Jermoła/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Takieto były początki, a w kilka miesięcy późniéj Jermoła już doskonale obywszy się z położeniem swojém, tak sobie wybornie radę dawał we wszystkiém, że mu się oddziwić nie mogli. Pociecha bo to była całéj wioski, kiedy stary z dzieckiem na ręku wyszedł na brzeg rzeki, albo na pole: otaczano go kołem, śmiejąc się i pieszcząc niemowlę i staruszka.
I czegoto cierpliwość nie dokaże: owa stara uparta koza, która tyle charakteru okazała w piérwszych dniach po rozstaniu się ze Szmulowstwem, powoli, powoli tak się obyła i przywiązała do Jermoły, że od niego i dziecka na krok nie odstępowała. Kilka razy w początku uciekła do karczmy, Szmul nawet dał był wyrok zarznięcia jéj pocichu; ale Jermoła, który odgadł wszystko, dziecko zostawiwszy u kozaczychy, sam przyjaciół zebrał, napadł na karczmę, kozę swoję za słomą w chlewku odkrył, i takiego strachu Szmulowi napędził, że żyd go już więcéj zaczepić ani myślał: a przypłacił chciwość swoję, będąc zmuszony częstować całą gromadę, żeby się hałasu i krzyku pozbyć, jakiego narobił Jermoła.
Koza żywiona dobrze zmiarkowała téż, że do Szmula nie ma po co uciekać: zobojętniała na dawne z nim stosunki, i wiernie służąc nowemu panu, gdy się trafiło przechodzić koło karczmy, głowy nawet ku niéj nie zwracała. Stała się téż z nieprzyjaciołki ulubienicą Jermoły i piérwszą u niego po dziecięciu; a że ciągle do niéj gadał, że zawsze z nim była, do małego téż Radionka tak przylgnęła, że nawpół niańką jego się stała. Dziécię znało jéj czarne oczy i długą brodę, z którą się małemi rączęty bawiło; żydówka szła sama na zawołanie, zaglądała do kołyski z roztropnością i zmyślnością niezwykłą: słowem wcieliła się w rodzinę. Jermoła oddawał jéj sprawiedliwość, że się zrazu na niéj nie poznał.
Ale fraszka ta pociecha, jaką miał ze staréj kozy, któréjby teraz za żadne nie oddał pieniądze: gasło to przy radości, jaką mu sprawiało rosnące i codzień roztropniejące dziécię. Chłopak był duży, silny, wcale ładny i tak szybko dojrzewający, jak zwykle sieroty. Bóg tym, których pozbawił matki, wcześniéj téż zsyła siły do życia potrzebne. Jakkolwiek zadziwiającym był Radionek, Jermoła jeszcze w nim widział daleko więcéj niżeli było w istocie. Śmiała się z niego kozaczycha, ale to go nie poprawiało, gniewało tylko: nazywał ją ślepą i uchodził ze swym skarbem nadąsany. Zresztą starucha kochała także wychowanka, który i jéj wiele był winien; stary ojciec przybrany bez niéj nie tak łatwoby sobie dał rady, a cała wioska pomagała mu potrosze, bo był jéj ulubieńcem i dziwotą.
Przez tych kilka miesięcy mamczenia i starań około utrzymania życia, Jermoła miał czas namyślać się co daléj pocznie, i rozpowiadał nieraz na głos projekta swoje dziecięciu i kozie. A było tego tyle! tyle! Naprzód nie chciał go mieć prostym wieśniakiem: lepszego zeń coś zrobić myślał. Wybór stanu zdawał mu się trudny, wszystko dla kochanego Radionka zamałe. Byłby mu kupił wioskę i posadził na niéj gospodarować, ale tego nie mógł nieborak: potrzeba było szukać czegoś innego. Myślą przebiegał zajęcia różne, rzemiosła wszelkie, i każdemu miał coś do zarzucenia: szewc musiał siedzieć na miejscu schylony i zgarbiony; stolarz cały dzień być na nogach, kowal palić się w ogniu, mularz dźwigać cegłę, po drabinach łazić, słońce i wiatr znosić: — wszystko to niepodobało się Jermole.
Obstawał przytém, żeby wychowańca czytać i pisać nauczyć; ale że nierychło do tego przyjść miało, a diak, jedyny we wsi mędrzec, który mógł przewodniczyć jego wychowaniu, stary był bardzo, a z następcą zaś jego niepewnym, niewiadomo czyby się można ułożyć: stary postanowił sam się u diaka wyuczyć czytania, żeby malca w porze módz zacząć oswajać z abecadłem bez cudzéj pomocy. W tym celu kupił u żydka z kramnikiem chodzącego asbukę, i na drugi koniec wioski wyruszał staruszek z dzieckiem na ręku i kozą nieodstępną na codzienne lekcye u starego Andreja Prosforowicza. Trzeba go było widzieć jak ślęczał nieborak, jak się męczył, jak pracował, dziecię tuląc jedną, a skazówkę wodząc drugą ręką. Pocieszało go to, że dosyć niecierpliwy diak Andrej, Radionka w obroty nie weźmie, bo z doświadczenia wiedział, że byłby się nad nim znęcał i męczył go po swojemu, a tak siebie był pewien, że naukę przeleje mu bez trudności.
W sześćdziesięciu leciech z górą, piérwszy raz spotkać się z abecadłem nie jest rzeczą łatwą, a wysiedzieć nad niém godzin kilka, i oczy przywykłe chodzić swobodnie zmuszać do rozpoznawania kształtów maluczkich: — męka to wielka, na któréj cierpliwe wytrwanie serce się chyba zdobyć może. Stękał Jermoła, ale raz sobie postanowiwszy dokonał nauki czytania. Szczęściem wzrok jeszcze miał dobry i gładzéj to poszło, niżeli się spodziewał diak, który za tę sztukę wziął półsetek płótna, dawno w kufrze chowany (i to piętnastkę), a w datku rubla karbowanego.
Z niańczeniem chłopca tak się już znał stary, jakby kilkoro dzieci wychował. Kołyska stała przy łóżku jego, obok tuż w kątku sypiała koza; byle się odezwała dziecina, ojciec był na nogach i zaraz poradził coś małemu niebożątku. Sypiał téż niewiele, ale snu nie tak bardzo potrzebował; we dnie wziąwszy na ręce Radionka to nad rzekę chodził, to pod dęby, to w las lub na pole, albo na progu z nim zasiadał. Widok ten zrazu śmieszny dla wielu póki był niezwykły, stał się potém dla całéj wioski miłym i zajmującym: uśmiechano się sierocie, dziwowano wytrwałości przybranego ojca, czasem w niedzielę jak na zabawę przychodzili ludzie do staréj karczmy, napatrzéć się na podrzutka i pogawędzić z wysłużonym dworakiem. Jermoła jak się miał przed kim pochlubić wychowankiem, rad był niezmiernie i tyle prawił o nim, że cała nareszcie wioska miała przekonanie, iż to dziecię obiecywało coś niepospolitego.
Najdziwniejszém ze wszystkiego było, że Jermoła wyraźnie odmłodniał, rozprostował się, twarz mu się rozjaśniła, wypełniła, uśmiechnęła. Niewygody, bezsenności, praca nietyle go wycieńczyły, ile pokrzepiła nadzieja: życie jego wypełniło się, rzec można rozpoczęło się na nowo.
A nie szło mu ono lekko i nie wplatało się w wieniec przyjemności samych, jakby z tego sądzić można: dziecina przynosząc z sobą wydatki codzień znaczniejsze, zmuszała go do pracy, przemysłu i zaopatrywania w chléb powszedni nie na dzień jeden, ale i na jutro. Tego rodzaju ubodzy niezmiernie mało potrzebują na żywot codzienny. Jermoła wystarczał sobie choć bardzo miał niewiele, obywał się to tém, to owém bez wielkich wysiłków, niedoświadczając przynajmniéj głodu, dopóki mu na ręce nie spadła siérota. Właściwie rzekłszy nie miał żadnego stałego funduszu, ale nie żebrał, płacił jeszcze za przytułek i ogród czynsz dwudziesto-złotowy bardzo regularnie, i wyżywiał się jako-tako. Nam przywykłym do innego trybu życia nie łacno pojąć, jak się to ubodzy maluczkiem utrzymać mogą. Stary Jermoła nic prawie nie wyniósł ze swéj długiéj służby dworskiéj, może zaoszczędzonych kilka tylko kawałków płótna, kilkanaście rubli i trochę rupieci małéj ceny. Było czém zrazu czynsz z góry opłacić i chléb kupić powszedni, ale bez nowego starania zapas ten byłby się prędko wyczerpał. Wprawdzie Jermoła na siebie wydawał bardzo mało, bo go po wsi karmiono, a kozaczycha nie żałowała strawy, nie upominając się o odrobek: trocha kartofli, kawał chleba i słoniny wystarczały, odzienie się nie darło i nie wymagało odnawiania, ale czynsz zawsze potrzeba było opłacać i wyciągnąć go z tego jednego ogródka, który cały dochód stanowił. Pólko ogrodzone żerdziami przy karczmie miało mniéj-więcéj rozległości zwykłego ogródka włościańskiego, mniéj morga ziemi niezłéj bliżéj karczmy, a ku dębom i sosnom wycieńczonéj przez drzewa, spijające żywotne soki dokoła. Siał na niém Jermoła tytuń pod budowlą, gdzie żyzniejsze były zagony, daléj sadził kartofle, trochę kapusty ku dołowi, buraków i ogrodowiny. Niekiedy udawało się tak szczęśliwie, że odjąwszy co było potrzeba na własny użytek, odbierał jeszcze swoje 20 złotych czynszu z samego ogródka: innych lat musiał ich szukać inaczéj. Las i rzeka w takich razach są dla wieśniaka wielką pomocą, a tych nie broniono w Popielni: wszyscy z nich użytkowali. Jermoła póki był sam, jeździł czasem na rybę i udawały mu się nocne łówki z ościami, zastawiał więcierze i saki, a rybę we dworach lub miasteczku sprzedawał. Oprócz tego zbierał i suszył grzyby, które są lepszym jeszcze towarem i od niejakiego czasu zwłaszcza poczęły iść w cenę. Ale oba te zajęcia z małym Radionkiem na rękach stały się niepodobieństwem: dziecko nie dozwalało ani nocy spędzać na czółnie, ani się po lasach włóczyć. Tymczasem wydatki rosły, zapaśny grosz zaraz w początku wyszedł na kupno kozy i inne drobne potrzeby. Jermoła musiał sobie inaczéj radzić. Dawniéj rabiał w polu prawie darmo swoim znajomym i ubogim: dziś czas mu się stał droższym, namyślił się najmować. Widywano go jak te baby z dziećmi i kolébką, chodzącego w dniu pilniejszéj pracy w pole na sznury włościańskie ze swoim malcem, kozą, ze trzema drążkami, koszykiem i namiotem. Stawiał koszyk z Radionkiem na miedzy w przenośnéj budce osłonionéj rańtuchem, pod opieką staréj żydówki, a sam żął, kosił lub wiązał. Dawało mu to czasem jadło i oprócz tego około 20 groszy dziennie, gdyż w Polesiu rzadko robotnik pieszy wart jest więcéj. Trzy dni potrzeba było pracować na dwa złote, które gdzieindziéj za jednę kopę płacą: i to pracować naprawdę, nażąć kopę rzadkiego żyta, naschylać się, napocić, i snopów nadźwigać; a snopy w Polesiu wydatne i ciężkie, choć je po kłosie zbierać muszą.
Często wróciwszy do swéj pustki, niosąc z dalekiego pola koszyk i dziecko, brzemię lat i ciężar dnia, starzec czuł się osłabionym, sennym, wycieńczonym; ale spojrzenie na Radionka uśmiechającego mu się, krzepiło go na nowo, a nocny wypoczynek dodawał sił na jutro. Nigdy zaprawdę tak się stary nie krzątał jak teraz, nie był tak czynnym i niezmożonym: ludzie z mimowolném nań patrzyli poszanowaniem, wzbudzoném wytrwałością i milczeniem szlachetném. Nieśmiejąc dotknąć złota znalezionego przy dziecięciu, choćby z głodu umiérał, gdyż uważał to za własność sieroty, musiał przysparzać sam, bo codzień szło trudniéj, a wystarczyć na wszystko nie mógł jednym przy karczmie ogródkiem. Tu rankami tylko i wieczorami robił urywkowo, a na resztę dnia się najmował.
Ale serce wszędzie i zawsze dokazuje cudów, gdziekolwiek pośle promyk uczucia. Wielkito talizman: bez niego każda rzecz trudna, a z niém nie ma niebezpieczeństwa.
Jakoś ta praca około roli, po upływie kilku miesięcy nie zaspokoiła starego Jermoły: chłopak rósł a zarobek był nieskończenie mały; prócz tego diak rubla wziął za naukę, a co czasu na nią stracić było potrzeba! Smutny jakoś powlókł się jednego wieczora staruch do chaty kozaczychy, z którą zwykł się był naradzać. Przyjęto go jak zwykle: Horpyna z uśmiechem i wykrzykiem, bo dziecinę lubiła bardzo i zaraz ją zabierała od Jermoły, bawiąc, karmiąc, uśmiechając się jéj, póki tylko stary był w chacie; kozaczycha kwaśno, gderliwie, ale serdecznie. Jermoła im tam nie zawadzał, nie uprzykrzał się, a często posłużył: bo jakkolwiek znużony, gdy go kozaczycha czém potraktowała, lub za to że się pogrzał przy jéj ognisku, czuł się w obowiązku pójść po wodę do studni, szczepać skałki, urąbać drewek, zastępując pijanego Chwedora, który wieczorami najczęściéj w karczmie siedział, i ztamtąd trudno go już było wywabić i kijem.
Miała się baba ciężko z tym Chwedorem, ale parobków najmitów mało było we wsi, bo co silniejszego szło z toporem do wyrobu belek i wańczosów, do klepki i łuczywa: musiała więc znosić trutnia, który gdyby nie wyrostek co mu pomagał, nawetby chudoby nie napasł i nie dopatrzył. A był takiéj natury ów Chwedor, że w nim jakby dwóch siedziało ludzi: z rana póki trzeźwy choć do rany przyłóż: pokorny, cichy, zapobiegliwy, przemyślny, często coś przypomniał o czémby i sama gospodyni nie pomyślała; ale powróciwszy z pola jeno woły na podwórko odprowadził, choć się zaklinał że do karczmy nie pójdzie, znikał i zasiadał za stołem u Marysi szynkarki, pił, a pijąc niestworzone dziwolągi wyrabiał. Czapka na bakier, w boki się wziąwszy, gadał a gadał, szumiał, odgrażał się gospodyni, łajał, karczmą trząsł, wrzeszczał, śpiewał, tańcował, i taka go opanowywała buta, jakby tam w nim wojewoda siedział. Powróciwszy do chaty, regularnie szedł kozaczysze za służbę dziękować, z piosnką jeszcze kładł się spać: legł, przedrzémał się, a im więcéj krzyczał wczoraj, tém nazajutrz był pokorniejszy i pewnie z rana, naprzeklinawszy wdowie wieczorem, przyhołubiał się różnemi ślicznemi pomysłami gospodarskiemi. Odprawiał się on sam i ona jego kilka razy, ale że innego dostać było trudno, a i on przyrósł już do téj kleci, zawsze po wieczornych kłótniach i awanturze, kończyło się pokorą i zgodą.
Wieczorami więc, przy takich nałogach Chwedora, przybywający Jermoła wielce był dla wdowy pożądanym: pomagał jéj trochę i było przed kim narzekać lub przeklinać niezdarę. Horpyna także dla dziecka, które się jéj uśmiechało, lubiła starego dworaka.
Jednego tedy dnia, dość już późno wróciwszy z łanu, gdzie się upocił i kopy nawet rzadkiego żyta nie mógł nażąć Jermoła, bardzo jakoś uciśniony na duszy, zesłabły od schylania, powlókł się do kozaczychy. Zaraz w progu Horpyna odebrała mu chłopca, z którym śpiewając zaczęła biegać po izbie, a stary zasiadł na ławie przeciw ognia i zadumał się. Bolała go głowa od słońca, krzyże od nachylania, ręce namulane od sierpa, choć starannie drewnianą rękojeść płachtą był obwiązał.
Chwilowa bezsilność przeraziła go, nie dla siebie, ale dla przyszłości dziecięcia: począł wzdychać ciężko, aż się baba opatrzyła chodząc około garnków, że jéj gość potrzebować musi rady i pociechy.
— A widzisz stary — odezwała się — co ja tobie mówiłam, kiedyś brał to siéroctwo, że ty temu nie podołasz. Nieprawda że ci ciężko, bo coś bardzo wzdychasz?
— Oj ciężko kumo kochana, ciężko! Jużem to ja, widzę, nie dwudziesto-letni, bo z pola wróciwszy choć prosto leź do trumny: tak się człowiek czuje biedny i zmęczony; ale cóż? pracować potrzeba, bo się z głodu zdechnie. Czynsz muszę zapłacić, Hudny i z téj nory wypędziłby, gdybym go na św. Michał nie złożył; jeść potrzeba i o dziecku jeszcze myśleć. Za cały dzień jak dziś i dwudziestu groszy się nie zarobi, a krzyże jak połamane.
— Bo ja wam zawsze powiadałam i powiadam, że inaczéj powinniście myśleć o zarobku. Całe życie spędziliście na stołku w kredensie, przy lekkiéj pracy, a tu wam się zachciało z sierpem i kosą chodzić w pole jak temu, co do nich przywykł od młodu: czemużeście nie przydumali sobie co innego?
— Kiedy nic nie umiem...
— Wszakcito i czytać nie umieliście, a mówicie, żeście się nauczyli. Możebyście tak i czego innego potrafili od ludzi nabyć.
— Myślicie?
— A cóż? — odpowiedziała baba zwykłą pytającą formułą, która zastępuje potwierdzenie.
— Naprzykład czego? — zapytał Jermoła.
— Czy ja tam wiém: jakiegokolwiek rzemiosła moglibyście się wyuczyć. Roztropni jesteście, widzieliście i nasłuchali się dużo po świecie, takiby to wam nie ciężéj przyszło niż młokosowi.
Jermoła głową pokiwał.
— Szewiectwa, choć sobie czasem buty łatam, nie lubię — rzekł powoli stary — krawców dosyć u nas z Kołków przychodzi z łokciami na ramieniu byle było co szyć, a mnieby nikt nie dał sukna ze strachu, żebym nie popsuł; kożuszników u nas aż trzech...
— A tkacza i jednego poczciwego nie ma! — zawołała baba — który weźmie osnowę pewnie ukradnie, u drugiego sztuki się nie doczekasz do trzech lat: pozastawiają w karczmie; na szlichtę daj im co zażądają, poniosą do żyda. Płótna nie ma komu zrobić, choć się nieźle płaci: wybyście się łatwo tkactwa nauczyli.
— A warsztat? krosna? gdzie to postawić u mnie? Izba mała, kołyska sobie, koza sobie zabierają miejsce, wszystko na kupie: ani sposobu. Macie radzić, radźcie co innego.
— Mnieby to najlepiéj smakowało, żebyście wy zostali tkaczem, bo nie mam komu dać przędzy: butwieje leżąc.
Jermoła rozśmiał się weseléj, ale i westchnął zaraz.
— E! radźcie sobie nie mnie: poradźcie lepiéj kumo.
— Wiecie co? zawołała Horpyna, — ja wam powiem co robić będziecie. Wszakżeto mawialiście sami, że we dworze bywało, jak nie ma co robić, toście sobie na skrzypcach grywali...
— Prawda, całemi wieczorami.
— A no! zostańcie muzyką!
— Tfu! — splunął Jermoła — co wam Horpyno takiego? A tożby się człek rozpił: gdzież mnie z dzieckiem po karczmach i weselach się włóczyć?
— A to widzicie, ja tak radzę jak matka..... Musielibyście dziecko u nas zostawiać...
Jermoła rozśmiał się znowu.
W téj chwili garnki, które kozaczycha przystawiała do ognia stuknęły się: jeden z nich, znać już pęknięty pokryjomu, nagle rozpadł się na części, ukrop bryznął po kominie na węgle, i wylał się pod nogi uciekającéj kozaczysze.
Wielka z tego powstała wrzawa: Horpyna oddała dziecko Jermole i pobiegła matkę ratować; wdowa kląć poczęła, służąca najmitka łamała ręce, kartofle nawpół ugotowane rozbiegły się po podłodze, a pies leżący w progu, przelękniony, gwałtownie szczekać zaczął.
Ledwie się to w kilka minut uspokoiło, gdy szczęściem nikt prócz garnka poszkodowany nie został, bo ukrop zbiegł wprost na ziemię, kartofle pozbierały dziewczęta, a gospodyni nałajawszy złą godzinę, siadła na ławie, żeby się wysapać.
Ale gdy przyszło znowu owe ziemniaki nastawiać, a do alkierza po garnki pobiegli, pokazało się, iż tak wielkiego drugiego nie było w zapasie, i nieboszczyka musiano zastąpić aż dwoma — zdawkową monetą.
— To był garnek jak mało! — poczęła mowę pogrzebową gospodyni — Pamiętam, żem go kupiła w Janówce na jarmarku; biały był jak mleko, a mocny, choć orzech nim tłuc! Wracaliśmy po nocy z pijanym Chwedorem. Około Małyczek kołem z drogi zjechał i wywrócił; ja, i co było na wozie, wszystko w rów: a było pięć garnków i rzeszoto. A! żeby cię pioruny z twoją wódką, myślę sobie, i nuż zbierać omackiem. Rzeszoto licho wzięło, bo je koło od wozu przebiło w samym środku: już to ono służy, ale niekoniecznie; garnków dwa poszło w łupinki, a mój grubas potoczył się tylko o staje... Ja do niego: cały! Oczom nie chciałam wierzyć. Służył mi lat dwa, teraz już takiego drugiego nie dostanę. Ot, z czém u nas biéda: z garncarzami! Trzeba czekać aż się który zlituje i zajedzie, a że to drogi złe, a towar kruchy, rzadko zajeżdżają i drąż bez miłosierdzia!! A ten w Małyczkach Prokop, pożal się Boże, czarne robi i kruche: na nic... chyba na popiół... Musi je daleko kędyś wywozić, bo tu je znamy i nikt ich nie kupuje...
— Ot co! — zawołała baba nagle — a gdybyście zostali garncarzem, to i poczciwe i spokojne rzemiosło, i taki robota nietrudna.
— Myślicie! — pokiwał głową Jermoła — a gdzież go się nauczyć? a glina? czy to u nas jest dobra? a kto potrafi piec postawić? Wreszcie gdyby się już co i zrobiło, jeszcze wozu i konia potrzeba, żeby się z tym wyrobem po świecie prosić..... A broń Boże wywrotu, nieszczęście!...
— Cóżto tobie dziś — zawołała znów stara — wszystko złe i trudne; a ja ci mówię, nie święci garnki lepią.
Poczęli się wszyscy śmiać, Jermoła się zamyślił.
Tak zszedł ten wieczór u kozaczychy, nie bezowocowo jednak: bo choć nic nie postanowił jeszcze Jermoła, powróciwszy do domu, jął niespokojnie rozważać co robić i nabrał otuchy.
Juściż kiedym się czytać nauczył — rzekł w sobie — a to taki najtrudniejsza rzecz na świecie, to i rzemiosła jakiego mógłbym nabyć. Stary jestem, prawda, ale czyto tylko młodzi wszystko mogą? Ot, zobaczymy.
Nazajutrz Radionka zostawił Horpynie, a sam poszedł pod jakimś pozorem do Małyczek. W głowie mu się coś snuło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.