Jerozolima/Część II/Bo Ingmar Manson

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Jerozolima
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Felicja Nossig
Tytuł orygin. Jerusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bo Ingmar Manson

Między ludźmi, którzy należeli do gminy Hellguma w Ameryce i wyjechali z nim do Ameryki, było trzech ze starego rodu Ingmarów, mianowicie dwie córki Ingmara Wielkiego, które wkrótce po śmierci ojca wy wędrowały do Chicago, oraz kuzyn ich Bo Ingmar Manson, młody człowiek, który tylko dwa, lub trzy lata mieszkał w Stanach Zjednoczonych.
Bo był słusznego wzrostu, miał blond włosy i jasne brwi. Miał też świeżą, cerę i wyglądał dobrodusznie. Rysami nie przypominał starego rodu, do którego należał, ale podobieństwo występowało wyraźnie, jeżeli miał do spełnienia trudną robotę lub był rozgniewany.
Gdy Bo podrósł i uczęszczał do szkoły Storma, był leniwy i obojętny, i nauczyciel dziwił się często, iż ktoś pochodzący z tak mądrego rodu, mógł być tak tępym. Ociężałość ta jednak znikła, gdy Bo przybył do Ameryki. Pokazało się i owszem, że był pojętny i zręczny, lecz w dziecinstwie swem tyle się nasłyszał o swej głupocie, że nie mógł jeszcze nabrać zaufania do siebie.
Mieszkańcy wsi nie mało się zdziwili, gdy Bo wyjechał do Ameryki. Rodzice jego byli zamożni, posiadali wielki dwór i byliby chętnie syna zatrzymali przy sobie. Była wprawdzie pogłoska, że Bo jest zakochany w Gertrudzie, córce nauczyciela i że wyjeżdża, aby o niej zapomnieć, ale nikt nie wiedział dokładnie, jak się rzecz miała. Bo nie miał powiernika oprócz matki ona zaś nie daremnie była siostrą Ingmara Wielkiego, nikt nie potrafiłby jej skłonić, aby powiedziała o jedno słowo więcej, niż powiedzieć chciała.
Owego dnia, kiedy Bo opuszczał dom rodzicielski, matka przyniosła mu pas i prosiła go, aby go nosił na nagiem ciele. Bo czuł, że pas był ciężki ; matka wszyła weń pieniądze.
„Musisz mi przyrzec, że nie rozłączysz się z nim bez potrzeby“, rzekła matka. „Nie wielka to suma, lecz tyle właśnie, ile potrzeba, abyś mógł wrócić, gdyby ci się źle powodziło
Bo przyrzekł, że nie użyje tych pieniędzy chyba w ostatecznej potrzebie i dotrzymał ściśle przyrzeczenia. Nie doznał też zbyt wielkiej pokusy, gdyż powodziło mu się po większej części dobrze w Ameryce, ale zawsze dwa razy był już tak ubogim, że cierpiał głód i nie miał przytułku. Zawsze jednak potrafił jeszcze znaleść wyjście, tak iż nie potrzebował naruszyć daru matki.
Gdy Bo przystąpił do Hellgumczyków, był w niemałym kłopocie, co począć z pasem. Nowi jego towarzysze pragnęli naśladować pierwszych chrześcian; dzielili się majątkiem a wszystko co zarabiali, składali do wspólnej kasy. Bo złożył wszystko co posiadał, z wyjątkiem sumy zaszytej w pasie. Nie był zupełnie z sobą w zgodzie co do tego, co słuszne a co niesłuszne w tym względzie, ale miał uczucie, że musi zatrzymać te pieniądze. I był pewnym, iż Bóg zrozumie, że nie uczynił tego z skąpstwa, lecz dlatego, iż musiał dotrzymać przyrzeczenia, danego matce.
Zatrzymał więc pas i wówczas, gdy połączył się z Gordonistami. Ale od tej chwili zaczął myśleć o tem z pewną trwogą. Poznał w krotce, że pani Gordon i wielu jej zwolenników byli ludźmi wybitnymi i czuł wielką dla nich cześć. Drżał na myśl, co tacy ludzie nieposzlakowani pomyśleliby o nim, gdyby pewnego dnia odkryli, że ma on przy sobie ukryte pieniądze, mimo, iż święcie zobowiązał się wręczyć gminie wszystko, co posiadał.
Hellgum przybył z gminą swą już w maju do Jerozolimy, w tym czasie, gdy chłopi na wsi rodzinnej sprzedawali swe dwory. W czerwcu nadszedł list do Jerozolimy, z doniesieniem, że dwór ingmarowski sprzedany i że Ingmar Ingmarson porzucił Gertrudę, aby odzyskać dwór ojcowski.
Aż do tej chwili Bo był zadowolony w Jerozolimie i często wspominał o tem, jak się cieszy, że tu przybył. Ale skoro usłyszał, że Gertruda jest wolną, stał się smutnym i małomównym.
W kolonii nie pojmowano, co Boa tak przygniatało. Niektórzy próbowali nakłonić go, aby im się zwierzył z swego smutku, ale Bo nie chciał nikomu powiedzieć co mu było. Nie spodziewał się aby oni współczuli z jego sprawą sercową; wszakże głosili wciąż, że w interesie jedności potrzebnem jest, aby nie kochać jednego człowieka więcej od innych, i utrzymywali, że kochają wszystkich ludzi jednakowo. I wszyscy też nie wyłączając Boa przysięgli, że nigdy nie wejdą w stan małżeński, lecz wieść będą życie święte mnichów i zakonnic.
O tej przysiędze nie myślał Bo ani chwili, odkąd dowiedział się, że Gertruda jest wolną. Spieszno mu było rozłączyć się kolonią, wrócić do ojczyzny i pozyskać Gertrudę. Był teraz bardzo zadowolony, iż zatrzymał pas, gdyż miał pieniądze i mógł odejść, skoro tylko zechce.
W pierwszych dniach był jakby odurzony i myślał tylko o tem, aby się dowiedzieć, kiedy odchodzi okręt z Jaffy. Ale właśnie teraz nie zdarzała się sposobność do wyjazdu i Bo uznał wkrótce, że lepiej będzie, jeżeli wyjazd swój jeszcze na jakiś czas odłoży. Gdyby teraz powrócił do domu, cała wieś wiedziałaby, że przybywa z powodu Gertrudy. A gdyby mu się nie udało pozyskać jej, wszyscy szydziliby zeń.
Właśnie w owym czasie Bo podjął się wykonania pewnej pracy dla dobra kolonii. Starzy Gordoniści mieszkali dotychczas w samej Jerozolimie; obszerny dom przed Bramą Damaszku wynajęli dopiero niedawno z powodu wzrostu kolonii, po przybyciu szwedzkich towarzyszy; zajęci byli właśnie urządzeniem się a Bo podjął się postawienia piekarskiego pieca w nowym domu. Postanowił więc poskromić swą niecierpliwość i nie wyjeżdżać przed ukończeniem tej roboty.
Czasem jednakowoż tęsknota jego była tak potężna, że mu się cała Jerozolima wydawała jakby więzieniem.
W nocy brał czasem pas swój do ręki i obmacywał wszystkie monety. I był bardzo zadowolony, gdy czuł te okrągłe płytki między palcami; widział przed sobą Gertrudę i zapominał o tem, że ona nigdy o nim słyszeć nie chciała, i był przekonany, że skoro tylko powróci, pozyska ją za żonę.
Ponieważ Ingmar okazał się tak fałszywym, przeto nauczy się nareszcie cenić Boa, który przez; całe życie nie kochał innej, prócz niej.
Tymczasem budowa pieca postępowała bardzo powoli. Czy to, że Bo nie był zręcznym murarzem, czy też, że cegły i wapno, któremi rozporządzał były nie wiele warte. Zdawało mu się, że nigdy nie skończy tej roboty.
Raz zapadło się całe sklepienie, to znów zrobił piec tak złe, że cały dym szedł na piekarnię. Tak wyjazd Boa przeciągnął się aż do początku sierpnia. Tymczasem przypatrzył się z blizka życiu Gordonistów i podobało mu się coraz lepiej. Nigdy nie widział jeszcze, ażeby ludzie żyli na to tylko, aby służyć biednym, chorym i zasmuconym. I nie tęsknili wcale za światem, chociaż: niektórzy z nich byli tak bogaci, że mogli byli mieć, co ich serce zapragnie, inni znów byli tak uczeni, że nie było między niebem a ziemią niczego, o czemby nie wiedzieli. Co dziennie odbywali godziny modlitwy, wykładając nowoprzybyłym naukę, i Bowi zdawało się, gdy ich słyszał, że jest to wielkim czynem przyczynić się do odnowienia prawdziwego chrześcijaństwa, które prawie przez dwa tysiące lat było zaniedbane; zapominał wtedy zupełnie o Gertrudzie i o wyjeździe.
Ale w nocy Bo brał swój pas do ręki, i stawały mu w oczach łzy z tęsknoty za Gertrudą. A gdy przypomniał sobie, że nie będzie mógł brać udziału w odbudowaniu prawdziwego chrześcianstwa, pocieszał się tem, że jest wielu ludzi godniejszych niż on, i że nie wielka to będzie szkoda, jeżeli człowiek tak głupi i prosty jak on, opuści kolonię.
Najbardziej jednak wzdrygał się Bo przed tą chwilą, kiedy przyjdzie mu stanąć przed gminą i oświadczyć jej, iż ma zamiar powrócić do domu. Zgroza przejmowała go na myśl, że pani Gordon i stara miss Hoggs i piękna miss Young i Hellgum i jego kuzynki, wszyscy ci, którzy mieli tylko na myśli służyć sprawie Bożej, będą nań patrzyli jak na człowieka niegodnego.
A cóż powiedziałby sam Pan Bóg w niebie o jego ucieczce? Straszna rzecz, gdyby Bo miał stracić swe zbawienie, gdyby opuścił wielką sprawę.
Z każdym dniem Bo czuł się bardziej niepewnym i bezradnym. Widział teraz jaki błąd popełnił, zatrzymując pieniądze, dane mu przez matkę. Gdyby teraz nie był miał pasa, nie byłby tem samem miał pieniędzy na podróż i nie byłaby nań przyszła ta ciężka pokusa.
W tym czasie koloniści mieli wielkie wydatki po części skutkiem przeprowadzenia się, a częścią z powodu procesu, który prowadzili w Ameryce.
Było też w Jerozolimie wiele ubogich ludzi, którzy wciąż potrzebowali pomocy, że zaś Gordoniści nie przyjmowali zapłaty za żadną dla innych wykonaną robotę, z powodu niezgody, jaką pieniądze wnoszą między ludzi, nie dziw przeto, że mieli czasami wielkie troski.
Kilkakrotnie, gdy nie przybyły na czas przesyłki pieniężne oczekiwane z Ameryki, brakło im o mało chleba. Często cała gmina leżała na kolanach i błagała Boga o pomoc.
W takich chwilach pas palił Boa jak ogień. Jednak nie mógł go dać teraz, gdy trawiła go tęsknota wyjazdu! Prócz tego perswadował sobie, że to zapóźno; nie mógłby przyznać się teraz, że miał przez cały czas ukryte pieniądze.
W sierpniu skończył nareszcie Bo piec piekarski i chciał wyjechać najbliższym parowcem. Pewnego dnia wyszedł przed miasto, usiadł na samotnem miejscu i z rozprutego pasa wyjął pieniądze. Gdy trzymał w ręku złote monety, wydawało mu się, że jest zbrodniarzem. „O Boże mój przebacz mi!“ zawołał. „Nie wiedziałem przecie, że Gertruda będzie wolną, gdym się przyłączył da tych ludzi. Dla żadnego innego człowieka nie porzuciłbym kolonii“.
Wracając do miasta, Bo posuwał się niepewnym krokiem i miał to uczucie, że ktoś za nim idzie i obserwuje go. Gdy następnie u jednego z wekslarzy przy ulicy Dawidowej zmienił kilka złotówek, wyglądał tak. że Ormianin, który ważył złoto, miał go za złodzieja i oszukał go co najmniej ma połowę sumy.
Następnego ranka Bo wymknął się z kolonii. Szedł najpierw na Zachód w kierunku góry oliwnej, ażeby nikt nie podejrzywał jego zamiaru, to też nałożył ogromnie drogi, zanim dostał się na dworzec kolei.
Przyszedł mimoto o godzinę za wcześnie i cierpiał straszliwie podczas czekania. Przed każdym człowiekiem, który przychodził, wzdrygał się ze strachu i daremnie wmawiał sobie, że nie czyni nic złego, że jest wolnym człowiekiem, któremu wolno iść, gdzie mu się podoba. Zrozumiał, że byłby lepiej postąpił, gdyby był otwarcie mówił z drugimi kolonistami i nie był się wykradł od nich Obawa, że mógłby być widziany i poznany, była dlań tak dręczącą, że o mało co nie wrócił.
Nakoniec Bo siedział w pociągu, wszystkie wagony były przepełnione, lecz nie widział żadnego znajomego. Siedział cicho i myślał o listach, które miał wystosować do pani Gordon i do Hellguma. Wyobrażał sobie, że po modlitwie porannej będą one przeczytane przed całą gminą, i widział dokładnie jaka pogarda malowała się na wszystkich twarzach.
„Popełniam z pewnością dziś strasznie zły czyn“, myślał i był pełen trwogi, że zrobi tem na sobie plamę, której nigdy już zmyć nie potrafi. Wydawało mu się rzeczą coraz nędzniejszą, że się wykradł tak skrycie; nienawidził się sam i nazywał się w duchu nędznikiem.
Nareszcie przybył do Jaffy i wysiadł z wagonu. Idąc przez rozpalony do żaru plac przed dworcem kolejowym, ujrzał gromadę biednych rumuńskich pielgrzymów, a gdy stanął i przyglądał się im, opowiedział mu syryjski dragoman, że pielgrzymi ci zachorowali na parowcu, który przywiózł ich do Jaffy. Mieli zamiar udać się pieszo do Jerozolimy, ale teraz nie byli już w stanie wykonać swego zamiaru. Leżeli tu już przez cały dzień na dworcu; nikt nie troszczy się o nich, nie mają w pieniędzy i zapewne poumierają, gdy jeszcze dłużej będą tu leżyć w tym żarze słonecznym.
Szybkimi krokami oddalał się Bo od dworca. Widział przed sobą tych ludzi z rozgorączkowanemi twarzami; niektórzy leżeli bez przytomności, i nie mogli nawet odganiać much, które łaziły im po oczach, i zrozumiał wyraźnie, że Bóg zesłał mu tych biednych, ażeby im pomógł. Bo sądził, iż żaden z kolonistów nie byłby mógł przejść obok tylu cierpiących, nie usiłując im pomódz. I Bo również byłby się zajął nimi, gdyby nie był złym człowiekiem. Bo nie chciał już służyć bliźnim swym, ponieważ miał pieniądze i chciał wrócić do domu.
Przekroczył bramę miasta, przeszedł przez kilka ulic i stanął na małym placu, tuz nad morskiem wybrzeżem. Stąd mógł widzieć całą przystań i dalekie pełne morze. Dzień był piękny i dobry do wyjazdu z Jaffy. Powierzchnia morza była, zupełnie spokojna i lśniła się błękitem, fale z lekka, tylko igrały dokoła dwóch czarnych skał bazaltowych, które leżały u wjazdu do przystani. W porcie znajdował się wielki europejski parowiec z niemiecką flagą.
Bo miał zamiar wyjechać francuskim okrętem, który miał tego dnia przybyć do Jaffy; nie mógł go jednak nigdzie odkryć, prawdopodobnie spóźnił się.
Europejski parowiec przybył zapewne niedawno, gdyż cały szereg wioślarzy gotował swe łodzie by przewieść pasażerów. Współubegali się między sobą, hałasowali, krzyczeli i odgrażali się wzajemnie wiosłami.
Potem około dziesięć łodzi wyruszyło równocześnie. Silni i okazali wioślarze, ludzie dzicy i nieustraszeni, powstali i wiosłowali stojąc, aby szybciej dotrzeć do brzegu. Z początku byli nieco przezorni, skoro jednak minęli już obie niebezpieczne rafy, zaczęli wiosłować na wyścigi. Bo słyszał na brzegu ich śmiechy i wzajemne nawoływanie.
Wtedy opanowała go straszna ochota odjechać w tej chwili. Mógł przecie wyjechać tak samo tym jak i innym parowcem. Było mu to obojętnem jakim jedzie, byle dostał się do Europy.
Zauważył na wybrzeżu jeszcze jedną małą łódkę. Należała ona do starego wioślarza, który zapewne nie mógł wiosłować z taką szybkością jak drudzy. Bo miał takie uczucie, jakoby człowiek ten spóźnił się umyślnie dla niego.
W pierwszej chwili Bo sądził, iż dobrze się stało, że już teraz rzecz się rozstrzygła, lecz zaledwie łódź oddaliła się cokolwiek od brzegu, opanowała go wielka trwoga. Cóż miał matce swej powiedzieć, gdy wróci do niej, a ona zapyta go, jak użył pieniędzy? Czy miał jej powiedzieć, że daru jej użył na to, aby sprowadzić na siebie pogardę i hańbę?
Bo widział przed sobą twarz matki z wieloma zmarszczkami i ostrym rysem dokoła ust. Był on trochę krótkowidzący i dlatego zbliżał się do ludzi i przypatrywał im się dokładnie. Gdyby matka była przy nim, zapytałaby go:
„Czy przyrzekłeś połączyć się z tymi ludźmi, i pomagać im w dobrej sprawie? — Tak, matko, uczyniłem to“, musiałby jej odrzec. — „Musisz więc wytrwać przy nich“, rzekłaby matka „dość nam jednego krzywoprzysięzcy w rodzinie“.
Bo zacisnął ręce kurczowo, ale zrozumiał, że nie może wrócić do matki, obarczony hańbą. Nie było dlań innej rady, jeno powrót do kolonii.
Powiedział więc wioślarzowi, ażeby nawrócił łódź, lecz człowiek ów nie zrozumiał go i wiosłował dalej w kierunku do parowca. Wtedy Bo wstał i chciał ująć sam wiosła. Wioślarz bronił się i o mało co nie wywrócili łodzi podczas tej sprzeczki. Bo widział, że nie może nic innego uczynić, jak tylko siedzieć spokojnie i dać się zawieść do parowca. Opanowała go jednak trwoga, że przejdzie chwila, w której czuł się dość silnym do powrotu. „Skoro znajdę się na okręcie“ pomyślał, „ochota do wyjazdu owładnie mnie może z nową mocą“.
Lecz nie, to nie powinno być, musi raz na zawszę położyć koniec pokusie! Wetknął rękę do kieszeni, wyciągnął swe złotówki i rzucił je w morze.
Ledwie to uczynił, porwał go gorzki żal. Tak teraz mógł powiedzieć zupełnie słusznie, że odrzucił sam swe szczęście; teraz stracił Gertrudę na zawsze.
Gdy wiosłowali jeszcze kilka minut, spotkali kilka łodzi, płynących z parowca i obsadzonych gęsto pasażerami, którzy chcieli wylądować w Jaffie.
Bo przetarł ręką oczy; zdawało mu się w istocie, że ma jakieś widzenie. Wyglądało zupełnie tak, jak gdyby tu na tem morzu przejrzystem płynęło ku niemu kilka łodzi kościelnych, które tam w ojczyźnie płynęły rzeką w niedzielę.
W długich czółnach siedzieli ludzie wyglądający tak uroczyście i poważnie, jak ludzie w rodzinnej jego wsi, gdy zatrzymywali swe czółna, przy placu w pobliżu kościoła.
Bo nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć, tego co widział. Znał wszakże wszystkie te twarze, „Czy to nie Tims Halfvor“? pytał się. „Czy to nie córka Ingmarów, Karina? A to, czy nie Birger Larson, ten który tam w kuźni przy drodze robił gwoździe“?
Bo oddalił się był myślami tak daleko, iż trwało to dobrą chwilę, zanim pojął, że byli to pielgrzymi z Dalarne, którzy przybyli do Jaffy o kilka dni wcześniej, niż ich się spodziewano.
Stał w swej łodzi, wywijał ręką i wołał: „Dzień dobry“! Ci ludzie spokojni w łodziach spojrzeli w górę, spojrzeli po sobie i poruszyli lekko głową na znak, że poznali go. Ale Bo miał uczucie, że źle postąpił, iż przeszkodził im w tej chwili. Nie wypadało im teraz myśleć o czem innem, prócz o tem, że przybyli już do ziemi palestyńskiej.
Lecz Bo nie widział nigdy czegoś piękniejszego, od tych twarzy surowych. Poczuł zarazem radość i smutek. „Widzisz, takich to ludzi mamy w domu“, pomyślał i tęsknota wzrosła w nim tak potężnie, że byłby się chętnie rzucił w morze, aby odzyskać swe złotówki.
Galkiem z tyłu łodzi siedziała dziewczyna, która ściągnęła tak na czoło chustkę na głowie, że Bo nie mógł widzieć jej twarzy. Lecz właśnie w chwili, gdy czółno przepłynęło, dziewczyna odsunęła chustkę i spojrzała na Boa. Bo poznał Gertrudę.
Zadrżał od stóp do głów z silnego wzruszenia. Usiadł i chwycił się ławki, gdyż bał się, aby nie dał się porwać i nie rzucił się pospiesznie w morze, ażeby rychlej dostać się do Gertrudy. Łzy trysnęły mu z oczu, gdy ręce złożył i dziękował Bogu. Nie, nigdy jeszcze nie został ktoś tak wynagrodzony za to, iż zaniechał grzechu. Nikomu jeszcze Bóg nie okazał tyle dobroci!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Felicja Nossig.