ludzi by nas nie wypędził na słotę.
Deszcz już wielkiemi kroplami rosił, gdy stanęli przed zamkiem. Z górnego okna widać było ciekawie wyglądającego pana Krzysztofa, który snać poznać nie mogąc, kogo tu burza przyniosła, wychylił głowę, popatrzał długo i okno zamknął z trzaskiem. Po wschodach słychać było zbiegającego co tchu starczyło czujnego stróża, któremu szczekając młody Hermes towarzyszył.
— Mój panie — rzekł Adryan wchodząc do sieni — burza nadchodzi, nie mamy się gdzie schronić, na miłość Bożą, dajcie nam przytułek. Pan mnie zna, powiedz, że ten przyjechał, co u Wilczków stół do śniadania przynosił.
— E! już wiem — odparł stary, ale obejrzał się na chłopaka, który stał zarumieniony i zmięszany nieco.
— A to, to mój dwunastoletni przyjaciel, pan Wacław — dodał Adryan.
— Zacząłem trzynasty — wtrącił żywo, obrażony Wacek.
— Powiedz trzynastoletni — poprawił się Adryan.
Stali w sieniach, na dworze poczynało lać i pioruny biły w drzewa po górach, a nad schodami słynąć było żywa rozmowę pana ze sługą. Zszedł wreszcie stary.
— Pan prosi.
— Chodźmy — rzekł Adryan i szepnął na ucho Wackowi — nie mów swojego nazwiska.
Dzieciak głową dał znak, że rozumie. We drzwiach salki stał pan Krzysztof opierając się na kiju, postrzegłszy Adryana powitał go dosyć wesoło, ale idący za nim chłopak zaniepokoił go widocznie.
— A to kto? — zapytał.
— To, tak sobie, przyjaciel mój, dobre chłopię.
Ta rekomendacya niepodobała się jakoś panu Krzysztofowi, namarszczył brwi, ale do pokoju ich wpuścił; burza się srożyła nad lasem. Gdy chłopak kłaniając się stanął tak przed panem Krzysztofem, że mu się mógł lepiej przypatrzeć, zdziwienie i niepokój odmalowały się na jego twarzy. Wacek był do ojca bardzo podobny.
— Kto taki? — zapytał Krzysztof wskazując na niego.
— Krewny mój.
Oczy Krzysztofa skierowały się znowu na stojącego Wacka, który nawzajem ciekawie mu się przypatrywał.
— Ten kawaler — rzekł Adryan — pierwszy raz pewnie w życiu widzi taki stary zamek, nie dziw że mu to wszystko ciekawe.
— Nie ma nic ciekawego, ruina, kupa gruzu i po wszystkiem — rzekł prędko pan Krzysztof — mieszkanie puszczyków takich, jak ja.
— Przed kilku dniami miałeś tu pan z nas gości — dodał Adryan.
Krzysztof się zarumienił nieco.
— Proszę panów siadać — rzekł odwracając rozmowę.
— Moja ciotka, której ja miałem szczęście towarzyszyć, ubolewała nad tem, żeśmy go tu nie zastali.
— Bardzo żałuję — krótko bąknął Krzysztof.
— Teraz pan jesteś zmuszonym wywdzięczyć się nam wizytą.
W czasie tej rozmowy Wacek pilno się pokojowi i sprzętom przypatrywał, a pan Krzysztof równie ciekawie chłopcu. Można było posądzić, że w nim odgadywał dziecię brata.
— Zkąd jest pański krewny? — zapytał.
— Tu w sąsiedztwie mieszkają rodzice.
Już się usta Wackowi otwierały, by powiedzieć, w Pobogowszczyznie, gdy Adryan w czas spojrzał nań i wstrzymał zdradzenie tajemnicy.
— Pan pewnie, jak ja, lubi taką ochoczą młodzież, jak ten oto pan Wacław. Powiadam panu, do konia jakby się urodził, siedzi jak wkuty, i aż mu się dusza oczyma śmieje, jadąc, a zarywa konika! ho! ho!
— Bo mi dali takiego powolnego szłapaka — ozwał się Wacek markotno. — Czego nie ubijesz, tego nie ujedziesz.
— A no, tak, bo gdyby ci żwawszego dano, albo ty jego, albo by on ciebie zamęczył — rzekł Adryan.
Głos chłopca zdawał się także czynić wrażenie na Krzysztofie, jak twarz jego, drgnął usłyszawszy pierwsze słowa.
— Ale cóż to jest! — krzyknął nagle — to chyba syn mojego brata.
Zarumieniony Wacek zerwał się z krzesła, przejęty i przypadł do siedzącego stryja. Dobre chłopię uklękło przed nim, złożył ręce i począł szybko:
— Niechże się stryjcio na tatka i na matkę nie gniewa! kiedy ja proszę.
Milczenie zapanowało na chwilę, Krzysztof rzucił się zrazu w tył krzesła, łzy mu się zakręciły w oczach, potem pochwycił chłopca oburącz, odwrócił światłu, począł mu się przypatrywać długo i zawołał z uniesieniem:
— Jak Bóg Bogiem, Pobogów krew!
Począł go w szerokie ramiona ująwszy ściskać i całować, i płakał. Chłopak się tulił doń szczęśliwy i szeptał: — Niech się stryjcio nie gniewa!
Nagle pan Krzysztof puścił go z objęć i wstał, począł trzeć czoło, zwrócił się znowu do chłopca, ujął go jeszcze, przycisnął do piersi i nic nie mówiąc tak samo poszedł do Adryana, ucałować go w milczeniu. Twarz pochmurna wyjaśniała mu się, to zaciemniała znowu, widocznie walczył z sobą, oddychał ciężko i jakby zrzuciwszy z piersi brzemię, począł swobodniej mówić.
— Masz siostrę?
— A tak, proszę stryjaszka, Magdzię, młodszą odemnie, bardzo dobra dziewczyna, podobna trochę do mamy, robi już pończochę, a ja pójdę do klassy trzeciej po wakacyach... pan Wikarski, mój nauczyciel, powiada, że ja się nieźle uczę, ale na koniu to lepiej jeżdżę, niż na łacinie, proszę stryja. Gdyby mi i niekiego konia dali, nie zlęknę się, a jak z pistoletu strzelam!
— Krew Pobogów! — przerwał Krzysztof uśmiechając się — to nie tak jak ojciec.
Ale domówiwszy ledwie, za język się ukąsił i chłopca pocałował.
— Słuchaj — rzekł — jak będziesz miał z kim, przyjeżdżaj tu czasem do mnie, ja cię strzelać nauczę.
— A! dobrze, doskonale — całując w ręce stryja zawołał Wacek — ale też stryjcio kiedyś do nas przyjedzie?
Spojrzał mu w oczy, Krzysztof milczał. Pan Adryan, któremu się tak na podziw szczęśliwie udało, odszedł umyślnie do okna.
— Jaki by tatko, jakby mama była szczęśliwa...
— Dość, dość! — rzekł Krzysztof. — Tu w lesie strzelać ci będzie lepiej, przyjeżdżaj do mnie.
— Ale z kim? — rzekł Wacek, to sęk. Ojciec z lada masztalerzem nie puści, a pan Wikarski tak jeździ na koniu, jak to mówią, po łacinie. Byle co, za grzywę się chwyta i wola: Jezus Marya...
Krzysztof się rozśmiał.
— Czem was tu przyjąć? — zawołał wesoło i wstał, boć to goście.
Podszedł ku drzwiom za kij chwyciwszy.
— Niechże stryjcio się nie fatyguje, ja kogo zawołam.
I chłopak poleciał przodem.
— Siarczyste chłopię! — rzekł do Adryana gospodarz — a żeś to wasze mnie tak wziął zdradą i przywiózł go tutaj. — I uścisnął Adryana.
Wacek powracał wiodąc za sobą starego. Pierwszą rzeczą, gdy go ujrzał na progu Krzysztofa, było zapytanie:
— Wiesz kto to? — i wskazał na Wacka.
— Zarazem się domyślił — mruknął stary sługa.
— Czemże tu ich przyjmiesz?
— A no, szczęście, że od Wilczków przynieśli poziomki i śmietanę.
— Brawo! — zawołał Adryan — podwieczorek gotowy.
— A suto! — dodał gospodarz.
Sługi już nie było.
Na podwórzu jakby niebo chciało być w zgodzie z mieszkańcami zamku, szybko przechodząca burza ustawała. Z za podartych chmur dobywało się słońce, tęcza nad lasami promieniała, grzmot tylko rozlegał się w oddali, pan Krzysztof okno otworzył.
— Patrz! chłopcze — zawołał — jak to tu w lasach pięknie, jak cicho, jaka woń z nich płynie, jakie niebo lazurowe nad głowami.
— A juści, że pięknie — odparł Wacek — ale pusto, proszę stryja, jabym się tu strasznie nudził bez ludzi.
— Boś młody — rzekł Krzysztof — a gdy ci oni dokuczą...
— Ja im nie dam sobie dokuczać — ozwał się wesoło Wacek — o nie! prędzej sam im dokuczę.
Adryan się rozśmiał, śmiech starego wtórował mu.
— Daj ci Boże nie dać się ludziom — rzekł wzdychając.
Tymczasem podano poziomki i śmietanę na tych samych pootłukanych talerzach i miskach, któreśmy już tu raz widzieli. Pan Krzysztof sam zapalił fajkę, a gości poprosił do stołu. Siadł przy Wacku i zamyślony patrzał na niego. Ciekawym się zdawał każdego słowa i gdy którego niedosłyszał, kazał je powtarzać sobie. Nowa dlań była ta przyjemność, a zmieniona i rozweselona twarz mówiła, jak nią był przejęty.
— Wielki urok ma młodość — rzekł w końcu — niepojęty. Któżby to powiedział? — I umilkł znowu.
— No, teraz my w drogę, póki nowa się jaka chmura zkąd nie wyrwie — odezwał się Adryan wstając.
— Ja was przeprowadzę do krzyża, droga oślizła, lepiej, żebyście zeszli piechotą, a konie sprowadzić. I, słuchaj Wacek, konia w cuglach trzymaj, aby ci się nie pośliznął na błocie.
— A już ja, proszę stryja — zawołał Wacek — nie dam mu pod sobą utknąć, można być spokojnym. Tylko mi się raz trafiło, że kasztanowaty kuc ze mną padł i jam się przez łeb wywalił, ale dałżem ja jemu potem za moje guzy, bom zaraz na niego siadł. — I śmiał się strzelając oczyma Wacek.
Zeszli tedy w dolinę ku krzyżowi rozmawiając, burza już się była oddaliła, błędnych kilka chmurek przeciągało po lazurowem niebie, powietrze było ochłodło, obmyte lasy zieleniały świeżo i lśniąco, pan Krzysztof szedł jakoś raźniejszy przeprowadzając swoich gości, niewiele mówiąc, ale chłopca klepiąc po ramieniu i uśmiechając mu się pocichu. Gdy przyszło na koń siadać, opatrzył i kuca, na którym Wacek miał jechać, pochwalił nogi, spróbował sam, czy przyciągnięte były dobrze popręgi, a gdy chłopak siadł i raźno kopnął się z miejsca, rozjaśniła mu się twarz i sypnął brawo.
Po chwili wesela jednak, jak wszyscy, co odwykli od niego, pan Krzysztof usiadł na ławce, niezważając, że wilgotną była po deszczu i zadumał się smutnie.
— Dziwne rzeczy stały się ze mną — rzekł w duchu — wieko trumny, w której byłem zamknięty odchyliło się, mam-li uwierzyć znów w życie? Śnią się znowu jakby młode marzenia, powraca Wanda, rodzina, świat. Uciekać mam, czy zostać? poddać się, czy walczyć?
Zmięszane obrazy dni ostatnich cisnęły się tłumnie; zrozpaczony powrót z Zamostowa i ten szał, w którego przystępie o mało nie zerwał węzła łączącego z życiem, przywiązanie Dosi, dowody przyjaźni Teodora, odwiedziny hrabiny, naostatek to dziecię. Zagadką dlań były uczucia Wandy, odepchnęła go, gdy przybył, teraz się zdawała jeśli nie żałować kroku swego, to litować nad nim. Kartkę, na której zapisała swą bytność, czytał i odczytywał pan Krzysztof, serce mu biło. Czasami chciałby był biedz ku niej i paść jej do nóg i o litość prosić, to znowu duma nie pozwalała. Mamże ją uczynić nieszczęśliwą i mogęż złamany przynieść jej to szczęście, do którego ma prawo? Najdziwaczniejsze pomysły krzyżowały się w jego głowie, ale po owych błyszczących marzeniach, skończyło się wszystko na zwątpieniu jakiemś i zwrocie ku dawnemu. Wrażenia teraźniejszości pełzły wobec wyrobionych dawniej postanowień i nałogów, zdało mu się, iż powinien był potargać na nowo oplątające go węzły, powrócić do ciszy i samotności, uciec w lasy, i zabronić ludziom przystępu do siebie.
Słońce zaszło za chmury i góry, mrok wieczorny okrywał już zamek, gdy pan Krzysztof wstał i skierował się ku swemu, jak je czasem nazywał, legowisku. Stary sługa zamyślony czekał nań pod gankiem z Hermesem. Pustelnik, który tak długo bronił się wszelkiej pokusie, uczuł jakiś wstyd na widok człowieka, który był świadkiem jego słabości, czytać się zdawał w oczach starego towarzysza rodzaj politowania.
— Cóż ty mówisz na to? — mruknął zbliżając się.
— A co mam mówić? — odparł stary — pan więcej pewnie masz rozumu nade mnie, wiedziałeś dlaczegoś od nich uciekał, musisz wiedzieć czemu ich nie odpychasz teraz? aby tylko panu było dobrze. Jużci Pan Bóg stworzył nas, abyśmy w kupie żyli.
— Ale tak spokojni jakeśmy byli, nie będziemy już, gdy się tu raz ludzie dostaną.
Stary głową pokiwał, zawinął się i poszedł dawać wieczerze.

∗             ∗

Unikając podziękowań, przez jakąś delikatność Adryan nie chciał z powrotem zajechać do państwa Pawłowstwa. Doprowadził Wacka do samych wrót niemal, pocałował go, kazał się kłaniać rodzicom, a sam ścisnął konia i puścił się na prost do Zamostowa. Tryumfująco zajechał chłopiec sam jeden przed wrota. Matka już oddawna o niego była niespokojna, lękała się, aby go burza niepochwyciła gdzie na drodze, aby go koń nie zrzucił, aby stryj nie był nieludzkim względem niewinnego dziecięcia. Zaledwie kłus stępaka dał się słyszeć, wybiegła pani Pawłowa, gdy już Wacek z konia zsiadał, pochwyciła go za główkę i zaczęła ściskać; czerwona ze zmęczenia, ale wesoła twarzyczka uspokoiła ją znacznie. Ojciec nadchodził.
— A pan Adryan? — zapytali.
— Kazał się kłaniać i odjechał, bo mu było bardzo pilno.
Nadbiegła Magdzia, obstąpili wszyscy chłopca, nagląc, by mówił, jak tam było.
— Ale wszystko doskonale. Stryjciowi nie mówiliśmy kto ja taki, aż się sam domyślił, rozpłakał się i zaczął mnie ściskać, a potem byliśmy już jak najlepiej. Nakarmił nas poziomkami, obiecał mnie nauczyć strzelać, pozwolił, żebym przyjeżdżał do niego, nawet był wesoły, choć mówiono, że zawsze chmurny chodzi. Konia opatrywał, popręg próbował.
Tak się rozpoczęło opowiadanie, któremu długo nie było końca. Wacek przypominał sobie coraz nowe szczegóły, wracał do już opowiedzianych, ale był bardzo szczęśliwy. O wiele rzeczy pytać go nie śmiano, ojciec się cieszył choć tem, że znowu rodzinę łączyła nić jakaś, którą czas mógł umocnić.
Jakkolwiek pan Wikarski istotnie bardzo po łacinie konno jeździł, postanowiono chłopca z nim i ze starym woźnicą, choć raz w tydzień posyłać do stryja. Pan Paweł obiecywał sobie nieco później sam towarzyszyć dziecku, aby za przyjęcie go podziękować, pani Pawłowa po cichu wzdychała do tego, aby i ona mogła wreszcie dostać się na zamek ten zaczarowany i pokazać Magdzię swoją.
Paweł radził stopniami i powoli iść, aby Krzysztofa nie zrazić. Od dawna weselszego wieczora nie pamiętano w Pobogowszczyznie. Pawłowej łzy stawały w oczach, przykro jej tylko było, że temu prawie nieznanemu dobroczyńcy nawet podziękować nie mogła. Hrabina wiedziała także o celu wyprawy Adryana i była trochę niespokojną o nią, posłyszawszy głos jego, wyszła co prędzej dowiedzieć się co się stało. Panna Kornelia i rejent już obiegli młodego rycerza. Pocałował w rękę ciotkę.
— Dokonałem dzieła szczęśliwie — rzekł — tak jakem się spodziewał, bo rachowałem, że w tem sercu, które zaschło z wierzchu, jest jeszcze czucie i życie. Nieomyliłem się wcale, trzeba było być świadkiem sceny tej, aby pana Krzysztofa pokochać. Łzy mu się rzuciły z oczów, uścisnął chłopca i już się od niego nie mógł oderwać. Tak zmienionego anim się go widzieć spodziewał. O! niech mi ciocia wierzy, tylko gorące, wielkie serca mogą być zdolne do heroicznych dziwactw i do znoszenia takiej dobrowolnie narzuconej sobie pokuty.
Hrabina nie odpowiedziała nic. Pan Teodor, który był także wtajemniczony w tę wyprawę i o jej skutku chciał co najprędzej się dowiedzieć, przystawił się konno z Zieleniewszczyzny. Pierwsza próba, choć ją odbolał, zachęciła go do odnowienia znajomości z siodłem, zdawało mu się, że przez to młodszym się wyda. Przybył więc w rejtroku i spacerowym ubiorze z dawną wydobytą gdzieś z tłumoków szpicrutą, i nadszedł właśnie, gdy Adryan zdawał z missyi swojej sprawę. Musiano przed nim powtórzyć wesołą nowinę, której rad był serdecznie.
— Pan Adryan doprawdy dokazuje cudów! ktoby się tego mógł po takim trzpiocie spodziewać! — zawołała panna Kornelia.
Okrywano go pochwałami, Teodor pomyślał sobie w duchu: — Muszę go mieć za sobą, niech-że jeszcze mnie wyswata, o czem zresztą nie wątpię.
Po herbacie, przy której rozmowa mimowolnie wracała do pana Krzysztofa, a hrabina milczała, ponieważ wieczór był piękny, towarzystwo całe na ganek się przeniosło, a Męczyński z cygarem wyprowadził Adryana do parku. Gdy się nieco oddalili a rozmowa wesoły zwrót przybrała:
— No, cobyś pan na to powiedział — odezwał się Teodor — żebym ja jeszcze o ożenieniu pomyślał?
— Pan? o ożenieniu — podchwycił Adryan — powiedziałbym, że lepiej trochę późno, niż nigdy.
— Znajdujesz-że trochę późno?
— Że niewcześnie, to pewna.
— To wiem — mówił Teodor — że się czuję młodym. Kto rachuje na lata zawsze się myśli, one różnie płyną dla ludzi, metryka nic nie dowodzi.
— Jestem też tego zdania.
— W latach dojrzalszych dopiero ożenienie loteryą być przestaje.
— Myślisz pan? — zapytał Adryan — ja nie wiem, dla mnie, c’est du grec. Zdawałoby mnie się jednak, że małżeństwo zawsze jest loteryą, boć choć się znają narzeczeni, nigdy obrachować nie mogą, jak się z sobą zbliżywszy godzić będą. Więc myślisz się pan żenić — rzekł Adryan — będzie to zapewne obrachowane teoretycznie małżeństwo.
— Trochę teoryi, a dużo serca.
— Dużo cukru, i ja słodko wszystko lubię — rzekł Adryan — serce słodzi wszystko. Masz pan jakie projekta?
Teodor wprawdzie miał na ustach tajemnicę swą, ale się powstrzymał od objawienia jej, chciał sondować wprzódy Adryana, gdyby można naprowadzić go na to zręcznie, aby on sam wpadł na myśl swatania go.
— Projekta! — powtórzył pan Teodor — hm! snuje się ich wiele. Stałego tak stanowczego nie mam jeszcze nic, lękam się. W moim wieku posunąć się i zostać odepchniętym, przykro.
Niechciał się przyznać, że to go już spotkało, a raczej odprawę, którą otrzymał, uparcie sobie chciał inaczej tłómaczyć.
— Tu w sąsiedztwie nie ma w czem wybierać, o ile ja je znam — dodał Adryan — panien nie wiele.
— Nie jestem koniecznie za panną, mogłaby być wdową, — cicho szepnął Teodor, sądząc, że Adryana to na myśl jakąś naprowadzi.
— No, i wdów nie widzę — odparł młody chłopak udając niepojętego — oprócz cioci, która, o ile wiem, wcale się za mąż nie wybiera.
Teodor puścił dym nagle z cygara, i zamilkł.
— Wie pan co — dorzucił zbliżając się doń poufale — pan jesteś w niebezpieczeństwie w domu. Panny przeczuwają tych, co się chcą żenić. Mężczyźni tego wieku i takiego wykształcenia jak pan, wywierają urok wielki na młode istoty. A nuż się w panu która z Zamorskich rozkocha? Uważałem, że panna Liza...
— To dziecko — mruknął Teodor.
— Ale, rozgarnięta bardzo — mówił Adryan — żywa... w takiej główce lęgną się czasem dziwne myśli. Cóż pan byś na to powiedział?
— Nie znasz mnie dobrze, panie Adryanie — odezwał się z powagą Teodor — młode dziewczę może na mnie chwilowe uczynić wrażenie, ale stałego, głębokiego uczucia nierozumiem, chyba dla osoby poważnej i z naszego świata.
Adryan popatrzał nań.
— Panny Zamorskie są bardzo miłe, lecz zawsze przyznaj...
— To im daje urok i oryginalność.
— Ale to straszy, wychowanie pierwsze nigdy się nie ściera, ślady jego zostają na wieki.
— Hm, trochę oryginalności — uśmiechając się — rzekł Adryan.
— Oryginalność jest jak brodawka — wtrącił Teodor — za młoda c’est un grain de beauté, na starość wyrasta poczwarnie.
— Notuję to w moim pugilaresie, jako aksyomat z doświadczenia zaczerpnięty — śmiejąc się zawołał Adryan. — Czuję, że to prawdą być musi, chociaż przekonać się o tem nie miałem czasu.
— Z kobiet, jakie na kilkadziesiąt mil wokoło znam — ciągnął Męczyński śmielej, gdyż pochlebił mu młodzieniec — nie ma ani jednej, coby się z hrabiną porównać nawet mogła.
— Zupełnie jestem tego zdania, bom ciocią zachwycony — rzekł Adryan — ale wie pan, że się jej trochę boję. Jest-to bóstwo, które zdaleka i na kolanach czcić potrzeba.
— A tak! tak! — poklasnął Teodor.
— Bądź co bądź, całe życie na kolanach! — szepnął Adryan.
Męczyński się zadumał.
— Ciocia jest trudną, nie łatwo się jej kto podoba i — po pierwszem małżeństwie, nie dziwuję się temu.
— Ale jak się panu zdaje, czyżby to miało być nieodwołalnem, że nigdy za mąż już nie pójdzie?
— Za nic nie ręczę — ramionami ruszając dokończył Adryan — lecz zdaje mi się, że w każdym razie nie łatwo zmienia przekonania.
Wydatniej już nie chciał się spowiadać pan Teodor, ziarno było rzucone. Intelligentny młodzieniec powinien się był domyśleć reszty.
Druga część zadania zależała na tem, aby Adryana zapewnić o najczulszej przyjaźni i zjednać go sobie, resztę więc rozmowy temu celowi poświęcił pan Teodor. Chłopak i tak był szczery, lgnący, przyjacielski, sympatyczny; zaczęli więc mówić o czem innem, i spoufaleni bardzo wrócili do ganku.
Z salonu rozlegała się muzyka panny Kornelii, którą ona miała za znakomitą, choć w istocie tylko anielska cierpliwość hrabiny znieść ją mogła. Teodor przysiadł się do Wandy zamyślonej i smutnej i usiłował ją rozweselić, co mu się nie udało wcale.
Następnych dni pan Krzysztof chodził po lasach, jak dawniej, parę razy zaszedł do chaty Wilczków. Za drugim zdziwił się nieco, gdy mu Dosia rumieniąc się powiedziała, że ich pan Adryan odwiedził.
— A on tu po co? — zapytał marszcząc się.
— Przejeżdżając, przychodził wody się napić, pogadał chwilkę bardzo grzecznie z matunią i ze mną, i więcej nic.
— Wcale niepotrzebnie, niepotrzebnie — zamruczał stary przyjaciel. — Młodzież, zwyczajnie młodzież, bałamuty, a ręczę, że gdyby tu świeżej twarzyczki Dosinej nie było, pewnoby nie zajrzał.
Dosia twarz przysłoniła fartuszkiem.
— Więc nie wychodzić jeśli nadjedzie?
— A zapewne — rzekł pan Krzysztof — po co? ożenić się z waćpanną nie ożeni, a bałamucić się dać... nie godzi się, do czego to?
Zamyśliło się dziewczę.
— I, proszę jegomości — dodała z cicha — on tak na bałamuta nie wygląda, a ja znowu nie jestem łatwa, żeby mi kto bardzo głowę zawrócił. Chwilkę pogadać z takim panem, co rozumno i pięknie mówić umie, zawsze się czegoś nauczy...
— A! czasem więcej niż potrzeba — rzekł Krzysztof — wierz mi. Trzpiot jest.
— Jak jegomość zakaże!
— Co ja mam kazać lub zakazywać — ofuknął stary — to do ojca i matki należy.
— E! e! — zawołała Dosia — ojciec i matka znają mnie i wierzą, oni też ani kazać, ani zakazywać nie będą, jać trochę rozumu mam.
— No, zapewne, ale jak ci się bałamut podoba?
Milczała Dosia zamyślona.
— A cóżby to było złego?
— Gdybyś go pokochała.
— Gdzie zaś! — odparła spokojnie Dosia — mnie się to zdaje niepodobnem, nie można się pokochać nierównym, tak jak się rozmówić niepodobna, gdy jeden stoi na górze, na dole drugi.
Krzysztof popatrzał na nią, wydała mu się rozsądną i chłodną.
— No, tak prawdą a Bogiem, podobał ci się?
Wilczkówna jakby w sercu prawdy szukała, pomyślała nieco.
— A, pewnie — ozwała się rumieniąc — jakby się podobać nie miał. Chłopak chwat, i znać nie pieszczony, bo stoliki nosi w ręku, a o piękne słowo mu nie trudno i nie brzydki, i śmiały.
— Wszystkie przymioty — mruknął stary ponuro. — Tem ci gorzej, moja Dosiu, życzę więc szczerze, gdyby panicza znowu napadło u chaty pragnienie niech mu lepiej matka wody wyniesie, albo chłopak.
— Jak każecie — rzekła Dosia posłuszna — tać to wy to lepiej znacie, co trzeba, a co się nie godzi. Śmiałe dziewczę zadumało się, i poszło do roboty, a gdy Wilczek nadszedł, Krzysztof go wziął na stronę.
— Był tu, słyszę, ten panicz z Zamostowa — rzekł cicho — żeby się tu nie plątał tylko koło Dosi. Wpadła mu w oko, on jej, a do czego się to zdało?
Wilczek się rozśmiał.
— A! jaśnie panie — rzekł — o nią się nie bójcie! żebym tak zbawienia pewnym był, jak tej dziewczyny! Nic się jej nie stanie. Niech się on jej boi, nie ma się ona lękać czego. Rozum ma.
— Ale to młode — dodał Krzysztof.
Machnął ręką ojciec.
— Niech pan będzie spokojny, byle się krok posunął zbyteczny, da mu ona taką odprawę, jak należy, o to frasunku nie mam.
Niewypadało więc i panu Krzysztofowi tak bardzo się troszczyć, ale pomyślał sobie, że jednak na tę wielką miłość dziewczęcia dla siebie, z którą się tak oświadczyła, wiele rachować się nie godziło. Parę słów młodego chłopaka już ją ostudziło. Poszedł w las zamyślony.
— Nie bardzobym ją ożenieniem uszczęśliwił — rzekł w duchu — ale też dać o tem pokój myśleć.
Zamierzył, jeśliby Adryan nadjechał, dać mu, tak zdala, nauczkę, ażeby dziewczę szanował i do Wilczków na rozhowory nie uczęszczał. Wieczorem powróciwszy dosyć znowu smutny, gdy przewracał po szufladkach wpadł mu w rękę papier z kilką słowy przez Wandę nakreślonemi, stanął zadumany nad niemi.
— Pojechaćby tam potrzeba, ażeby się nie okazać mściwym i gniewnym — lepiej obojętnym. Pojechać trzeba, powtórzył.
Jazda nie była tak łatwą, wózek ubogi, którego się nigdy nie wstydził dawniej, zdał mu się śmiesznym. Nie chciał wystąpić, jak bernardyński kwestarz przed pałacem. Konia wierzchowego dobrego nie miał. Pieszo nie było daleko... pieszo pustelnikowi było najprzyzwoiciej.
Pójdę pieszo! co mi to szkodzi.
Dzień jeden upłynął na rozmyślaniach, drugiego rosła już niecierpliwość, ubrał się trochę staranniej, niż zwykle, a że lasy swe znał tak, iż drogi nie potrzebował się pilnować, poszedł wprost ku Zamostowu.
Była godzina popołudniowa, słońce dopiekało, wydobywszy się z puszczu w zarośla, skierował się ocienioną ścieżyną, którą po raz pierwszy już przebył, gdy z rozbudzonemi wspomnieniami, mimowolnie biegł w nadziei zobaczenia hrabiny. Drożyna ta prowadziła nie od strony pałacu, ale w kończyny parku.
Gdy rów opasujący go zobaczył pan Krzysztof, niemal chciał się cofnąć. Strach go jakiś ogarnął. Wstydził się tego uczucia i zebrał na męztwo. Od pola furtka ogrodowa stała na pół otwarta. Wszedł nią do parku.
Z tej strony był on rodzajem starego lasu, niemal dziko puszczonego, mnóstwo czapli gnieździło się na ogromnych osadach nad stawkiem i wrzask ich słychać było nad głowami, Żwirem wysypana drożyna wiła się między zaroślami. Gdzieniegdzie przecięty widok w dali dozwalał ujrzeć to budowelkę jakąś, to ugrupowane jakby umyślnie dla perspektywy drzewa. Cicho tu było, pięknie i smutno. Gospodyni snać ogród stworzyła na obraz i podobieństwo swoje, poważnym, zamyślonym, ponurym.
Pan Krzysztof szedł nie śpiesząc, nie szukając drogi, błądząc trochę, doświadczając jakiegoś błogiego uczucia, które mu dawała myśl, że był tam, gdzie ona mieszkała, królowała, rządziła, i gdzie jej stopy tysiąc razy wycisnęły się na wilgotnym piasku.
Tak idąc, wyszedł wreszcie na zieloną, szeroką łąkę wśród której kilka drzew stało samotnych; po brzegach jej wdzięcznie pożenione różnych barw zarośla składały się na klomby pięknego kształtu. Tu i owdzie stała ławka kamienna. Lasek starych lip i klonów zasłaniał mu widok z lewej strony, ścieżka go okrążała. Szedł nią rozglądając się, gdy na zawrocie o kroków kilkanaście spostrzegł postać niewieścią siedzącą, z głową nad książką spuszczoną. Twarzy jej widać nie było, ale mógłże niepoznać w niej Wandy i nie przeczuć.
Stanął niechcąc ją przestraszyć swojem zjawieniem się niespodzianem i niemiłem, gdy szelest jego kroków snać zwrócił czytającej uwagę, podniosła zwolna głowę, spostrzegła przybysza, na chwilę zdawała zdumioną i jakby przelękła, ale natychmiast powstawszy zwolna, postąpiła parę kroków ku niemu i z wyciągniętą dłonią na powitanie zbliżyła się do pana Krzysztofa. Na ustach miała uśmiech uprzejmy.
— Bardzoś mi pan miłą zrobił niespodziankę — odezwała się — myślałam o panu, tak doprawdy! ale nieodgadniesz dlaczego! Sądziłam, że nie zechcesz mnie odwiedzić, a pragnęłam tego. Chcesz pan ze mną iść do domu, czy spoczniesz tutaj?
Pau Krzysztof w istocie był dosyć zmęczony, ale nic nie odpowiedział.
Hrabina usiadła na ławce, z której tylko co powstała i wskazała mu miejsce przy sobie. Posłuszny usiadł.
— Wie pani, że tu jest bardzo pięknie. Wszedłem przypadkiem przez furtkę ogrodową, bo — bo z domu idę pieszo.
— Jakto? pieszo, tak daleko?
— Wprost przez lasy, odległość nie jest tak bardzo wielka — mówił Krzysztof — ja chodzić lubię i nawykłem wiele. Ogród ten, w którym nigdy nie byłem, dziwnie mi się wydał pięknym.
— Tem milej mi to słyszeć, bom ja go niemal sama bez nauki i instynktem stworzyła — odezwała się hrabina. — Był-to las, zarośla, bagno. Powoli, jedno przybyło, drugie wyrąbano, co roku się coś dodało. Cóż pan myślisz? to także pustelnia moja, jak wasza tam, choć na pozór otwarta, ale i tu mało bywa ludzi, wolałam i lubiłam być samotną, a jako kobieta stroiłam klatkę moją.
— Nie wiem, czy jest weselszą od mojej, ale to pewna że piękniejszą — rzekł Krzysztof.
Pierwszy raz widzieli się tak oko w oko, w blasku dnia jasnego; ukradkiem Krzysztof spoglądał na nią, była młodą, piękną, zawsze tąż samą, ale cierpienie zostawiło ślady w tych oczach, co we łzach pływały i w ustach co się uśmiechały. Oczy suchsze były może po łzach wypłakanych, usta nie śmiały się tak dziecinnie, uśmiech ich był wyrazem rezygnacyi i miłosierdzia. Hrabina w twarzy Krzysztofa zoranej bliznami długich bólów, widziała dawnego Krzysia, ale jakby obleczonego żałobą. Oboje stali teraz, po latach tylu, swobodni, jedno naprzeciw drugiego z takiemi jakiemiś uczuciami dziwnemi w sercach, że sami się w nie zajrzeć lękali.
— Sądzę, że życie nauczyło was wiele przebaczać — tout connaître, c’est tout pardonner — odezwała się hrabina — powinniście więc darować mi tę rozmowę pierwszą, którą wyrzucam sobie. Byłam pod wpływem jakiegoś uczucia, które przeszło, rozwiało się, zgryzotę tylko zostawując po sobie. Dlaczegóżbyśmy nie mieli na drugim życia końcu podać sobie przyjaznych dłoni i żyć w świętej zgodzie?
Wyciągnęła mu białą rękę, na której gorącemi pocałunkami przed laty wycisnął pożegnanie, ta sama dłoń sympatyczna, której dotknięcie odbijało się w sercu, łzy mu się w oczach zakręciły, milcząc zbliżył usta i nie śmiał ich przycisnąć nawet. Dłoń drgnęła i usunęła się nagle, a hrabina mówiła dalej:
— Wszakże możemy, powinniśmy być dobrymi przyjaciółmi, panie Krzysztofie, pan mi wiele przebaczyć powinieneś, ja wiele zapomniałam. Jesteśmy oboje spokojni.
Mówiła o spokoju, a głos jej był drżącym, zamilkła, długo czekać musiała na odpowiedź, nareszcie otworzył usta pan Krzysztof.
— Pani byłaś zawsze tak dobrą — rzekł — że mnie przebaczysz winy. Czym winien, nie wiem, ale jeśli jest wina, ta nigdy na kobietę nie spada.
— A! nie mówmy o przeszłości — przerwała hrabina — nie dotykajmy jej. Cóż skargi pomogą? życia upłynionego wskrzesić nie można. Szczęśliwą jestem, że was widzę spokojnym i przejednanym z życiem, a mam nadzieję, iż przejednacie się też i z ludźmi, a wreszcie z tą biedną kobietą, którą ja jestem.
Rozmowa tak poczęta, byłaby nie wiem jaki obrót wzięła, gdyby ze strony przeciwnej nadchodzący Adryan, który nucił piosenkę wesołą nie zjawił się niespodzianie. Spostrzegłszy gościa, o którym nie wiedział, którego się tu niespodziewał i widząc go siedzącego spokojnie przy ciotce, chciał się cofnąć nimby go zobaczono, ale hrabina skinęła na niego. Było za późno.
— A! to gość drogi! — zawołał zbliżając się Adryan — ale, gdzież, jak, którędy?
— Zabłądziłem w lesie i wszedłem od parku — rzekł Krzysztof, witając się — a byłem tak szczęśliwy, żem tu zastał panią hrabinę.
Wanda wstała i uprzedzając idących za nią, powoli iść zaczęła ku pałacowi. Krzysztof stał się milczący, nadto był wzruszonym jeszcze kilką słowy, które zamienili z sobą; hrabina weselszą może być chciała, niż w istocie się czuła. Adryan nie krył radości, jaką mu sprawiło to spotkanie. Gniewał się tylko na siebie, że nadszedł tak nie w porę, obiecując to sobie wynagrodzić, jak najtroskliwszem czuwaniem nad tą parą, której niemal opiekunem być pragnął.
— To są stare dzieci — myślał — potrzebujące pokierowania niemi, więcej niż młode dziatki, szczęściem, że ja tu jestem, i że się w dobre ręce dostali.
Na ganku siedziała z robotą kanwową, pomiętą i od lat trzech będącą prawie w jednym stanie panna Kornelia. Podniosła oczy i zobaczywszy pana Krzysztofa, stanęła osłupiała. Nie mogła pojąć zkąd się wziął, nie wszedłszy urzędownie przez ganek i jej kontrolę. Oczom prawie uwierzyć nie chciała. Adryan, który to postrzegł, rozśmieszony był wyrazem zdumionym jej twarzy. Nie dając poznać po sobie ani ciekawości, ani zadziwienia, kuzynka złożyła tę nieszczęśliwą robotę kanwową, do której ilekroć się wzięła, zawsze jej coś przeszkodzić musiało i zbliżyła się do hrabiny.
— Zkądże pani wzięła gościa?
— Spotkaliśmy się w parku — odpowiedziała gospodyni — bardzo miła niespodzianka.
— Ja jestem z tych gości, co piechotą przychodzą — rzekł pan Krzysztof.
Kornelia uśmiechnęła się nie odpowiedziawszy nic, towarzystwo całe usiadło w ganku. Rozmowa we czworo nieskończenie była trudniejszą od tej, którą poczęli sam na sam, ale na to był Adryan, żeby cugle pochwycił i pokierował nią zręcznie.
— Spodziewam się — zawołał — że teraz gdy droga do Zamostowa już dobrze prześledzoną została, miłego gościa zobaczemy częściej u siebie. Szedłeś pan długo?
— Pewnie daleko krócej niżby się jechać potrzebowało — mówił Krzysztof — bom szedł jak oczy niosły, zupełnie prosto, i dopiero z puszczy mojej wyszedłszy, trochę krążyć musiałem.
— Droga jest dziką?
— Owszem bardzo piękną, dopiero, gdy się park Zamostowski zobaczy, może się dziką wydawać.
— Nieprawdaż — rzekł Adryan — że dzieło cioci jest zachwycające?
Nie dając odpowiedzieć zagadnionemu, chłopak się zbliżył do panny Kornelii i cicho coś jej szepnąwszy, wyprowadził ją do sąsiedniego salonu.
— Panno Kornelio — rzekł śpiesznie — mówmy o czem pani chcesz, kłóćmy się o co się pani podoba, ale nie siedźmy im na karku i nieprzeszkadzajmy.
— A toż dlaczego? — zapytała stara panna.
— Pani się nie domyślasz?
— Nic a nic.
— Pani byś miała być tak niedomyślną? — powtórzył Adryan.
— Pan wiesz co francuzkie przysłowie powiada, iż najgłuchszy jest ten, który słyszeć niechce.
— A dlaczegóżbyś pani niechciała słyszeć?
Panna Kornelia nogą aż tupnęła.
— Cóż to panu w głowie? — zawołała — możebyś rad tego łysego cioci nastręczyć za męża?
— A gdyby?
— Nigdy w świecie! Nudziarz! — dzik! fantastyk! nigdy w świecie.
Odwróciła się zagniewana.
— Ani pan myśl o tem. Ja znam lepiej od was hrabinę. Ona jest teraz szczęśliwą, bawi się kwiatami i ogrodem, swobodna, pani swej woli. Chcesz-że ją uratowaną znowu popchnąć na morze i burze! Bądź co bądź, zapowiadam panu, wszem wobec i każdemu z osobna, że co do mnie, będę o ile sił przeszkadzała niedorzecznemu projektowi.
— Mnie się zdaje — zawołał Adryan — że ciocia jest pełnoletnią, i że nikt jej nie ma prawa ani pomagać, ani radzić, ani odradzać i przeszkadzać.
— Doskonały! — przerwała zniecierpliwiona stara panna — jemu wolno wszystko, a mnie nic! Pan bierzesz w opiekę starego tego waryata, a mnie nie pozwalasz bronić mojej drogiej kuzynki od niego.
— Ona się sama obroni, jeśli zechce.
Kornelia zacisnąwszy usta umilkła i ciągnęła nazad do ganku, gdy Adryan drogę jej ku drzwiom zastąpił.
— Mam nadzwyczaj zajmującą kwestyę — rzekł — którą z panią pragnę roztrząsnąć, zostańmy jeszcze w salonie.
Ton ten żartobliwy, zwykle dosyć wesołej pannie Kornelii, zdawał się nie być do smaku, spojrzała na chłopaka surowo, pomknęła i weszła na ganek prawie szturmem biorąc wnijście. Wszedłszy zajęła miejsce jak najbliżej pana Krzysztofa i nie długo czekając zwróciła się ku niemu.
— Więc tedy klauzura pańska skończona i towarzystwo nasze zyskuje w panu bardzo cennego członka — poczęła szydersko. — Przyznam się panu, żem się zawsze tego spodziewała, że pan nie wytrzymasz w tych leśnych nudach i towarzystwie Wilczków. Ale, à propos, niechże nam też pan powie co o tej cudownej Dosi, o której całe sąsiedztwo prawi zadziwiające rzeczy. Czy prawda, że tak piękna, rozumna, nawet... (rozśmiała się), dystyngowana?
Pan Krzysztof wymierzoną nań napaścią zrazu się zmięszał, hrabina spojrzała na kuzynkę marszcząc brwi, z wymówką i niecierpliwością, to jednak nic nie pomogło, panna Kornelia była rozdraźnioną. Niespodziewała się jednak, by milczący pustelnik tak zagadnięty, zdobył się na rześką odpowiedź, a raczej nieznała charakteru dziwaka, który przyparty do muru, umiał się bronić dzielnie. Twarz Krzysztofa przebiegł uśmiech ironiczny.
— W istocie — rzekł — Wilczek, Wilczkowa i Wilczkówna, wszyscy razem warci, aby się im przypatrzeć i oddać im sprawiedliwość. Są to leśne kwiaty, które wyrosły na podziw pięknie i bujno.
— Doprawdy? — podchwyciła Kornelia.
— Tak jest, szczególniej Dosia — dodał pan Krzysztof — niech mi poświadczy pan Adryan, który ją widział i sprawiedliwość jej oddaje.
Złośliwie spojrzała stara panna na chłopaka, ale ten się wcale nie zmięszał. Hrabina milczała, Krzysztofowi twarz zachodziła rumieńcem.
— Wezwany na świadectwo — śmiejąc się rzekł Adryan — nie zaprę się mojego uwielbienia dla panny Wilczkównej.
— Aż uwielbienia — wtrąciła ciotka.
Kornelia się śmiała szydersko.
— Powtarzam, uwielbienia, nic podobnego nie widziałem w życiu — mówił Adryan. — Piękność wcale nie nadzwyczajna, i ta najmniejszą jej zaletą, fenomen osobliwy w tem, że tam nic sztucznego nie ma, że jest śmiała i rozsądna, że jest sobą.
— Wychował ją pan Krzysztof — syknęła panna Kornelia.
— Tak jest — rzekł stary — ja i jej ojciec. Ojciec jest rodzajem filozofa, równie oryginalnym.
— Nasze sąsiedztwo ma bo szczęście do oryginalności — śmiejąc się mówiła panna Kornelia, która nieśmiertelną robotę kanwową chwyciła znowu i kłóła ją nie szyjąc, gdyż nadto była poruszoną. — Zabawna to rzecz oryginały, ale z niemi żyć...
— Moja droga — przerwała hrabina — jesteś dziś w takiem usposobieniu...
Kuzynka zmilczała, wzrok Wandy wywołał tylko uśmiech ironiczny.
— Pani co masz tak dobre serce — dodał Adryan zwracając się do Kornelii — ręczę, że gdybyś zobaczyła Dosię, zaczęłabyś być dla niej z tą sympatyą, jaką my mamy wszyscy.
— Panowie dla młodych i ładnych pań i dziewczątek macie sympatye na zawołanie — zaczęła Kornelia — to mnie nie dziwi.
— Nie przeczę — rzekł Adryan — wszystko co miłe, dobre i piękne sympatyą obudza.
Kornelia podniosła oczy gniewne nieco, Adryan się skłonił.
— Pochwaliłeś pan owo leśne cudo — poczęła żywo — dlatego, że w niem nic nie ma sztywnego, ale naucz-że mnie pan, gdzie się kończy natura, a sztuka poczyna? Gdybyśmy zeszli do stanu natury, bylibyśmy obrzydliwi.
— Musiałem się źle wyrazić — przerwał Adryan — sztuką nazwałem, co się kłamstwem nazwać było powinno, kłamanych rzeczy i ludzi kłamanych niecierpię.
— Na bardzo zajmujący przedmiot wprowadziliście państwo rozmowę — wtrąciła hrabina — ale przewiduję chwilę, gdy w mgły metafizyczne nas uniesie. Czyby go zmienić nie wypadało?
Pan Krzysztof, który się przypatrywał ciekawie złośliwej kuzynce, do niej mowę obrócił zupełnie spokojnie.
— Spytałaś mnie pani o Wilczków — rzekł — ta rodzina była niemal całem mojem towarzystwem przez długie lata, gdym z umysłu od wszelkiego unikał, cóż dziwnego, żem się przywiązał do niej. Wielem się też mógł od niej nauczyć.
— I jakże się po tych ideałach wydaje teraz nasz biedny świat? — spytała Kornelia.
— Jeszczem się nie miał w nim czasu rozpatrzeć — rzekł pan Krzysztof.
— Z góry odgaduję, że o nas wypadnie sąd niekorzystny — mówiła Kornelia.
— Nie wiem — spokojnie odparł Krzysztof — człowiek w ogóle jest bardzo różny, a zawsze ten sam, gdy się w niego głębiej wpatrzy. Cywilizacya jest jak politura, która z drzewa dobywa piękne słoje i sęki na widok powszechny, ale natury jego nie zmienia.
— Szczególniej o sęki się obawiam — rozśmiała się stara panna.
— Samotność i cierpienie uczą pobłażania — rzekł pan Krzysztof. — Wszędzie złe i dobre się mięsza, idzie o to, co przeważa.
Pan Krzysztof mniej się dzikim i dziwnym wydał niż się może wszyscy spodziewali, on sam nie poznawał siebie, tak nań oddziaływało towarzystwo; widok hrabiny, jej odzyskana uprzejmość i uśmiech sympatyczny Adryana. Na stole leżało kilka rozłożonych książek, machinalnie wziął jednę w rękę.
— Miałeś pan przynajmniej książki na zamku? — zapytała hrabina.
— Nie zbywało mi na nich, ale mogłem mieć tylko stare, nowe mnie nie dochodziły, żyłem cały w kronikach, w herbarzach, w Biblii i kilku pisarzach starożytnych. Dawniej pisano mniej, nienadużywano słowa, wszystko więc niemal co pozostało z przeszłości ma daleko większą wagę, pełniejszem jest i silniejszem, książki te powtarzać można, myśl pracuje nad niemi. Szczególniej zajmowała mnie nasza przeszłość.
— Szlachecka! — wtrąciła Kornelia. — Przyznam się panu, że tej miłości dla świata, co w guzach szukał przyjemności, pociechy w kieliszkach, u którego kobieta była zepchnięta do kądzieli, trudno dziś podzielać.
— Bo tego świata państwo wcale nie znacie. Choć nie zbyt od nas oddalony znikł prawie bez śladu i jak po człowieku zostaje, co w nim najmniej pięknego, kości suche, tak po tym świecie pozostały też rusztowania, co go trzymały, życie, co je oblekało, znikło. Trzeba być wieszczem, aby je odgadnąć i odtworzyć.
— Nie ma większych kłamców, jak poeci — odezwała się panna Kornelia.
— Tak, ale nie ma większego fałszu, nad to, co się zimną często prawdą nazywa. Prawda życia, jak woń kwiatu, ulatnia się i uchodzi.
Westchnął pan Krzysztof, a hrabina chcąc przerwać rozmowę niewłaściwą, wspomniała umyślnie o panu Teodorze.
— Nie wiesz Adryanie, czy dziś nie przyjedzie?
— Panny Zamorskie go nie puszczą — wtrąciła siniejąc się Kornelia.
— Jestem pewny, że gdyby mógł przyjechałby niezawodnie, ale po uszy w interesach.
— Za późno pono je sobie przypomniał — rzekł Krzysztof — wątpię, ażeby je mógł uratować.
— Sam pewno nie — odezwał się Adryan — ale by mógł wezwać w pomoc pana Pawła, a ten by to może potrafił.
Krzysztof na wspomnienie brata, zamilkł spuszczając głowę, rozmowa rozbiła się o to imię. Adryan zniecierpliwiony chodził po ganku, niekiedy spoglądając gniewnie na pannę Kornelię, chciał ją oddalić, aby dozwolić Krzysztofowi swobodniejszej rozmowy z hrabiną, a mimo młodzieńczej przemyślności, sposobu na to znaleźć nie umiał.
Nawet obowiązki gospodarskie, które na siebie brała stara panna, wyciągnąć jej ztąd nie mogły. Byłyby więc odwiedziny pana Krzysztofa pozostawiły tylko po sobie rozdrażnienie, gdyby hrabina sama nie zaradziła temu. Kilku słowami cichszą zawiązała rozmowę ze swym gościem i powoli schodząc ze wschodów wyciągnęła go z sobą ku drzewom, które naprzeciw ganku się znajdowały, tak blizko, by nie mieć natrętnych słuchaczy. Panna Kornelia spojrzała gniewnie za kuzynką, a Adryan się tryumfalnie uśmiechnął.
— Tryumfujesz pan — szepnęła stara panna — ale poczekaj! nie potrwa to długo! Znam dobrze hrabinę, jest do zbytku grzeczna, ale ma wiele charakteru, i żaden z tych starych, nieznośnych kawalerów połamanych pewnie jej nie skusi.
Il ne faut jurer de rien! — rzekł Adryan.
— Nierozumiem pana — z gniewem przerwała Kornelia — pracujesz przeciwko sobie samemu i na zgubę ciotki, dla której masz, jak mówisz przywiązanie. Trzeba być tak młodym, jak pan, ażeby być tak...
— Dokończ pani — odezwał się Adryan — tak głupim? chciałaś pani powiedzieć. Ja nawet ten epitet przyjmę z pokorą.
Kornelia zerwała się nagle zniecierpliwiona, złożyła swą kanwową robotę, zwinęła ją, rzuciła w kąt i okiem gniewnem zmierzywszy hrabinę i jej towarzysza, weszła w głąb’ domu, na sługach spędzić zły humor, którem ją to nabawiło.
Adryan pozostał w ganku, zdala mógł tylko odgadywać, co z sobą dawni mówili znajomi. Hrabina była widocznie poruszoną. Krzysztof się także ożywił, rozmowa szła z zajęciem i trwała bez przerwy aż do herbaty, którą Kornelia umyślnie snać przyśpieszyła, ażeby ją coprędzej zakończyć.
Gdy gospodyni wróciła do salonu, i ona i towarzysz jej znajdowali się w stanie umysłu dowodzącym przynajmniej, że sporu między niemi nie było, i że zgoda i pokój panowały, których starania panny Kornelii nadwerężyć nie mogły.
Nad wieczór Adryan kazał przygotować konie, aby odwieźć Krzysztofa, w chwili, gdy się żegnał podszedł ku niemu z czapką w ręku i zaprosił go do powozu. Siedli do niego razem i choć się pustelnik bronił, chcąc iść pieszo do domu, dał się skłonić wreszcie, by go odwieziono przynajmniej ku granicy.
Zły humor panny Kornelii nie pochodził jedynie z wielkiej miłości do hrabiny. W Zamostowie było jej bardzo dobrze, dopóki trwał ten stan, jaki tu zastała, najmniejsza zmiana mogła zachwiać jej wszechwładztwem i związanemi z niemi korzyściami. Panna Kornelia sama przed sobą tłómaczyła opór przeciw wszelkim nowym związkom, przywiązaniem do kuzynki, chociaż w niem więcej było miłości własnej i obawy o siebie samą. Nie przyznając się do tego, panna Kornelia instynktem zachowawczym broniła swojego stanowiska. Wieczorem, gdy zostały same, kołowała naprzód ostrożnie około przedmiotu, który pragnęła zaczepić, naostatek gwałtownie wtargnęła in medias res.
— Moja droga pani — rzekła — coś ta odnowiona przyjaźń, odgrzewane stosunki ze starym dziwakiem, domyślać się każą. Czyż pani miałabyś znowu dobrowolnie chcieć sobie narzucić nieznośne pęta? Będąc swobodną...
— Moja Kornelciu — przerwała hrabina — dajże mi pokój! Niechcę mieć nieprzyjaciół, potrzebuję stosunków przyjaznych, czyż zaraz masz się więcej domyślać, niż jest!?
— O! bo znam mężczyzn, pozwól kurze grzędy, może mu znowu coś przyjść na myśl, a ja drżę o szczęście wasze.
— A! bądź-że spokojną. — Hrabina ruszyła ramionami. Kornelia nie zdawała się tem zapewnieniem wcale uspokojoną.
— To ten szaławiła, faworyt pani, siostrzeńczyk, wszystkiej tej biedy nam naprowadza. A! bo to ta teraźniejsza młodzież!
— Kornelko! w jakimże ty dziś jesteś humorze?
— Jestem zła, bo się o panią boję. Przyznam się, że gdyby już miała się popełnić ta... niedorzeczność i iść znowu za mąż, przecieżby coś można lepszego znaleźć nad pana Krzysztofa.
— Ale zkądże to zamążpójście? — spytała hrabina.
— Czuję, widzę, że do tego idzie. Pani jesteś nadto dobrą, ci ludzie są natrętni, a wspomnienie dawne, a politowanie, a to, a owo, i niewola w końcu gorsza od pierwszej.
— Kornelciu! powtarzam, zkądże to zamążpójście, o którem się nikomu nie śni?
— Ja widzę daleko naprzód!
— Proszę cię!
Stara panna chodziła żywemi krokami po salonie, zburzona i chmurna. Kilka razy w ten sposób zaczynała się i zrywała rozmowa. Hrabina była małomówna, poznać jednak mogła kuzynka, że ta napaść jej nie smakowała, i że się jej przez nią naraziła. Rozeszły się uczciwie każda w swoją stronę, a Kornelia długo samotna chodziła po swoim pokoju.
— To są intrygi, na które ja pozwolić nie mogę — mówiła do siebie. — Hrabina widocznie znudzona za mąż wyjść pragnie, Teodora nie chce, Krzysztof, ten nieznośny dziwak, wziąć ją może. Niewola i nudy w domu. Pedant stary! Wynosićby się trzeba nazajutrz. Ale na to radzić muszę, tonący brzytwy się chwyta.
Panna Kornelia siadła pisać list, zamknąwszy się na klucz, sześć stronnic napełniła pismem pochyłem i zamaszystem i dopiero odetchnęła swobodniej. Odczytała, poprawiła, dodała jeszcze pół ćwiartki, dopisała komentarze na bokach, i list zapieczętowawszy przechowała go starannie. Uspokoiło ja to znacznie i rozweseliło.

KONIEC TOMU DRUGIEGO



Tom III
ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz Kornelia wstała rano, wyszła do ogrodu i list wczorajszy zniknął. Zdawało się, że tajemniczo został wysłany. Zdradzić musiemy kuzynkę hrabiny.
Z dawnych stosunków potarganych i nadwyrężonych, pozostał jeden jeszcze, niezupełnie zerwany. Pani kasztelanowa Chorzyńska, u której jakiś czas przebywała panna Kornelia, ale się z nią w końcu pour incompatibilité d’humeur rozstać musiała, miała pewną słabość do niej, kłóciły się często i godziły prędko, aż wreszcie żywe słówko, wyrzeczone za pośpiesznie, opłakiwane potem, zmusiło pannę wyjechać z tego domu. Kasztelanowa miała syna, wdowca, zwanego Walerkiem, bardzo miłego łotrzyka, którego już raz była ożeniła, który po roku żonę stracił, a teraz po świecie bąki zbijał, nie mogąc się ożenić.
Był to młodzieniec wychowany jak najstaranniej, wielce zdolny, ale nałogowy gracz i płochy, tak, że nawet dobiegające do czterdziestówki lata, nie mogły go ustatkować. Kasztelanowa pragnęła go ożenić, ufając, że kobieta, którąby kochał poprowadzić go potrafi. Był bowiem Walerek łagodny na pozór, czynił z nim co kto chciał, lecz nazajutrz przychodził ktoś drugi i odrabiał. Póki był z matką słuchał matki, wpadłszy w inne towarzystwo ulegał jego wpływowi. Czynił to wszystko z jakimś sceptycyzmem miłym, jakby do żadnego kroku w życiu wagi nie przywiązywał. Szło mu głównie o to, aby z życia drogi uprzątnąć sobie wszelkie zawady, jakimkolwiek bądź kosztem. Uniknąć cierpienia było dlań najwyższem zadaniem. Bardzo piękny mężczyzna, choć na twarzy jego znać było znużenie, był najmilszym gościem, witano go wszędzie serdecznie, kochał po pół godziny każdego namiętnie, ale nazajutrz mógł go nie poznać. Toż samo działo się z kobietami, bóstwem dlań była każda, dopóki drugiej nie zobaczył.
W przekonaniach swych Walerek, był, jak w uczuciach, przyjacielem świętego spokoju; zgadzał się na każde wygłoszone, potakiwał mu, a wkrótce potem, jeśli z tem było dogodnie, utrzymywał przeciwne zdanie. Dla niego wszystko służyło do zabawy, nic nie brał seryo — świat go bawił, serca mu nic nie poruszało. Ruszał ramionami i śmiał się z ludzi, którzy w coś wierzyli i do jakichś poświęceń byli gotowi.
Z tem wszystkiem, był to najmilszy z ludzi, a twarz jego wyrażać się zdawała taką dobroć i łagodność, oczy niebieskie tak się uśmiechały, różowe usta taką namaszczone były słodyczą, iż go każdy pokochać musiał mimowoli.
Pomimo swych przymiotów Walerek nie mógł się ożenić, zgrywał się okrutnie, często odchorowywał hulanki, plątał się w stosunki najdziwaczniejsze i kasztelanowa ręce łamała z rozpaczy nad przyszłością. On się śmiał, całował ją, rozbrajał gniew i nazajutrz broił tak samo. Wszyscy mówili, że go należy ożenić.
Panna Kornelia, która przed dwudziesta laty, umiała mu się nawet podobać i wodziła go trochę na pasku, obrachowała teraz, iż nicby szczęśliwszego wypaść nie mogło, nad to, gdyby go ożeniła z hrabiną. Hrabina i ona władałyby nim zupełnie, w domu nicby się nie zmieniło. Walerek podobać się mógł i musiał, był młody, czuły, piękny i dowcipny. Widywała go niegdyś pani Wanda za życia męża, ale w Zamostowie nie był od tego czasu. Kasztelanowa wyjeżdżała mało, była to osoba otyła, ciężka, cicha, modląca się po całych dniach i niby zajęta jakąś robótką, ale w istocie w myślach zatopiona i roztargniona tak, że nim jej kto na pytanie odpowiedział, już nie wiedziała sama, o co zagadnęła. Celem jej życia był ów Walerek nieszczęśliwy, nad którego losem bolała, bo go kochała namiętnie. Połowa majątku już poszła dla tego drogiego dziecka. List panny Kornelii miał na celu sprowadzenie kasztelanowej z synem do Zamostowa i odnowienie dawnych stosunków.
Jak się spodziewała kuzynka, tak się stało; jednego poobiedzia sześciokonna kareta przywiozła staruszkę, a czterokonny kocz jej syna.
Hrabina, która odwykła od nowych twarzy, przestraszona była tym najazdem, wytłómaczyć go sobie nie mogąc. Kasztelanowa wystrojona była w klejnoty familijne, Walery ubrany jak lalka.
Był to mężczyzna w sile wieku, nieco już otyły, ale wyglądający bardzo młodo, z niebieskiemi oczyma, z różowemi usty, z zarodkiem łysiny i ogromnemi angielskiemi faworytami. Znać w nim było człowieka wielkiego świata, nawykłego do stolic i salonów.
Szczęściem dla gospodyni, przyjazd pana Teodora, bytność Adryana, ułatwiały jej wielce przyjęcie tych gości. Nie potrzebowała się zajmować wielce kasztelanicem, a cała oddała dobrej staruszce, która pytając nieustannie: Co mówisz! uśmiechała się na wszystko. Piękny Walerek mało uczynił wrażenia na hrabinie, a co gorzej, przypominał jej męża, u którego bywał, nietylko sobą samym, ale też obejściem i domniemanym charakterem. Byli to niegdyś wielcy przyjaciele i ludzie jednego obozu.
Pan Teodor, który łatwo przeniknął, co znaczyło przybycie kasztelanica, posmutniał i zafrasował się, chociaż Walerek i jego i Adryana uprzejmością i wesołością zaraz sobie od pierwszych słów ująć umiał. Młody siostrzeńczyk, domyślił się także projektów kasztelanowej, ale po sobie nie pokazał tego, tknęło go coś nawet, jakby przeczucie, że przyjazd ten pannie Kornelii nie musiał być niespodzianką; dostrzegł rumieńca gwałtownego na jej twarzy, w chwili, gdy gości oznajmiono. Kasztelanic bawił gospodynię, którą już był do najwyższego stopnia zachwycony, gdy niespokojny Teodor odciągnął na chwilę Adryana na stronę.
— A wiesz co to te odwiedziny znaczą? — szepnął mu.
— Domyślam się.
— Stara kasztelanowa podjeżdża tu z tym towarem, którego, mimo pięknej jego powierzchowności, nikt niechce. Mam nadto dobre wyobrażenie o hrabinie, ażebym się lękał wrażenia, zawsze jednak bliżsi i domowi, przestrzedz powinni; Walerek jest najpłochszym z ludzi pod słońcem; dobry, miły, serdeczny, ale do niczego, a zapaliwszy się, żonę by w djabełka przegrał i duszę w dodatku.
— Wiesz pan co? — rzekł zdrajca Adryan — dobrzeby było, żebyś to pannie Kornelii powiedział, ona prędzej jak ja znajdzie zręczność z tego korzystać.
I odszedł. Teodor tak jakoś zapalił się, iż natychmiast wśród salonu spotkawszy starą pannę, pobiegł za nią do jadalnego pokoju.
— Na miłość Boga — zawołał — co to znaczy kasztelanowa z synem? pani nie wie?
— Ja? a zkądże ja mam wiedzieć o tem.
— Jakto? pani się nie domyśla?
— Ja nie jestem domyślną wcale.
Teodor rozśmiał się.
— Muszę więc panią przestrzedz, Walerek, który się ożenić nie może, a pragnie, przybył pewnie nie bez myśli. Trzeba go znać.
— Bardzo miły człowiek! — odezwała się panna.
— Nie przeczę bynajmniej — rzekł Teodor — nie podobna go nie pokochać, ale jutro nas wszystkich w karty przegra.
— Od pół roku wiem, że matce dał słowo i nie gra — odparła panna Kornelia.
— I płochy.
— Może był, ależ wiek! ustatkował się zupełnie — wtrąciła kuzynka — a przyznam się panu, że przy nim wszyscy, wiele was jest, wydajecie się nieokrzesanemi.
Pan Męczyński sapnął.
— Niewiedziałem, że w takich łaskach u pani!
— A na cóż mu łaski moje się przydały — żywo szczebiotała panna — on ani moich, ani niczyich nie potrzebuje. Nie ma kobiety, któraby go pokochać nie była zmuszoną, gdy się o to postarać zechce.
Teodor zamilkł skrzywiwszy usta.
— Tak pani sądzi.
— Nie ja, ale wszyscy.
— Szczęśliwy człowiek! — sucho rzekł Teodor i odszedł.
Gdy się to działo, Walerek w ganku zalecał się już gospodyni, która bardzo grzecznie, ale przyjmowała go zimno i seryo, nie dając mu się spoufalać, do czego aż nadto był skłonnym. Nie zraziło to pretendenta, który snać mając to w instrukcyach, wkrótce przeszedł od pani do siostrzeńca, chcąc i jego serce podbić.
Adryan zwykle otwarty i żywy, na ten raz przybrał postawę sztywną, ale że niemal grał rolę półgospodarza, musiał być grzecznym.
— Śliczny park — rzekł Walerek — co za kampania senioralna! Jak tu czuć ducha i smak gospodyni, co za wdzięk we wszystkiem! Dawno bardzo nie byłem w Zamostowie, jestem nim prawdziwie oczarowany.
— Ja także — rzekł Brzoski. — Ciocią i jej rezydencyą razem.
— Nie dziwuję się, gdyż jedno doskonale odpowiada drugiemu — mówił Walery — pan tu spędza...
— Wakacye — wtrącił Adryan — i bardzo mile. Sąsiedztwo mamy nie liczne wprawdzie, ale wystarczające dla cioci, która nie lubi zbyt tłumnego, ani zbyt wrzawliwego towarzystwa.
— A! a! — rzekł Walery — ale tak młoda osoba.
— Umysł poważny nad wiek, dla niej spokój i cisza najwyższem dobrem.
— Ha! to przyznam się panu, że jak na wakacye, nie koniecznie właściwe sobie wybrałeś miejsce pobytu.
— Dlaczego? — odparł Adryan — w Zamostowie mam ciszę, a gdy chcę swawoli i śmiechu trochę, jadę do pana Teodora, którego dzierżawcy dom jest bardzo wesoły.
— Tak! u dzierżawców często się bardzo dobrze bawi — dodał Walerek. — Są to ludzie, co potrzebują stosunków i przyjmują hojnie. Są panny? — zapytał po chwili.
— Dwie, i bardzo ładne — mówił Adryan — oprócz tego mam polowanie w lasach u pana Pawła, u Krzysztofa Poboga, w naszych i Zieleniewszczyźnie.
— Gdybyś mi pan zrobić chciał ten zaszczyt, prosiłbym go do siebie.
— O! serdecznie dziękuję, wakacye się kończą, a ja jestem pono na odjezdnem, liczę już dnie ostatnie.
— To szkoda.
W istocie Walery rad był wyjazdowi temu, bo go uprzedzono, że siostrzeniec podejrzany jest o popieranie kogoś innego.
Zaczęli mówić o psach, koniach i innych młodzieńczych zabawach, a Adryan nieomieszkał przybyłemu tak odmalować życia i usposobień ciotki, aby mu odjąć wszelką nadzieję. Trudno to jednak było z takim pewnym siebie człowiekiem, który nawykł był do łatwych zwycięztw i o niczem nie wątpił. W rozmowie z hrabiną, kasztelanowa nie mogła się powstrzymać od pochwał tego swego Walerka.
— Powiadam ci, droga moja, nie dlatego, że to syn mój, ale drugiego takiego chyba nie ma na świecie. Młodość miał cokolwiek burzliwą, ale któryż mężczyzna przez to nie przechodzi? Dziś zaś, co to za statek, rozum, a co za serce złote? dla mnie, co za syn! dla przyjaciół, dla wszystkich co za anielska dusza. Łzy mi stoją w oczach, gdy mówię o nim. I proszęż cię, kochana hrabino, takiego człowieka dotąd ożenić nie mogłam! a tak tego pragnę. Chciałabym spokojną umrzeć widząc go szczęśliwym.
Piękna Wanda, domyśliwszy się ukrytej w tem zaczepki, poczęła gorliwie swatać rozmaite panny i wdowy, ale kasztelanowa każdej miała coś do zarzucenia. Wzdychała patrząc na nią. Odwiedziny trwały dosyć długo, szczególniej dla gospodyni, pana Teodora i Adryana. Męczyński postanowił nieodbicie przesiedzieć tych gości i stołka Waleremu przystawić. Kasztelanic wyjeżdżał niezadowolniony wcale, popisywał się świetnie i czuł, że nie czynił wrażenia, matka też była jakoś smutna. Napomykała kilka razy, że Walerek pragnąłby bywać częściej w Zamostowie, na co odebrała tylko bardzo zimną odpowiedź. Jakoś go nie zapraszano. Hrabina oświadczyła nawet, że nie jest pewną, czy na czas jakiś nie wyjedzie z domu.
Humor Kornelii zrazu bardzo wesoły, pod koniec się też zmienił i stał ponurym. Spodziewała się wcale innego wrażenia, a choć tłómaczyła sama przed sobą, że od pierwszych odwiedzin niepodobna było wymagać wiele, jednakże gniewała się na hrabinę.
Po wyjeździe kasztelanowej, Teodor już z kapeluszem w ręku przysiadł się do gospodyni, od niechcenia jakoś zacząwszy jej opowiadać żartobliwie żywot i sprawy kasztelanica.
Z początkiem słuchała ich roztargniona hrabina, lecz wkrótce przerwała mu tem, że wiedziała to wszystko z dawniejszych czasów. Musiała nawet wspomnieć z tego powodu męża, czego zwykła była starannie unikać. Dała do zrozumienia, że nie radaby słuchać więcej.
Jakby domyślając się tej małej intryżki, przysiadła się zaraz panna Kornelia, usiłując ją zneutralizować.
— Znałam dawniej pana Walerego — odezwała się — zawsze to był człowiek niezmiernie miły, ale jakże dziś zyskał, jak zyskał, jak spoważniał. Co za dowcip, jakiego coś sympatycznego, a jakie serce, jaki to syn dla matki!
— W istocie? — spytała hrabina — zmienił się tak bardzo w twych oczach? Ja tego nie znajduję!
— A! pani moja — poczęła Kornelia — jak można tego nie widzieć.
Rozpoczęty w ten sposób panegiryk kasztelanica ciągnął się długo, bo panna Kornelia i wymówną była i wielomówną, czy poskutkował osądzić było trudno, gdyż Wanda słuchała go chłodno i niewiele zdając się do tego przywiązywać wagi. Teodor nareszcie odjechał, a Adryan, gdy zostali sam na sam, uwziął się, aby Kornelię doprowadzić do niecierpliwości, dalszemu ciągowi pochwał kasztelanica stawiąc najrozmaitsze przeszkody i najpocieszniej rozłamując rozmowę Hrabinę bawiła wesołość siostrzeńca i rozdraźnienie starej panny, która w końcu musiała sama śmiać się, aby gniewu nie zdradzić.



ROZDZIAŁ II.

Zbliżała się w istocie chwila wyjazdu Adryana, który jak mógł pobyt swój przedłużał w Zamostowie. Zajmowało go tu wszystko, ale któż wie, czy ten młody opiekun, któremu się tak szczęśliwie powiodło zbliżyć jednych, drugich pousuwać, który zdawał się jak z pionkami na szachownicy postępować z temi co go otaczali, nie mając do posuwania się na niej woli własnej, kto wie, czy ten panujący nad innemi chłopak, sam nad sobą panować umiał. Wieczory spędzane z pannami Zamorskiemi nie poruszyły wcale młodego jego serca, a rozmowa jedna z prostą dziewczyną, wyjść mu nie mogła z pamięci. Dosia wabiła go, jak zagadka. Za drugim razem spotkawszy się z nią, przekonał się, że pierwsze wrażenie mylnem nie było, dziewczę miało dlań urok dziwny. Nic nie mówiąc nikomu, a korzystając z pozwolenia pana Krzysztofa, poszedł w las jego polować sam jeden. Nie wiem, czy co zabił, czy co widział nawet, lecz tak się obrachować jakoś potrafił, że na skraju lasu z Dosią się spotkał. Wracała z poziomkami dla pana Krzysztofa.
Dziewczę się nieco zmięszało z początku zobaczywszy Adryana, ale natychmiast oprzytomniało..
— Dobry wieczór pannie Wilczkównie.
— A! dobry wieczór panu.
Chciała odchodzić zaraz.
— Cóż to pannie tak spieszno.
— No, nie, ale — (zarumieniła się) — jeszczeby też dopiero, gdybym z panem w lesie miała gawędzić, kiedy już i tak...
— I tak? co? proszę dokończyć.
— Mówią, że to nie uchodzi.
— Któż mówił?
— A jegomość stary...
— A zkądże wiedział o jakiej rozmowie?
— Ja mu sama o niej powiedziałam, bo się kryć z niczem nie umiem. Stary powiada, że młodzi wszyscy to bałamuty.
Rozśmiał się Adryan.
— Niech mu panienka powie, że starzy są gdery.
— Ale co panu po mojej rozmowie, jam prosta dziewczyna.
— I prosta rozmowa najmilsza — rzekł Adryan.
— Ja od pana tobym się jeszcze czego nauczyć mogła, ale pan ode mnie?
— O! bardzo wiele! — patrząc jej w oczy wesoło, rzekł Adryan — ja jestem uczony z książki, a panna masz mądrość leśną, która więcej warta.
— Na cóż pan kłamie! — odezwało się dziewczę, które odchodzić chciało, a stało, jak przykute.
— Prawdę mówię.
— Jak się dowie jegomość, jak mnie spotka, to dopiero będzie! — szepnęła jakby sama do siebie — bądź pan zdrów.
Pobiegła kilka kroków. Adryan stał i patrzał zamyślony.
— Jeszcze słówko! — zawołał — tylko słówko.
Stanęła.
— Czego pan chcesz?
— Pożegnać się z panną Dosią.
— Albo co?
— Jadę ztąd, i któż wie, może tu nigdy nie powrócę, może panienki nie zobaczę nigdy.
Podniosła oczy jasne na niego.
— A to dlaczego? — spytała — któż panu broni?
— Mieszkać będę w innych stronach, więc choć dobre słówko.
Spuściła oczy.
— E! pan bałamucisz! a czyż ja wiem, co za dobre słowo mam powiedzieć, dobre słowo? Najlepsze słowo... Niech Bóg prowadzi — dodała cicho, a głośniej rzuciła: — Do zobaczenia! do zobaczenia!
I uciekła żywo. Pan Adryan stał długo w miejscu, dopiero, gdy mu z oczów znikła, powoli powlókł się do Zamostowa. Przez cały wieczór zamyślony był i smutny, zdawał się czekać chwili, gdy się pozbędzie panny Kornelii i nareszcie został sam na sam z ciotką. Pocałował ją w rękę.
— Mam rozmaite prośby do kochanej cioci — rzekł — ale potrzebuję ośmielenia.
Rozśmiała się hrabina.
— Ty?
— Czasami bywam strasznie bojaźliwy — rzekł Adryan.
— Ale kiedyż?
— Gdy się obawiam, że mogę być źle zrozumianym.
— Mów-że, o co idzie?
— Nie jest-to tak łatwo, jak się zdaje.
Rękami potarł włosy, odrzucił je na ramiona i począł:
— Prośba jest oryginalna, jak ja czasem bywam. Oto prosiłbym pani hrabiny dobrodziejki, ażeby kiedykolwiek przejeżdżając drogą około chaty pana Wilczka, stojącej na samej granicy lasów pana Krzysztofa, raczyła wstąpić, pod jakimkolwiek pozorem, a wstąpiwszy, starała się widzieć i rozmówić z panną Dosią Wilczkówną.
— A! znowu ona! tyle o niej mówicie, żem doprawdy jej ciekawa.
— I należy ciekawości tej dogodzić.
— A potem?
— Jeśli się Dosia podoba, jeśli ją znajdzie ciocia taką, jaką się ona nam wydaje, czemużby jej nie można wziąć do Zamostowa na wychowanie? — Z takiego szlacheckiego kruszczu zrobić artystyczne arcydzieło, nie byłożby to godnem jej serca? nie zajęłożby to cioci i nierozradowało, gdyby pod jej oddechem pączek ten rozkwitł pięknemi, pełnemi barwami?
— Ale cóż ci się śni? — zawołała hrabina — ja? wychowywać to dziecko lasu? czyżby mi ją dali rodzice?
— Z pewnością — rzekł Adryan — byłoby to dzieło chrześciańskie godne serca waszego.
— Tak — przerwała hrabina — oderwać ją od tego życia, w którem jest szczęśliwą, dać jej nowe pragnienia z jej stanem niezgodne, na to, ażeby wyrzucona ze społeczeństwa, stała się istotą zwichniętą i biedną, jeśli nie gorzej, jedną z tych nienależących do żadnej klasy wyrzutków, związkami krwi połączonych z ludem, a duszą z temi, co ją odepchną, lub... Adryanie, znać, żeś młody.
— Nie zapieram się tego — odparł Adryan spokojnie — właściwością mojego wieku jest marzenie, lecz, gdyby Dosia stała się tem czem marzę?
— To cóż? — zapytała hrabina.
Adryan pocałował ją w rękę.
— Burę dostanę — ożeniłbym się z tą Dosią.
Pani Wanda śmiać się zaczęła, lecz wkrótce twarz się jej zasępiła.
— Mój Adryanie — rzekła — przypuść, żem cię usłuchała, wzięłam Dosię. Ty naturalnie rok lub więcej nogą byś niepostał w moim domu, zajęłabym się nią całem sercem. Po tych dwóch latach, alboś ty się gdzieindziej zakochał i zapomniał o narzuconej mi wychowanicy, albo porzucasz i znajdujesz dziewczę zmienione, pozbawione tego wdzięku prostoty, który miał urok dla ciebie, i Dosia osiada na koszu, nieszczęśliwa na życie całe.
— Dlaczego? dlaczego? — pochwycił Adryan. — Mój Boże! więc wychowanie i światło jest tak niebezpiecznym darem, który z sobą niesie pragnienia, jakich świat nasycić nie może? Więc nauka może być trucizną? więc ona tylko namiętności i żądze rozwija, a nie rozum, co nad niemi panuje? Ja sądzę, że wychowanie powinno uczyć człowieka godzić się z przeznaczeniem, z pracą, z niedolą nawet, i dawać mu siły, a nie osłabiać? Jakieżby to było wychowanie, coby gorszym oddało dziecię, niż wzięło? Dlaczego ma stracić prostotę? To są wszystko dla mnie rzeczy niezrozumiałe, chyba tem wytłómaczone, że wychowanie jest złe, a ja o takiem wiedzieć niechcę. Niech jej ciocia, da dobre, a da jej skarb. Z takiem ona nie powstydzi się rodzicom pomagać w najcięższej pracy, i ubóstwo lżejszem się dla niej stanie.
Adryan mówił z zapałem, który hrabinę ujął, zbliżyła się doń i pocałowała go w głowę.
— Masz słuszność — rzekła — jam mówiła o wychowaniu tem tuzinkowem, pospolitem, któremu imię to dają niesłusznie, tyś je pojął lepiej. Gdybym wiedziała, że potrafię...
— Ciociu, niech głowie pomoże serce... temi tylko dwoma czynnikami coś dokonać można, one są jak dwie części składowe powietrza, którem oddychamy, żadną z nich żyć samą nie można, spojone z sobą, dają życie. Serce może się obłąkać, rozum może się omylić, we dwoje są nieochybni...
— Ja ci się oprzeć nigdy nie umiem — szepnęła hrabina — więc zobaczemy...
Adryan aż upadł przed nią na kolana, pochwycił jej ręce, całując z zapałem i wybiegł szybko.
Nazajutrz, jakby się wstydził pokazać po tej wieczornej scenie, Adryan pojechał do pana Teodora. Godzina była, w której się go zastać spodziewał, a nie znalazł. Powiedziano mu, że jest na folwarku.
Nie pytając co się tam działo, niespodziewając się, ażeby mógł być natrętnym, Adryan poszedł znajomą przez ogród drożyną. Zbliżając się ku dworowi, postrzegł w podwórzu kilka bryczek i jeden koczobryk wyświeżony, ludzi pełno kręciło się około domu. Okna były otwarte, a przez nie gwarna i wesoła dolatywała rozmowa. Wstrzymało to nieco pana Adryana, który nie uważał, że chłopak go wyprzedził i dał znać panu Męczyńskiemu o jego przybyciu. Już chciał się zawracać, gdy razem pan Teodor i Zamorski w granatowym fraku, białej kamizelce, nankinowych spodeńkach, wybiegli naprzeciw niemu.
— Prosimy pana! prosimy!
— Wpadam tu niespodzianie na uroczystość jakąś, bardzo przepraszam.
— Żadna uroczystość, panie dobrodzieju! Do ubogiej chaty kilku łaskawców raczyło przybyć, aby być świadkami szczęścia rodziców. Panie dobrodzieju, mojej córki Michaliny zaręczyny z Maciorkiewiczem....
Nie było się wymówić sposobu. Na ganek z kieliszkami wychodziła już szlachta, kilku z zawiesistemi wąsami tarabatkowych, dwóch we frakach jakby z archeologicznego zbioru pożyczonych, wreszcie Maciorkiewicz, ładny chłopak ubrany ad hoc wykwintnie, z wąsami blond i bródką podstrzyżoną. Trzeba się tedy było przedstawić szanownemu towarzystwu i pójść powinszować zarumienionej pannie, ubranej w białą suknię z pąsowemi wstęgami. Zupełnie podobnie ustrojona była Liza, której ufryzowane włosy spadały w puklach na białe ramiona. Matka dnia tego miała złoty łańcuch na szyi i zegarek.
Pan Teodor po kilku kieliszkach węgrzyna, ze szczególnem zuchwalstwem uśmiechał się do pięknej Lizy, która go jawnie i oczywiście kokietowała. Fortepian stał otworem, bukiety gdzie się tylko mogły zmieścić. Na stole już zburzonym szturmem, jaki doń przypuszczano, cały zastęp butelek i plama od czerwonego wina świadczyła o gościnności gospodarzy. Niesiono już kielich panu Adryanowi, dla spełnienia za zdrowie przyszłej pary.
Maciorkiewicz tego dnia był najnieszczęśliwszym z ludzi; serce go ciągnęło ku narzeczonej, a Misi się zdawało, że przyzwoitość wymagała, aby się dlań okazywała jak najchłodniejszą, odsuwała się więc od niego z przesadzoną skromnością. Za to Liza uśmiechami, wejrzeniami, słówkami, obdzielała wszystkich, co się nią zachwycali, a najobficiej pana Teodora, który dybał na nią widocznie, stawał przed nią bezwstydnie z kieliszkiem i całując w ręce nieustannie, szósty raz pił jej zdrowie. Matka udawała, że nie widzi, ojciec, że nie rozumie. W panu Teodorze zdawała się odbywać walka wewnętrzna, której płomień wino podsycało. Ujął Adryana za rękę i odprowadził go na stronę.
— Proszę cię, kochanie moje, przypatrz się tej dziewczynie. Hebe! powiadam ci.
— Hebes! — pomyślał Adryan, ale głośno się odezwał: — Weź-że ją waćpan, aby mu nektar nalewała całe życie.
— Tak, ale, ba! — zawołał Męczyński — zapewne, a lata! Młodym się to ja czuję, a jednakże rachunek, rachunkiem. No, i ten świat, ten świat...
Wskazał nieznacznie na taratatki.
— Z dziewczyny jeszcze zrobiłoby się może co należy, bo instynkt ma przedziwny, a no, rodzice, krewni, cioteczni, wujeczni, stryjeczni, wszystko to rękawiczek nie nosiło chyba na niedzielę i wełniane. Bigosem karmione, chustki do nosa uważa za luksus i po francuzku ani w ząb!
— Tak, to prawda — szepnął Adryan — ale Hebe.
— A oczy! patrzaj tylko — mówił Teodor — taż to błyskawice z nich lecą i pioruny, w samo serce. A biust! proszę cię, biust! marmur żywy... a..
Przerwał, bo się właśnie Liza zbliżała, jakby czuła, że na nią patrzą i chciała się jeszcze bliżej pokazać w całym blasku. Pan Teodor zawołał:
Pijemy pani zdrowie!
— A! panie — zawołała trzpiotnica — państwo mi wszystkie zdrowie wypijecie. Dość już tego.
— Ja nie tyle się obawiam o zdrowie pani — zawołał Adryan — co o pana Męczyńskiego, upija się zarówno winem i wzrokiem pani i gotów postradać przytomność.
— O! o! panowie jej zawsze macie dosyć, ażeby z nas sobie żartować — odpowiedziała żwawo Liza — wszystko, co mówicie, ma pozór słodyczy i grzeczności, a w istocie to tylko niemiłosierne szyderstwo.
— Zkądżeś pani się nauczyła takiej niewiary? — spytał Adryan.
— Pani, co jeszcze z wieku złudzeń i marzeń nie wyszłaś — dokończył Teodor.
— I my mamy trądycye nasze — odpowiedziała Liza.
— A! więc to przestrogi mamy! — rozśmiał się Teodor — ale niech pani wierzy, że mężczyzni są, jak djabli, nie tak czarni jak ich malują.
Porównanie do djabłów rozśmieszyło Lizę, spojrzała na Teodora, którego twarz rozczulona winem i widokiem Heby, dziwnie sentymentalnie była wykrzywioną, Adryan także się uśmiechnął.
— Ja ręczę za mego przyjaciela pana Teodora, że wcale czarnym nie jest, mimo wszelkich tradycyj, ma tylko tę wadę, że jest nieśmiały, pani powinna mu dodać odwagi.
Ostatnie słowa wyrzekł ciszej, tak, by ich pan Teodor nie słyszał, dziewczę bystro spojrzało na Adryana, dając mu niby znak, że go zrozumiało, i zwróciło wzrok na Teodora, który oczów z niej nie spuszczał.
— Żal mi mojej Misi — rzekła figlarnie — najprzód moje prawo starszeństwa stracone, potem towarzyszka i przyjaciółka mi ubywa, naostatek, lituję się nad jej losem.
— Przecież to małżeństwo nie przymuszone rzekł Teodor — ale z przywiązania i wzajemnej skłonności.
— A ktoby tam wierzył w męzkie przywiązanie — zawołała Liza.
— Czy i to należy do tradycyi? — spytał Adryan.
Liza się śmiała spoglądając na pana Teodora, wyzywając go oczyma; Męczyński zbierał się na jakąś ostrą i strzelistą odpowiedź, ale się lękał powiedzieć za wiele.
— Pani — rzekł wreszcie — niech się wszystkie kobiety boją, niech nie wierzą, ale nie godzi się tak mało ufać sobie, pani, co masz oręż na podbicie serc najtwardszych... w wejrzeniu, w uśmiechu, w głosie, w dowcipie...
— I w czem-że jeszcze więcej? — spytała Liza.
— I w całej swej uroczej postaci... i...
— Dziękuję panu — zawołała Liza — a jednak z całą tą postacią, nie mogłam uprzedzić Misi i nieznalazłam dotąd dla siebie Maciorkiewicza.
Imię to wymówiła z pewnym żartobliwym przyciskiem, pan Teodor pomyślał o możliwości pokrewieństwa z Maciorkiewiczami i dreszcz go jakiś przeszedł, ostygł znacznie i zamyślił się. Dziewczę to postrzegło i oczyma znowu ogrzewać go zaczęło, a że kieliszek był wypróżniony pobiegło po butelkę by go nalać, wymagając, aby pan Adryan i Męczyński wypili zdrowia, które zalegały. Stało się jak kazała.
Towarzystwo niezmiernie było ożywione, gwar panował w pokojach i w ganku, Liza pomagała matce, biegała więc ciągle i chwilami tylko zbliżała się do Teodora, który ją ścigał oczyma.
— Na miejscu pańskiem — szepnął Adryan — nie czułbym się bezpiecznym przy takiej zwodnicy, zobaczysz pan, że padniesz jej ofiarą.
— Niebezpieczeństwo jest w istocie wielkie — odezwał się wzdychając Teodor — ale między nami mówiąc, serce moje nie jest zupełnie wolnem.
— Nie zupełnie? więc kątek jakiś zajęty? — rozśmiał się Adryan — nie mógłbym się dowiedzieć przez kogo?
Teodor napił się wina, westchnął i rzekł z powagą.
— To moja tajemnica, kiedyś, może, ale dziś jeszcze jej zdradzić nie mogę. Dziewczę, to bawi mnie, to prawda, lecz rozum każe stronić od pokusy. Chodźmy.
Wyszli obaj na ganek, gdzie męzkie towarzystwo rozprawiało o koniach, o gospodarstwie, o myśliwstwie i innych sympatycznych przedmiotach. Adryan miał zręczność przypatrzeć się po raz pierwszy temu szczerości pełnemu, serdecznemu kółku poczciwej szlachty, która była najpewniejsza, że ogromne brzemię pracy dźwigała na swych ramionach. Stękali wszyscy, kieliszki krążyły do koła, a pracowitsi upominali się o karty do preferansa i wista, aby nie próżnować.
Teodor zaledwie się schroniwszy tu od pokusy, i porzuciwszy Adryana, prawie natychmiast wciągniony wzrokiem Lizy, powrócił znowu do pokoju. Nigdy może tak wielkie mu nie groziło niebezpieczeństwo. Dziewczę, jak ostrogą ukłute zaręczynami siostry, dobijało nieszczęśliwego Męczyńskiego, który się bronił tylko wspomnieniami hrabiny trochę, a nazwisko Maciorkiewiczów...
Rodząca się namiętność zaczynała sofizmatami zasłaniać się od napaści. Można się przecież było wynieść gdzieś tak daleko, aby tam o Maciorkiewiczach słuch nie dochodził. Liza tego dnia wydawała mu się tak piękną, tak pełną życia! Nie właściwiejże było jej młodością dopełnić swej dojrzałości, niż sprzęgać dwie istoty przeżyte, jak on i hrabina?
Wszystko to mówił sobie pan Teodor, i już, już nabierał odwagi do stanowczego kroku, gdy wiekowi właściwa obawa i brak tej woli sprężystej, co do czynu popycha, cofały go i onieśmielały.
Lizie zdawało się, że już dosięga celu, gdy nagle stary kawaler stygł, ziąbł, zamyślał się i milczący odchodził. Stało się to i teraz, bo zaledwie kilku słowy począł sentymentalną rozmowę, która daleko bardzo, z pomocą zręcznej współuczestniczki, zaprowadzić go mogła, gdy się Maciorkiewicz nawinął, oblał go już zimną wodą i pan Teodor na ganek powrócił.
Adryan, zdrajca, skorzystał z tego i wsunął się do salonu, w którym panna starsza gospodarowała.
— Co też pani za nielitościwą jesteś — rzekł — dla tego nieszczęśliwego Teodora!
— Ja? ja? — niby przestraszona spytała Liza — nie rozumiem.
— Rozumiesz pani doskonale — mówił Adryan — a gdybyś nie rozumiała, to się domyślisz. Niegodzi się tak męczyć tego biednego człowieka. Wszakże on widocznie najokrutniej jest zakochany.
— W kim? — z udaną powagą spytało dziewczę.
— No, nie powiem, jeśli pani nie wiesz — rozśmiał się Adryan — ale rachuję na to, że tej osobie w której on się tak zapamiętale kocha, zechcesz pani powiedzieć, aby mu trochę odwagi dodała. Pan Teodor jest mąż dojrzały — mówił żartobliwie ciągle chłopak — a w jego wieku ludziom zbywa na silnej woli, potrzebują aby im zadać nieco gwałtu, aby im litościwą dłoń podać. Pani mnie rozumie?
— Nie zupełnie — odparła Liza — bo zkądże pan wiedzieć możesz, czy ta osoba, ten ktoś, życzy sobie ośmielać pana Teodora, a nie przeciwnie?
— Spodziewam się tego — odezwał się Adryan — bo pan Teodor jest człowiek miły, dobry, zacny i godzien sympatyi.
— Ale sympatye się rodzą, a któż wie?
— Jeśli jej nie ma, nie trzeba przynajmniej zostawiać go w błędzie, i okazać mu, że może sobie szukać jej gdzieindziej.
— Przepraszam pana — śmiejąc się i mrużąc oczki rzekła Liza — daj mi pan słowo, że powiesz prawdę! Czy proszono pana o pośrednictwo?
— Daję słowo, że nie — odparł Adryan.
— Więc tak, przez miłosierdzie nad tym nieszczęśliwym?
— Nie inaczej.
— Cóż to za dobre serce! — parsknęła Liza spoglądając mu w oczy.
— Pani jesteś tak zachwycającą istotą — zakończył Adryan — że każdy by jej służyć pragnął, ale jesteś niedoświadczoną, przynoszę więc tylko dobrą radę, ot tak, czy się zda na co, czy nie, i rzucam ją pod nóżki pani, choćbyś ją zdeptać miała.
Liza się zarumieniła czując odgadniętą, zakręciła się, spojrzała bystro, nieodpowiedziała nic i uciekła.
Zatrzymano Adryana mimowoli, chociaż po razy kilka brał za kapelusz, chcąc się wysunąć. Zamorski miał na to sposób doskonały: zaczynał zaraz utyskiwać nad tem, że zapewne takie towarzystwo hreczkosiejów i ich proste, wiejskie przyjęcie, do smaku paniczowi być nie mogło. Naturalnie trzeba było czynem protestować przeciw temu przypuszczeniu i zostać na dłużej. Nad wieczór, podano przez pożyczanego kuchmistrza wystylizowany obiad, do którego i gość przypadkowy zasiąść był zmuszony. Teodor znalazł się, istotnie mimowoli, koło Lizy, zdawało się to być w przeznaczeniu.
Naprzeciwko posadzono Adryana, który mógł czynić postrzeżenia nad bardzo trafną metodą kokietowania na przemiany zaczepnego i odpornego panny Lizy. Potrafiła ona do końca obiadu tak wyłącznie opanować dziedzica, że nie obawiając się nawet oczów licznych świadków zwróconych na siebie, cały nią tylko był zajęty, a gdy od stołu wstawano, podał jej rękę i przy czarnej kawie jeszcze poczętą przeciągał rozmowę.
Ku wieczorowi potrafił wreszcie Adryan, z wielką przebiegłością zdobywszy swój kapelusz, wysunąć się przez ogród, aby powrócić do Zamostowa. Już oddychał swobodniej po tej wrzawie, gdy szybkie kroki usłyszał za sobą i uczuł się za rękę pochwyconym. Był to pan Teodor, który z odkrytą głową wymknął się za nim i cały zdyszany zawołał mu nad uchem:
— O... włos!
Niezrozumiały był ten wykrzyknik, ale wnet nadszedł komentarz.
— Co? — spytał Adryan.
— O włos, żem głupstwa nie zrobił — westchnął stary kawaler — dziewczyna mnie opętała, miałem już na ustach słowo, któreby mnie było związało! Szczęściem, wczas rozum przyszedł. Już nie powrócę do nich, nie, nie... Dosyć tego igrania z ogniem.
— Szanowny panie — rozśmiał się chłopak — ale dlaczegóż nie masz odwagi, jeśli na ochocie nie zbywa?
— Tak! zapewne, ale widzisz... Te dwie metryki, a potem, widzisz, ci Maciorkiewicze, a naostatek, to śliczne dziewczę może odszedłszy od ołtarza dopiero przekonać się, że kochać mnie nie potrafi. Nie! nie! nie!
Pan Teodor po obiedzie był trochę zanadto ożywionym i szczerszym niż kiedykolwiek.
— Wiesz co? — rzekł — dla mnie ideałem jest nie ta pokusa, ale, już ci się przyznam, twoja ciocia. Przed nią bym padłszy na kolana oświadczył się w pięć minut, gdyby na mnie okiem rzucić raczyła!
— Ah! — zawołał Adryan zdziwiony — bardzo mi pana żal, żeś tak niewygodnie swój sentyment umieścił. Ciocia była długo nieszczęśliwą, i nie wiem, by drugi raz chciała iść do ołtarza. W najszczęśliwszym razie, zresztą, czyż nie widzisz pan, że stokroćbyś był z nią w trudniejszem położeniu, niż z tą różową i białą pokusą, dla której sam możesz być ideałem, i która cię słuchać będzie, gdy z moją ciocią...
Niedokończył.
— Rozumna uwaga, za którą dziękuję — odpowiedział Teodor — ale cóż, gdy tam serce ciągnie.
— A do Lizy?.
— E! to płocha pokusa.
Zaczęli się śmiać, pan Teodor odprowadził Adryana go ganku, pożegnał go, postanowił jak najmocniej na folwark już nie powracać, zasiadł w swoim pokoju, ale w kwadrans, Zamorski, Maciorkiewicz i trzech obywateli przyszli za zbiegami, aby ich prosić, by towarzystwa nie pozbawiali tak drogiej ozdoby i uczynili mu zaszczyt dotrwania z niemi. Andryana już nie znaleziono. Teodor padł ofiarą, powracać musiał, pił znowu i całego rozumu swego potrzebował, by po wieczerzy sam na sam w oknie stojąc z Lizą, nie wyrzec nieodwołalnego słowa.
Tego dnia jednak na wargach mu drgając, nie przeszło ich. Teodor został ocalony. Liza nad rankiem rozbierając się w swoim pokoiku, zamyślona, tupała nóżką zniecierpliwości.
— To niegodziwy uwodziciel i zdrajca! — mówiła — gdybym się nie wstydziła, płakałabym ze złości. Doprowadzi zawsze prawie do... do ostatniego słówka, zdaje się, że już nic a nic nie braknie, tylko dokończyć syllabę. Nie! tej jednej syllaby niczem mu z ust wyciągnąć nie można. O! czekaj pan! gdy się pobierzemy, bo ja muszę być jego żoną, odpłacę za to, chybabym nie żyła! odpłacę!
Męczarnie pana Teodora w inny tylko sposób powtarzały się na pustelniku... Powrócił do zamku z odwiedzin w Zamostowie, w stanie ducha, który go przerażał. Zostawszy sam na sam z sobą, czuł się rozgorączkowanym, pomięszanym, a co najgorzej, niepewnym własnych wrażeń i ich następstw.
Wieczór był gdy się z Adryanem rozstali, i pan Krzysztof przeszedłszy pieszo ścieżynkę od krzyża do zamku, znalazł się w spokojnym swoim dziedzińcu, okolonym murami, a dwa Hermesy, stary i młody, wyszedłszy na spotkanie, lizały mu ręce, skacząc i witając.
Cisza i spokój tej kamiennej trumny, otoczyły go znowu, ale do koła głowy czuł ulatujące jak mary, słowa, dźwięki, wspomnienia, nawet nadzieję. To ukojenie, którem go karmiła jego pustelnia, już z niej uciekło, została tylko grobowa cisza i tęsknota. Minął dziedziniec, nie powitał słowem starego sługi, poszedł roztargniony wprost na górę do swojej izby.
Na stoliku stał przygotowany talerz poziomek, przysłany przez Dosię, pan Krzysztof spojrzał nań i nietknął. Stary przyniósł świecę i postawił przy oknie, na zwykłem miejscu, ale próżno czekał, aby mu co powiedział pan Krzysztof i wysunął się w końcu z westchnieniem.
Znał on już z oznak zewnętrznych, ten stan duszy swojego pana, który zburzonym będąc zwykle, błędny, godzinami bił się po swem mieszkaniu, jak w klatce! Tym razem tylko zapomniał o towarzyszce zwykłej swych dumań — o fajce. Z rękami zaciśniętemi na piersiach, z głową spuszczoną, chodził, stawał. Powtarzał sobie każde słowo Wandy, od pierwszego z nią spotkania w parku aż do pożegnania, każde z nich tłómaczył, rozbierał, ważył. Nie ze wszystkich swych odpowiedzi był zadowolonym, znajdował, że więcej, że szczerzej mógł się wynurzyć przed nią, zdawało mu się, iż powiedział za mało, a nie to, co był powinien. Wnikał w jej duszę, i nie był pewnym, czy ją zrozumiał. Wszystko dlań było wątpliwem.
Czasami znajdował w niej dawną swą ukochaną Wandę, znajomą, to znowu, inną, drugą, podobną do tamtej, ale ostygłą i niewiary pełną.. Dwie jakby postacie łączyły się w jednej, dwie twarze miała ta żywa, oblicze umarłej i rysy wskrzeszonej.
Z przestrachem porywał się za piersi, w której serce biło: znowu czuł, że kochał, że dał się wyciągnąć do świata żywych i że strącenie go napowrót do mogiły, byłoby śmiercią straszliwszą nad tę, którą się przemęczył.
Co miał począć? sam nie wiedział, dokąd uciec? czy z przeznaczeniem się zgodzić i odrobiną kropelką zwilżając spiekłe usta, czekać, aż ducha z nich resztka uleci.
Pomimo tej mocy, jaką miał nad sobą, pan Krzysztof przekonał się, surowo badając, że do dawanego stanu powrócić nie potrafi. Do szczęścia nie miał ni prawa, ni nadziei osiągnięcia go, ale dla czegóż miał odpychać cień jego?
Rozmyślając wpadł na to postanowienie, iż mu starczy widzieć, słyszeć, być przypuszczonym przed jej oblicze i karmić się okruszynami. To dlań było dozwolonem, dlaczegóż miał chcieć wszystkiego lub nie, i nie przyjąć w pokorze jałmużny? Dawniej byłby pewnie oburzył się sam na taki wydział połowiczny szczęścia, na cień jego, zamiast rzeczywistość; dziś gotów był przyjąć nie wiele, aby nie wracać do pustyni i ciszy.
Zamek wydał mu się ponurym, brudnym, nieznośnym. Na ścianach jego wisiały wszędzie wspomnienia męczarni długoletnich, jak te zeschłe głowy i ćwierci ciał, które na grozę zbrodniarzy dawniej na blankach twierdz rozwieszano.
Dumając, ani się spostrzegł, jak świeca dogorzała w lichtarzu, zasyczała i zgasła. Znalazł się sam, w ciemnościach, a przez szyby okien wpadał brzask dnia wczesnego, który już na wschodniem rodził się niebie. Zmęczony rzucił się na posłanie. Jedynym ratunkiem na ten stan niepokoju, było znużenie cielesne.
— Jutro w las! w las! — rzekł, kładąc się — kilka dni w ostępach, kilka nocy na barłogach, głód, trud, bezsenność, złamią i... uleczą.
Gdy się zbudził, słońce już było wysoko, obawiając się jakiej przeszkody, natychmiast porwał strzelbę, zawołał Hermesa, zapowiedział w domu, że nie powróci pewnie dni kilka i uciekł ścieżyną w głąb swych lasów.
W torbie miał trochę chleba, trochę wody w blaszance, i flaszeczkę z wódką; starczyło mu to na długo. Jagody w lesie koiły pragnienie, i zaspokajały głód, wreszcie miał zawsze chatę Wilczków, jako schronienie, gdyby się czuł nadto znużonym.
Błądzenie to po lesie, dawniej tak skuteczne, teraz wszakże prawie było niepodobnem. Siadał co chwila i dumał, lub roztargniony rozbijał się o drzewa. Ptastwo i zwierz pierzchały mu prawie z pod nóg bez wystrzału.
Dwa dni i dwie noce spędził w takiej wędrówce bez celu, po różnych zakątach, nie zaglądał nawet do Wilczków, bo i tam lękał się znaleźć wspomnienia i zamiast pokoju, rozdraźnienie nowe. Wreszcie znużenie i wyczerpanie zupełne, trzeciego dnia zaprowadziły go do zagrody leśniczego po południu.
Dosia spostrzegłszy go zdaleka, jak zawsze, wybiegła na spotkanie i zabrała mu torbę i strzelbę, pocałowawszy go w rękę. Spojrzała mu w twarz i znalazła go bardzo mizernym i bladym.
— Znowu pan pewnie kilka dni po lesie błąkać się musiał, bo widać, jak okrutnie zmęczony. No, czy to się godzi. Pan mnie nauki daje, a mógłby mnie posłuchać.
Wyszła i pani Wilczkowa.
— Pewnie pan głodny! Słyszę trzeci dzień, jak z zamku! — miłosierny Boże, a toż się pan zamęczy!
Pan Krzysztof nic nie odpowiadając siadł na przyźbie. Zakręcili się zaraz wszyscy, aby go czem posilić. Wilczek, który już od półtora dnia niespokojny zdaleka się za nim włóczył niepostrzeżony, także nadszedł z innej niby strony do domu. Dosia, która dawniej umiała go rozweselić i usta mu rozwiązać, tego dnia mimo szczebiotania, dokazać tego nie mogła. Patrzał na nią nie widząc i milczał. Podano na prędce co w chacie było gotowego, bo się go po troszę spodziewano, pan Krzysztof ledwie czego dotknął i zabierał się spoczywać, gdy drogą po nad zagrodą ujrzano posuwający się powóz, któremu się kazano zatrzymać.
Nie dostrzegłszy jeszcze, kto w nim był, pan Krzysztof natychmiast pierzchnął z ławy, na której siedział i schował się do dworku.
Z powozu wysiadała właśnie hrabina Wanda, która przybyła sama jedna, nie wziąwszy nawet z sobą nieodstępnej towarzyszki, panny Kornelii. Służący tylko szedł za nią.
Do dworku Wilczków rzadko kto, mimo jego położenia nad drogą zachodził, zdziwili się więc wszyscy postrzegłszy piękną panią, która zwolna, rozglądając się weszła na podwórko i skierowała się ku chacie. Wilczek znał hrabinę z widzenia, i jako gospodarz posunął się na jej przyjęcie. — W progu dworku stała opodal nieco Dosia, fartuszek trzymając pod brodą, wcale niezmięszana tem niespodziewanem zjawiskiem. Trochę głębiej za nią, bojaźliwie wyglądała sama Wilczkowa. Grzmilas był zamknięty, a Hermes pana Krzysztofa, który dla pań pięknie ubranych miał poszanowanie, wystąpił z Wilczkiem na powitanie z taką uprzejmością, jakby był jej dawnym i dobrym znajomym.
— Choć nieznajoma panu Wilczkowi — odezwała się hrabina — ale znając go z jego gościnności, pozwoliłam sobie zajść tu, aby chwilkę spocząć... a jeśli będziecie łaskawi mi dać szklankę mleka...
— Pani hrabina — odezwał się stary kłaniając — wcale nie jest nam nieznajomą. A któż to pani na, okół nie zna, i kogo pani kiedy nie poratowała? Toć to szczęście takiego mieć gościa... bardzo proszę — mówił prowadząc. — Dosiu! — zawołał — krzesełka..
Hrabina ciekawem okiem rzuciła na dziewczę, ale jej znikło. W chwileczkę potem niosła jej zarumieniona stołek i ustawiała go przed dworkiem. Miała więc pani Wanda czas dobrze się jej przypatrzeć. Dosia była, jak na dzień powszedni, ubrana bardzo skromnie, w koszuli, kaftaniku, spódniczce ciemnej i fartuszku nie bardzo białym. Nie miała nawet trzewików, a ręce zakasane po za łokcie, zarumienione i opalone. Już chciała uciekać Dosia, gdy hrabina chwyciła ją za rękę i zatrzymała.
— Zatrzymaj-że się, moja piękna Dosiu — odezwała się słodkim głosem, wesoło — tylem o was słyszała, że radabym poznać bliżej.
Dziewczę wcale bojaźliwem nie było.
— Pani słyszała o mnie? A od kogóż? — zawołała.
— A! od bardzo wielu osób.
— Od wielu! — powtórzyła Dosia myśląc — to już nie wiem, bo my tu mało kogo widujemy. Chyba, jak nasz pan był chory, to tu więcej się czasem gości trafiało, a tak...
— Pusto tu, cicho, ale ładnie — mówiła hrabina — a nie tęskno?
— Tęskno? a dlaczegóżby tęskno być miało, tać to raj, proszę pani — szczebiotało zupełnie już ośmielone dziewczę. — Taki śliczny las dokoła, łąki zielone, cicho, tylko pracować i modlić się, a Pana Boga prosić, aby ztąd nie wypędził.
— Szerszego świata nie jesteś ciekawa? — zapytała hrabina, a ojciec odpowiedział, uśmiechając się, za nią.
— My tu wszyscy swojemu radzi.
— Przecież — odwracając się ku niemu rzekła Wanda — Dosi by nie zawadziło i coś widzieć i trochę się rozpatrzeć.
— A jej to po co? — odezwał się Wilczek — wysokiej edukacyi my nie potrzebujemy, a co dla zbawienia duszy wiedzieć potrzeba, to się nauczyło.
— Główkę, słyszę, ma Dosia bardzo otwartą — wtrąciła hrabina.
— A no, na to się skarżyć nie mogę — począł Wilczek — dziewczyna roztropna.... Com też ja umiał, a z książek miał i wiedział, tem się z nią podzieliłem.
Hrabina wpatrywała się w nią bacznie, ale i Dosia równie ciekawa badała strój, twarz i każdy ruch pięknej pani.
— Pewnie to najlepsza nauka, co z ojcowskiego serca płynie — ciągnęła dalej Wanda — ale pan Wilczek na to nie może mieć widzę czasu.
— A ja też, proszę pani — odezwała się Dosia. — O! żeby tak czas! jabym się uczyła bardzo chętnie i czytała a czytała, ale matce trzeba pomódz, a tu koło domu dużo roboty. Mamy proszę pani krówki i ptastwo, i gospodarstwo, no i o krośnach nie można zapomnieć, a ogród, to też pilności potrzebuje. Dzień od brzasku do wieczora jak mignął, i już go nie ma. Chyba w święto, albo w niedzielę, to się tam jaką godzinę poczyta.
— Ale to prawdziwie szkoda — mówiła hrabina — że przy takiej ochocie tak mało czasu. Coś by na to poradzić potrzeba, panie Wilczek.
Zamilkła chwilę, jakby się namyślała.
— Juściżby się kimś posłużyć znalazło, a Dosię by doprawdy trzeba dać jeszcze na naukę.
— A! niech Pan Bóg broni! — zawołał Wilczek — niech Matka Boska uchowa. Jabym ze strachu zdechł, żeby mi poczciwego dziewczęcia nie popsuli, a głowy mu nie przewrócili!
Dosia się uśmiechnęła, kręcąc głową.
— Bo by też można Dosię powierzyć nie na takie ręce, gdzie sumienia nie ma.
— Ale nie! nie! — dodał Wilczek — lepiej tak jak jest!
Całej tej rozmowy przez na wpół otwarte okno dworku słuchał pan Krzysztof i serce mu biło. Czuł się wzruszonym, rozrzewnionym prawie. Usposabiał go ku temu stan jego duszy. Chciał wyjść, pokazać się, wmięszać do rozmowy, i nie śmiał, kilka razy poruszał się już i wstrzymywał, wreszcie nie mogąc wytrwać tak dłużej, wyszedł z chaty.
Wanda obróciła się słysząc kroki czyjeś, postrzegła go i mocno się zarumieniła. Krzysztof miał twarz wypogodzoną, tak, jak jej nie widziała jeszcze.
Zbliżył się z uśmiechem ją witając.
— Nie mogę dłużej podsłuchiwać rozmowy — rzekł — i siedzieć w ukryciu... Przychodzę za moją wychowankę podziękować.
— Siadaj-że pan — odezwała się hrabina, a kiedy los tak zdarzył, że tu jesteś, czemum niewymownie rada, musimy razem coś dla tej miłej wychowanki obmyśleć, nieprawdaż?
— A możemy się posprzeczać? — zapytał Krzysztof, któremu Dosia właśnie drugi stołek przyniosła i ustawiła. Chciała odejść zaraz, lecz hrabina dała jej znak by pozostała.
— Sprzeczajmy się, byleśmy się nie gniewali, gniew własny i cudzy ciężą na duszy.
— Słyszałem, żeś hrabina życzyła dla Dosi wychowania i nauki... mnie się zdaje — rzekł Krzysztof — iż jest pewien stopień obojga wystarczający do rozwinięcia moralnej strony człowieka, bez niepokojenia go i przeszkadzania mu do jego powołania... Dosia właśnie jest w tym stanie szczęśliwym, który starczy jej potrzebom. Nauka czasem bywa, jak fabrykowane piwo, zamiast koić pragnienie, budzi je do nieskończoności.
— Tych wszystkich obaw ja nie podzielam — odezwała się Wanda — im człowiek staje wyżej, tem widzi lepiej. Nauka, to uzbrojenie do życia, nadto go mieć nie można.
— Nie chcę się sprzeczać z panią — po cichu dodał Krzysztof — zwłaszcza, że życzenie jej z tak pięknych wypływa pobudek.
— Szczególniej z tej, że jak wszyscy mówicie i ja sama widzę — przerwała hrabina — zdolności są wielkie, których zagrzebywać nie należy.
— Więc cóż? oddamy ją na pensyę? ah! — zawołał Krzysztof — biedne dziewczę wymęczyłoby się okrutnie.
— Ale nigdy w świecie — poczęła żywo Wanda — trzeba, żeby ktoś z miłością i poświęceniem się nią zajął.
— Gdzież znaleźć kogoś takiego.
Hrabina zmilczała nieco, podniosła głowę, spojrzała na Krzysztofa i uśmiechnęła się.
— A mnie byście ją nie powierzyli? — spytała — mieszkam tak blizko, że ojciec i matka widywać by ją mogli, onaby do nich dojechać i dojść nie miała trudności, jabym miała zajęcie, a w dodatku pan Krzysztof dla wychowanki przyszedłby mnie też może czasem odwiedzić.
Uszom swym nie chciał wierzyć stary, a Dosia poczęła patrzeć z większą coraz uwagą na hrabinę.
— A! pani — zawołał Krzysztof — to chyba niepodobna, takie poświęcenie.
— Ale to byłoby najmilsze w świecie zajęcie, jabym to za łaskę poczytywała.
Dosia wcale nie opierała się rzuconej myśli, rozbierała ją w duchu.
Przywołano Wilczka, który się był usunął.
— Słyszysz, co hrabina wnosi — rzekł Krzysztof — radaby Dosię wziąć na jakiś czas do siebie.
— Do garderoby? — spytał Wilczek marszcząc się.
— Nie, nie, do mnie, przy mnie by była, czytałybyśmy razem i bawiłybyśmy się rozmową. Kiedy niekiedy mogłaby tu przyjechać.
Stary poszedł w rękę pocałować hrabinę, oczy mu pojaśniały.
— Ale czyżby to mogło być? a..
— Gdyby jej ale i nieznośnie było, wszakżeby każdego czasu powrócić do was mogła.
W ten sposób rozpoczęło się traktowanie o Dosię, a ta milcząc słuchała go nie odzywając się ani słowa. Mówiono za i przeciw, wezwano matki, która niepewną była, czy ma się cieszyć, czy płakać, naostątek wyrok o sobie zostawiono jej samej.
Hrabina patrząc jej w oczy ujęła jej opaloną rękę i spytała:
— Jakże ci się zdaje, możesz mi zaufać? chcesz jechać ze mną?
Stała Dosia milcząca, spojrzała na Krzysztofa, który po sobie nic poznać nie dawał, na ojca milczącego także, na matkę widocznie zaniepokojoną, zdała się ich pytać i badać, jakie to na nich uczyni wrażenie.
— Jeśli rodzice i opiekun pozwolą — rzekła — a no, to z ochotą, tylko matusi trzeba kogo dać, coby jej pomagał, bo sama nie wydoła, ale gospodarstwo upadnie.
— O tem ja pomyślę — zawoła hrabina.
Dosia przyklękła u kolan Wandy.
— No, to mnie pani bierz, jeśliś łaskawa, będę cię słuchać jak matki.
Pocałowawszy ją w obie ręce, pobiegła ojca, matkę i pana Krzysztofa całować rozradowana i wzruszona. Nagle spojrzawszy po sobie, stanęła, jakby przestraszona.
— Ale jak ja się tak we dworze pokażę! a! mój Boże! to się dopiero ludzie będą śmieli! Tu w chacie wszystko dobre, ale tam...
— Na to, poradziemy! — szepnęła hrabina — ja jutro po was przybędę ze wszystkiem, co potrzeba; pojedziesz ze mną.
Ktoby się był przypatrzył panu Krzysztofowi, jak się wśród tej rozmowy mienił, jak chłód z siebie zrzucał, jak coraz śmielej zbliżał się do hrabiny, zdziwić by się musiał nagłej metamorfozie. Szczęście, którego, doznawał, przeistoczyło go zupełnie, dawna owa dobra, łagodna, żywa i śmiała Wanda znowu stała przed nim. Miał prawo zbliżyć się do niej, mówić, patrzeć, czegóż mu więcej było potrzeba? Wychowanka stawała się węzłem, który łączył ich na nowo.
Hrabina także czuła się tego wieczora szczęśliwszą, niż od dawna była, nie wiedząc czem, dobra myśl, dobry uczynek wlał w nią życie, którego jej brakło. Ucałowawszy Dosię i szepnąwszy jej na ucho, że jutro przyjedzie z południa po nią, siadła do pojazdu i odjechała. Gdy znikło im z oczu to zjawisko, dopiero się całej rodzinie rozwiązały języki swobodniej. Wilczkowa zaczęła płakać nad utratą córki, znajdowała tyle niebezpieczeństw na dworze, iż jej od siebie puścić znowu nie chciała, ojciec sam nie wiedział co począć, pan Krzysztof milczał. Trzeba się było dać wszystkim myślom i uczuciom wydobyć, wymówić i samym się przewalczyć. Ku wieczorowi w istocie uspokoiła się matka, ojciec rozweselił, a Dosia, która na chwilę nie straciła odwagi i nie zachwiała się gdy jej wolę zostawiono, oświadczyła stanowczo, że pojedzie. Wreszcie i pan Krzysztof był w końcu za tem, ale bez łez i troski obejść się nie mogło tak ważne postanowienie, a matce zawsze ta mila odległości wydawała się gdzieś za światem. Dosia raz w tydzień obiecywała odwiedzać rodziców.
W rozmowie też nieznacznie wspomniała hrabina, że jej siostrzeniec odjeżdża i zapewne przez czas długi w Zamostowie bywać nie będzie mógł, dla nauk, które musiał dokończyć. Wpłynęło to wielce na zgodę ze strony pana Krzysztofa.
Panna Kornelia, która przejażdżką hrabiny była wielce zaintrygowaną, gdyż celu jej nie wiedziała, a domyślała się jakiegoś niebezpieczeństwa, czekała na powrót niecierpliwie. Wanda wysiadła w dobrym humorze, weszła i powitała ją tem, że ma jej dobrą zwiastować nowinę.
— Dobrą? tom bardzo ciekawa, co też to być może — spytała Kornelia — a gdzież pani była, jeżeli zapytać wolno?
— Jeździłam po nad granicą i lasami, a odpoczywałam kilka chwil u Wilczków, gdziem spotkała pana Krzysztofa. Jestem z tego bardzo rada, bom z nim zawarła znowu zgodę i jesteśmy przyjaciołmi.
— A! i to ma być ta dobra nowina? — spytała Kornelia zagryzając usta.
— To jedna, a drugą jest, żem sobie wzięła jeśli nie na wychowanie, bo to by było może za późno, to na wykształcenie jej nieco, Dosię! córkę leśniczego.
— A! tę sławną Dosię! tę nieporównaną, którą się to wszyscy tak zachwycają.
— Tę samą — odpowiedziała spokojnie hrabina — jest-to w istocie miła i zdolna dziewczyna, chciałabym przyłożyć się w czemś do jej wykształcenia.
— Pani ją bierze do garderoby? — zapytała Kornelia.
— Wcale nie, będzie przy mnie — odezwała się hrabina — będzie ze mną.
Kuzynka zamilkła widocznie dotknięta tem, że leśniczanka miała zasiąść może obok niej na krzesełku.
— Pańska fantazyjka! droga pani — poczęła z uśmiechem ironicznym — ale ja nie mam w tem głosu, wychowasz pani koczkodana i niewdzięcznicę, głowa się jej przewróci, ale cóż to do mnie należy.
— Czasem gdy się ma dobre intencye to i fantazye mieć wolno — zakończyła hrabina.
Na tem przerwano rozmowę, panna Kornelia usunęła się zburzona i niemal gniewna.
— Zobaczemy — rzekła — jeśli położenie moje stanie się do niezniesienia, trzeba będzie inaczej pomyśleć o sobie.
Bądź co bądź z usposobienia panny Kornelii łatwo wnieść było i gospodyni, że Dosia będzie miała wiele do przetrwania ze starą panną. Zapobiegając jak najtroskliwiej stykaniu się ich z sobą, tegoż dnia gabinet przy swej sypialni kazała hrabina urządzić dla Dosi i cały wieczór temu poświęciła.
Panna Kornelia przyszła niby w pomoc, ale nie mogła się wstrzymać od ostrych słówek i żarcików. Czuła, że ofiara ta wyśliźnie się z jej rąk, już zaostrzonych na przyjęcie. Poczęła ją nazywać nie inaczej, jak faworytką. Hrabina zdawała się na to nie zważać wcale.
Adryan, który późno z polowania powrócił, dowiedziawszy się o tem, co już w całym dworze było głośnem, poleciał dziękować ciotce.
— Proszę cię, żadnych podziękowań, bo ja to nie dla ciebie czynię, ale z egoizmu, dla siebie; poddałeś mi myśl, za którą ci jestem wdzięczną. Na nieszczęście spełnienie jej musi być hasłem do twojego odjazdu. Nie mogę na to pozwolić, abyś mi ją tu bałamucił.
— Jadę — rzekł Adryan posłusznie, całując ją w rękę — wprawdzie parę dni dłużej potrzeba mi się było zatrzymać, ale te przebędę u Teodora. Ciocia ma słuszność, i ani słowa. Kiedyż przybywa wychowanka?
— Jutro!
— Więc ja raniuteńko się do Zieleniewszczyzny przenoszę.
— Jeszcze raz ci dziękuję za myśl dobrą, której się cała chcę poświęcić; zbliżyła ona do mnie i przejednała ze starym przyjacielem, panem Krzysztofem. Spodziewam się, że przed odjazdem pojedziesz do niego na pożegnanie.
Adryan spojrzał na hrabinę, mówiła jakoś tak spokojnie, tak łagodnie, że mu dodała śmiałości do wystąpienia z tem, co mu na sercu leżało...
Pocałował piękną rączkę raz jeszcze.
— Gdy się zuchwałemu raz coś uda, to on jeszcze bardziej się uzuchwala — odezwał się — niech mi ciocia pozwoli być szczerym, albo zamknie od razu usta. Pan Krzysztof kochał, kocha i kochać musi ciocię, czyż nie należałoby mieć litości nad nim.
— Adryanie, o tem ani słowa — poważnie zaczęła hrabina — wkraczasz już w te sfery, których prawa nie masz dostąpić, chcę być w zgodzie z panem Krzysztofem, ale nic więcej, rozumiesz mnie, nigdy, nic więcej...
Wstała zarumieniona cała.
— Przepraszam — rzekł Adryan — zdawało mi się, że szczęście cioci...
— Ja jestem zupełnie szczęśliwą, i tego, co mam, stawić nie myślę na kartę. Zostaw mnie samej sobie. Chcę być swobodną. Życia zostało nie wiele, lata biegną jak strzały, dobijem się tak jakoś do końca. O szczęściu, o jakiem wy marzycie młodzi, nam się już myśleć nie godzi. Dosyć, mój Adryanie, proszę cię.
Zamilkli więc. Jakiś czas trwało milczenie to, ale hrabina chodziła po pokoju poruszona, i długo się uspokoić nie mogła.
Chłopak zaczął mówić o czem innem, posiedział jeszcze, i zapowiedziawszy, że nazajutrz rano wynosi się do pana Teodora, a raz tylko przyjedzie jeszcze na pożegnanie, wyrzekł dobranoc i wyszedł. Zostawało mu przed odjazdem wiele do czynienia, chciał być u Pawłostwa, u Krzysztofa, i uspokoić się, że Teodor przestanie nudzić hrabinę. Co do kasztelanica, o tego los był spokojnym, nie pojmował bowiem, ażeby się mógł podobać.
— W Zieleniewszczyźnie zastał starego kawalera w uporządkowanym nieco ogrodzie, który teraz wcale czysto wyglądał, świeżo wynudzonego przez starego Olszaka i zadumanego o przyszłych losach. Pan Teodor ziewał mocno, i na losy swe narzekał. — Był w tem usposobieniu, w jakiem się szczególniej starzy kawalerowie znajdują, gdy chmury obloką im horyzont i wszystko wydaje się czarnem, okropnem, rozpaczliwie smutnem.
— Masz pan załogę ze mnie na trzy dni — rzekł podchodząc Adryan. — Ciotka mnie wypędziła z Zamostowa, a że przede dniami trzema wyjechać nie mogę, stawam u pana na egzekucyi.
— Jakto, wypędziła? cóżeś zbroił? czy może jaka awanturka w garderobie?
— Uchowaj Boże! wcale nie jestem skłonny do tego, ale hrabina bierze na wychowanie Dosię i uważa, że tam, gdzie ona ma być, ja jestem niebezpieczny i nieprzyzwoity; kazała mi jechać precz. Jadę.
— Co? co? co? Dosię bierze hrabina? zkądże, na miły Bóg, do tego przyszło?
— No, z dobrego serca.
— Czy z nudów może, ale czemuż lepiej za mąż nie idzie?
— Spytaj pan ją! ja nie mogę! — śmiejąc się rzekł Adryan. — Przyjmujesz mnie pan na trzy dni?
— Na trzy miesiące, trzy lata! — zawołał ściskając go Teodor — tembardziej, że mnie formalny spleen napadł. I dziw! Nieszczęśliwszej doli nad moją, nie znam. Nigdy mi się w życiu nic nie udało.
— Wiesz pan dlaczego?
— Szukam właśnie przyczyny.
— Ta jest bardzo prosta, nigdyś pan do niczego nie przywiązywał takiej wagi, aby chcieć prawdziwie i wytrwale dążyć do tego wszelkiemi siłami. Przysłowie łacińskie mądrość narodów, powiada: Amor i Labor, zwycięża wszystko.
Teodor ramionami ruszył.
— No, niech sobie będzie jak chce, dosyć, że mi na świecie wszystko opak idzie. Co tu począć? co począć!
Zamyślony przechadzał się i wzdychał.
— Przyjacielu kochany, trzeba chcieć i mieć wolę, to wasza rzecz. Ja potrzebuję się z Krzysztofem pożegnać, jedziesz pan ze mną?
— Dziś nie mogę za nic! — przerwał Teodor — jutro.
— Zajęty pan dzisiaj jesteś?
— Tak, zajęty jestem, tak — powtórzył roztargniony pan Teodor.
Przeszedł się parę razy po ścieżce, dobył z kieszeni chustkę, zawiązał na niej węzełek, zmięszał końce, zebrał je w rękę i patrząc na nie chodził znowu.
— Ciągnij pan węzełek i rozstrzygnij o moich losach — rzekł do Adryana.
Chłopak śmiać się począł.
— W ślepe losy nie wierzę — kłaniając się i cofając, odparł Adryan — nie ciągnę, ale o cóż chodzi?
Gorączkowo jakoś schował pan Teodor chustkę do kieszeni.
— Na starość człek głupieje — odezwał się smutnie.
— Nie, ale słabnie.
— To wychodzi na jedno.
Rozmawiali o wszech rzeczach, między innemi o hrabinie, za którą jak najuroczyściej zaręczył Adryan, że za mąż iść nie myśli, co zasmuciło Męczeńskiego na chwilę, aż z folwarku nadszedł Zamorski zapraszając na obiad. Pan Teodor wcale u siebie kuchni nie miał.
Poszli tedy do Zamorskich, gdzie kobiet nie zastali w pokoju, ale salonik cały zarzucony mnóstwem bielizny i rozmaitych części wyprawy, którą robiono dla Misi. Kobiety same się nią zajmowały.
— Wie pan co — rzekł uśmiechając się Zamorski — my ludzie w dorobku, musiemy każdą rzecz robić oszczędnie, po gospodarsku. Moja żona wyrachowała, że dwie wyprawy razem sprawiając taniej nam wypadną. Zachód jeden, Liza przecież kogoś sobie znaleźć musi, szyje się więc dubeltowa wyprawa!
Teodor pokiwał głową.
— Doskonała myśl! — potwierdził Adryan.
Wtem wpadła Liza i chwyciła się za potarganą główkę.
— Ot to nas panowie pięknie zastali wśród tych gałganków! Dopiero się wyśmiewać będziecie z parafiańszczyzny.
— Przynajmniej nie ja — rzekł Adryan — bo mi się panie przy domowych zajęciach wydajecie najpiękniejszemi.
— Taka proza! — westchnęła Liza.
— Życie jest prozą! są poezyi chwile, ale tło szare, takie przeznaczenie. W poezyi popalilibyśmy się prędko.
Lizy oczki błysnęły.
— Krótko żyć, a dobrze! — szepnęła.
— Nie długo i dobrze — poprawił Adryan.
Teodor stał nad sztuką płótna i dumał. Krajały się z niego podobno poszewki i prześcieradła.
— Dla pani także robi się wyprawa! — rzekł sentymentalnie do Lizy.
— Któż to panu powiedział? ofuknęła żywo Liza, i pogroziła ojcu, który się śmiał, pewien, że nie zgrzeszył.
— Masz więc pani już kogoś w zapasie — mówił Teodor.
Liza figlarnie oczki spuszczała, jakby mówiła: Nie chciałeś mnie, muszę sobie innego szukać.
Męczyński był w humorze najgorszym, poszedł do okna, siadł w niem i zamyślony patrzał na obory, które wcale poetycznie ani malowniczo nie wyglądały. Liza ścigała go oczyma zdaleka. Wyszła i pani Zamorska z nożyczkami u pasa, a czepkiem trochę na bakier i Misia wreszcie dosyć smutna. Wazę niesiono na stół.
Adryan rad był odgadnąć dlaczego dziedzic dnia tego nie chciał się ruszać z domu, przeczuwał, że coś się stanowczego święciło i w milczeniu robił postrzeżenia. Ale po obiedzie nagle Teodor jakby zmienił zdanie, sam wniósł, żeby jechać do państwa Pawłostwa. Wymknęli się pod niebytność Lizy w salonie.
— Walczę z sobą — mruknął Teodor na ucho przyjacielowi — dziewczyna mi się podobała, powiem ci szczerze, rodzice wcaleby nie byli od tego, ona oczkuje i uśmiecha się, odwagi nie mam! Wieczorem czasem już, jużbym się oświadczył, strach ogarnia i odkładam do jutra. Nazajutrz rano o białym dniu wydaję się sam sobie śmiesznym. Łysina i gdzieniegdzie siwe włosy. Tfu! do kata. Ale w końcu raz trzeba się decydować, bo tylko co niewidać drugiego jakiego Maciorkiewicza. Gdyby mi ją kto wziął, byłbym w rozpaczy, a sam się posunąć nie mam odwagi. Jedźmy do Pawłostwa, zyskam dzionek i namyślę się.
— Czy znasz pan tę anegdotkę o wiarusie, co stał dwanaście lat u wdowy na kwaterze na wsi? — spytał Adryan.
— Nie przypominam sobie.
— Posłuchaj że jej pan — kończył chłopak. — Dwunastego roku, gdy wiarus zawsze myślał się oświadczyć, wyszedł rozkaz do pułku, żeby zmienił kwatery. Wiarus był w rozpaczy, utrzymywał, że gdyby jeden dzień jeszcze, wszystkoby się najszczęśliwiej skończyło. Boję się, żeby co podobnego nie spotkało pana.
Pojechali tedy do Pobogowszczyzny. U państwa Pawłostwa zastali po staremu wszystko. Wacek był już trzy razy u stryja, a za czwartym wybierała się z nim matka i Magdzia. Wielka panowała obawa i niepewność, jak się ten krok uda. Pan Krzysztof był już tak usposobiony, że niebezpieczeństwo zdawało się nie grozić żadne, biedna pani Pawłowa odkładała także z dnia na dzień, nie mając odwagi do stanowczego kroku.
— Jedźmy jutro wszyscy — rzekł Adryan, którego to niecierpliwiło.
Chwycono się tej myśli, Teodor tembardziej, że to znowu przeciągało walkę, której lękał się ostatecznego wypadku. Opowiadanie o Dosi, o panu Krzysztofie. zajęło wszystkich, pani Pawłowa myślała, czyby nie najbezpieczniej było przez hrabinę i z jej pomocą dobić przejednania, ale Adryan odważnie brał wszystko na siebie.
— Kochana pani — rzekł na wyjezdnem — nie odkładajmy, bijmy żelazo póki gorące, pan Krzysztof jest w dobrem usposobieniu, potrzeba z tego korzystać.
— Ja chcę dla niego urządzić w jednym z folwarków mieszkanie — dodał Paweł — po co ma się wędzić na tym starym zamku, który mu kiedyś jeszcze może runąć na głowę. Mógłby las sprzedać, a folwark okupić, albo mu go dam dożywotnią dzierżawą, bo wiem, że choć od brata darmo go nie weźmie.
— To na później — dodał Adryan — najprzód niech-no lody prysną.
Umówiono się więc nazajutrz jechać do zamku. Teodor i Adryan mieli przybyć na ranny obiad i razem ruszyć do pana Krzysztofa.
Gościnni gospodarze tak wstrzymywali swych gości, że późno już wrócili do Zieleniewszczyzny. Nie było żadnego projektu wstępowania na folwark, ale przejeżdżając około niego posłyszano dźwięki fortepianu. Liza, którą cały dzień zajmowała wyprawa, wieczorem marzyła przy fortepianie. Teodor nagle powziął myśl powiedzieć dobranoc Zamorskim.
— Wierz mi, Adryanie — rzekł — to dobre wcale ludziska, prości sobie, ale co w sercu to na dłoni, żadnego fałszu, i Liza poziomeczka. Wstąpiemy na chwilkę tylko.
Zamorski palił fajkę w ganku, zerwał się uszczęśliwiony.
— Tylko dobrej nocy państwu życzym i uciekamy! — krzyknął Teodor.
Muzyka ustała, Liza wypadła na ganek.
— Takeś mnie pan nastraszył! Słyszę krzyk, myślałam, że się pali!
— Pani — szepnął Adryan — w sercu pana Teodora istotnie się pali, ale...
Liza się odwróciła od niego.
— Bez ponczyku panów nie puszczę. Moja żona tak poncz lekki robi, najlepszy do poduszki, że w życiu nic podobnego nigdzie nie piłem... po szklaneczce...
Zaczęto się targować, noc była księżycowa, śliczna, siedli w ganku. Liza pobiegła z matką poncz przyrządzać, Teodor, który pod wieczór miewał paroksyzmy odwagi o mało nie pobiegł za nią, wstrzymał się w progu i zawrócił. Uląkł się sam siebie. Wiedział, że w tej porze nie powinien był wierzyć sobie. Adryan spojrzał nań z politowaniem i uśmiechnął się.
Ponieważ pani Zamorska już była rozebraną po całodziennych trudach kosztując spoczynku, Liza ją u wazy zastępowała i znowu porównanie do Heby przyszło na myśl Teodorowi.
Przez wdzięczność za ten przydomek, o którym wiedziało dziewczę, dolewało staremu kawalerowi trunku, który wcale słabym nie był, ale w istocie smacznym i zdradziecką słodyczą krył energiczny charakter. Energia też w części udzieliła się panu Teodorowi, który przy ostatniej szklance, pochwycił rączkę, co ją podawała i namiętnie do ust przycisnął.
W tej chwili Zamorski niezmiernie coś zajmującego opowiadając Adryanowi, uczuł potrzebę odprowadzenia go na drugi koniec ganku, i nikt nie widział tego całusa.
— Co pan robisz! — zawołała Liza.
— Całuję tę cudowną rączkę! — odparł Teodor, który jej nie opuszczał — O pani! o pani! gdybyś pani wiedziała.
— Co? ale cóż takiego?
— Gdybyś pani domyśleć się mogła! o pani!
— Nie jestem domyślna, ale ciekawa, powiedzże pan.
— Nie mam odwagi.
— Wstydzisz się pan.
— Wstydzę się, a odwagi nie mam.
— Czy to tak co zdrożnego?
Teodor pocałował jeszcze raz paluszki, które mu się nie wyrywały i westchnął.
— To szczęście, że nikt nie patrzy, a pan tak sobie pozwalasz. Puść-że pan rękę, proszę.
— Niech się nasycę tą śliczną rączyną! o pani!
— Za kilka dni już kto inny mieć będzie prawo do niej, i...
— Kto taki? — zapytał przestraszony Teodor.
— Nie mogę powiedzieć, ale jest ktoś taki.
— A ja o tem nic nie wiem!
— I nikt jeszcze — szepnęło dziewczę. — Misia mi wstyd zrobiła, musiałam sobie szukać narzeczonego.
— Ale któż taki? kto? kto śmiał.
Liza parsknęła.
— A pan co masz za prawo.
— Ja? prawa? tak, ja żadnego nie mam prawa, ale życzę pani tak dobrze... tak... tego...
— Dziękuję, i chciałbyś pan przeszkodzić dla tego, że życzysz mi dobrze?
— Wie pani co? — szepnął Teodor — ja, ja pani coś powiem, jutro, to jest zapytam ją jutro o coś, coś takiego, zobaczy pani.
— Dlaczegóż nie dziś? — zapytało dziewczę.
Teodor zamilkł. Niewiedział już jak radzić sobie, spoglądał jakby ratunku błagając na Adryana i Zamorskiego, lecz ci byli tak zatopieni w głośnej i żywej rozmowie, iż wcale nań nieuważali. Ojciec pod rękę trzymał młodzieńca i coś mu za oborami pokazywał, a tu tymczasem losy starego kawalera rozstrzygać się miały. Dałby był wiele, gdyby mógł to jeszcze odłożyć choćby do jutra, lecz Liza powtarzała: Dlaczegóż nie dziś.
— Wie pani, dziś, nie, nie czuję się godnym, to jest nie mam odwagi.
— Ale ja jestem niezmiernie ciekawą — poczęła Liza. — No, dobrze, słowo szlacheckie, jutro mi pan to powiesz, tak?
— Jutro, tak pani, niezawodnie.
— Kiedy?
— Wie... wieczorem — bąknął Teodor całując ją w rękę — wieczorem.
Liza się uśmiechnęła ironicznie.
— Daję panu tylko ostatni termin do jutra, albo będę się strasznie gniewała.
— A niech Pan Bóg broni!
Poncz się nareszcie skończył, panowie ogrodem odeszli do dworu.
— No — rzekł Teodor — już tedy dziś teraz się o mało, o mało nie oświadczyłem, a jutro, nie wiem jak z tego wyjdę. Ale gdybyś wiedział, kochany Adryanie, jaka trema mnie porywa, gdy na szalę życie przychodzi stawić. Maciorkiewicze, parafiańszczyzna, ah! ah! jestem najnieszczęśliwszy z ludzi. Liza śliczna, nie ma co mówić; ale szwagier, Maciorkiewicz! jak ci się to podoba? prawda? ładnie. Książę Hieronim jest u mnie z wizytą, prezentuję mu szwagra. Jak się zowie — Maciorkiewicz. Choć się powiesić, a dziewczyna jak malina.
Adryan śmiał się, ale już me odpowiadał ni słowa.





ROZDZIAŁ III.

Ubrana skromnie, ale starannie, własnemi hrabiny rękami, Dosia, której w tych nowych sukienkach dosyć było ładnie, choć się w nich jeszcze poruszać swobodnie nie umiała, upadłszy do nóg rodzicom, popłakawszy trochę i łzy otarłszy prędko, siadła do powozu. Stary Wilczek i żona jego i chłopak i Grzmilas długo stali u wrótek zagrody, patrząc, jak im zdala wiewała chustką córka. Matka żegnając ją krzyżem świętym: ocierała łzy. Pana Krzysztofa nie było dnia tego, niechciał być natrętnym. Któż wie, może obrachował sobie by mieć prędki pozór do zjawienia się w Zamostowie?
Gdy Dosi nie stało we dworku, jakby z niego życie uciekło, posmutniało wszystko. Każdy kątek ją przypominał. Matka tę sukienkę, którą zrzuciła, przycisnęła do piersi i popłakała znowu. Stary ojciec rozumem się pocieszał, ale czemże jest rozum, gdy cierpi serce?
Tymczasem Dosia jechała milcząca i coraz większą czuła w sobie trwogę, jakby przeczuwała Kornelię, która tam czekała na nią. Przez ten dzień kuzynka miała czas pomyśleć nad sobą, położeniem i przyszłością; zdawało się jej, iż powinna była zakochać się w wychowanicy i faworycie i być dla niej bardzo czułą. Tym sposobem tylko zbliżyć się do niej mogła, a potem... Myśli nie dochodziły do końca. Któż wie co tam wypaść mogło...
Gdy powóz się zatrzymał u ganku i hrabina wysiadłszy, za rękę wzięła Dosię, aby ją zaprowadzić do jej pokoiku, na drodze znalazła się panna Kornelia z najmilszym swym uśmiechem. Nie mogła się powstrzymać od wykrzyknienia i zachwytu nad tą śliczną wiejską, skromną pięknością. Znajdowała, że hrabina, szczęśliwszego wyboru uczynić nie mogła, że twarz była sympatyczna, wzrok pełen bystrości i rozumu, uśmiech pełen słodyczy, postać nieszukanego wdzięku... Czy hrabinę ucieszyło to przyjęcie, niewiadomo, zmilczała...
Poszły do pokoiku Dosi, w którym było wszystko czego tylko dziewczę potrzebować mogło, nawet wiązanka kwiatków witała ją na nowem mieszkaniu. Jej się to wydawało tak wspaniałem, tak pięknem, że prawie tknąć niczego nie śmiała. Potem oprowadziła ją hrabina po domu, a gdy podano wieczerzę, posadziła ją przy sobie, aby każdy ruch jej i słowo pochwycić.
Dosia była trochę niezgrabna, lecz wpatrywała się w drugich i do nich zastosowywała. Panna Kornelia, która się przysiadła z drugiej strony, podszeptywała też jej życzliwe przestrogi, aby ją sobie pozyskać. Mówiło dziewczę mało, trwożliwie, rumieniąc się mocno, wstydząc za siebie, lecz, że oprócz starego regenta nikogo więcej nie było, wieczerza przeszła szczęśliwie.
Pokój hrabiny przez ścianę był tylko od gabinetu Dosi, drzwi łączyły je z sobą. Wanda nie uspokoiła się, dopóki jej spać nie położyła. Ale dziewczę wstało po cichu, klękło przy łóżku i modliło się płacząc, długo, bo i szczęśliwe było i trwożne.
Nazajutrz, gdy zrana Wanda otworzyła drzwi znalazła Dosię już ubraną, a przy niej usłużną pannę Kornelię, która już troskliwie różne jej dawała przestrogi. Tak się rozpoczął ten dzień drugi w Zamostowie, za którym iść miał cały szereg jemu podobnych. Wanda sama zasiadła z nią do lekcyi i uczuła się tak rozgrzaną tą myślą nauki, iż dzień jej niepostrzeżony upłynął.
Gdy się to działo w Zamostowie, nasi panowie zaspali nieco po ponczu i jego wrażeniach. Teodor wstał z bólem głowy i trwogą tego terminu, który sam oznaczył. Pamiętał o nim dobrze.
— Nie mam znowu tak się czego trworzyć — rzekł do siebie — powiem jej co chcę. Wszakże nie wie co jej miałem zwierzyć. Zobaczemy, zawsze dobrze namyśleć się trzeba.
Pojechali do Pobogowszczyzny. Tu zastali w gotowości wszystkich. Matka ze szczególną troskliwością przystroiła Magdzię.
— Żeby była choć do ojca podobną — szeptała — łatwiejby łaskę znalazła u stryja, a tu na nieszczęście do mnie, którą jeśli znosić zechce, to już dobrze!
Magdzia z zaplecionemi koskami, rumiana, świeża, wyglądała hożo, nie miała w sobie nic arystokratycznego, lecz śmiało się w niej i promieniało życie bujne i zdrowe. Sama pani ubrała się skromnie, w suknię czarną, nie chciała być ani piękną, ani nawet miłą, chciała pokorą zdobyć serce szwagrowe.
Wacek był śmiały, czuł że on miał grać tu pewną rolę ważną, a wiedział, że u stryja, był w łaskach.
— Niech mama będzie spokojną — szeptał ciągle — niech Magdzia się nie boi, stryjo jest bardzo dobry, tylko z nim trzeba odważnie i obcesowo. Wszystko pójdzie doskonale.
Pomimo zapewnień Wacka, im bardziej zbliżała się chwila wyjazdu, tem twarze posępniały, pan Paweł mocno był zamyślony, jej łzy w oczach stawały. W milczeniu odbyto podróż polami najprzód, potem lasem aż do owego krzyża i ławki. Tu się pani Pawłowa przeżegnała ukradkiem i z bijącem sercem szli pod górę. Teodor i Adryan torowali drogę, za niemi postępował Paweł, a Wacek prowadził matkę i siostrę.
Pustkowie to, choć piękne, strasznem się im wydało. W dziedzińcu nie było nikogo, nawet stary Hermes gdzieś się skrył w cieniu i zasnął. Sunęli się więc na górę, Teodor otworzył drzwi. Za parawanikiem w przedpokoju, stary sługa chrapał i nie przebudził się. W salce siedział pan Krzysztof nad rozwartą książką nic nie posłyszawszy, nie czytał jednak w niej, przed nim leżała kartka zapisana ręką Wandy, i zgubiona jej rękawiczka. Usłyszawszy kroki, Krzysztof co prędzej zamknął foliant i wstał.
Teodor i Adryan rozstąpili się, Paweł postąpił parę kroków, a Wacek, prowadząc siostrę i matkę, podszedł odważnie do stryja.
— Stryjcio do nas nie chce przyjechać — odezwał się — otóż my wszyscy napadamy na niego, bo nie może być, ażebym ja jeden miał być tak szczęśliwy. To mama, to Magdzia.
Pani Pawłowa zmięszana skłoniła się, Krzysztof chwilkę zdawał się namyślać, podszedł skwapliwie i dawnym obyczajem pocałował ją w rękę.
— Zawstydziłaś mnie pani bratowo! — rzekł głosem cichym — jam to powinien był pierwszy przybyć wam podziękować za pociechę, jaką z Wacka miałem.
Magdzia przypadła w rękę stryja całować, on ją w czoło, Pawłowi podał dłoń.
— Przebaczcie zdziczałemu — rzekł — już się to wszystko skończyło. Każdy tak życie sobie tworzy, jak umie i może.
Wielka radość z tak szczęśliwego rozwiązania długiego nieporozumienia zapanowała na wszystkich twarzach. Krzysztof się śmiał i dziećmi cieszył. Pani Pawłowej podano krzesło i wody, gdyż ze wzruszenia trochę się jej słabo zrobiło. Dopiero głośna mowa w pokoju przebudziła starego sługę, który zerwał się z tapczana, stanął we drzwiach nie ubrany i oczy przecierając; pojąć nie mógł, co się tu stało.
Wiele i różnych przyczyn złożyło się na zmiękczenie pana Krzysztofa, może najwięcej to, że się z własnym losem pogodził, że z Wandą był dobrze, i że miła, pokorna twarz pani Pawłowej, ujęła go wyrazem dobroci i skromności. I była to godzina, jakie rzadko dziś biją dla rodzin, których węzły z każdą chwilą stają się wolniejsze. Łzy stały na oczach, wszyscy lepszymi się czuli i silniejszymi, stanowiąc tę całość, którą mogłaby być każda rodzina, każda społeczność, któż wie, ludzkość nawet może, gdyby członkowie jej poczuli w sobie braterstwo, które dotąd jest czczym wyrazem. Pan Krzysztof był szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem przeszłem, oprócz tego, co pocieszać mogło...
Dzieci ucałowawszy ręce stryjcia pobiegły do okien, bo Wacek chciał pokazać Magdzi, ze znajomością miejscowości nabytą w czasie odwiedzin, piękne widoki na góry lesiste dokoła. Paweł się nawet uśmiechał i rękę brata ściskał w milczeniu. Adryan stanąwszy z boku, świadkiem chciał być tylko tego przejednania, do którego się najwięcej przyłożył. Nie śmiano mówić o niczem, oprócz rzeczy obojętnych, aby nie potrącić o coś, coby dysharmonijną nutą mogło tę świętą zgodę zakłócić.
Chciał u siebie czemś gości przyjmować pan Krzysztof, i nie wstydził się wyznać, że oprócz poziomek, trochę mleka i chleba nie było nic więcej.
— Ale ja biorę na siebie urządzić podwieczorek — zawołał Adryan — niepotrzebuję nic więcej nad ten wiejski zapas, jakim zamek rozporządza.
I skoczył do starego sługi, a z nim naprzeciwek do jadalnego pokoju, gdzie stał otłuczony kredens, dzbanek jagód, chleb i mleko. Cukier był szczęściem zapasie i nic więcej nie potrzebowano.
— Toby wszystko dobrze było — odezwał się stary — ale policzmy-no osoby, żeby nie było kompromitacyi, bo z talerzami będzie krucho.
— No, osób siedm! — rzekł Adryan.
— Tak, a talerzy pięć, i to liczyć z tym, który pękł przez środek i ledwie się trzyma.
— A spodków od filiżanek.
— E! — odparł sługa — o tych nie ma co i mówić, było trzy, jeden wyszczerbiony, a dwa co zostały, niebiesko jeden malowany, drugi biały, nieuchodzi.
— Kto tam na to będzie patrzał! — odezwał się Adryan. — Pięć talerzy dla starszych, dwa spodki dla dzieci, i wykręcimy się jakoś.
— Co się tyczy łyżek — gładząc głowę zawołał stary — tych nigdy nie było więcej srebrnych jak trzy, pobielanych dwie.
— A małych łyżeczek?
— Dwie, trzecią mularz bodaj świsnął, gdy piec naprawiał, bo od tego czasu ani śladu po niej.
Tak rozmawiając przygotował Adryan ubogie przyjęcie. Gruby obrus jeden znalazł się czysty, chleb był świeży, poziomki śliczne, mleko wyborne, czegóż więcej pożądać było można.
— Ale ba — mruknął sługa — na dziś, to już nie ma co pana pytać, trzeba do loszku zejść i parę butelek wina wydobyć, których my prawie nie tykali, bo to jeszcze ojcowskie i dziadowskie, ale na taki dzień, pan się gniewać nie będzie.
Jedna rzecz o mało nie wstrzymała starego, pomyślał o kieliszkach. Kieliszków, licząc te, co stały na kominie w pokoju z herbami saskiemi, nie było więcej nad cztery i jeden mały do wódki z prostego szkła zielonego.
— Pani Pawłowa i dzieci nie piją, kieliszek zielony dla mnie, a dla trzech panów dosyć tego będzie.
— Łaska Boska — rzekł stary — więc się jakoś wywiniemy, bo juściżby, po polsku i po szlachecku, bez kropli wina nie uszło.
Wziął zatem klucze od lochu stary i poszedł zapaliwszy świeczkę, a Adryan nie czekając na niego opanował talerze i spodki od filiżanek, obrus wziął pod rękę i wszedł z nakryciem tryumfalnie do pokoju. Spełniał swe obowiązki z taką młodzieńczą wesołością i ochotą, iż wszystkich tem pobudził do śmiechu. Pan Krzysztof zrazu się namarszczył trochę, ale i on wreszcie zgodził się z przeznaczeniem.
Stół postawiono w pośrodku, pani Pawłowa podjęła się gospodarstwa. Adryan został marszałkiem dworu, a Krzysztof nie powiedział nic choć mu z komina zapylone, pamiątkowe wzięto kieliszki, choć na jednym z nich naprzeciw saskich herbów był Pobóg. Domyślił się, że stary stróż jego honoru, pamiętny dawnych czasów, sięgnął do zapomnianej piwnicy. Jakoż w chwilę potem, na czarnej tacy, z której wszelki ślad ozdób i malowania dawno był starty, wjechały dwie przysadziste zielone butelki okryte pleśnią. Dopiero przyniósłszy je z przerażeniem przypomniał sobie sługa, że o trybuszonie na zamku od bardzo dawna słychać nie było. Głucha tradycya mówiła o nim na zapiecku, ale ztąd zniknął, na gwoździu przy kluczach także go niewidziano dawno. Mieszkańcy zamku nigdy podobnego narzędzia nie potrzebowali. Przewidujący pan Adryan miał nóż, w którym się trybuszon znajdował, ocaliło to zamek od niesławy. Dobyto korki.
Dzieci i starzy posiadali do poziomek, pan Krzysztof sam Wojewodę nalewał, tak się bowiem owo wino, już prawie zdębiałe, zwało. W milczeniu spozierając na siebie trącono w kieliszki, i pani Pawłowa przyszła z kroplą, którą sobie nalała do szwagra. Ten ją po raz drugi w rękę pocałował.
— Teraz kochany Krzysiu — zawołał Teodor — jak mi Bóg miły, na uświęcenie dnia tego pamiątki, musicie do mnie jutro na obiad wszyscy. Właśnie się restauracya domu skończyła, ostatni rzemieślnik do miasteczka odjechał wczoraj, pokój jadalny odświeżony, a na wypadek deszczu ciec już nie będzie. Czego mi zabraknie pożyczę u Zamorskich, a i ich też prosić mi wypadnie. Uczyńcież mi ten zaszczyt i przyjemność.
Krzysztof się skłonił.
— Zgoda — rzekł — już po dawnemu pustelnikiem mi być nie dacie.
— Ale to niedosyć, i prawdę powiedziawszy, to nadużycie ze strony pana Teodora — rzekła pani Pawłowa — nam się należało jutro, tylkom nie śmiała być natrętną.
— Nie, od jutra ja nie mogę odstąpić — zawołał Teodor — bo nam pan Adryan uciecze.
— Nie puścimy go! — rzekł Paweł.
— O mnie najmniejsza — odezwał się wesoło chłopak. — Zresztą kilkanaście godzin nie uczyni mi różnicy, będę służył państwu.
Zaczęto oglądać zamek, w którym tak bardzo nie było co widzieć, oprócz małej kapliczki i pustej na pół rozwalonej baszty w rogu, w której stała improwizowana ława kamienna na przeciw okna wyszczerbionego; przez ten wyłom widać było u stóp wzgórza stojący krzyż i część drogi ku niemu wiodącą.
Mrok już padać zaczynał, gdy się żegnali, nie było tam słów wiele, wszyscy, czuli, że najgorszemi sługami byłyby wyrazy, i że w nich więcej było niebezpieczeństwa, niż pomocy. Pan Krzysztof milczał, mówił o rzeczach obojętnych lub bawił się dziećmi, które lgnęły do niego, Wacek z poufałością starego faworyta. Magdzia udając poważną i dojrzałą niewiastę.
W uściskach dłoni i wejrzeniach było całe uczucie dnia tego. Gdy goście posiadali do powozów, Krzysztof został długo u krzyża nad drogą, patrząc za niemi.
— Jutro o dwunastej czekam w Zieleniewszczyznie! — wołał Teodor z bryczki — będziemy czekali.
— Tylko obiad, żeby był skromny — dodał Krzysztof — a nie, to myśleć będę, żeś się uwziął mnie zawstydzić.
Zostawszy sam z sobą, nie mógł się pan Krzysztof powstrzymać od zastanowienia, czy dobrze postąpił.
Był trochę niespokojny. Składało się tak dziwnie wszystko, ażeby zupełnie zmienić tryb jego życia? Z ubóstwem swem mógł łatwo i dobrze na zamku siedzieć odosobniony, ale jakże z niem było wejść wśród ludzi. Na to zapytanie odpowiedział sobie zawstydziwszy się go, dlaczegóż śmiało z niem wystąpić nie mógł, ani się niem chlubiąc, ani się go wstydząc. Ci ludzie, co go poszanować nie będą umieli, rzekł w duchu, nie są sami szacunku godni, i ani nie mogą wymagać, abym dostatek kłamał. — Będę czem jestem.
Trudniejszem zdało się na nowo zastosować do towarzystwa, oswoić z gwarem jego i ruchem. Pan Krzysztof nawykł był i potrzebował pokoju, obiecywał więc sobie uciekać do zamku dla spoczynku i dumania, które dlań stały się nałogiem.
Nazajutrz dosyć wcześnie wyszedł pan Krzysztof pieszo, miał zamiar dojść tak do chaty Wilczków, a ztamtąd wózkiem leśniczego pojechać do Zieleniewszczyzny. We dworku zastał jeszcze wszystkich smutnych i nieoswojonych z położeniem nowem.
Wilczkówna milcząc popłakiwała, potrzebując nieustannego przypominania, że ofiara uczyniona potrzebną była dla dobra Dosi. Ale to dobro jakoś jej nie było zrozumiałem, a obawę daleko czuła więcej uzasadnioną.
Stary leśniczy pobiegł sam po klacz, która się spętana pasła na wygonie za ogrodem, przyprowadził ją wziąwszy za bujny włos od grzywy nad uszami, a posłuszna Jaroszowa przyszła dogryzając trawę do nagotowanych hołobli i chomąta. Siedzenie pokryto kilimkiem i wprędce wózek zajechał przed wrota.
My się musimy cofnąć nieco, do dnia poprzedzającego, bo na wieczór oznaczonym był przez pana Teodora termin do powiedzenia czegoś ciekawego i ważnego pannie Lizie. Niecierpliwiła się też wielce widząc jak długo niepowracał dziedzic i gdy obaj z Adryanem zajechali wprost przed folwark, pierwsza na spotkanie ich wybiegła. Zamorskiego nie było, niepowrócił jeszcze od siana, którego sterty składano, pani Zamorska była nieubrana, Misia chora na fluksyę, a podwiązana za nic w świecie by się była nie ukazała.
Sprawozdania tego za niebytności członków rodziny w progu wysłuchawszy Męczyński, mocno się zafrasował.
— Wiesz pan co — szepnął mu Adryan — pan będziesz miał tu pewnie do pomówienia o jutrzejszym obiedzie, ja mogę być zawadą, pójdę do ogrodu.
Przeraziło to pana Teodora.
— Na miłość Bożą — odparł na ucho — nie opuszczaj mnie, proszę najmocniej.
Adryan więc cofnąwszy się tylko kilka kroków w tył, pozostał w ganku.
— A jaka to kobieta — rzekł Teodor — że mamy pani widzieć nie mogę, mam do niej prośbę — a tu...
— O cóż idzie, przecież sekretu pewnie nie ma, ja za pośredniczkę służę.
Spojrzała mu w oczy, jakby wczorajszą przypominając obietnicę, a razem cofnęła się z progu do pokoju, zmuszając go wnijść za sobą.
Teodor obejrzał się na Adryana, Adryan, przez szkiełko właśnie się przypatrywał krowie pasącej na dziedzińcu, jakby chciał z niej studyum malować.
— Służę panu! — odezwała się wszedłszy do pokoju Liza — co pan każe mamie powiedzieć?
— Mam prośbę — rzekł skuszony Teodor biorąc ją za rękę i całując, czemu się nie opierała wcale — prośbę wielką. Jutro u mnie obiad, będą oboje państwo Pawłowstwo z dziećmi i panem Wikarskim, osób pięć, pan Krzysztof, pan Adryan, ja, osób już osiem, państwo Zamorscy z córkami... osób ogółem dwanaście.
— Misia na fluksyę chora — dorzuciła Liza.
— E! to do jutra przejdzie — mówił Teodor ciągle patrząc w jej w oczy. — A! pani, jaka pani jesteś śliczna dzisiaj!
— Jakto? tylko dzisiaj? — spytała Liza.
— Zawsze, ale dziś... wydajesz mi się pani...
— Dlaczego?
— Nie wiem. Więc; proszę pani, żebyście mi pomódz raczyły do obiadu. Ja nic nie wiem, co jest, czego nie ma, od Olszaka się niczego dopytać nie mogę. Bóg wie co się dzieje z bielizną, ze srebrem.
— A widzisz pan, jak to źle gospodyni w domu nie mieć — poczęła Liza — czemuś się pan nie ożenił?
Zagadnięty Męczyński stanął jak słup.
Wie pani, po części dlatego, żem nie znalazł dotąd osoby... pani mnie rozumie, a więcej dlatego, że znając siebie, sądzę, iż kobieta, coby za mnie poszła, byłaby najnieszczęśliwszą w świecie.
Liza niby przestraszona aż się cofnęła kroków parę.
— Cóż to ją ma tak nieszczęśliwą uczynić? bałamuctwo pańskie...
— No nie, ale wieleby o tem mówić potrzeba, więc z obiadem jak?
— A jakże dzierżawca i jego rodzina może co miłościwemu odmówić dziedzicowi? — rozśmiała się szydersko Liza. — Ja się z wielką ochotą podejmuję zostać na ten dzień... klucznicą.
I dygnęła.
Adorable! — zawołał w uniesieniu stary kawaler, przypadł do rączek i całował.
— A to coś mi pan miał dziś powiedzieć? — szepnęła Liza.
— Ja miałem co powiedzieć? — pochwycił niby zdumiony Teodor.
Pogrożono mu na nosie.
— Pan jesteś krzywoprzysiężcą! jakto pan się zapierasz uroczystego słowa? a to szkaradna zbrodnia.
Namyślał się Męczyński, naostatek heroizm posunął do tego stopnia, iż zawołał:
— Tak jest, miałem pani wyznać, że gdybym był albo ja młodszym, albo pani starszą, niezawodniebym się... zakochał... i...
Nie dokończył. Liza oczy spuściła.
— Ale ja nie jestem tak bardzo młodą, a pan mi się wcale nie wydajesz starym!
— A pani! pani.
Trzeba było koniecznie z drugiej strony zręcznego wystąpienia, ażeby nie dać się wyśliznąć panu Teodorowi. Liza podała mu rękę sama, którą on pochwycił z młodzieńczym zapałem.
— Rozumiem pana — rzekła Liza — tak, zdaje mi się żem go zrozumiała, niech pan mówi z ojcem i mamą, ja nic nie mam przeciwko temu.
I zawstydzona oczy spuściła, a drżąca dłoń, jak przybita została w rękach Teodora, który pobladł ze strachu, ze szczęścia i z desperacyi.
— Mnie idzie o szczęście pani!
— Ja będę z panem szczęśliwą — szepnęła Liza — a o jego szczęście starać się będę.
Teodor o mało nie przykląkł przed nią, skończyło się jednak na przybliżeniu czułem i na szepcie bardzo pośpiesznym.
Gdy Liza zarumieniona odbiegła do matki, Teodor jak wkuty stał na środku pokoju. Adryan wchodził właśnie, i znalazł go tak zadumanym, iż pierwszych słów przemówionych doń nieposłyszał.
— Stało się — mruknął po cichu — stało się!
Ponieważ i Zamorski wrócił właśnie od siana, dłużej mówić o tem nie było można. Pan Teodor wyglądał jak z krzyża zdjęty.
Liza tymczasem wprost poleciała do pokoju matki, zajętej krajaniem bielizny, Misia z podwiązaną twarzą siedziała przy niej. Otworzyła drzwi gwałtownie, wbiegła i rzuciła się na kanapkę, twarz zasłaniając rękami.
— Co tobie, szalona dziewczyno! — zawołała matka.
Liza zerwała się na nogi, twarz jej promieniała, rzuciła się matce na szyję.
— Matusiu! — oświadczył mi się!
Misia krzyknęła, matce nożyczki wypadły z rąk, ale z powagą wielką zawołała:
— Przecież go sumienie ruszyło.
Nikt nie rozbierał ściśle tego wykrzykniku, który bardzoby fałszywie mógł być tłómaczonym, gdyby nie był czysto przypadkowym i bezmyślnym. Matka chciała powiedzieć, iż dawno już powinien był to uczynić.
Odesłałam go do tatka i mamy — mówiła zdyszana Liza klaszcząc w ręce. — Jutro u niego obiad, Pawłowstwo całym dworem, Krzysztof, my, prosił, żeby mu dopomódz, no, i tak się szczęśliwie zgadało. Niezawodnie dziś wieczorem powie ojcu...
Zamorski chociaż bardzo prostego człowieka udawał, spojrzawszy na twarz pana Teodora niemal z niej wyczytał, że coś zaszło ważnego, a gdy mu się dziedzic wyspowiadał, że przed chwilą prosił panny Lizy o pomoc, odezwał się zaciekawiony:
— Pozwolisz mi pan dobrodziej, żebym się poszedł rozmówić z żoną.
Gdy do pokoju jejmości wszedł, po rozpromienionych twarzach odgadł resztę. Liza i jemu rzuciła się na szyję.
— Tatku, oświadczył mi się.
— No, patrzcież! tę psotnicę — rzekł Zamorski — z cicha pęk, postawiła na swojem — zatarł czuba Zamorski, pocałował córkę w czoło. — Daj Boże szczęście!
Zamorska, skłonna do łez, płakała. Misia siedziała markotna, Liza całowała z kolei wszystkich.
— Łysy, to prawda! — poczęła szczebiotać — ale mało to łysych w dwudziestym roku, a taki dystyngowany, taki dystyngowany, miły i kocha się we mnie szalenie.
W czasie tych zwierzeń, pan Teodor w saloniku stał oparty o krzesło, przed nim Adryan milczący. Stary kawaler powtarzał jakby sam do siebie:
Ośmnaście i pięćdziesiąt, i Maciorkiewicz w dodatku. Głupstwo kapitalne, ale to było mojem przeznaczeniem. Musiałem coś podobnego zrobić.
— Zrobiłeś pan coś mógł najlepszego uczynić — rzekł Adryan — rzecz jest skończona, będziesz pan szczęśliwy!
Teodor westchnął.
— W dodatku, śmiech ludzki!
Powracający co żywiej Zamorski, oświadczający gotowość urządzenia obiadu na jutro w imieniny żony, przerwał tę niefortunną rozmowę.
Z oczów jego wyczytał Teodor, że wiedział o wszystkiem, nie było już co udawać i odkładać. Adryan przepatrywał nuty na fortepianie w drugim końcu salonu.
Kochany Zamorski — rzekł smutnie Teodor — było snać przeznaczeniem pańskiej córki, ażeby miała starego męża. Chcesz mnie za zięcia?
Zamorski zachłysnął się i padł w objęcia dziedzica.
— Panie — zawołał — czynisz honor mojej rodzinie ubogiej, hreczkosiejowi biednemu, wdzięczni jesteśmy! Niech Bóg błogosławi! Liza będzie szczęśliwą, ona pana kocha, wyznała to przed matką.
— Tsyt, na miłość Bożą! — rzekł przelękły impetem Teodor — ale na cóż tak... głośno...
— Niech świat cały wie, o szczęściu mojem — wołał Zamorski — wychowałem dzieci jak oka pilnując w głowie, i mogę się pochlubić, wstydu mi nie zrobi. Będziesz pan szczęśliwym.
Teodor ledwie potrafił uprosić, aby dla nieprzerywania jutrzejszego przyjęcia jego osobistą sprawą, na kilka dni ogłoszenie ważnego tego wypadku odłożyć. Zgodził się na to Zamorski, lecz w duchu obiecując sobie, że się zdradzi.
Do późna zabawił Męczyński sam u państwa Zamorskich, bo Adryan się wcześnie wysunął. Dozwolono mu z Lizą na osobności wynurzać sentymenta i czynić plany na przyszłość. Dziewczę skorzystało z tej chwili, aby go podbić i upoić ostatecznie: tak, że gdy wyszedł nacałowawszy ręce jej do czerwoności, zapomniał nawet o Maciorkiewiczu. Był niezawodnie jednym z najszczęśliwszych ludzi na kuli ziemskiej. Idąc przez ogród śpiewał głośno i fałszywie, palił cygaro zagasłe machał rękami i w progu zastawszy Olszaka, który nań czekał dla łajania go, krzyknął mu w ucho:
— Winszuj mi, żenię się, jestem szczęśliwy! rozumiesz! wiesz!
— No, wiem i wiedziałem o tem wprzódy od pana, że się ożenisz ze starszą — zawołał stukając kijem Olszak — musiałeś głupstwo zrobić, i tyle!
To mówiąc wyszedł, Teodora zostawując jakby oblanego zimną wodą.





ROZDZIAŁ IV.

Dwa lata upłynęło od chwili, gdy stary Olszak oświadczył panu swojemu, że popełnił niedorzeczność, którą on dobrze naprzód przewidział. Nie powstrzymało to naturalnego trybu rzeczy. Nazajutrz potem, był ów obiad u pana Teodora, w czasie którego on się sam zdradził w końcu, przedstawiając gościom swoim przyszłą domu gospodynię. — Zdrowie narzeczonych wypili wszyscy winem szampańskim, którego podejrzanej słodyczy i kwasku przypominającego sok porzeczkowy nikt nie uważał.
Ślub odbył się w kilka miesięcy potem, bardzo cicho, w parafialnym kościółku i państwo młodzi wprost od ołtarza odjechali do Włoch, gdzie rok cały przesiedzieli, a raczej przepodróżowali.
Dwa lata, niezmierny przeciąg czasu dla nieszczęśliwych, chwilka dla tych, którym niebo pobłogosławiło.
W najbliższem od Zamostowa miasteczku, a raczej lichej mieścinie, która na tytuł ten nie zasługiwała; w jednym domu zajezdnym pod „Złotym obwarzankiem“ u pana Michała Lublińskiego, właściciela hotelu i restauracyi, w osobnym pokoiku młody mężczyzna, wysiadłszy z bryczki pocztowej, przygotowywał się przemienić podróżne ubranie. — Pomimo znacznie zmężniałej postaci i nieco odkwitłej twarzy, łatwo w nim było poznać pana Adryana Brzoskiego.
Powracał on z długiej podróży i studyów, a że dał był ciotce słowo, iż ani pisać, ani dowiadywać się o nic i o nikogo nie będzie, dotrzymał go aż nadto sumiennie. Głuche ledwie dochodziły go wieści o osobach, do których przed laty dwoma wesołe wakacye go zbliżyły. Pozostała mu tych ludzi pamięć żywa, zajęcie niemi obudził jeszcze powrót w te strony.
— Co też się tu dzieje? co znajdę za niespodzianki? — mówił stojąc przed zwierciadełkiem i uśmiechając się sam do siebie. — Ta śliczna Dosia? co też się z nią stało? Mój Boże! serce mi jakoś na jej wspomnienie nie bije jakby powinno! Trochę w tem było młodzieńczego szału i dziwactwa, o tak! dziwactwa, boć przecie, było to dziewczę, jak inne, śmielsze tylko trochę i roztropniejsze od swych wiejskich rówienniczek. A ciocia? nic nie wiem o cioci!
Uśmiechnął się sam do siebie. Pan Adryan postarzał, mówił w duchu, starł się z policzków rumieniec, oczy przygasły i krew płynie o wiele spokojniej i myśl stąpa o wiele ostrożniej. Ale to przecież ciekawe, okrutnie ciekawe, powrót w te strony od których się o mil kilkaset kręciło tak długo. Mam prawo najzupełniejsze zajechać teraz do ciotki... Łatwo by mi było popytać gospodarza, ale to odejmie cały smak niespodziance, a niepodobna, ażeby wszystko to poszło trybem przewidzianym, żeby Dosia wykwitła na ideał... pan Krzysztof się ożenił... Teodor odmłodniał... a madame Lise postarzała.
Błąkał się tak myślami bijąc o wspomnienia, jak mucha o pajęczynę, gdy we wrotach zajazdu dała się słyszeć wrzawa i klątwy.
Pocztylion, który przywiózł pana Adryana, kłócił się niedobierając wcale wyrazów parlamentarnych, z jakimś woźnicą, który nie pytając, czy wjazd jest wolny zapakował się bryczką w bramę, ani wprzód, ani na tył. Do dyalogu dwóch furmanów, mięszały się inne głosy, w których i gospodarza, pana Lublińskiego, wyszukaną mowę i jakiś znany panu Adryanowi intonacyą słychać było.
Otworzył drzwi i postrzegł na amerykance siedzącego jegomości, w którym poznał odmłodzonego sztucznie pana Teodora. Kłótnia trwała zajadła, pocztylion, jako rodzaj urzędnika, nie dawał sobie lada prywatnemu woźnicy przewodzić, sypał więc w dwu językach nieprzyjemnemi przydomkami, i niechciał ustępować.
Amerykankę musiano za tylne koła wyciągać, z otchłani tej, a konie wyprowadzać. Zdało się Adryanowi, iż samo przeznaczenie zsyłało mu w osobie Teodora przewodnika i wybiegł jak stał ku niemu z otwartemi rękami.
Męczyński krzyknął. Co ja widzę! i skoczył z amerykanki rzucając się w objęcia przyjaciela.
Patrzali na siebie wzajemnie, szukając śladów dni przeżytych.
— Zmężniałeś, panie Adryanie! — zawołał Męczyński — ależ wieki, wiekiśmy się nie widzieli, jak w wodę wpadłeś, a! jakżem szczęśliwy! i jak my tu wszyscy będziemy uszczęśliwieni odzyskując cię.
Uściskali się raz jeszcze.
— Nim tam z końmi i powozem do ładu przyjdą, proszę was do mojej izdebki — rzekł Adryan. — Właśnie się zacząłem przebierać, to mi przebaczycie. Chcę dziś być na wieczór w Zamostowie.
Pan Teodor odchrząknął jakoś osobliwie, powtórzył: — w Zamostowie — i umilkł.
— Spodziewam się, że zdrowi wszyscy — rzekł Adryan.
— A! zdrowi, zdrowi wszyscy — odezwał się Teodor — wszyscy zdrowi. — I uciął.
— Ale pan podróżowałeś, podróżowałeś, wędrowałeś — począł po chwili — świata się napatrzyłeś. Żeśmy się to nie spotkali, bo ja z żoną cały rok przebyłem za granicą, po Włoszech. Szczęśliwy rok miodowy, chociaż się skarżyć nie mogę i teraz, tak, i teraz miodem moje dni płyną. Jestem najszczęśliwszym z ludzi, a Liza najmilszą z kobiet. I, wiesz — dodał — syna mi Pan Bóg dał, ma już rok, zdrów. — A cichutko dodał — Atavisimus — do Zamorskiego jak dwie krople wody będzie podobny.
Westchnął.
— Jedno nieszczęście, że mi Lizka od urodzin mojego Roderyka ciągle chora, doktor z domu nie wyjeżdża, delikatna strasznie. Nie poznasz jej jaka z tego trzpiota poważna się zrobiła dama. Tak! co się zowie, dama, choć na największe salony.
Odetchnął nieco.
— I cóż powiesz na to — począł znowu — z tym Zamorskim do ładu nie mogłem przyjść po ślubie. Rachunki, kompromisa, awantury, jakoś zgoda się zrobiła, ale nie żyjemy z sobą. Liza tam czasem bywa, ja nie. I ten Maciorkiewicz godnym się okazał swojego imienia, to bałwan, ale z niemi żadnych stosunków. Wieś mi jedną zabrali i tak, pomimo posagu, z któregom skwitował, w oczy go niewidząc. Oszukałem się na Zamorskim. Pamiętasz, toż to była prostota sama i szczerość, a powiadam ci w interesach, wyga, frant... pieniacz, ze świecą szukać drugiego. Lecz, Bóg tam z niemi, poczciwa i dobra, kochająca mnie żona za wszystko nagradza i pociesza.
Adryan milczał napróżno parę razy poprobowawszy przerwać. Teodor cygaro sobie przygotowując chodził po izdebce i usta mu się nie zamykały. Spoglądając nań dostrzegł Brzoski, że mu znacznie urosł brzuszek, a zbladło lice, oczy miał otoczone jakby siecią pajęczą, drobnemi marszczkami. Szczęście też męczy i postarza.
Nareszcie gdy ten potok wyrazów szumiąc, przesłyszał, Adryan skorzystawszy z przestanku, spytał:
— A pan Krzysztof?
Teodor zapalał właśnie cygaro, które nie dobrze ciągnęło, ssał je więc nie przerywając sobie, spojrzał tylko, ramionami ruszył i odjąwszy je od ust, rzekł sucho:
— A zdrów, zdrów.
— Gdzież mieszka?
— Na zamku — dodał wracając do cygara Męczyński.
— Na zamku! — powtórzył zdziwiony Adryan — przecież tyle wiem, że hrabina za mąż poszła.
— A no, poszła — rzekł Teodor — a cóż to ma jedno do drugiego?
— Więc chyba nie za niego?
— A! rozumie się, że nie za niego! — dorzucił Teodor przechadzając się żywo, i zaraz wtrącił: — Gdybyś mnie posłuchał, tobyś ze mną dziś na noc pojechał do Zieleniewszczyzny, tambyś sobie spoczął. Moja poczciwa Liza byłaby ci bardzo rada, no, a potem... tobyś sobie objechał sąsiedztwo.
Adryan tak był zdumiony zupełnie niespodzianą nowiną, iż chwilę stał milczący i pytać już więcej nie śmiał. Wyczytał mu to z oczów Teodor, przyszedł go uściskać i nacierał.
— Ale tak, do mnie na noc, słowo ci daję, to będzie najlepiej, przypomnimy sobie dawne. Jak mnie kochasz!
I nie czekając odpowiedzi, otworzył drzwi, zawołał służącego.
— Żeby mi konie były zaraz gotowe, tylko wytchnąć i siana dać trochę. Wracamy do domu.
Protestować już było próżno.
Służąca pana Lublińskiego wniosła samowar dla Adryana. Z amerykanki dobyto jakieś przekąski, zasiedli więc obaj do herbaty. Młody podróżny milczący był, nieśmiał już teraz pytać nawet. Teodor zaś, którego spotkanie z dawnym znajomym i ciepły napój z trochą wina ożywił, bo w ogóle jadło i napoje wiele nań wpływały i wracały mu rzeźwość młodzieńczą, niezmiernie był gadatliwy.
— Nie śmiem się już i dopytywać — odezwał się Adryan — bo widzę, że tu wcale nie po mojej myśli zaszły zmiany.
— Ja ci wszystko z debatami opowiem — rzekł Teodor — ale na to trzeba czasu. Prawda, że mamy jeszcze z godzinkę — dodał spoglądając na zegarek. — Więc powoli do rzeczy. O sobie mówić ci więcej nie będę, zobaczysz moje szczęście, mój dom, Lizę, a że Roderyk do starego Zamorskiego podobny, no, na to nie ma rady. Być może z tego wyrośnie. Wiesz jak stały sprawy poczciwego Krzysztofa, pogodził się z piękną Wandą, zbliżył się nawet do niej nieco, ale biedaczysko nie miał tej co ja, determinacyi, wahał się pomyśleć nawet o sięgnięciu po jej rękę. Zdaje mi się, że hrabina z początku, pod wrażeniem wspomnień i jego przywiązania, nie była od tego, ale, djabeł nie śpi. Pannie Kornelii zbliżenie to nie było do smaku, wprowadziła tam kasztelanica, któżby się go był obawiał? Hrabina lekko go ceniła i nie zaszczyciła go nawet okazaniem mu swojego wstrętu. Jemu miło było w towarzystwie pięknej pani spędzić czasem godzin kilka, ją rozrywała rozmowa jego, wesołość i może też powierzchowność wcale miła. To pewna, że zadomowiony pan Krzysztof, ze swem fantastycznem ubraniem, z pogardą formy, z dzikim nieco pozorem, przy kasztelanicu wydawał się bardzo niepocześnie. To, co mówił, daleko więcej było warte, ale nierównie mniej zabawne. Z panem Krzysztofem hrabina była seryo i zawsze zakłopotana nieco przeszłością, z tamtym swobodną i wesołą. Panna Kornelia z wielką zręcznością uwydatniała przy każdej sposobności, śmieszność jednego, a przyzwoite i miłe znalezienie się drugiego.
— Lecz jakże można było nawet porównać i kłaść z sobą w jednej mierze takiego człowieka, jak pan Krzysztof i kasztelanica.
— Kochany panie Adryanie, przekonasz się kiedyś, że najrozumniejsze kobiety mają swoją odrębną wcale miarę i wagę na ludzi i swe słabostki. Przyczyniało się do obawy w przyszłości, że Krzysiem nie takby było łatwo pokierować, jak wedle wszelkiego podobieństwa kasztelanicem. Dosyć, że ten wszedł do domu, został jako gość przyjęty, coraz więcej ceniony i począł bywać też częściej. Zdało mi się dopatrzywszy tego, bo się to stało przed moim wyjazdem za granicę, żem powinien był przestrzedz Krzysia, który jakby nigdy nic, piechotą przychodził sobie do Zamostowa, spotykał się tam czasem nawet z rywalem, i nie okazywał, ażeby go to obchodziło. Wanda była dlań wyszukanie grzeczną, czułą, może troskliwszą o niego, jak o kasztelanica nawet, ale ten ją bawił, a tamtego zdawała się obawiać. Stało jej może na myśli to strzelanie do siebie w chwili szału. Miłość ta cicha, głęboka, pobożna, przestraszyła ją. Pojechałem na zamek, bo Krzyś, pomimo próśb brata, wynieść się ztąd niechciał, i pozostał w swojem zaciszu, pozwoliwszy tylko — i to z wielkiemi trudnościami, nieco mieszkanie wyporządzić. Zastałem go w humorze jak rzadko, poczęliśmy rozmowę o przeszłości.
— Cóż u licha — rzekłem — dobijaj targu. Wanda dla ciebie jak najlepiej usposobiona, wyjdzie niezawodnie gdy się jej oświadczysz, możesz być szczęśliwym.
Krzyś fajkę nakładał i dumał.
— Zabawny jesteś — rzekł — ale czyż się godzi, powiedz mi, czy miałbym sumienie sięgnąć po to szczęście? Byłbym najohydniejszym egoistą! Czyż mi nie dosyć tego, że na nią patrzę, że z nią mówię, że mnie nie wypędza? że tam być mogę gdy zechcę?
— Tak i z pod nosa ci ją weźmie kto inny? — zawołałem — jak Bóg Bogiem, oświadcz się, spróbuj.
Krzyś się uśmiechnął.
— Któż ją może wziąć? kto taki? — zapytał.
— A no, kasztelanic.
— Ten, ten fircyk! — rozśmiał się — ale, cóż znowu? jakież masz o tej kobiecie pojęcie? Gdzież podobieństwo? człowiecze?
Zaczął na mnie burczeć, przekonywać mnie, fukać, śmiać się, no i zamilkłem.
— Wiesz — dodał w końcu — nie jestem i ja od tego, ażeby szczęścia spróbować. Będę mówił z Wandą, kocham ją szalenie, ale tak jestem szczęśliwy, dziś? a nuż się ta złota nić zerwie, nuż mi każe iść precz! Lepiej czekać, grunt przysposobić, wyrozumieć ją.
— Ale śpiesz-że się z tem!
— Wierz mi, że się uprzedzasz i rzeczy widzisz fałszywie, mam dosyć czasu, nic nie grozi, ten wiercipięta może ją bawi, ale niewart rzemyka jej rozwiązać.
Uniósł się pan Krzysztof, zamilkłem. Wkrótce potem nastąpiło wesele (tu westchnął Teodor), po niem te nieszczęsne układy z teściem (piękny teść), a naostatek wyjazd za granicę. Nie miałem czasu widywać Krzysztofa, ani się nim zajmować. Doszło mnie tylko, że kasztelanic coraz częściej bywa, że bawi wieczorami czasem, że dopuszczony jest do coraz większej poufałości. Na wyjezdnem powiedziałem mu to, rozśmiał się. Wyjechałem w podróż, bawiliśmy rok. Wróciwszy do domu, dowiaduję się o Krzysiu, mówią mi, że siedzi na zamku, że zdrów, i że hrabina Wanda bodaj czy nie wychodzi już za kasztelanica, który tam bardzo często przesiaduje. Pojechałem do zamku.
Myślałem, że go znajdę w rozpaczy, znalazłem go przy osobliwszej robocie, malował sobie herby polskie, któremi chciał ubrać szlak w jednem z odnowionych izb zamkowych. Uścisnęliśmy się serdecznie, chwalić mu się zacząłem szczęściem mojem, ztąd assumpt do zapytania, cóż, a ty? żenisz się? nie!
— Myślę — odezwał się pan Krzysztof — myślę, jednego z tych dni oświadczę się, co będzie to będzie. Jesteśmy z Wandą tak dobrze, tak przyjacielsko, że choćby mi odmówiła, przecież mnie nie wypędzi.
— Ale wszyscy prawią, że kasztelanie, że z kasztelanicem już rzecz skończona!
— Bałamuctwa — rzekł Krzysztof — ona go sobie lekceważy, no, rozrywa ją, służy jej, czyta, gra, ale żeby do czegoś seryo przyjść mogło, nie sądzę. Żadnej z nim ceremonii nie robi, nie raz gdy ja przyjadę, niemal go wypędza, a on idzie cicho toć z panną Kornelią. Gdybym nie znał tej kobiety, mógłbym jej tę poufałość wziąć za złe, ale...
— Postanowiłeś więc rozmówić się z nią otwarcie?
— Tak jest — odparł Krzyś — stanowczo w tych dniach ją zapytam. Wprawdzie miłość moja inną jest wcale niż była, ale przetrwała tyle prób, iż na nią rachować może. Zna mnie dobrze.
Po tej rozmowie trzeciego dnia Krzysztof, który zwykł był najwięcej chodzić piechotą, nad wieczór do mnie, ale zamiast wprost do dworu, wcisnął się do ogrodu, siadł na ławce i kazał mnie wywołać. Spostrzegłem go zdaleka, przygarbionego i laską rysującego jakieś figury na piasku, nie słyszał mnie gdym nadszedł, przestraszył się niemal przywitaniem.
— Wiesz! wiesz! — rzekł głosem drżącym — tyś lepiej widział odemnie. Głupim był, spóźniłem się, Wanda wychodzi istotnie za tego trutnia.
Założył ręce na piersiach i stał jak słup z oczyma wlepionymi w ziemię.
— Stało się — rzekł — jam się opóźnił, ona niewinna, potrzebowała opieki, rozrywki, zresztą, może to i dobry człowiek, a niezawodnie wart więcej odemnie. Smutne to — dodał — lecz, jeśli ona w tem widzi szczęście swoje? Gdybyś widział, jak ująwszy mnie za rękę, czule, serdecznie pytała o zdrowie, jak mi się z tego tłómaczyła, ile mi okazuje przyjaźni? jak zaręcza, iż to naszych stosunków nie zerwie? Czegóż ja więcej mogę żądać nad to, by patrzeć w jej łzawe oczy i śmiejące się usta, a czasem rękę białą pocałować? Cóżby ona poczęła, gdyby poszła za mnie, co tak smutną gram rolę w salonie, który od ludzi uciekam, dowcipkować nie umiem. Z natury jestem ponurym, a życiem złamany! Ja jej nie winię. Mnie by się trudno było zmienić, a jej do mnie zastosować.
Słuchałem go z sercem ściśniętem, nie odpowiedziałem nic, uściskawszy tylko. Chciałem go zaprosić do domu, odmówił. — Pochodzimy po ogrodzie — rzekł — pomówimy, postękam i pójdę do mego lasu. Przykro by mi było spotykać się teraz z ludźmi, z któremi bym o tem mówić nie mógł, bo mi się wstrzymać trudno.
Zaczęliśmy chodzić, a ja wystąpiłem bez ogródki przeciwko Wandzie. Krzysztof ją najgoręcej bronił, kochał ją, ale ta miłość w sercu starem była jak lawa wulkanu, gotująca się we wnętrzu, a nie mogąca wybuchnąć. Wyszukiwał najdziwaczniejsze argumenta, aby dowieść, że ta kobieta była aniołem, i że wychodząca za trzpiota, dopełniła nader rozumnego, koniecznego niemal czynu. Trzeba się było nad nim litować chyba, nawrócić go nie było podobna i pocóżem go miał nawracać. Tak, było mu dobrze. Nie dowierzając jednak temu optymizmowi, lękając się o niego, pojechałem dowiedzieć się nazajutrz. Był chory, z dnia na dzień wychudł nagle, zmizerniał, zestarzał, a postrzegłszy mnie udawał, że mu nie jest nic, i że się czuje jak zwykle.
Dnia tego on i ja unikaliśmy rozmowy o Wandzie. W kilka dni potem pojechaliśmy do niej z żoną moją, z pierwszą wizytą. Nie znalazłem ją wcale zmienioną, ani weselszą, zawsze równie majestatyczną, smutną, poważną i dbałą o swą piękność... Kasztelanic wydawał się to jakby kuzynem i sługą... stał na boku, bawił gości, grał rolę podrzędną i skromną. Wytłómaczyło mi to po części sposób, w jaki się wkradał w łaski, pokorą. Wanda mało nań zważała, nie okazywała mu żadnych szczególnych względów, prześmiewała się nawet z niego trochę.
Nastąpiło ciche wesele, a raczej ślub przy kilku świadkach, bez żadnego występu, bez żadnej pozornie zmiany w Zamostowie. Krzyś przez czas jakiś nie bywał, ale kasztelanic pojechał do niego. Wanda żądała, ażeby przybył koniecznie i dał się skłonić do tego. Obchodzono się z nim jak z chorem dzieckiem, wzięto go pieszczotami, został przyjacielem i wielbicielem pani, jawnym na wieki wieków.
— Ależ hrabina, hrabina — przerwał Adryan — jakże mogła uczynić wybór podobny!
Teodor się uśmiechnął.
— Cóż chcesz! co chcesz! na świecie między ludźmi, dzieją się takie rzeczy codzień. To bardzo naturalne, obawiała się wziąć sobie pana, i wolała zabawkę. Krzysztof prawie zadowolniony ze swego losu, mówi o tem bez żalu, przyznając się, że nie był wart tej kobiety, którą ubóstwia i zadawalnia się platoniczną czcią dla ideału.
Adryan tak był zmięszany wiadomością o ciotce, iż o nikogo już więcej pytać nie śmiał, z obawy, aby się niespodzianie czego gorszego jeszcze nie dowiedzieć. A że wieczór się zbliżał, Teodor naglić począł, aby jechać do Zieleniewszyzny.
— Wprawdzie — rzekł — posłałem przodem dać znać żonie, że wiozę jej miłego gościa, ale gdybyśmy się opóźnili, ona taka delikatna, chora, mogłaby się niecierpliwić, a to jej szkodzi biedaczce, jedźmy, siądziemy do mojej amerykanki, konie pocztowe pójdą za nami.
Tak się i stało. Pomimo iż dosyć jechali prędko, był już wieczór dosyć późny, gdy się dostali do Zieleniewszczyzny. Choć o mroku postrzegł Adryan, że pod panowaniem pięknej Lizy rezydencya przybrała bardzo arystokratyczną powierzchowność. — Dziedziniec zamykała krata żelazna z domkiem szwajcarskim u wnijścia. W ganku zupełnie przerobionym, jak dom cały, spotkała ich służba w liberyi paradnej. Dom był rzęsiście oświetlony.
W progu salonu spotkała ich gospodyni, ale jakże zmieniona! Adryanowi zdało się, że nawet urosła, co było może sprawą wysokich korków, twarzyczka jej pobladła, przeciągnęła się, oczy świeciły tylko dawnym blaskiem. Ubrana z wykwintnością przesadzoną na wsi, w jedwabie i koronki, chciała widocznie udawać wielką panią, z czem jej nie bardzo było do twarzy. Na szyi miała łańcuch złoty, na paluszkach nieskończoną moc pierścieni brylantowych, szmaragdowych, turkusowych. Nie mniej może piękną była niż dawniej, ale o wiele mniej wdzięczną. Z pewną niecierpliwością wpadła na pokornego męża, który śpiesznie rękę jej podaną, nie zbyt chętnie całował.
— Ale jakże można tak dać czekać na siebie.
— Droga...
— Co tam droga! to bałamuctwo panów! Wiedząc, że ja czekam z herbatą i niecierpliwić się muszę. To nie do darowania.
W tejże chwili zapytała służącego, czy samowar podany. Nie było go jeszcze. Opryskliwie rozkazała śpieszyć. Była widocznie w złym humorze. Z dawnego trzpiotowstwa, wesołości, została tylko żywość taż sama, ale swarliwa, zgryźliwa, wielomówna.
Adryan napróżno chciał ją przebłagać. Przypatrywała mu się ciekawie, ale z rodzajem roztargnienia. Mały kaszelek przerywał rozmowę.
— Widzi pan — rzekła — co się ze mnie zrobiło. Ciągle jestem chora, kaszlę, nerwy mam okropne, klimat ten mnie zabija, wieś! proszę pana, jak można żyć na wsi?
Adryan nic nie odpowiedział.
— Pan wiesz już pewnie, że mam syna, bardzo ładnego syna, jutro go panu pokażę i pozwolę pocałować w rączkę. A jaki rozumny!
Herbata podaną była w nowej sali jadalnej, do której niewiadomo zkąd jacyś przodkowie przywędrowali. Zastawa była wprawdzie Christophla i Ruolza, ale przepyszna, świecąca, wspaniała, choć o smaku gospodyni nie najlepiej świadczyła. Był to ten przepych de pacotille, bez charakteru, pospolity, jaki się spotyka po wielkich hotelach Europy lub u świeżo zbogaconych ludzi, nie mających własnego smaku i zmuszonych kupować go razem z towarem.
Lokaje posługiwali w białych rękawiczkach, podanie było wedle form wszelkich, ale herbata niedobra i chleb suchy, a reszta podobna.
Lizie szło o to, ażeby swe rączki i pierścienie pokazać mogła, podawała więc coś ciągle Adryanowi. Nie mając przedmiotu do rozmowy, wspomniał coś o dawnych dziejach, o folwarku, o owych wesołych wieczorach spędzanych u państwa Zamorskich. Liza się zarumieniła mocno, zakaszlała, odwróciła, znalazła coś bardzo pilnego do zadysponowania i nie dała mu rozszerzać się o tem. Mąż, który przewidział ten wypadek, zagadał zaraz czemś innem.
Po herbacie zapytał Adryan gospodyni, czy zawsze zajmuje się muzyką.
— A! nie! nie! fortepian stoi rozstrojony, bo i ja ciągle rozstrojona jestem i chora. Nie mogę teraz znieść muzyki. Nasłuchałam się wirtuozów i to mnie zniechęciło, nie mogąc być pierwszą, nie chcę być mierną. Wprawdzie chwalił mnie Liszt, któremu coś grałam, ale straciłam siłę od ostatniej słabości.
Natomiast zajmowała się Liza bardzo dziennikami, polityką, Europą, wielkim światem. Almanach Gotajski leżał w salonie, widocznie często używany na radę, bo się już niezamykał i ta część, która o rodzinach książęcych i hrabiowskich traktuje, mocno była wyczytana.
Pan Teodor był, jak się o tem przekonał po kilku chwilach pobytu Adryan najlepszym z mężów i najprzypłaszczeńszym z perskich pantofli. Po herbacie chciał, usiadłszy przy żonie, grać rolę dawną rozkochanego i czułego, ale mu to z oburzeniem zganiono, jak rzecz nieprzyzwoitą i zakazaną. Odstąpił więc markotny.
Wszystko się jakoś tego wieczora nie składało, bo zaledwie od herbaty wstawszy przeszli do salonu oświeconego wspaniale, gdy zaturkotało; gospodyni rzuciła się niecierpliwie, Teodor pobiegł do drzwi. Wypadek niefortunny zrządził, że przybyli właśnie na pokaz państwo Maciorkiewiczowie.
Męczyński nie umiał pokryć swojego nieukontentowania, ale, cóż począć było? Weszła najprzód pani Michalina ubrana bardzo skromnie, zmieniona na różową i otyłą kumoszkę, wesołej i rubasznej twarzyczki, a za nią mąż, na zamożnego ekonoma wyglądający, oboje krzykliwi, śmiejący się, i z siebie szczęśliwi. Misia zobaczywszy Adryana, którego poznała, aż krzyknęła z radości i przybiegła obie mu wyciągając ręce. Owo dziewczę smutne i milczące stało się kobieciną trochę mamę przypominającą, rysów dosyć i pospolitych, lecz tryskających zdrowiem i życiem.
Gospodarz nie kryjąc kwaśnego usposobienia przywitał się ze szwagrem, i spojrzał z ukosa na Adryana, jakby mu mówił: Licho ich tu przyniosło.
Podano po raz wtóry herbatę, bo Maciorkiewiczowie byli po szlachecku głodni i z tem się nie kryli. Korzystając z ich wyjścia, Teodor zbliżył się do Adryana i zabrał go z sobą do fumoiru, bo w salonie palić nie było wolno. Tu podając mu cygaro, westchnął głęboko.
— No, patrz, traktuję ich jak najzimniej, Liza ich nie lubi, a nigdy nas nie miną. I składa się, jakby naumyślnie, gdy mamy gości, przy którychby człowiek nie rad się chwalić takiem pokrewieństwem, że oni właśnie nas najadą. To mi moje szczęście truje.
Tu pan Teodor począł się szeroko rozwodzić nad szczęściem, jakiego doznawał; nad Lizą, która umiała się doskonale zastosować do nowych obowiązków i położenia.
— Uważałeś co to się z tej swawolnej Lizki zrobiło? jaka to powaga? co za dystynkcya? hę? Ale jak, memento quia pulvis es, gdy jestem najszczęśliwszy wpada mi Maciorkiewicz lub Zamorski.
Westchnął głęboko.
— Instynkt tej kobiety był niezrównany — dodał — w parę miesięcy do niepoznania się przerobiła!
Adryan nie znajdował wprawdzie, ażeby zyskała na przemianie, lecz poczciwy pan Teodor był z niej zadowolniony. Rozmowa ustała, gdy do fumoiru nadszedł Maciorkiewicz, któremu podano cygaro. Zaczęto mówić o rzeczach obojętnych. Młody dzierżawca cały był zajęty księgosuszem, którego się u siebie obawiał. Rozmowa z tego tematu nie była obfitą w myśli wzniosłe. Teodor milczał, Adryan parę razy ziewnął, wkrótce potem się rozeszli. Nie śmiejąc o nic pytać, nie chcąc myśleć ani się domyślać niczego, Adryan rozczarowany mocno spać się położył. Dano mu pokój od ogrodu na dole, którego okno wychodzące na wschód, zasłaniały bzy rozkwitłe. Śpiewały w nich krzykliwe słowiki, ale ta wiosna wydała mu się mniej daleko piękna od pierwszej przed parą laty. I on już postarzał.
Z rana promień jaskrawy słońca go obudził, wstał nie mogąc zasnąć i poszedł, czekając aż drudzy powstają, do ogrodu. Tu także zmiana była wielka na dobre, widoczne w nim naśladownictwo Zamostowa, zrobiono z niego park niesmaczny, ozdobny w domki i altanki malowane jaskrawo, kilka gipsowych figur stało na niby kamiennych podstawach.
W chwili, gdy się tego najmniej spodziewał, w rannym szlafroczku dosyć wiejskim, zaszła mu drogę Misia z wesołym uśmiechem.
— Myśmy tylko dwoje ranne ptaszki — odezwała się potrząsając bukietem kwiatów, który niosła w ręku. Na liściach ich i kielichach drżały jeszcze krople rosy. — Mąż mój nawet odpoczywa snem sprawiedliwego, zmęczony biedaczysko. Liza wstaje zaledwie po dziewiątej, a Teodor także nie wcześniej, patrz-że pan, co to się z nas wszystkich porobiło! Liza taka wielka pani! cha! cha! ona zawsze miała do tego ochotę, Teodor bardzo dobry człowiek, ale go jej nie zazdroszczę.
Pokiwała główką.
— Nudne to te pańskie życie z temi ceremoniami, muszą się piąć do tych, z którymi żyją, a to darmo, jakby kto niewiedział zkąd my pochodziemy. Ja sobie żyję z moim mężem swobodnie, w naszem kółku.
— Ale pani Teodorowa jest szczęśliwą.
— Tak! tak, kaszle, chora, skwaszona, znudzona! piękne mi szczęście proszę pana. Teodor też zapada na nogi. Czy uważał pan, jak się zmienił, wyłysiał i postarzał. Czasem jak się zapomni, wygląda na dziada.
Wstrzęsła się, drgnęła, rozśmiała Misia, popatrzała na Adryana i wąchając bukiet pobiegła męża obudzić.
— A już bo się też wysypia do zbytku!
Do śniadania, które nie rychło podano, wystąpiła Liza w toalecie paradnej, niby porannej, z nowemi pierścieniami na paluszkach. Przyniesiono też pontyfikalnie na poduszce tiulem i koronkami obszywanej, z niebieskiemi wstążkami, na rękach wystrojonej mamki, dziedzica przyszłego imienia Męczyńskich, którego matka admirować kazała. — Rozbeczał się fatalnie, a widok jego karmazynowej twarzyczki w zły humor wprawił pana Teodora. Za to pani Maciorkiewiczowa nacieszyć się nim nie mogła.
Sama pani z powodu nie dosyć szybkiej i zręcznej usługi, była niecierpliwą i kwaśną.
Konie pana Adryana stały od dawna, ale go nie puszczano, wyrwał się przecież, i sam nie wiedząc czemu, zamiast jechać do Zamostowa, kazał ruszyć wprost do chaty Wilczków, która nieco z drogi była.
O Dosię wcale się nie dowiadywał, lękał się prawie coś złego posłyszeć.
Biło mu żywiej, niż wczoraj serce, gdy się do dworku przybliżył. Tu nic a nic się nie odmieniło, jakby ztąd wyjechał wczoraj. Grzmilas nawet powitał go znajomem szczekaniem.
W podwórku stał stary Wilczek ze strzelbą na plecach, z torbą borsuczą, w łapciach na nogach, które zawsze brał do lasu. Spostrzegłszy kogoś przybywającego, rękę przyłożył do czoła, usiłując rozpoznać, ale nie rychło sobie przypomniał Adryana i głos dopiero wywołał okrzyk:
— O mój Boże, a cóż tu pan robisz! Wszak to pana wieki nie było.
— No, całe dwa lata, panie Wilczek. Jadąc do ciotki po drodze chciałem do was wstąpić, aby was powitać i dowiedzieć się, czyście zdrowi, co się tu u was dzieje?
— A! no! a no! pomaleńku, żyjemy, kto nie umarł — odparł Wilczek — jakoś smutnie, z rezygnacyą. Żony mojej biednej na świecie nie stało, rok jak skończyła. Panie świeć nad jej duszą.
— Więc tak sam osierocony pan zostałeś? — zapytał Adryan poglądając dokoła i nieśmiejąc wspomnieć o Dosi.
— Sam, sam, baba tam jakąś łyżkę strawy zwarzy, choć do niej człek dziś nie ma apetytu — mówił leśniczy — osmutniało życie.
Spuścił głowę i łzę otarł pokryjomu.
— A córka? — rzekł wreszcie cicho Adryan.
Stary spojrzał mu w oczy, nieco zakłopotany.
— Dziękuję panu za pamięć, żyje zdrowa.
I uciął. Adryan nie śmiał badać, gdzie była i co się z nią działo. Z twarzy ojca domyślał się, że nie miał się z czem chwalić, gdyż zamilkł jakoś posępnie.
— A pan Krzysztof.
— Żyje stary, zdrów dzięki Bogu, tylko już po lesie tak się włóczy jak dawniej. Spadł na mnie samego dozór, a tu się złodziejów namnożyło bez miary, że upilnować nie można i zuchwalstwo takie, iż człek siekiery odebrać nie śmie, aby nią w łeb nie dostał.
Chwilkę milczał Wilczek, i wnet dodał opamiętawszy się.
— A może łaska zajść do chaty i choć trochę odpocząć.
Weszli do tej izby pamiętnej, która Adryanowi przypomniała chorobę Krzysztofa i pobyt jego u Wilczków i ową Dosię, która z płaczem klęczała u łoża starego. Tu także najmniejszej nie było odmiany, nic nie przybyło, nic nie zginęło, też same przybory myśliwskie wisiały na starych gwoździach. Wilczek, gdy kapelusz słomiany zdjął, wydał się postarzałym bardzo, twarz mu się pofałdowała. Siedli przy stole.
— Tak więc sam pan się nudzisz w tej chacie — rzekł Adryan.
— Cóż robić? Trudno tu było moją Dosię zamykać, kiedy raz na świat wyjrzała.
Ale nie powiedział nic więcej, pan Adryan nie chciał się wydać ze szczególnem zajęciem nią i zmilczał.
Poczęło się badanie na czasy, na ludzi, na wszystko i ciężkie przepowiednie gorszej przyszłości, do której szło wszystko. Wilczek wzdychał i groził nieochybną karą Bożą.
Po półgodzinnem słuchaniu, Adryan widząc, że się już więcej nic nie dowie, pożegnał starego i pojechał do Zamostowa.
Przypomnienie kasztelanica, który przy pierwszem poznaniu jakiś w nim wstręt obudził, niemiłem czyniło przybycie do ciotki. Było dobrze z południa, gdy konie stanęły przed gankiem. Na pierwszy rzut oka rozpoznać było można, iż w ogrodzie i około domu dawnego starania nie było. Pewien odcień zaniedbania dostrzedz się dawał.
Służący, który wyszedł naprzeciw Adryana, zmięszał się zobaczywszy go i jakby niewiedział co począć, ale w tejże chwili ukazał się na ganku kasztelanic z cygarem w ustach, ubrany letnio i bez wielkiego starania, z twarzą zarumienioną. Poznawszy Adryana podał mu rękę.
— Nie wiem czy Wandzia ubrana — rzekł — chodź tymczasem do mnie, każę jej powiedzieć, że przyjechałeś.
I pociągnął go za sobą.
Pokoje najwygodniejsze w prawo, urządzone były dla pieszczonego kasztelanica, z wielkim zbytkiem i wygodą. Znać w nich jednak już było człowieka nieporządnego, który potrzebował nieładu, aby mu było wygodnie. Popiół od cygar, porozrzucane suknie, poroztrząsane książki, poniszczone sprzęty przykre robiły wrażenie.
— Prawdziwie Wandzia i ja niewiedzieliśmy co myśleć żeście się tak długo nie zgłaszali — rzekł gospodarz rozparłszy się na szezlągu naprzeciw fotelu, w którym posadził Adryana. — No, widzisz, kochany panie — mówił śmiejąc się — czybyś się był spodziewał, że tego osławionego szulera i łotra znajdziesz mężem Wandzi. A! przyznam ci się, że i ja się tego szczęścia nie śmiałem spodziewać, ale ona czuła, że mam dobre serce, żem ją kochał, i że ze mną będzie szczęśliwa. Żyjemy jak w raju. Dałem jej słowo, że w karty grać nie będę.
Rozśmiał się.
— No, juściż tak zapamiętale, jak dawniej pewnie nie, ale dla rozrywki ona mi sama nie broni. Dobra jak anioł.
Gdy to mówił, otwarły się drzwi od pokojów pani Wandy i ona sama weszła blada, poruszona, dziwnie, ręce wyciągając do Adryana, którego uścisnęła serdecznie.
— Jakżem ja szczęśliwa, że cię widzę!
Łzy jej w oczach stanęły, potem jakby sobie przypomniała powagę dawną i spokój, wyprostowała się, i przybrała zwykłą swą postawę. Adryan znalazł ją zmizerniałą, smutniejszą niż była i z wyrazem znękania na pięknej jeszcze twarzy.
— Zkądżeś się wziął? co się z tobą działo? — poczęła pytać.
Ponieważ pan sam jeszcze ubranym nie był, a godzina obiadowa się zbliżała, ciotka wyprowadziła z sobą siostrzeńca do salonu. Dziwił się nie widząc panny Kornelii, ale o tę pytać nie miał ochoty. Wanda sama szepnęła mu wyszedłszy:
— O Dosi ci powiem później.
— Więc jej tu nie ma? — spytał Adryan niespokojnie.
— Nie ma — rzekła ciotka urywając nagle.
— A panna Kornelia?
— Odjechała.
I odpowiedź krótka była i sucha.
— A rejent? — spytał Adryan.
— Rejent — rumieniąc się rzekła hrabina — sam życzył sobie zamieszkać przy kościele, tam mu daję pensyjkę i ordynaryą. Widzisz mój drogi Adryanie — mówiła z tęsknym wyrazem patrząc nie ku niemu, ale na ogród — wiele, wiele się tu zmieniło rzeczy, ja też... Cóż chcesz? tak trzeba było, kobiecie samej zostać na starość, bez opieki, bez towarzystwa, bez przyjaciela, niepodobna. Mój mąż, wierzaj mi, jest dobrym człowiekiem. Może mieć wady, jak wszyscy, ale serce poczciwe.
Westchnęła.
— Wahałam się długo, on mnie kochał, przywiązał się do mnie, jestem szczęśliwa.
Temu wyrazowi pełnemu znaczenia, towarzyszyło cichsze westchnienie, które zdawało się mu zaprzeczać.
Oczy Wandy nie śmiały się zwrócić ku siostrzeńcowi, jakby się lękały, aby z nich innej prawdy nad tę, którą mówiły ustami, niewyczytał.
Jest coś w każdym domu, co zdradza żywot, uczucia i stan jego mieszkańców, nie daje się to pochwycić ani opisać. Fizyognomia szczęśliwego domu może być pozornie taż sama co innego, w którym się zagnieździło cierpienie, oko wprawne po jednem niczem pozna uczucia, które tędy przepłynęły. Zamostów dawniej wydawał się swobodnym, miło w nim było oddychać, wszystko się tu uśmiechało i kwitło, nic nie było w nim zmienionego teraz, a przecież ciężyło coś, chłód jakiś panował, przymus, tęsknota. W ganku wazony zdawały się powiędłe, park zarastał nieczyszczony, na sprzętach znać było obojętność gospodyni na wszystko co ją otaczało. Adryan rozglądał się i miał przeczucia przykre. Nie chciał i nie śmiał się pytać. Ciotka chodziła po salonie, rzucając po słowie, jakby się zmuszała do mówienia, jakby połykała łzy i wyrazy. Spytała, kiedy przyjechał.
Adryan opowiedział swe spotkanie i bytność w Zieleniewszczyznie.
— Jakżeś znalazł tę biedną Lizę i tego szczęśliwego Teodora? — zapytała z uśmiechem przymuszonym Wanda.
— Tak jak ciocia powiada: ją swoją wielkością zakłopotaną, jego przejętego szczęściem zarazem i najprzejednanego z Maciorkiewiczami, których tam właśnie zastałem. Liza kaszle i skarży się, że chora.
— Nie wiem, możeby chciała jechać zagranicę — szepnęła ciotka — a pan Teodor jako dobry mąż, pośpieszy spełnić to życzenie.
O panu Krzysztofie dotąd mowy nie było. Sama wreszcie pani rumieniąc się nieco wspomniała go.
— Dobry, zacny mój przyjaciel postarzał — rzekła wzdychając — nic go już z tej pustelni, do której przyrósł jak żółw do swej skorupy, wyciągnąć nie potrafi. Żyje w świecie umarłych, maluje herby. Spisuje kolligacye, a czasem nas odwiedza. Radabym go widzieć jak najczęściej, bo go doprawdy kocham.
Powiedziała to chłodno na pozór, i westchnęła.
— Zestarzał nad miarę prędko biedny pustelnik — dodała ciszej. — Całą jego pociechą Wacek, którego na szlachcica wedle swej myśli wychowuje.
— A państwo Pawłowstwo? — dorzucił Adryan aby utrzymać rozmowę.
— Szczęśliwi ludzie — mówiła ciotka — gdyby się ich z majątkiem próżność i państwo nie uczepiło. Sama pani poczęła chorować na to dla przypodobania się Krzysztofowi, ale teraz nabrała smaku i dom przestraja dla siebie.
Rozmowę przerwał wchodzący kasztelanic, który na próg z sobą wniósłszy nudę co go męczyła, ziewał witając gościa i żonę dosyć od niechcenia i co najprędzej padł na wygodny fotel spoczywać. Miał twarz i postawę zmęczonego wielce próżnowaniem człowieka. Adryan postrzegł łatwo, że pomiędzy małżeństwem nie było tej harmonii ludzi co się kochają, a której się dla szczęścia ciotki spodziewał. Wanda unikała wejrzeniem męża, on miał minę zakłopotaną winowajcy. Widocznie pomiędzy temi dwiema istotami przeszła już jakaś chmura, która cień na serca rzuciła. Mówiono o rzeczach obojętnych, a ile razy Adryan chciał coś napomknąć o osobach, co go obchodziły, zbywano go milczeniem wiele znaczącem.
Po obiedzie pan kasztelanic zdrzemnął się w krześle, Adryan na ganek wyszedł z ciotką, ale i tu choć byli sam na sam, nie przyszło do prostszego wynurzenia się. Wszystko, co tu widział i co się przed nim kryło, tak rozbudziło ciekawość przybysza, iż postanowił szukać gdzieś wiadomości i klucza do tej zagadki. Ale gdzie? u kogo? zbyt nizko sięgając do znajomych sobie domowników, mógł się narazić na usłyszenie złośliwych fałszów i tłómaczeń nierozsądnych. Na myśl mu przyszedł z kolei i rejent na dewocyi w miasteczku, nie bardzo chętny do zwierzeń i dom państwa Pawłowstwa.
Pozwoli mi ciotka — rzekł wkrótce — ażebym na godzinę jaką pojechał do Pobogowszczyzny?
Wanda zwróciła się żywo, z jakimś uśmiechem smutnym i spojrzeniem znaczącem i zadzwoniła natychmiast, aby kazać konie zaprządz dla Adryana.
— I owszem — odezwała się — pojedź tam, ale powracaj do nas, (poprawiła się), do mnie, będziemy jeszcze z sobą mieli wiele do pomówienia. Nie jestem skłonną do zwierzeń, lecz powoli mój drogi Adryanie, wiele rzeczy będę musiała ci wyspowiadać, a może i rady zasięgnąć.
Umilkła nagle spuszczając oczy. Spojrzała ku salonowi, w którym kasztelanic z cygarem w ustach odpoczywał i zdawała się chcieć dać do zrozumienia, że na teraz mówić więcej nie wypadało.
Coraz niespokojniejszy Adryan wyszedł, gdy mu znać dano o koniach i pojechał. Wcale niespodziane jakieś znajdował tu zmiany, których nawet odgadywać nie śmiał.
Do dworu w Pobogowszczyznie wiodła ulica z klonów i lip, w części wyłamana, lecz jeszcze dosyć cienista. Zbliżał się nią do starego domu, gdy postrzegł dwie białe między drzewami sukienki. — Widocznie były to osoby, które wyszły między cieniste stare lipy przed chwilą, bo nawet kapeluszów z sobą nie miały. Jedna z nich, mniejszego wzrostu białą chusteczką zawiązała sobie twarzyczkę rumianą. Adryan poznał w niej zdala, znacznie wyrosłą i na panienkę już wyglądającą Magdzię. Towarzyszki jej, bardzo skromnie ubranej i z jakąś śmiałością ruchów postępującej obok dziewczęcia, z gałęzią zieloną w ręku, nie mógł zrazu przypomnieć. Było to piękne dziewczę, dumnie i raźnie patrzące w świat, z twarzą nie tak uderzającą czystością nieposzlakowaną rysów, jak bardziej wyrazem pojętności i męztwa. Dopiero po chwili wpatrzenia się, poznał w tej panience dawną Dosię.
Natychmiast kazał konie zatrzymać i wyskoczył z powozu, Magdzia ucieszona krzyknęła z radości klaskając w ręce i ruszyła się podbiedz ku niemu, ale powaga wyrostka, do której uczuła się nagle obowiązaną, wstrzymała ją. Dosia zarumieniła się i na ustach jej poważnych zarysował się uśmiech mimowolny.
— A! to pan! zaraz poznałam go! — zawołała Magdzia.
— Ja także panią, jeślim nie poznał, tom się prędko domyślił — rzekł Adryan witając obie — tylko pannę Wilczkównę, której się tu widzieć nie spodziewałem, która...
— Mów pan otwarcie — przerwała Dosia — którą sobie inaczej wyobrażałeś... nie mogłeś poznać.
— Przepraszam panią, poznałbym ją wszędzie i zawsze.
— Nie miałabym mu za złe gdyby było inaczej, widziałeś mnie pan ostatni raz, podobno boso i w wieśniaczym fartuszku. — Uśmiechnęła się. — Nieprawdaż, że tak mi było lepiej, a teraz podobną jestem do wszystkich.
Patrzała śmiało w oczy Andryanowi mówiąc te słowa, potem wzrok powoli przeniosła na zarumienioną Magdzię.
— Ale chodźmy do dworu, państwo Pawłowstwo niezmiernie panu będą radzi. Ileż to tu razy o nim wspominano? Jak można było tak gdzieś tam daleko się schować i ani dać znaku życia?
— Tak się to złożyło — mówił Adryan bacznie przypatrując się Dosi, która pomimo stroju i zmienionych nieco, uszlachetnionych może ruchów, najmniej podobno z charakteru swojego straciła. Coś na wpół dzikiego, śmiałego, pozostało w niej i teraz. Piękność jej nie straciła nic, ale nie zyskała także, można było powiedzieć, że zmężniała i dojrzała tylko. Czując, że Adryan się w nią wpatruje ciekawie, panna Wilczkówna usiłowała uwagę jego zwrócić na Magdzię, która rada była szczebiotać. — Zbliżano się ku dworowi.
— Widzi pan, poczęło dziewczę, jak się tu wiele zmieniło w Pobogowszczyznie. Nie prawda, że i dom ładniej wygląda, ogród i sztachety, a wewnątrz, zobaczysz pan, jak mama to umiała pięknie urządzić. Nawet stryj Krzysztof pochwalił. A! jak tatko z pana będzie rad i mama i Wacek. Wacek wyrósł okrutnie, aż nadto, taki ogromny się zrobił.
Słuchając tego szczebiotania, przerywanego to uśmiechem, to słowem Dosi, Adryan ciągle się jej przypatrywał. Smutniejszą była, niż niegdyś, poważniejszą, ale tą samą Dosią, której rozumem, wejrzeniem i mową otwartą cieszył się niegdyś Wilczek stary.
W ganku znaleźli pana Pawła, panny pobiegły dać znać gospodyni o gościa przybyciu. W istocie dwór wspanialszy był, wyrestaurowany z pańska, ale, niestety, bez wielkiego smaku. Ganek oszklony pełen kwiatów prowadził do środka. Tu sprzęt cały sprowadzony ze stolicy, przepyszny, wytworny, miał tę wadę, że był taki, jak wszędzie, zwierciadła ogromne, dywany przepyszne, wszystko nowe i jak z igły zwiastowało dorobkiewiczów, którym pilno było pochwalić się z mieniem i smakiem. Paweł po staremu ubrany był z wielką prostotą, ale pani wyszła strojna, z wielkiem staraniem. Nie wpływało to jednak na jej serdeczne, przyjacielskie, szczere gościa przyjęcie, wybiegła naprzeciw Adryana ucieszona, śmiejąca się, szczęśliwa. Wacek gdzieś był na botanicznej wycieczce.
Po wybuchu pierwszej radości, kilka słów zamieniwszy z panem Pawłem, Adryan wybrał się z nim sam na sam do ogrodu, panie domyśliły się, że potrzebowano rozmówić się poufale, na osobności.
— Kochany panie Pawle — począł Adryan — jestem już drugi dzień w okolicy, widziałem Teodora, ciotkę, spotykam na każdym kroku jakąś nową zagadkę, bądź pan łaskaw objaśnij mnie, naucz, wytłómacz, co się tu u was porobiło.
— O czemże chcesz wiedzieć? — spytał Paweł.
— O wszystkiem i wszystkich, czego się sam domyśleć nie potrafię. Zdumieniem dla mnie jest zamążpójście ciotki.
— I było ono niem dla całego sąsiedztwa; ale mógłże kto, najlepiej życzący hrabinie, mięszać się do tego, przestrzegać, odradzać? Najwięcej winien Krzysztof, bo może najwięcej mógł, a sam źle zrozumianą delikatnością się usuwał. To zamążpójście tajemnicze, niezrozumiałe, lękam się, czy uczciwemi środkami dokonane, było sprawą panny Kornelii. — W tem, powtarzam ci, jest coś niepojętego. Nie można się dziwić, że znużona, na rzeczy obojętna dozwoliła kasztelanicowi bywać w swym domu, ale że się zdecydowała wyjść za niego!? Tylko panna Kornelia, która tę sprawę prowadziła cichaczem, wysyłała posłańców, pisywała tysiące listów, przywabiała swego protegowanego, znajdowała preteksty do zatrzymywania go w Zamostowie, może wiedzieć, jak zmuszono hrabinę do oddania ręki kasztelanicowi, ale że ją zmuszono, to pewna.
— Jakto zmuszono? — krzyknął Adryan porywając się — możeż to być?
— Nie mówmy o tem — kończył Paweł — ale powiadam panu, zmuszono ją i to może w sposób, nie bardzo szlachetny i uczciwy. Dziś o tem nie ma już co mówić, gdy rzecz skończona.
Adryan ręce załamał.
— Na tem nie koniec — mówił Paweł. — Hrabina przywiązała się mocno do Wilczkównej, groziło to pannie Kornelii osłabieniem jej wpływu w domu i może wykryciem roli, jaką tam grała. Potrzeba więc było Dosię oddalić koniecznie. Zacna kuzynka wzięła się do tego w sposób nader zręczny. Poczęła kasztelanicowi nastręczać sposobność spotykania się z niewinną i niczego złego nie domyślającą się dziewczyną, która gdyby nie jej męztwo i zacność charakteru, łacno być mogła zgubioną. Kasztelanic, jako płochy i nawykły do pokątnych romansów zawiązał skwapliwie stosunki blizkie z Wilczkówną, która w nich tylko życzliwość i przyjaźń widziała. Z drugiej strony panna Kornelia nieomieszkała drogą kuzynkę zwolna przygotowywać i przestrzegać o zdradzie. Cała ta intryga poprowadzoną była tak zręcznie, iż najszczęśliwiej się udała. Kasztelanic głowę stracił zupełnie, panna Kornelia władała nim, mówiła mu gdzie ma iść, co ma robić, udawała litującą się pośredniczkę, a Dosię starała się jak najmocniej skompromitować. Przychodziło jej to łatwo, bo dziewczę było ślepe zupełnie, nie znało świata, gardziło formami, a nieopatrzność posuwało do najwyższego stopnia. Ułożywszy tak raz schadzkę w oranżeryi, że kasztelanic zastał tam Dosię samą, nakłoniwszy go aby z nią mówił otwarcie, panna Kornelia naprowadziła Wandę na tę chwilę, gdy mąż jej klęczał przed Wilczkówną, a ona jak osłupiała stała niemogąc zrozumieć, co to znaczyć miało. Zdaleka scena ta mogła się wydać daleko straszniejszą, niż była w istocie. Hrabina oczy sobie zakrywszy uciekła. Co zaszło pomiędzy nią a mężem, niewiadomo, ale odtąd pozostali z sobą grzecznie, chłodno i jak obcy. Wilczkówna zaś tegoż dnia pieszo wyszła z Zamostowa do swej zagrody, zkąd myśmy ją wzięli do siebie. Przed Krzysztofem musieliśmy to wcale inaczej wytłómaczyć, gdyż ani krzywdy swej wychowanki, ani zdrady swojego ideału nie przebaczyłby kasztelanicowi. Krzysztof nie wie o niczem, prócz, że Dosia nam do Magdzi była przydatną i żeśmy ją wzięli. Tryumf panny Kornelii zdawał się zapewniony, panowanie jej w domu ugruntowane, gdy jakaś rewokacya domowa, nieznanej nam natury, odkryła część intrygi przed oczyma hrabinej, która jej dom swój kazała natychmiast opuścić. Zdaje mi się, że się u kasztelanowej znajdować musi. Ciotka wasza niechce pokazać przed światem pomyłki, jaką popełniła, czy też intrygi nikczemnej, której się stała ofiarą, żyje więc z kasztelanicem, ale to życie męczennicy, co z uśmiechem znosi boleści.
Adryan łamiąc ręce przechadzał się po ścieżce.
— Jakto? — zawołał — i na to wszystko nie byłoby ratunku i tego nikczemnego pozbyć się nie można?
— Jak? skandalem? rozgłosem? wstydem? upokorzeniem? — spytał Paweł. — Nie wiem jak się prowadzi, to tylko mnie doszło, że grywa jak dawniej, że długi zaciąga, że dawne towarzystwo znowu do Zamostowa zaprasza, i że korzystając z położenia żony nie chcącej się ani odezwać, ani bronić, żyje w sposób najnieprzyzwoitszy dla człowieka będącego głową poważnego domu. Słaba matka płacze nad tem o czem się dowiaduje, ale panna Kornelia pilno się stara najgorsze ukryć przed nią, a resztę jako potwarz zazdrosnych tłómaczyć. Wszystko to, co wam mówię — dołożył Paweł — nie jest może rozgłośnem bardzo, przecież gwarzą o tem ludzie półgębkiem i z każdym dniem staje się to jawniejszem.
— Pan Krzysztof nic nie wie? — dodał Adryan — a bywa tam?
— Bywa, ale przed nim Wanda grywa komedyę, gra ją kasztelanic, a stary dobrowolnie jest ślepym i chce widzieć szczęście, więc je sobie sam maluje. Gdyby się prawdy domyślił! znasz go, jest niepohamowanie gwałtownym, nie kocha, ale czci i ubóstwia Wandę, mógłby się dopuścić... czegoś, coby sprawę pogorszyło, a stało się wielkich nieszczęść powodem.
Wszystko czego się nagle dowiedział Brzoski tak go przejęło, że w pierwszej chwili chodził jak oszalały, rzucał się i zamyślał tylko, co ma począć, bo nie umiał pojąć, by na nieczynność, w obec takiego stanu, miał być skazanym.
— Kochany panie Pawle — rzekł po milczeniu długiem — jest-żeś pan pewnym tych faktów? nie są przesadzone dowolnie, dopełnione?
— Płyną z najlepszego, czystego źródła, ta biedna, a wielce zacna Wilczkówną, o mało nie padła ofiarą intrygi — mówił Paweł — patrzyliśmy na to, byliśmy poniekąd świadkami. Ja kasztelanica znam dawno, znają go wszyscy. Wanda uchybiła lekkomyślnie wpuszczając go do swojego domu, ale nigdyby za niego nie poszła, gdyby nie zręczne manewra panny Kornelii, która ją potrafiła skompromitować, zmusić niemal do małżeństwa.
Zburzony cały, tak, że na twarzy jego malowały się wszystkie uczucia, jakie w nim opowiadanie wzbudziło, przeszedł Adryan do salonu. Poznała po nim pani Pawłowa to wzruszenie, które wesołością swą i obojętniejszą starała się uśmierzyć rozmową. Brzoski nie mógł nawet wpatrzyć się w Dosię, bo się lękał, aby wzrok jego nie dał się jej domyśleć, że wie te szkarady. Wilczkówna siedziała naprzeciw niego z Magdzią, spokojna, poważna, ciekawie niekiedy mierząc go oczyma. Wiedziała ona, że Adryan był pierwszym, co ją w ten świat chciał wprowadzić, i wdzięczną razem mu była i gniewną. Oboje nie przemówili już do siebie prawie i słowa.
— Byłem u ojca pani — rzekł tylko krótko Brzoski — i ucieszyłem się widząc go w dobrem zdrowiu.
— Biedny ojciec! — szepnęła Dosia — jemu tam tak pusto.
Wkrótce po podwieczorku, Brzoski śpieszył wyjechać napowrót do Zamostowa, pilno mu było widzieć się z ciotką po odkryciu tych tajemnic, i oszczędzić jej przykrych wyznań, jeśliby je czynić chciała. W drodze napadła go burza z ulewą, tak, że i spóźnić się musiał z powrotem i dojechawszy przebierać jeszcze, nim poszedł do salonu. Wieczór już był późny. W pokojach kasztelanica rzęsiste światło i wrzawa oznajmiły mu dosyć liczne i hałaśliwe towarzystwo. Wstępować tam nie miał najmniejszej ochoty, poszedł wprost do ciotki. Zastał ją oczekującą na siebie, ubraną jeszcze i przebiegającą salon wielkiemi krokami. Wyszła naprzeciw niego uśmiechnięta.
— Walerek ma u siebie jakichś nieznośnych gości, są to starzy znajomi, których się pozbyć nie może. Jeśli, o czem nie wątpię, towarzystwo to bawić cię nie będzie, możesz zostać ze mną. Oni sobie zapewne wkrótce pojadą.
Spojrzała mu w oczy Wanda, skłonił się i nic nie odpowiedział, chciała może wybadać, czy wie już o czem, i co mu u państwa Pawłowstwa powiedziano.
— Widziałeś dawną swą znajomą — dodała — i jakżeś ją znalazł?
— Z daleka tylko i na krótko ją postrzegłem — odparł Adryan — ale, jeśli mam szczerym być, wyznam, że nic w mych oczach nie straciła.
— Wątpię, żeby zyskała — odezwała się ciotka z uśmiechem — dziewczę zachowało dawną swą dziką nieco śmiałość, która w salonie może się różnie tłómaczyć. Ludzie nie nawykli do podobnego obchodzenia się, mogą ją brać za daleko gorszą, niż jest w istocie.
— Lecz możnaż o niej co złego powiedzieć? — zapytał Adryan.
— Złego! proszę cię... to złe, jakieby powiedzieć można, jest, jest, jeśli chcesz stosunkowem — mówiła Wanda powoli i cicho cedząc wyrazy — trochę zalotna, trochę płocha, trochę nieostrożna.
Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
— Czy twoja miłość dla niej wróciła z tobą? — zapytała.
— Nie zmniejszyła się wcale — rzekł Adryan — a dzisiejsze, choć przelotne widzenie, rozbudziło ją mocniej.
— I miałbyś seryo na myśli...
— Starać się poznać ją bliżej — rzekł Adryan — potem, zobaczymy.
— Pozwól-że, bym z tobą szczerą była, bom ja na nią długo chłodniejszemi od twoich oczyma patrzała, mój Adryanie — mówiła Wanda — Dosia, Dosia jest czemś ekscentrycznem, istotą o której wyrzec sąd stanowczy trudno, ma przymioty i wady, lękam się, by te ostatnie zbyt się nie stały wybitne. Posłuchaj, bałamuciła mi Walerego, może najnaiwniej, ale nieco był stracił głowę, i to się stało przyczyną, żeśmy się rozstać musiały. Nie winię kasztelanica, mogło mu się młodsze odemnie dziewczę chwilowo podobać, ale ją, która mnie zdradzała!!
— Przepraszam ciocię — przerwał gwałtownie Adryan — ja winię pana kasztelanica, nie ją. On bardzo dobrze wiedział, co poczynał, ona mogła wcale nie rozumieć tego, że przyjaźń i opieka pozorna mogą pokrywać brudną namiętność kryjomą. Dziewczęciu niedoświadczonemu wybaczyć można nieopatrzność, doświadczonemu człowiekowi płochości takiej darować się nie godzi.
— Ale to nie było nic znowu tak seryo, z jego strony — poczęła Wanda — jam się może niepotrzebnie nastraszyła.
Rumieniec wystąpił na twarz Wandy, spojrzała na siostrzeńca i poznała po oburzeniu, że nie z jej ust po raz pierwszy dowiedzieć się musiał o wszystkiem.
— Co ci mówiono u Pawłowstwa? — wtrąciła nagle — bądź szczerym. Pan Paweł mógł ci prawić jakie niedorzeczne domysły.
Zaczęła się unosić.
— Ludzie są źli doprawdy, nawet kiedy kogoś kochają, tłómaczą sobie wszystko opacznie. Mogli ci pleść niestworzone rzeczy o mnie, o Kornelii, o moim mężu. To są plotki, to bajki, w tem nie ma słowa prawdy! Kornelia sama chciała wsunąć się do kasztelanowej, która ją mieć przy sobie pragnęła, mój mąż jest dobrym człowiekiem, który za grzechy młodości czasem pokutować tylko musi, jak dzisiaj. Stosunki trudniej jest zerwać, niż zawiązać. Proszę cię nie wierz plotkom, ja jestem szczęśliwa.
— Kochana ciociu — odezwał się całując jej rękę Adryan — plotkom mógłbym niewierzyć, ale oczom muszę. Szczęście wygląda inaczej, mówi, patrzy i promienieje, nie tak jak widzę. Ciotka szczęśliwą nie jest, a przywiązanego do niej serca oszukać pobożnie... nie można.
Wanda pochwyciła gwałtownie rękę siostrzeńca, obejrzała się.
— Na Boga — zawołała — milcz! proszę, nie mówmy o tem, są rzeczy spełnione, które się trzeba starać zapomnieć.
Obłąkanym wzrokiem powiódłszy po pokoju, dodała:
— Jeszcze raz, proszę cię, już dosyć o tem.
Ale Adryanowi narzucić milczenia nie mogła nawet powaga ciotki, zbyt był oburzonym.
— Dla obcych będę milczał — rzekł zniżając głos — lecz między mną a ciotką tajemnic być nie powinno. Nie ma tego złego, któreby się nie dało naprawić i usunąć.
— Dość dla zatrucia życia tych śladów, które ono zostawi po sobie — odezwała się Wanda. — Chcieć je usunąć byłoby to przyznać się do niego i do błędów co je sprowadziły. Nie lepiej-że znosić z rezygnacyą w milczeniu?
— Jestem przeciwnego zdania — począł Adryan — trzeba mieć męztwo zrzucenia z siebie okowów ciążących, gdy z nich dla nikogo nie ma korzyści, gdy ofiara ciężka, a daremna. Więc dla miłości spokoju, jakiegoś pozornego życia oddać resztę! A! na to ja nie pozwalam.
Wandzie łzy popłynęły z oczów, które prędko otarła.
— Są tacy losu skazańcy, jak ja, którzy fatalizm swojego przeznaczenia znieść powinni nie targając się przeciwko niemu. Na tych lat pozostałych kilka wartoż starań? Niech wszystko jak jest zostanie, mam dosyć męztwa, bym to zniosła.
Właśnie gdy tych wyrazów domawiała Wanda, z pokojów niezbyt oddalonych kasztelanica, dał się słyszeć okrzyk karciarzy. Snać, jakaś wielka przegrana, czy wygrana paść musiała, Wanda drgnęła, zamilkła. Adryan poruszył ramionami.
W chwilkę potem bocznemi drzwiami, w ubraniu porozpinanem, z cygarem w ustach, z włosami rozrzuconemi wszedł kasztelanic, spojrzał śmiejąc się kwaśno na Adryana i odciągnął na stronę Wandę.
Był tak rozgrzany grą i towarzyszącem jej przyjęciem gości, że nie bardzo zważał na to, iż Adryan mógł łatwo go słyszeć, mówił ochrypłym głosem:
— Trochę nieszczęśliwie dziś grałem, mała gierka przeszła w znaczniejszą.. nic znowu tak strasznego... brak mi tysiąca rubli... proszę cię...
Wyciągnął rękę, jakby po klucze.
— Nie mam ich — odpowiedziała Wanda.
— Ale, cóż znowu! jednego tysiąca.
— Nie mam ich — powtórzyła Wanda.
Kasztelanic rzucił się dosyć niegrzecznie okazując nieukontentowanie i trzasnąwszy drzwiami za sobą, powrócił do graczów.
Wanda zwolna zbliżyła się do siostrzeńca, który stał oburzony.
— To więc są sceny codzienne, na które ten człowiek ciocię wystawia — zawołał — i to znosić trzeba, a może coś gorszego, czemu przytomność moja zapobiegła?
— Wypadek zupełnie wyjątkowy — dodała Wanda — wierz mi.
Adryan chodził zżymając się po salonie, chętka go brała wejść do graczów i obejść się z niemi tak, aby im ochota odeszła drugi raz wrzawliwe sceny wyprawiać. Ciotka, może się domyślając co zamierzał, nagle powiedziała mu dobranoc, i zabrała się iść do swych pokojów.
— Twoje mieszkanie na górze — poczęła szybko — proszę cię nie chodź do nich, nie mięszaj się do niczego, zostaw mnie własną obronę, nie jestem tak słabą, jak sądzisz.
I zadzwoniła, powtarzając dobranoc, a wchodzącemu słudze poleciła odprowadzić Adryana. Musiał jej być posłusznym.
Wchodząc na górę pominął korytarz, na którym głosy z mieszkania kasztelanica wyraźnie się słyszeć dawały, szybkim krokiem przebiegł wschody i zdumiał się wielce, gdy stanąwszy w progu, zobaczył w pokoju swoim siedzącego u drzwi rejenta.
Stary rezydent, wstał serdecznie go witając w milczeniu, długo nie mogąc przemówić słowa.
— Przypadkiem dowiedziałem się o pańskiem przybyciu — odezwał się stłumionym głosem — dostałem się tu umyślnie, by kochanego pana zobaczyć.
— Jam się także do was wybierał — rzekł Adryan.
— Panie, co się tu dzieje! — zawołał po wyjściu służącego stary — co za los naszej pani zgotowano!
— Ale jakże do tego przyszło!
Rejent zakrył oczy.
— Nie pytaj pan, kobieta słabą była i zbyt ufała drugim, padła ofiarą. Zdało się jej, że musiała to uczynić ratując swą sławę, a panna Kornelia wie tylko...
Przerwał nagle.
— Nie, nie chcę mówić o tem i ust sobie, a wam uszu walać. Już nie o tem mówić co było, ale co jest, kochany panie. Na dole po nocach grają codzień. Niech pan spyta i zobaczy kto mieszka we dworku na wsi, kto w oficynie. Panny z miasta! Jedna się nazywa siostra pisarza, druga siostrzenica ekonoma. Cały dwór na to patrzy, w miasteczku weksle kasztelanica jak grad się sypią, a wziął od pani plenipotencyę. A wiesz pan jak się z nią obchodzi?
Adryan przemówić nie mógł.
— Cicho — szepnął po chwili namysłu — dosyć, tak pozostać nie może, naradzimy się co jest do zrobienia, a nieszczęśliwą oswobodzić moim obowiązkiem. Rozmówię się z tym panem i z ciotką, to moja sprawa, bądźcie spokojni. Dajcie mi czas tylko. Bez hałasu załatwić się musi wszystko. Tego rodzaju ludzi pozbywa się łatwo.
Rejent uścisnął rękę jego w milczeniu.

∗             ∗



Tego samego dnia, gdy się to działo w Zamostowie, Wilczek pod wieczór przyszedł na zamek do pana Krzysztofa. Przed starym leśniczym wiele rzeczy ukrywano, o wielu nie miał się zręczności dowiedzieć. Rzadko wychodził ze swego lasu i z obcymi mówił ludźmi. W tych dniach właśnie zapotrzebował sprawunku i powlókł się do miasteczka, za jednym razem postanowiwszy odwiedzić grób żony i zdawna sobie przyjaznego księdza proboszcza. Stary ksiądz był oryginałem w swoim rodzaju, późno już bardzo z kapitana od ułanów zostawszy duchownym, zachował żołnierskiego coś w mowie, obyczaju i obejściu. Nikt nad niego dobitniej do ludu, serdeczniej przemówić nie mógł, ale gdy się nieco uniósł, a to mu się też trafiało, wyrwało mu się z ust i — Do kroć sto tysięcy! — bardzo łatwo, choć później żałował porywczości swojej i pokutę sobie za to zadawał. Znano księdza Powalskiego z jego dobroczynności nieograniczonej i z gwałtownego charakteru i z namiętnej niemal pobożności, bo przy mszy świętej nieraz uniesiony uczuciem, zanosił się od płaczu.
Bali go się też ludzie, bo prawdę wypowiadał, dla nikogo jej w żadne nie upowijając pieluszki.
Wilczka kochał ksiądz Powalski, bo się w nim stara namiętność do lasu i łowów odzywała, myśliwstwem się zajmować nie śmiał i nie mógł, ani na toby mu czasu starczyło, rad więc był choć pogawędzić o łowach.
— Mój ty stary przyjacielu — wołał widząc go — powiedz-że ty mnie, co tam twoi wilcy robią, a masz dużo sarn i kozłów w ostępach, bo u mnie kozłów w parafii podostatkiem. Słowem Bożem do nich strzelam, ale często pudłuję.
I śmiał się ksiądz Powalski.
Tego dnia Wilczek go zastał chmurnym, gniewnym i niemal nieprzytomnym z żalu i bólu. Długo milczał o przyczynie, wreszcie mu się wyrwało. Na sercu miał pożycie kasztelanica z żoną i los Wandy.
Wilczek mało co o tem wiedział, bo córka już ten dom opuściła dawno, i z Zamostowem nie miał stosunków, zachował tylko poszanowanie i wdzięczność dla tej, która się jej wychowaniem z macierzyńską zajmowała troskliwością. Księdza Powalskiego, który co miał na sercu łatwo wyspowiadał, nie bardzo było trzeba naglić do mówienia.
— A to, mospanie, trutnia nam tu do parafii licho wniosło w uczciwy i pobożny dom, zgorszenie i zbytek! Najlepszą w świecie kobietę wplątali w najniegodziwsze stadło z człowiekiem niepoprawnym. Taż to Sodoma i Gomora w tym domu, a ta nieszczęśliwa łzy i jak może brud osłania.
Począł się Wilczek rozpytywać. Księdzu donoszono ze stron różnych, wiedział co się działo w Zamostowie i z żalu nad losem kobiety, która lepszego była warta, niepomiernym gniewem się unosił na kasztelanica. Przez cały czas pobytu leśniczego o tem tylko była mowa, nie dziw więc, że stary wyjechawszy z miasteczka głowę miał nieszczęściem nabitą i serce przejęte, tak, że na zamek do pana Krzysztofa poszedłszy, języka za zębami utrzymać nie mógł. Przyczyny też do tego nie widział, aby przed panem Krzysztofem cokolwiek bądź taić. Nie spodziewał się wcale, aby to na nim tak wielkie uczynić miało wrażenie.
Na pierwsze słówko pustelnik się zerwał jak postrzelony i przypadł do Wilczka wołając: Gadaj! co? zkąd? może-li to być, a ja nic nie wiem!
W istocie Krzysztof dzięki umiejętnemu udawaniu Wandy, wcale się niczego nie domyślał, sądził ją szczęśliwą, wiadomość ta przeraziła go, wierzyć jej nie chciał. Wilczek musiał mu powtarzać niemal dosłownie, co od proboszcza Powalskiego słyszał.
Staremu dopiero teraz na wiele rzeczy niezrozumiałych wprzód otwierały się oczy. Kazał mówić leśniczemu i słuchał pohamowawszy się, usta zaciął i ze wzrokiem w ziemię wbitym, długo badał tego posła niedoli.
Powtarzać mu musiał po razy kilka jedno. Krzysztof potrzebował potwierdzenia wiadomości, która nań jak grom spadała. Widać było, iż wcale obojętnym świadkiem tej sprawy być nie myślał. Zatrzymawszy Wilczka dosyć długo, odprawił go wreszcie, a sam wybiegł na ruinę baszty, gdzie zwykł był siadać, gdy z myślami swemi walczył i potrzebował sam być z sobą. Z tych dumań wyrwało go dopiero przybycie Adryana, któremu wskazano gdzie go miał szukać.
Na widok wchodzącego do baszty młodego przyjaciela, porwał się pan Krzysztof, obie ku niemu wyciągając ręce.
— A to mi cię tu Opatrzność zesłała! — zawołał ściskając go.
I zaraz porywczo dodał:
— Byłeś w Zamostowie?
Bystro spojrzał mu w oczy.
— Jadę ztamtąd!
— Dawnoś przybył do ciotki?
— Parę dni, jak w okolicy jestem.
Zawahawszy się nieco, czy ma przed nim mówić prawdę całą, Krzysztof oczyma go jeszcze badał, ale wzruszenia własnego długo utaić nie mógł. Wskazał na ławie kamiennej obok siebie miejsce gościowi.
— Wiesz, czy nie, co się tu święci! Ja głupi, stary, ślepy, dopiero w tej chwili z boku się dowiaduję o tem, o czem dawno powinienem był wiedzieć, com przeczuć był powinien! Jam ją miał za szczęśliwą, jam się, gwałt sobie zadając, cieszył jej szczęściem, a ta kobieta cierpi, ten nicpoń wdarł się tu na to, niewiedzieć jakiemi środkami, aby jej życie zatruć! Mów, prawda-li to! możeż to być? Wiesz? nie wiesz? to może ludzkie plotki?
Adryan zrazu zmilczał, ale nie przeczył.
— Jesteś pan i byłeś prawdziwym przyjacielem — począł.
— Przyjacielem! — wykrzyknął w uniesieniu pustelnik — przyjacielem, jam się w niej kochał do szaleństwa, ja ją wielbię i czczę... jam dla niej życie dać gotów...
— To co panu opowiadał Wilczek, co ludzie mówią już wszyscy, bo to dla nikogo tajemnicą nie jest, prawda niestety! kasztelanic pozostał takim jakim był rozpustnikiem lekkomyślnym. W domu szulernia, na folwarku metresy najpodlejszego rodzaju, we dworze zgorszenie i rozpusta. Ciotka łzy połykać musi. Byłem niemal świadkiem scen o których mówić nie chcę.
Krzysztof porwał się jakby biedz natychmiast zamierzał.
— Ja... ja tego łotra nauczę! — krzyknął z namiętnością niepohamowaną — ha! myśli że jest bezbronną, że nikt się nie ujmie za nią. Ja mojego życia za nic nie mam i zginę lub go ze świata zgładzę.
Chodził jak nieprzytomny po małej baszcie, potykając się o kamienie i niemal bijąc o ściany.
Adryan się uląkł.
— Panie Krzysztofie — rzekł za rękę go chwytając — jeżeli co poczynać mamy, do czego i ja z chęcią mu służę, należy namyśleć się dobrze, aby zgorszenia i rozgłosu nie powiększać; nie idzie o niego, ale o nią. Na Boga, spokojnie i rozważnie. Mamy dowód najlepszy iż ten człowiek którego miłość takiej kobiety poprawić i opamiętać nie mogła, jest niepoprawnym, trzeba go oddalić. Tak, nad tem się musimy namyśleć.
— Co tu się namyślać — przerwał pustelnik — co tu długo głowę łamać. — Szkodliwemu zwierzęciu kulą w łeb! kulą w łeb, i po wszystkiem... kulą w łeb! kulą w łeb! — powtórzył coraz głośniej parę razy.
— Jednakże to ani tak łatwo, ani godziwie, — przerwał Adryan.
— Co w tem niegodziwego? — wyzwę — począł Krzysztof — opoliczkuję łajdaka, i wyjść musi... zabiję go.
— A jeżeli on pana zastrzeli? — spytał Adryan.
— Byleby sam padł — zgoda i na to — mówił z gorączką niezmierną Krzysztof. — Zresztą padnę ja, waćpan go powinieneś ze świata sprzątnąć.
— Na Boga powoli, powoli z rozwagą — zawołał Adryan — kule nosi przeznaczenie nie zawsze po myśli naszej, trzeba co innego poradzić.
Nie rychło stary, który przed parą dniami oschłym się zdawał, dał się ukołysać i uspokoić. Nie mógł sobie swej ślepoty przebaczyć.
Poszli raczej wykrzykując i żale rozwodząc niżeli radząc do izby zamkowej. Krzysztof latał po niej nie mogąc się pohamować, ilekroć wspomniał na los Wandy. Z rozmowy dopiero dowiedział się o roli, jaką w tem odegrała panna Kornelia, i o całej sprawie Dosi. To go wścieklejszym czyniło, tak że gniew, który Adryan starał się uśmierzać, cały wszedł w niego; zaciął usta, namarszczył czoło i milczał, ale groźniejszym wydawał się jeszcze.
Jak gdyby już coś postanowił, ani rady nie słuchał ani pod koniec z Adryanem mówić o tem niechciał, powtarzał mu: — Wiem co uczynię. — Wyciągnąć z niego co postanowił nie było można. Uląkł się Adryan.
— Bądź waćpan spokojnym — rzekł — ja się z nim we cztery oczy tak rozprawię, że się go pozbędziemy.
Począł go ściskać i całować, zaklinać, prosić przybyły i nic nie wydobył z ust uparcie zamkniętych, powtarzał mu, — bądź waćpan spokojny.
Do późnej nocy trwało to naleganie z jednej, odpór z drugiej strony. Adryan obawiał się go rzucić i pozostał na zamku, kazawszy sobie posłać w salce na ziemi trochę siana i stary dywanik.
Pan Krzysztof chodził do rana po swojej sypialni, kilka razy padał na kolana i modlił się, to znowu wstawał, a nad ranem ze strzelbą na plecach ubrany jak do polowania zjawił się przed Adryanem. Ten niechcąc go puścić zerwał się by mu towarzyszyć.
Mowy już o niczem nie było.
— Dokąd masz jechać? — zapytał stary.
— A pan?
— Jabym chciał do Teodora się dostać — rzekł Krzysztof — mam do niego prośbę i widzieć się z nim muszę.
— Odwiozę pana do Zieleniewszczyzny.
Nie wznawiając wczorajszej rozmowy pojechali w istocie do państwa Teodorstwa. Przybyli tam tak rano, że piękna Liza, która teraz tryb życia na pański zmieniła, spała jeszcze, Teodor był w szlafroku. Zaledwie się przywitali, Krzysztof pod rękę wziął gospodarza i wyciągnął go do ogrodu. Adryan zostawszy w sypialnym pokoju, czekał godzinę, drugą, nareszcie służący przyszedł go na śniadanie prosić od pani, niespokojny więc musiał iść do niej.
Piękna Liza kaszląca była, strojna i melancholiczna. Nie zastał tu jeszcze ani jej męża, ani pana Krzysztofa, wysłano pilno ich szukać w ogrodzie, lecz jeszcze pół godziny czekali nim wreszcie nadeszli oba.
Teodor był blady i widocznie zaniepokojony. Krzysztof udawał wesołego, ale to była jakaś wesołość namiętna, nienaturalna, która zarówno piękną Lizę jak Adryana wylękła.
Teodor w ciągu śniadania dziwnie był zamyślony i milczący, rozmowa nie szła. Gdy nareszcie wstali od stołu, Adryan pośpieszył chwycić pana Krzysztofa, ażeby go wybadać.
— Cóżeście państwo postanowili?
— Jakto? co? nic! ale nic! radziłem się z Teodorem, on jest tego zdania co i ja, że mu jak psu wściekłemu, w łeb strzelić się godzi. A gdzie i jak, to los postanowi.
Więcej pomimo nalegań i zabiegów nie dowiedział się nic Adryan, a Krzysztof fantastycznie, jak był zwykł, nie pożegnawszy się z nikim, za strzelbę wziął wkrótce i pieszo poszedł, mówiąc, że do swoich lasów ciągnie.
Jakoż w istocie, szpiegując go nieco, dostrzegł Adryan, iż poszedł w stronę Zamostowa przeciwną, ku chacie Wilczka, to go uspokoiło, Teodor zatrzymał go na obiad koniecznie. Od niego nie można się było też nic dowiedzieć oprócz tego, że Krzysztof był rozżalony i wzburzony i że się katastrofy można było spodziewać, jeśliby się nie opamiętał.
Nalegając Adryan mógł tylko zmiarkować, iż pan Teodor związał się jakiemś słowem i mówić nie chciał. Skłopotany był mocno, zafrasowany, nie rad z tych odwiedzin i z Krzysztofa.
— Stary dziwak! — odezwał się w końcu — mógł się sam ożenić, ściągał, zwłóczył, brakło mu determinacyi, a teraz za późno mu żale przychodzą. Niechby był miał tak silną wolę, jak ja — dodał — a byłby szczęśliwym i wszystkie te historye miejsca by u nas nie miały.
Adryan powrócił wieczorem do Zamostowa. Tu cisza panowała, powiedziano mu, że kasztelanic tego dnia się nie pokazywał, i że odsypiał za noc spędzoną przy kartach. Wanda blada, ale spokojna, siedziała z książką u siebie. Po oczach znać było, że płakała, lecz rozmowę zwróciła na rzeczy obojętne, poczęła pytać o pana Krzysztofa, trochę wyśmiewać jego dziwactwa, a bardzo chwalić serce. Udawanie wesołości wprawiło ją w humor dziwny, który wiele kosztować musiał. Późno już dosyć, gdy w istocie rozchodzić się była pora, zjawił się kasztelanic, w domowym stroju, trochę kwaśny, niby gościa przepraszając za to, że o nim trochę zapomniał. Parę razy próbował się zbliżyć do żony, lecz ta bardzo grzecznie uchyliła się od niego pod jakimś pozorem. Wyszli potem oba razem. Kasztelanic na cygaro zapraszał do siebie, Adryan odmówił uskarżając się na ból głowy. Rozeszli się na zimno.
Pobyt w Zamostowie był nadzwyczaj przykry, lecz zdawało się Adryanowi, iż powinien był czas jakiś pozostać, a ciotka mocno o to nalegała, by unikając zbliżania się do kasztelanica, spędzał część dnia w sąsiedztwie. Trzeciego czy czwartego wieczora powróciwszy od państwa Pawłowstwa, dokąd go dzika Dosia ciągnęła, ku której próżno się dotąd usiłował przybliżyć, Adryan znalazł w ręku ciotki bilecik Teodora, zapraszający go nazajutrz na polowanie.
Kasztelanic, który nadszedł, oświadczył, że zaproszenie podobne odebrał także i że pojedzie wprost do wskazanej kniei. Ofiarował powóz swój myśliwski Adryanowi, lecz ten, zawsze unikając jego towarzystwa, powiedział, że konno jechać woli.
Poranek był jakiś mglisty i parny, gdy kasztelanic z jednej strony, Adryan z drugiej na prost przez łąki udali się do wskazanego ostępu. Opatrzone było i osaczone gniazdo młodych wilków, które zabrać się spodziewano. Na skraju lasu strzelcy i pan Teodor sam oczekiwali zaproszonych. Wilczek ze swą torbą borsuczą i starą strzelbą, do której był nawykły, rozgospodarowywał się, oznaczając stanowiska. Adryan zasłyszawszy o Krzysztofie, iż miał tam być także, coprędzej dopadł Wilczka, prosząc i zaklinając, aby nieopodal od niego mógł stanąć. Leśniczy zgodził się na to, choć pomrukując. Obława zewsząd otaczała ostęp, nad małą dróżyną u skraju lasu i zarośli poustawiano myśliwych. Cisza panowała w kniei, uroczysta, tajemnicza.
Adryan, którego jakiś niepokój opanował i jakby poczucie, nie wiele stojąc o pilnowanie i zwierza, naglądał ciekawie na stanowiska sąsiednie. — Pana Krzysztofa podszedłszy ukradkiem, zobaczył pod sosną zajętego pilnie nabijaniem aż w dwóch dubeltówkach, z których jedna stała o sosnę oparta. Chociaż nie było bardzo bezpiecznem schodzić z wyznaczonego stanowiska, Adryan nieopodal pozostał, nie spuszczając z oka starego. Na dany znak począł się hałas, wrzawa, napędzanie zwierza i strzały.
Kilka z nich padło w stronach różnych, na naszych strzelców jednak nic nie wyszło, oprócz pary zajęcy, które przepuszczono, bo je bić była nie pora. W chwili, gdy się ta wrzawa już uśmierzać poczynała, pan Krzysztof, który zdawał się wyczekiwać czegoś niecierpliwie, jedną dubeltówkę zostawiwszy przy sośnie, szybkim krokiem, drugą zarzuciwszy na ramię, skierował się ścieżyną w głąb’ lasu. Adryan zdala i ostrożnie, sam prawie niewiedząc dlaczego, pociągnął za nim.
O kilkoro stai spostrzegł kasztelanica, który wyczekawszy snać próżno na zwierza, postawił swą strzelbę i do cygara się ziewając zabierał. Pan Krzysztof wprost szedł na niego[2] Adryan kroku przyśpieszył i w niewielkiem oddaleniu ukrył się za sosną. Następująca scena odegrała się pod jego oczyma, tak, że z niej ruchu ni słowa nie stracił.
Krzysztof podszedł o kilka kroków do kasztelanica i zbladły stanął. Nie przywitał go zwykłym sposobem, ale spojrzawszy nań długo, rzekł:
— Korzystam ze sposobności, aby z panem pomówić, mam do waćpana interes.
— Służę — odparł kasztelanic.
— Sami jesteśmy, nikt nam nie przerwie, rozmówimy się więc otwarcie i stanowczo. Oto przyszedłem waćpanu oświadczyć, że cię mam za łajdaka!
Kasztelanic rzucił się i chwycił machinalnie za dubeltówkę, i pan Krzysztof swoją już trzymał w ręku.
— Zaczekaj waćpan — rzekł zimno — nie masz się czego śpieszyć, na strzelanie mamy czas, ujdzie to potem za przypadkowe postrzelenie, chcę, żebyś wiedział dlaczego cię tak nazwałem. Niepoczciwym sposobem dobiłeś się ręki kobiety, której wart nie byłeś, prowadzisz życie sromotne, hańbisz dom, czynisz ofiarę swą nieszczęśliwą. Ja tego ścierpieć nie mogę.
— Jakiem prawem... — wtrącił wybuchając kasztelanic.
— Prawem uczciwego człowieka, który nie cierpi łajdactwa, prawem przyjaźni i czci dla tej kobiety, prawem lub bez prawa, ale postanowiłem się z wami rozprawić. Staniemy o kroków dwadzieścia, mamy dubeltówki kulami nabite, jeden z nas zginie.
Kasztelanic, któremu strzelba drgała w ręku, pochwycił ją szybko, przyłożył do twarzy, i krzyknął:
— Precz, lub strzelę.
Krzysztof miał także w ręku gotową dubeltówkę, ale nie śpieszył.
Milczeli oba.
— Strzelam do jaskółek kulą — rzekł po chwili — o kroków dwadzieścia położę cię nieochybnie.
Widząc na co się zanosiło, Adryan wyskoczył z kryjówki i rzucił się ku kasztelanicowi, który przestraszony, słysząc chrzęst w krzakach głowę ku niemu pochylił.
Adryan wiedział, że Krzysztof nie strzeli pierwszy na bezbronnego, usiłował więc zapobiedz tylko, by kasztelanic tego nie uczynił. Na widok obcego, obaj przeciwnicy zmięszani stanęli.
— Panie Krzysztofie — zawołał Adryan — byłem mimowolnym świadkiem i słuchaczem, kładnę veto na podobne spotkanie.
— Zostałem napadnięty — rzekł głosem od gniewu zmienionym kasztelanic — rozbój w lesie... gwałt.
— Idź waćpan precz — krzyknął Krzysztof do Adryana — i nie mięszaj się w cudze sprawy, mówię waćpanu, na stronę. Znieważyłem tego jegomości mówiąc mu w oczy prawdę, której nawet tacy, jak on nie znoszą, musimy się więc rozprawić i to niezwłocznie.
— To nie może być! — zawołał Adryan — to nie byłby pojedynek, ale...
— Ale rozbój! rozbój! — począł kasztelanic, który sztrzelby niepuszczał z ręki.
— Waćpan mi jesteś świadkiem, ja się bronię, jestem w swojem prawie. Słowo jeszcze, a strzelę, jak Bóg miły.
Krzysztof milczał.
— Ja po to tu przyszedłem, abym z waszeci wziął rachunek krwawy; po twoją skórę idę i swojej nadstawić się nie zawaham.
— Złóżcie panowie tę broń niewłaściwą — począł Adryan — jeżeli ma być spotkanie, znajdziemy inną.
— Na wszelką gotów jestem, ale tu, zaraz, niezwłocznie — zakrzyknął Krzysztof — nie ścierpię odkładania. Pistolety są na mojej bryczce... u Wilczka.
— Ja waćpanów tu samych nie zostawię — przerwał Adryan.
— A ja tego trutnia z oczów nie chcę stracić, aby mi nie uszedł — zawołał Krzysztof — kroku nie ruszę ztąd.
Stali znowu chwilę, kasztelanicowi ręce dygotały, blady był, ale usiłował się uśmiechać, i mruczał ciągle:
— To rozbój! to rozbój na gładkiej drodze, jak Boga kocham, rozbój!
— Nie draźnij pan i milcz — przerwał Adryan — formy wprawdzie zachowane nie zostały, pan Krzysztof postąpił porywczo.
— Nie chcę skandalu — wrzucił Krzysztof — niech gadają o pojedynku, ktoś kogoś postrzelił, i dosyć.
— Ale za cóż? czego chce odemnie ten rozbójnik! — krzyknął kasztelanic.
— Powiem panu — rzekł Adryan kładnąc rękę na dubeltówce, którą ciągle się zmierzał — że gdyby nie wzgląd na ciotkę, jabym też pana mógł i powinien pozwać o rachunek. Cały świat wie jakim sposobem otrzymaliście tę rękę kobiety nieopatrznej i zdradzonej, cały świat patrzy na wasze postępowanie i jej nieszczęście.
— Więc już dwóch was na mnie! — zawołał usiłując się wyrwać z rąk Adryanowi kasztelanic — to pięknie i rycersko, to po szlachecku.
— A ty mnie, trutniu jakiś — zaryczał Krzysztof — szlachectwa i szlachetności będziesz uczył! ty! ty!
Kasztelanic zbladł i mówić nie mógł, wystąpienie Adryana przeraziło go.
— Czegóż chcecie ode mnie? czego chcecie? — począł bełkocząc.
Pan Krzysztof kurki dubeltówki pospuszczał powoli i począł się zbliżać.
— Czego ja chcę, to ci powiem — rzekł groźnie, ale chłodno — chcę, abyś mi tu przy świadku dał słowo, że póki życia noga twoja w Zamostowie nie postanie. Idź gdzie chcesz, rób co chcesz, ale od tej kobiety wara!! precz! Nie, słowa mało, dasz mi na piśmie, przysiężesz, i ruszaj, gdzie cię oczy poniosą.
Adryan w tej chwili strzelbę wychwycił z rąk kasztelanica i rzucił ją opodal w krzaki. Zdawało się, że napadnięty chciał uciec, rzucił się zrazu, ale wnet zatrzymał.
— Siłą, gwałtem, możecie na mnie wymódz co chcecie, to rozbój, ja zaniosę skargę — począł wołać.
Krzysztof patrzał na swoją dubeltówkę jakby go ochota brała, bez dalszych korowodów wziąć się do niej.
— Tak nikczemnemu człowiekowi możnaby bez zgryzoty sumienia w łeb wypalić — rzekł zwolna — szkoda, żem tego nie uczynił od razu. Daj słowo, i idź precz, a potem skarż. Skarżyć będziemy oba, a do sprawy pociągniemy świadków, nic już nie będzie do stracenia.
— Ale ta nieszczęśliwa kobieta — zawołał Adryan.
— Nieszczęśliwszą przez to nie będzie — dodał Krzysztof.
Kasztelanic stał jak wkuty, blady i widocznie wahając się co pocznie.
— Słowo niech da, i niech idzie gdzie chce — powtórzył Krzysztof. — Słowo niech da.
Uśmiech jakiś dziwny, ironiczny przekrzywił usta panu Waleremu.
— Przemocy uledz muszę — rzekł — i niewiele na tem stracę. Prędzej później poszedłbym i tak ztąd. Snać miłościwa pani sama nasadziła na mnie zbirów.
— Milczeć! — zawołał Krzysztof — idź waćpan i nie wracaj. Gdybyś sprobował się tu pokazać będziemy wiedzieli co z tobą uczynić mamy. Bądź waćpan zdrów.
Kasztelanic, jak gdyby gardził napastnikiem, ręce obie włożył w kieszenie, odwrócił głowę i nic nie mówiąc wolnym krokiem poszedł w zarośle. Adryan i Krzysztof, którzy go oczyma ścigali, zostali w miejscu.
Jeszcze z oczów nie stracili uchodzącego, gdy Adryan ręce załamawszy zawołał do Krzysztofa:
— Panie, czyż się godziło? czyż...
— Godziło się, basta! — odparł Krzysztof — wszystko skończone. Nie wróci, za to ręczę i hałasu robić nie będzie. Znam człowieka. Mówię ci, rzecz skończona, sza! Głowa go bolała i pojechał do domu, idźmy do Teodora.
Adryan słowa przemówić nie mógł, poszli milczący razem, nawołując się na stanowisko. Teodor, Wilczek i inni myśliwi cieszyli się właśnie zabitą wilczycą i zabranemi młodemi, gdy Krzysztof idący przodem zjawił się zupełnie ostygły i spokojny.
Kasztelanic się nam gdzieś zabłąkał — rzekł Teodor — nie widzieliście go?
— Owszem! — odparł pan Krzysztof — głowa go bolała, pojechał spocząć.
Adryan zmilczał, lecz z niespełna pół godziny, niespokojny leciał, konie pędząc, do Zamostowa. Obawiał się tam zastać kasztelanica. Tu go wszakże nie było.
Ciotce nie mówiąc ani słowa, czekał wieczora. Służba pana domu nie mogła pojąć, gdzie zabawił tak długo, lecz fantastyczne jego wycieczki zbyt były częste, aby się dziwować miano opóźnieniu. Koni, któremi pojechał, nie było także do północy. Adryan nie spał, na każdy ruch w podwórzu się zrywając. Dano mu znać, że bryczka kasztelanica i chłopak, który z nim jeździł, przybyli odwiózłszy go do matki. Listu żadnego nie było.
Tak zeszła noc i ranek następny, Wanda unikała zapytania o męża, Adryan o nim nie wspominał. Około południa przybył posłaniec z listem. Siedzieli w salonie, gdy go przyniesiono. Wanda spojrzała na kopertę, zarumieniła się i szepnęła:
— Ale cóż się stało?
I rozerwała pieczątkę. Oczyma przebiegła prędko papier, raz i drugi czytała go, jakby zrozumieć nie mogąc i wstała z nim od stołu niosąc z sobą do okna. Adryan drżący oczyma szedł za nią. Zdziwiona była i zamyślona. Zwolna oczy jej podniosły się na siostrzeńca.
— Ty mi to chyba wytłómaczysz — ozwała się poważnie list mu podając — czytaj.
Charakterem niewyraźnym, ręką widocznie drżącą, na wielkiej ćwiartce papieru, stały krzywo nakreślone z pośpiechem, słowa następujące:
„Widząc, że ani pani szczęścia małżeństwo zawarte nie przyniesie, ani mnie je zapewnić może, czuję się w obowiązku oświadczyć, że przeciwko rozwodowi naszemu nic nie mam i do życzenia jej w tym względzie zastosuję się chętnie. Nie sądzę też, by moja przytomność w Zamostowie miłą jej była i więcej do niego nie wrócę.“
Adryan przeczytawszy list dwukrotnie, podniósł oczy na ciotkę, w której twarzy widać było zdumienie i radość razem.
— Zdaje mi się — rzekł — iż kasztelanic trochę zapóźno uczynił to tylko, co był powinien.
— Ale cóż ludzie powiedzą! co świat! — zawołała ręce łamiąc i padając na krzesło Wanda.
Adryan ramionami ruszył.
— Ludzie i świat uradują się, jak ja.
— Ja nie dałam żadnego powodu — dodała Wanda — ja...
— Zapewne się to później wyjaśni — rzekł Adryan — ale tak, jak jest, cieszę się, że się to stało. Lepiej, szczęśliwiej być nie mogło.
Cały ten dzień zamyślona i niespokojna chodziła Wanda, lecz czuć i widać było, że oddychała swobodniej. W kilka godzin przybyli ludzie od kasztelanica dla zabrania wszystkiego, do czego sobie prawo rościł. Dozwolono zaufanemu kamerdynerowi pakować i brać co mu się podobało. Po dworze całym gruchnęła wieść, iż kasztelanic nie wróci, radość ztąd wybuchła wielka, a rozmaite mieszkanki dworków śpiesznie się wynosić zaczęły, obawiając prześladowania. Do późnej nocy trwało pakowanie i wyjazd służby kasztelanica.
Adryan surowo pilnował, ażeby rozjątrzony dwór stary nie pomścił się za zniewagi i nieprzyjemności, jakich od nowego doznawał. Nazajutrz wymógł na ciotce, aby ratując już nadwerężony majątek, natychmiast odwołała plenipotencyą. Na odgłos o wypadku weksle i wierzyciele płynąć zaczęli. Adryan pobiegł do pana Pawła prosić, ażeby uregulowanie interesów wziął na siebie.
Krzysztofa przez cały tydzień potem nie było, ani się dowiedzieć było można, gdzie się obracał. Wilczek powiadał, że był w lesie. W niedzielę następną, po obiedzie zjawił się, jak zwykle pieszo wszedłszy przez park, i zbliżył się z twarzą dosyć wesołą do ganku! na którym siedziała pani Wanda z siostrzeńcem i panem Pawłem.
— Nóżki całuję pani mojej! — zawołał zbliżając się — piękny dzień mamy! — Spojrzał na jej twarz bladą.
— A jak zdrowie?
Wanda badała go oczyma.
— No chwała Bogu — dodał — widzę, że wszystko dobrze. Jak się ma kochany pan Adryan. Pan zawsze do nas przybywasz przynosząc z sobą pokój i radość.
— Pan wiesz — poczęła nieśmiało gospodyni.
— Wszystko wiem, o niczem mówić nie chcę, coby nam chwilkę swobodną zatruć mogło — rzekł Krzysztof. — Jakże u pani w ogrodzie? co się z kwiatkami dzieje? To mnie najwięcej obchodzi?
— A na zamku? — spytała Wanda.
— Cicho, zielono, spokojnie, jak w grobie — rzekł pustelnik.
Tak obojętna zaczęła się rozmowa, którą pan Krzysztof wesołością rzadko mu przychodzącą, podsycał. Paweł zdumiony był tym humorem, który dotąd jeden Wacek wydobyć czasem umiał ze stryja.
Na Adryana spoglądał uśmiechając się i po chwili dał mu znak, aby z nim zszedł do ogrodu.
— Widzisz — szepnął — truteń się uląkł i czmychnął. Nie mamy się co chwalić z leśnej awantury, o której nikt nie wie, a której i on pewno nie rozgłosi. A cóż? Wanda myśli o rozwodzie?
— Nie mówi nic o nim.
— To on go zażąda pewnie, boć jeszcze jakąś biedną istotę uszczęśliwić musi — mówi Krzysztof. — Dzięki Bogu, Wanda będzie spokojną i pewnie już o zamążpójściu nie pomyśli, po dwukrotnej próbie. Zresztą, gdyby się na co zanosiło — dodał — ja będę na pilnej straży i niedopuszczę. A od czegóż ja tu jestem?
Adryan się uśmiechnął, a Krzysztof skrzywił.
— O! — zawołał — czuję, że masz złe myśli. No, nie lękaj się, mogę cię uspokoić, ja się nie posunę. Moja miłość i cześć jest tego rodzaju, że zuchwalstwem nie zgrzeszy. Będę patrzał i wielbił po cichu, i tego do szczęścia mi dosyć.
Westchnął pan Krzysztof.
— Miłość jesienna! — rzekł smutno — liście zielone, ale zapóźno na kwiaty!

∗             ∗



Powieść, jak wszystkie, na życiu osnuta, a życie nigdy się nie kończy, ogniwa jego, łańcuch na wieczność uwity, spajają się z sobą i ciągną z ciemności przeszłych do przyszłych ciemności. Najtrudniejsze zakończenie, ono zawsze chcąc być z prawdą życia zgodnem, musi być rozciętem pasmem, urwanem ogniwem, złamanem czemś i niedośpiewanem.
Słowa poety prorocze — „Niech słuchacz w swej duszy dośpiewa“ — tak dobrze stosują się do wielkich pieśni, jak do drobnych obrazków. Po za ramami ich, życie ciągnie się dalej, w nieskończoność...
Chcąc zakończyć powieść, chcielibyśmy odesłać czytelnika tam, gdzie ona dotąd się ciągnie z tego samego wątku, w bohaterach nie bohaterskich, lub krwi ich i uczuć potomkach.
Przerzucamy notatki nasze, i szczęściem natrafiamy na zżółkły papieru kawałek, na którym epilog mimowolnie zapisała ręka Adryana. List ten poufny do przyjaciela, zawiera niemal wszystko, co o osobach wchodzących do powieści, dopowiedziećbyśmy mogli, rozwlekłej może, ale pewno nie żywiej i nie lepiej od tego, który się z własnych przygód spowiadał...


Zamostów. Październik.

...Pytasz mnie, co się dzieje ze mną? Nie dałem znaku życia od czasu, jakeśmy się rozstali. Ciekawym jesteś losów moich i tych ludzi, do których odbiegłem od ciebie i od świata, czego mi twa przyjaźń darować nie może. Miej-że cierpliwość przeczytać list długi, bardzo długi, chociażby za to, żem ja go miał cierpliwość, jak spowiedź, „czarno na białem“, przy świecy, w chwili, gdym najmniej był do pisania usposobiony, ułożyć. Wierz mi, potrzeba było przyjaźni, poświęcenia niemal, aby ślęczeć nad papierem, męczyć się z piórem, walczyć z niedoschłym atramentem, gdy... nic do tego nie zmuszało, oprócz chęci prędszego zaspokojenia twej troskliwości o mnie.
Słuchaj więc „mych losów powieści“. Wiesz już, żem wyjeżdżając ztąd zostawił mający dorosnąć tu ideał najśmieszniejszy w świecie, dzieweczkę bosą, prościuchną, ładną, naiwną, którą wystawiłem, dla mojej fantazyi, na próbę wychowania, mogącego albo z niej stworzyć istotę nową i zachwycającą, lub nieszczęśliwego cudaka.
Mówiłem ci o Dosi Wilczkównie, znasz trochę ciocię moją, pana Krzysztofa, czcigodnego Teodora, który tak długo na późne ożenienie się zbierał, i wszystkich w okolicy aktorów dramatu, niezasługującego na to imię wspaniałe.
Z bijącem sercem i podbudzoną ciekawością zbliżałem się do Zamostowa. Na drodze, przeznaczenie, fatum rzuciło mi najprzód Teodora, żonatego po uszy, nieco zmienionego, ale równie miłego i przyjaznego, jak dawniej. Z nim musiałem najprzód wylądować w jego domu, gdzie trzpiotowatą Lizę znalazłem wielką panią, strojną, znudzoną, kaszlącą, ze spazmami i synkiem, który przyniósł z sobą na świat rysy niefortunnie gminne rodziny matki. Niemniej zdrowe chłopię wyjdzie na bardzo znakomitego szlachcica.
Oprócz zmiany w obojgu państwie Teodorostwie, znalazłem inne, niemniej zdumiewające, a nierównie tragiczniejszej natury. Ciotka moja, ta śliczna, smutna królowa, która stworzoną się zdawała, aby być szczęśliwą i szczęściem obdarzać, skutkiem intryg, w których czarne czeluście oka zapuszczać niechcę, wyszła za mąż za człowieka, godnego pierwszego jej małżonka, który ją uczynił nieszczęśliwą. — Dlaczego? jak się to stało? spytaj ironii losu, który sobie z ludzi żartuje.
Poczciwy i zacny pan Krzysztof, który ją kochał szalenie, którego ona kochała, zdziczał i zdziwaczał, nie śmiał sięgnąć po jej rękę, nie czując się jej godnym. Skutkiem tej intrygi, która się rozwiązała niepojętem małżeństwem, mój ideał musiał z tego domu uciekać, aby się schronić przed nikczemnemi napaściami młodego męża i podejrzeniami niesłusznemi ciotki mojej. Panna Kornelia, o której ci wspominałem, zjadliwa istota, potrzebująca knuć coś i spiskować, aby czcze zapełnić życie, wszystko to tak pięknie osnuła i wykonała. Ostatecznie jednak musiała sama ustąpić z placu.
Przybyłem po to, aby ciotkę znaleźć mężnie znoszącą swój los, tego niby wujaszka szulerującego po całych dniach i rozpustującego z miłymi przyjaciołmi, połykane łzy, ukrywaną niedolę.
Pan Krzysztof, Bogu ducha winien, nic nie widział, nie wiedział o niczem, nic się nie domyślał. Siedział w swej pustelni, czytał herbarze, malował szlacheckie godła, a gdy czasem zajrzał do Zamostowa, aby bóstwu cześć złożyć, z twarzy swej pani nie wyczytał łez, co po niej przebiegły. Jakby na mnie los czekał z rozwiązaniem. Przypadek uwiadomił pana Krzysztofa o postępowaniu kasztelanica, o życiu i pożyciu ciotki, o zgorszeniu, które oburzało wszystkich. Człowiek ten na pozór zimny i zastygły, odzyskał całą energię, a nawet dawną charakteru gwałtowność. Byłem świadkiem wybuchu i uląkłem się; gotów był życie stracić i odebrać życie, uczuł się prawowitym obrońcą tej, którą kochał. Starałem się i nieumiałem go pohamować.
Zdaje się, że chcąc znaleźć środek napadnięcia na kasztelanica, ułożył z Teodorem polowanie. Staliśmy na przesmyku. Szczęściem, znajdowałem się blizko niego i przeczuwając coś złego, poszedłem za nim, gdy się zbliżył do winowajcy. Sceny tej odmalować ci nie potrafię. O niewiele szło, by mu z dubeltówki w łeb nie strzelił. Miało się to skończyć na pojedynku, a byłoby może wprzódy zamknęło się zabójstwem, gdybym między nich nie wpadł. Na słowach ostrych tym razem walka się rozbiła, kasztelanic, przeciw któremu i ja wystąpić musiałem, uszedł z placu, widząc się zagrożonym, nie chwilowo, ale w przyszłości również, i wyjechał do matki, od której list przesłał do rozwodu upoważniający. Pan Krzysztof, który nie czuł się godnym ożenić, miał odwagę ocalić tę, którą kochał. Stawił życie i — milczał o tem, tak, że gdyby nie ludzka niedyskrecya (prawdę rzekłszy, moja własna), ciotka by o niczem nie wiedziała.
Grzechy kasztelanica drogo musieliśmy przypłacić a długi jego wynosiły daleko więcej niż najśmielsze przypuszczenia. Część majątku musiała pójść na nie, ale swobody nigdy się nie nabywa zbyt drogo. Niemal od pierwszego dnia ujrzałem na twarzy ciotki spokój i powracające życie. Oddychała lżej, nie ciężył na niej srom tego niedobranego towarzysza.
Wśród tego prologu od mych własnych przygód, ledwiem miał czas zdaleka widzieć Dosię Wilczkównę, ledwie przemówić do niej. Zdała mi się zmienioną powierzchownie, jakby postacią, którą kunsztmistrz zarysował naprzód, a teraz dokończył. To czegom się obawiał najmocniej, jakiej metamorfozy charakteru, jakiegoś rozrostu nienormalnego, czegoś coby jej odjęło wdzięk przyrodzony, i tę uroczą dzikość istoty wykołysanej lasów szumem, nie znalazłem szczęściem. Dosia została w salonie czem była w chacie ojcowskiej. Ale dzikszą może znalazłem ją, niż była. Słówka do niej szepnąć nie mogłem, marszczyła brew i mówiła głośno, na chwilę nie chciała zostać ze mną na stronie. Była-li to obawa, nieufność, czy wstręt, badać nie śmiałem.
Postanowiłem zostawić to czasowi. Taka była rada pana Krzysztofa, który, jak wszyscy starzy, im mniej miał czasu przed sobą, tem więcej się do niego odwoływał. Uważałeś też kiedy ten fenomen życia, że młodzi się śpieszą, a starzy zwłóczą, pierwszym pilno, chociaż wiele mają pola, drugim wszystko idzie za żywo, choć nawet jutro niepewne.
Wymogłem jednak na ciotce i uprosiłem pana Krzysztofa, aby Dosia do ciotki mojej wróciła. Nie przyszło to łatwo, musiała ona pojechać po nią i dopiero po długiej, łzawej, poufnej rozmowie, dziewczę opuściło dom państwa Pawłowstwa.
Miałem więc zręczność widywać ją codziennie. Miała się, jakby przestrzeżona, na niezmiernej ostrożności, odemnie uciekała prawie. Wziąwszy to za wstręt, którego zwyciężać nie chciałem, choć czułem dla niej wzrastającą, wyznaję to ze wstydem, namiętność razem i przywiązanie, wyspowiadałem się ciotce ze stanu mojego ducha i postanowiłem w końcu oddalić się niechcąc narzucać. Ciotka kazała mi czekać. Uległem chętnie. Pan Krzysztof, teraz gdy kasztelanica nie było, jakby opiekun i strażnik swej pani, zaczął też bywać coraz częściej. On także wiedział, że się w Dosi kochałem, ale po staremu, kazał mi mieć cierpliwość i nadzieję.
Dziewczę dziwnie się obchodziło ze mną, płochliwe było, wystraszone, śmiałe ze wszystkiemi, dla mnie trwożne.
Pomimo starań moich, rządkom mógł nawet dłuższą z nią poprowadzić rozmowę. Spotykałem jej oczy, ale wnet postrzegłszy wzrok mój, odwracała je odemnie, czasem poufniej zaczynała już zawiązywać się rozmowa, gdy nagle, jakby coś sobie przypomniawszy, milkła i uchodziła.
Wstręt, który obudza, czuje człowiek zawsze, nie zdawało mi się, ażeby ona miała go dla mnie, jakaś niezrozumiała obawa odpychała ją, coś niepokonanego stało między nami.
Wycierpiawszy kilka miesięcy, postanowiłem stanowczo i otwarcie pomówić z nią. Wyznaję, żem jak student szpiegował ją i szukał zręczności widzenia sam na sam. Doszedłem, że bardzo rano odbywała przechadzki po ogrodzie, odkryłem miejsca, które odwiedzała zwykle i gdzie siadywała. Jednego ranka, znalazłem się niespodzianie przed ławką, na której siedząc bukiet układała. W pierwszej chwili chwyciła za kwiaty przestraszona i chciała uciekać.
— Zatrzymaj się pani, błagam — zawołałem zbliżając się i modląc prawie — jeśli mi każesz odejść, pójdę, ale czyhałem i czyham na chwilę rozmowy, juściż mi się odmawiać nie godzi.
Spojrzała mi w oczy gniewnie prawie.
— Nie miej mi pani za złe, żem jej tu i o tej porze szukał — rzekłem — unikasz pani tak uporczywie, że innego nie znalazłem sposobu.
— Ale czegóż pan możesz chcieć odemnie? — spytała niespokojna.
— Powinnaś się pani była domyśleć, że chcę się do niej zbliżyć, bo mam dla niej uczucie żywej... nazwijmy to przyjaźni... Cóż w tem złego?
— Złem być może, iż ludzie gotowi są przyjaźń tłómaczyć fałszywie, a kobieta ostrożną być musi — odezwała się głosem jasnym. — Za przyjaźń panu jestem wdzięczną, odpłacałam ją wzajemną, niechciejże pan abym ją spokojem moim odpłacała.
— Dlaczego pani tak surową jesteś dla mnie?
— Dla pana? nie; jestem surową dla siebie. — Znasz pan położenie moje. Nie mam nic nad czyste imię ojca mojego i własne, które już raz narażone zostało. — (Drgnęła mówiąc to ciszej). — Pomiędzy panem a mną, jest różnica stanu i położenia, o której zapomnieć mnie nie wolno.
— Ja jej nie widzę — rzekłem.
— Być może, na chwilę, lecz ja ją czuję. Wychowanie, stan, stosunki, obowiązki mamy różne.
— Ta różnica jest czysto sztuczną — odezwałem się — a serca ludzi zbliżają.
— Na serca nic rachować nie można — rzekła smutnie.
— Zkąd-że to wnosisz pani?
— Patrzę na życie i czerpię z własnego doświadczenia.
Cała ta rozmowa, tak jak ją sobie przypominam, prowadzoną była wcale nie na sposób, w jaki Dosia Wilczkówna mówiła dawniej. W salonie bywała naturalną i naiwną, ze mną umyślnie może starała się mimowoli okazać pospolitą kobietą, jakie na posadzkach woskowanych spotykamy codziennie.
— A więc — rzekłem po kilku próbach i odprawie zawsze wymuszonej i chłodnej — a więc, wydałaś pani wyrok na mnie. Wyznam pani, żem tu pozostał dlatego jedynie, bom się spodziewał przełamać wstręt jej do mnie. Jeżeli to niemożliwe przebacz mi, pożegnajmy się bez urazy i gniewu, daj mi pani rękę i bądź zdrowa. Za parę godzin, jadę. Chciej wierzyć, że jej z duszy szczęścia życzę.
Nie wiem, czy głos mój zadrżał od wzruszenia, czy przezeń mówiła prawda, Dosia podniosła oczy w których były łzy, wyciągnęła mi ręce obie, uśmiech smutny przesunął się po jej wargach, stała się jakby odczarowaną i inną.
— Panie Adryanie, tak, bez gniewu, bez żalu, dobrymi przyjaciołmi się rozstać potrzeba. Tak! Nie miej mi za złe. Mnie nie o moje własne, ale o wasze szczęście chodzi! Któż zaręczy, że ta wasza przyjaźń, to nie fantazya, że później...
— Ręczą te dwa lata, po których tu przybyłem niezmieniwszy się przecie.
Zarumieniła się Dosia.
— Nie, nie, nie kuś mnie pan szczęściem, do któregom nie stworzona — rzekła żywo. — Później w życiu uczułbyś we mnie niższą od siebie istotę, dałbyś i mnie to uczuć może, ja sama mogłabym doznać tego uczucia. Nie! nie!
Odwróciła się, usiadła na ławce i zaczęła wiązać kwiaty.
— Jedź pan — rzekła głosem mężnym podając mi rozkwitłą różę — ten kwiat, to pożegnanie i pamiątka. Nie będę niczyją, ale twoją być nie mogę, nie, nigdy.
Zerwała się rzucając kwiaty i uciekła w głąb’ ogrodu. Powróciłem cały zburzony do domu. Do obiadu Dosia nie wyszła. Ciotka mi powiedziała, że chora na głowę, wieczorem jej nie było. Nazajutrz pojechałem się z Wilczkiem rozmówić. Nie taiłem się przed starym, otwarciem mu powiedział, że chcę się żenić z jego córką. Uradował się zrazu, ale wprędce posmutniał. Te same mi czynił zarzuty co ona, też same miał skrupuły, ale je łatwiej mogłem odeprzeć. Obiecał mi mówić z Dosią.
Mówił za mną pan Krzysztof, przemawiała ciotka, ale uparte dziewczę stało przy swojem. Jedynym skutkiem tych nalegań było, że z mniejszą obawą dozwoliła mi się zbliżać do siebie, i nie unikała odemnie. Poznaliśmy się lepiej. A! drogi przyjacielu, duma kobiety jest jednem z uczuć, które najtrudniej zwyciężyć. Dosia lękała się zawsze, aby kiedyś życie uczuć jej nie dało, żem się ja schylił ku niej, jak mówiła. Chociaż napróżno zaprzysięgałem jej, iż ją wyżej stawię nad siebie i wdziękiem i darami Bożemi, i sercem i umysłem. To, co my nabywamy powoli ciężką pracą, ona od natury miała w darze, i wieszczym zgadywała duchem. Miałem ją i mam za jednę z tych wyższych istot, którym się cześć należy, bo na nie Bóg zlał więcej swych promieni, niż na inne pospolite stworzenia. Dla mnie królowa żadna majestatyczniejszą by nie była. Chcesz końca mych przygód? Jednego dnia Dosia wyjechała do ojca i nie powróciła więcej.
Na ojcu wymogła słowo, że mnie nie powie, gdzie się znajduje, uciekła odemnie, niewdzięczna. Czy ją znajdę? czy się spotkamy? czy zwyciężę jej obawę, nie wiem, ale tego jestem pewnym, że nie mam najmniejszej ochoty do ożenienia, i że w sercu miłość dla niej zachowam na zawsze. Tak, jeśli „zawsze“ znajduje się w ludzkim słowniku.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że brakuje tu jednego wyrazu, najprawdopodobniej przydawki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub kropki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.