Jermoła/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W staréj karczmie nic się na oko nie zmieniło po odjeździe Drużynów, ale już szczęście i spokój wczorajszy nie powróciły pod złamaną strzechę. Jermoła nieruchomy, przybity siedział w progu; Radionek płakał, to zamyślał się gorączkowo. Szeptali do siebie i ranek ich zastał na progu uśpionych, przytulonych, jakby się obawiali, aby ich nie rozerwano.
Biały dzień otwierając im oczy swą siłą powołującą do życia i uśmierzającą boleści, przypomniał im wypadki wczorajsze, ale zimniéj im je przedstawił, inne obudził w nich uczucia. Przyszła rozwaga; obawy, nadzieje i cały szereg uczuć różnych, które idą za każdym wypadkiem i myślą, jak najemni słudzy za pogrzebem: wszystko się to stręczyło, narzucało, popychało i cisnęło znowu odepchnięte.
Ani stary, ani Radionek nie miał już do niczego ochoty: bieg zwykły ich życia był przerwany, nie wiedzieli co począć z sobą. Dziecku przewijały się po głowie to obrazy jakiejś nieznajoméj a świecącéj przyszłości, to żale po dniach wczorajszych, niepowrotnych a tak szczęśliwych!
Przypomniał sobie rysy matki widziane przez mrok wieczora, drugiego ojca swego: i serce to go ku nim pociągało, to odpychało uczuciem obawy. Będzie mu tam lepiéj czy gorzéj? A w każdym razie inne zupełnie życie rozpocząć potrzeba, opuścić kątek cichy, wnijść między nieznajomych ludzi, zaprzéć się wczorajszego i rozbratać z tém, co się kochało.
Jermoła dumał także, a dzień przyniósł mu myśli nowe; poszedł wedle zwyczaju do kozaczychy, bo nie miał się przed kim wygadać.
— Coście wy oszaleli? — zawołała baba widząc go — a to dnia wczorajszego takeście się upierali przy dziecku, jakbyście mu mieli Bóg wié jaki los do dania! To przecież panowie, to dola! A cóż wam złego pójść do dworu z Radionkiem i żyć sobie spokojnie, patrząc na jego szczęście?
— Tak! alboto ja tam dla niego tém będę, czém tu byłem? Ojcem nie będę! sługą zostanę! Powoli odbiorą mi jego serce, zbałamucą chłopca, popsują. Znamci ja to ich życie! Trochę lepsza strawa, trochę cieńsze odzienie, trochę delikatniejsza mowa: ale czy im z tém lepiéj? Panu Bogu wiedziéć, nam nie sądzić. Spytaj się ich, czy nie płaczą pocichu, czy czarne godziny pod ich dach nie zachodzą? czy takie tam złote szczęście, jak nam się zdaje zdaleka?
— Takito wy bałamucicie z tego wielkiego żalu — zawołała kozaczycha niecierpliwiéj coraz ruszając ramionami — jużciż co ich życie, to nie nasze.... Jakby to nasze lepsze było, wszyscyby się do niego cisnęli; a taki z panów, po dobréj woli niebardzo kto się do nas przebierze, a z nas każdyby chciał ich chleba skosztować! Co prawda, to prawda!
Jermoła się zamyślił.
— Moja kumo — rzekł — jak przyjdzie umierać, podobnoć to wszystko jedno, czy po razowym, czy po sitnym chlebie: wszystko to jedno, jak człowiek przeżył dolę swoję, byle z czystém sumieniem i rękami poszedł do Boga. A czy mojemu chłopcu, bo taki on mój, lepiéj będzie tam, czyby lepiéj było w staréj karczmie garncarzem, o! to wielkie pytanie!
— Aleć go taki oddać musicie, na to nie ma sposobu!
— Juściż mu iść nie zabronię, ale niech sobie między nami wybiéra, bo ja, to gdziem żył, chcę i umierać: kości położę na naszym cmentarzu.... Kosztowałem dworskiego chleba, nie pójdę już na ostatki lat wyciągać ręki i kłaniać się młokosom, coby ze mnie szydzili.... Zostanę w Popielni, a Radionek jak sobie chce, niech idzie panować w Małyczkach.
— A jakże się bez niego obejdziecie, stary biédaku?
— A wy-to jak się obchodzicie bez waszéj Horpyny, bez wnucząt? Chyba je czasem widujecie pokryjomu.
— A! to prawda! — westchnęła kozaczycha — ciężka dola nasza dzieci hodować, żeby potém — fru! wyleciały z gniazda, a samym siedziéć z połamanemi skrzydłami i tylko patrzéć za niemi!
— Czy to długo — dodał smutnie Jermoła — dni-to policzone: jeszcze jeden i drugi, zastuka śmierć do okienka, zamkną się oczy i — po wszystkiém.... Tylko rachunek z Panem Bogiem.
— A! smutno kumie gadacie!
— Bo i w duszy niewesoło!
Gdy tu taka narada w domu kozaczychy, Radionek już się do niczego wziąć nie mogąc, siadł w progu i duma sobie: to go za serce nieznajomy świat ciągnie, to stary Jermoła przytrzymuje.
Rodzice! matka rodzona! wielkieto słowa i potęga ich wielka nad sercem sierocém: bo nic nie zastąpi matki, nikt nie zastąpi ojca.
Uśmiecha mu się państwo, dwór; ale nie mając pojęcia życia innego nad te, które prowadził, wcale nie wié co go tam czekać może: ciekawość tylko gorąca, uroczo maluje przyszłość nieznaną. To znowu gdy wspomni, jak staruszkowi samemu ciężko będzie zostać, ile on uczynił dla niego, jak go kochał: nie wié, czy nawet miłość macierzyńska téj od Boga danéj wyrówna. Kiedy tak myśli, wczorajsza bryczka zaturkotała znowu. Radionek chciał się schować i nie miał siły: matka go ujrzała zdaleka, skinęła ręką i został. Rodzice pieszczą go i płaczą.
— Wszak prawda, że pojedziesz z nami? — zawołała Marya wpatrując się w dorodnego chłopaka, na którym przykro jéj, że dotąd cięży siermięga, proste odzienie wieśniacze.
— Zobaczysz — szepce — jak ci tam z nami będzie dobrze: przecierpiałeś, ale to się zapomni.
— Alem ja nie cierpiał — odparł Radionek ośmielony — ja nigdy zapomniéć nie chce starego bat’ka! Jego mi tak żal, tak żal!
— Ojciec twój, to ja — rzekł z żalem i wymówką pan Jan — nazywaj go jak chcesz, ale nie kradnij mi mojego imienia....
— O! on mi był długo ojcem, i będzie nim do śmierci.... On mnie tak kochał!
— A my! ty nie wiész ile nas łez kosztujesz?
— Jam ich nie widział.... Wierzę, ale stary płakał także i nieraz, a ja na łzy jego patrzałem.
— Starego weźmiemy z sobą.
— On nie pójdzie! — szepnął Radionek.
Jakby przeczuciem wiedziony nadszedł Jermoła, który ujrzawszy bryczkę pospieszył co mu tchu stało i przybiegł zadyszany, przelękły o dziecko. Drużynowie przywitali go uprzejmie, ale chłodno: on ich obojętnie.
— Dziś już — rzekł stanowczo pan Jan — puścisz z nami chłopca. Tęskno nam bez niego: potrzeba żeby był na pogrzebie dziada.
— Niech robi co chce — odparł stary — niech jedzie, ja mu nie bronię: ja go już nie wstrzymuję.
— Pojedziesz? pojedziesz — zawołała matka rzucając się ku niemu.
Chłopiec zawahał się i rozpłakał.
— Nie, nie mogę, od was ojcze pójść nie mogę!
— Powrócisz gdy zechcesz — dodał pan Jan usiłując ton przybrać łagodny — my ci bronić nie będziemy.
Nastąpiła chwila milczenia, a dziecko zwracało się niespokojnie to do starca zamyślonego i smutnego, to do matki, która oczyma błagać go się zdawała, żeby nie odmawiał.
— Róbcież ze mną co chcecie — rzekł wreszcie Radionek — ja sam nie wiem co począć; tracę głowę.... ciężko mi i smutno.... A! i tubym chciał zostać, i was nie rzucać.... Zostańcie lepiéj z nami.
Pół dnia prawie trwały przerywane namowy, targi, obietnice, pokusy, i bryczka wreszcie odjeżdżając z przed staréj gospody, uwiozła z sobą płaczącego i ręce do Jermoły wyciągającego Radionka, który nazajutrz obiecał powrócić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.