Jep Bernadach/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Bracia i przyjaciele.

W ogródku Malhiberna, za kuźnią, po kolacyi zbierali się klubiści: Jep, Sabardeilh, Jojotte, całe towarzystwo. Od nastania ciepłej pory, która w Russilonie szybko nadchodzi po zimie, sprzysiężeni zamienili kuchnię, na terasę ogrodową, wznoszącą się nad brzegiem... correchu... rzeki Router. Z otchłani szła fala orzeźwiającego chłodu, pachniała wanilia i jalapa, którą Bepa obsiała grządki kapusty i grochu. A przytem szum potoku tłumił głos i stawiał tamę ciekawości sąsiadów. Jep, ani Bepa nie mieli nic przeciwko temu, bo mogli całować się i pieścić w cieniu zapadającego wieczoru, podczas, gdy starsi, poważni, omawiali zdarzenia bieżące, pogłoski o zamachu stanu, jakie poczęły krążyć.
Jojotte przyniósł właśnie tego wieczoru złe wieści z targu w Prades. Pan Malfré, dawny prezydent klubu, dostał właśnie dziś rano list od p. Arago. List ten nie zawierał nic pomyślnego. Z jednej strony Bonaparte, z drugiej zaś rojaliści z Izby spierali się o to, kto pierwszy ma sięgnąć po Republikę. Wzięci w dwa ognie, dziesiątkowani przez więzienie i wygnanie, montaniardzi, rozdzieleni w dodatku na obozy, byli świadkami bezsilnymi klęski. Cała nadzieja leżała jeszcze w ludzie. Ale czyż można było nań liczyć?
— Gdyby wszyscy republikanie byli tak zdecydowani jak p. Malfré... to zapewne! — skonstatował nauczyciel. — Ale obywateli jemu podobnych coraz mniej.
— A cóż mówi »Reforma«? — spytał Jojotte.
— »Reforma«? Mój kolega Castaséque nie dostaje już tego pisma... zakazano. Nie powiedziano wprawdzie wprost, by przestał abonować, ale dano do zrozumienia, że dziennik ten źle jest widziany przez Administracyę.... i Castaséque zastosował się....
— To człowiek podły! — krzyknął dragon.
— To ojciec rodziny, — odrzekł Sabardeilh — nie zapominajmy, że ma czworo dzieci do wyżywienia. Ale koniec końcem, to przykre, nie będziemy już wiedzieli co się dzieje.
Brak ulubionego dziennika martwił i obezwładniał nauczyciela. Poddający się łatwo suggestyi słowa pisanego, Sabardeilh wahał się, gdy przyszło do czynu, bał się zawieść, bał obrać fałszywą drogę.
— Będziemy się kierowali podług nosa proboszcza — zażartował Jojotte. Jestto barometr niezawodny; wystarczy mi patrzyć nań, gdy czyta dziennik, jeśli spraw a Republiki górą, nos jego się wydłuża.
— Obawiam się, by nie stracił nosa zupełnie — rzekł nauczyciel, a potem wzdychając dodał: Oszczędzajmy go moi przyjaciele, gadzina gotowa mnie jeszcze zdenuncyować w Administracyi!
Zamilkli. Na uboczu tylko narzeczeni rozmawiali przyciszonym głosem.
Jep wziął Bepę za rękę i ściskał ją delikatnie w szorstkich, spracowanych palcach. Myślał przytem o pieszczotach innych w przyszłości i serce mu wzbierało miłością.
Po chwili zamilkli i oni, bo słowa im zamarły na rozkochanych ustach i tylko słowik nucił w krzewach porastających stoki wąwozu. Był to pierwszy słowik tego roku, a narzeczonym wydawało się, że śpiewa dla nich umyślnie, dla wyrażenia w pieśni ich szczęścia. Nagle jednak z dzwonnicy pobliskiej rysującej się na niebie czarną sylwetką, począł tętnić potężnie dzwon. Jęczał donośnie i fałszywie, tłumiąc śpiew słowiczy. Zabobonna dusza kowalczuka drgnęła i przebiegł po niej dreszcz złego przeczucia. Silniej przycisnął do siebie dłoń dziewczyny.
Pukanie do drzwi kuźni od strony ulicy zbudziło wszystkich z zadumy. To pewnie klient jakiś, któremu zachorowało bydlę, przyszedł wezwać dragona, znającego się także na leczeniu uderzeń krwi do głowy i kolek.
— Idź chłopcze otworzyć! — rozkazał stary.
Nie był to klient, był to znajomy, kolega Jepa, niejaki Ramon, który pracował z nim razem u kowala Sardy w Estagel. Ramon, jako starszy, wtajemniczył młodego chłopca w arkana tańca i polityki. Długo trzymali się razem, w kuźni, w klubie, a w niedzielę na zabawie. Po trzech latach rozłąki spotkali się nagle, szczęśliwi i zdziwieni.
— Jep!
— Ramon!
Wykrzyki, uściski. Ramon wyjaśnił, w jaki sposób się tu dostał. Wyruszył rankiem z Estagel, bo otrzymał miejsce w Ria. W drodze zaskoczyła go noc, a że właśnie przechodził obok kuźni, więc zapukał, by spytać, gdzie może we wsi dostać nocleg.
— Nocleg, bardzo blisko — odrzekł Jep — będziesz spał ze mną w łóżku, ale nim to nastąpi, musisz coś przekąsić. Majster będzie bardzo zadowolony gdy cię zobaczy, a i przyjaciele tu zebrani przyjmą cię z otwartemi rękami. Nie krępuj się z nimi: Wolność, Równość, Braterstwo! Sami republikanie są w tym domu. A ty..., myślę, żeś się przecież nie zmienił!
— Ja miałbym się zmienić?
To przypuszczenie wydało się Ramonowi tak komicznem, że zatrząsł się w gwałtownym śmiechu od głowy do obcasów.
— To paradne! Tak, tak, nie jestem już ten sam, to prawda: jestem dużo gorszy. Gdyś mnie znał, byłem niewiniątkiem. Od tego czasu kawał zrobiłem drogi i to nie w tył, jak rak. Zresztą opowiem wam...
— Chodźże, chodź do ogrodu. Wszyscy posłuchają z chęcią.
Weszli.
— Ojcze Malhibern, mamy gościa! — zawołał Jep; Ramon, mój przyjaciel, dzielny chłopiec czerwony od nosa do pięt, idzie szukać pracy w Ria... chciał, bym mu wskazał gospodę.
— A tyś go zaprosił, by został u nas? Doskonale. Bepa, rusz się i przynieś nam litr wina i szklanki. Nie potrzeba zapalać świecy, księżyc właśnie wschodzi; przy jego blasku zapoznamy się.
— Dziękuję obywatelu majstrze! — odrzekł przybysz. — Szklanka wina, to zawsze lepsze jak raz kijem w plecy.
I mówiąc to wywinął pałką, którą trzymał w ręku, wesołego młynka, wesołego... ale w danym wypadku morderczego zarazem, gdyby chciał go powtórzyć w nieco innej intencyi w pobliżu głowy napastnika.
Jojotte i Sabardeilh bardziej wprawni w obracaniu językiem niźli bronią, raz ze względu na swój zawód, a powtóre z wewnętrznego usposobienia, podziwiali zręczność chłopaka. Energia tego towarzysza ich cieszyła, utwierdzała ich w wierze w powodzenie sprawy.
Bepa przyniosła wino i szklanki. Trącano się, pito i niedługo się namyślając, dragon zapytał gościa:
— I cóż tam słychać przyjacielu, co robią ludzie w okolicach, z których przybywasz?
— Dudni pod ziemią — odparł Ramon. — Przeszłego miesiąca byłem w Bédarieux i Béziers. Pełno tam dzielnych ludzi, chłopów, robotników, obywateli, co nie zawiodą w danym razie.
— Doskonale! — rzekł Sabardeilh.
— A mieszczanie?
— Mieszczanie? Ależ oni oddawna obrócili swe kapoty podszewką do góry!
— Zawsze ci sami! — rzekł dobitnie nauczyciel. — Czy pamiętasz Jojotte? Ja widzę dotąd tych naszych panów mieszczan z Prades. Po dniach lutowych paradowali podczas przeglądu gwardyi narodowej w nowych uniformach z kokardami wielkiemi jak talerze. W radzie municypalnej, w klubie, wszędzie ich było pełno.
— A dziś ani śladu z tego wszystkiego! — uzupełnił Ramon. — Wszyscy ci przekupnie tanich słów milczą jak karpie. Zakopali się w jamy i czekają rychło Bonaparte zdławi Republikę, by potem rzucić się na łup gotowy, na nasze karki.
Dragon puszczając kłąb dymu z fajki, rzekł na to:
— Trzeba było rozprawić się z nimi gdyście byli silniejsi. Gdybyście byli tak kilku skrócili o głowę!... Cóż u licha, czyż gilotyna jest dla psów? Ale wyście zamiast tego zabawiali się, rozmawiali, wiedli dyskusye po klubach, grali komedyę z gwardyą narodową... baranki! białe, niewinne baranki!... Teraz będą w as strzygli... Tem gorzej dla was! Ach, gdybyśmy, my z roku 93-go w swoim czasie byli postępowali tak dobrodusznie, Rewolucya byłaby wnet została skonfiskowaną. Hej, do stu dyabłów! myśmy nie żartowali swego czasu... co?
— Cierpliwości, cierpliwości ojczulku! — zawołał Ramon. — Jeszcze nie wyrzekliśmy ostatniego słowa w tej sprawie. To ledwie początek. Mówię wam, że rozprawa będzie straszna. Z jednej strony bluzy robotnicze, z drugiej czarne surduty Będzie bitwa co się zowie, prawdziwa wojna, wojna biednych z bogaczami. Zarzucimy ich kapeluszami!
Sabardeilh zdumiał się.
— Bitwa! — krzyknął. — Ależ ta wasza bitw a z góry jest przegraną. Żołnierze...
— Żołnierze, to dzieci ludu, to biedacy podobni nam; ręczę, że powieszą raczej swych oficerów niżby mieli strzelać do nas, braci swoich. Ha, zresztą jeśli poślą nam paczkę śliwek ołowianych, to odpowiemy! Wolę zginąć w bitwie, niżli by mnie miano rozstrzelać we własnej norze jak zająca.
— Dobrze rzekłeś obywatelu! — pochwalił dragon. — I ja choć mam tylko jedną nogę zdrową, pójdę z wami, jak długo zechce mnie nosić.
— I ja pójdę! — krzyknął Jep.
— Jesteście szaleńcy! — rzekł nauczyciel. — Spróbujcie obębnić tu pobudkę, a zobaczycie, że nie ruszy się i dziesięciu, by pójść za wami. Wierzcie mi młodzi, zostawcie karabiny w kącie, prasa, trybuna, oto broń demokracyi.
— Puste słowa, szmaty papieru! Piękna broń! — szydził Ramon. — Jeśli nią zechcesz obywatelu bronić Francyi przed zamachem stanu, to..
— Ależ nieszczęśnicy! Cóż chcecie zrobić, czegóż dokażecie bez organizacyi, bez dyscypliny?
— Bez organizacyi? Ależ pan chyba nie wiesz jak sprawy stoją. Czyś pan nigdy nie słyszał o stowarzyszeniach?
— Jakich znów stowarzyszeniach?
— Stowarzyszeniach tajnych do stu dyabłów, o armii powstańczej! Gotowa do boju. Na całym obszarze Pays Bas niema wsi ani miasteczka, któreby nie miały swej sekcyi, sformowanej w pułk. W Hérault samem jest naszych dwadzieścia tysięcy, tyleż w Aude, razem czterdzieści tysięcy, podzielonych na centurye, plutony z hasłami, oznaczonemi miejscami zbornemi, znakami, po których można się rozpoznać. Wszystko to będzie funkcyonowało w dniu oznaczonym, jak zegarek. Tymczasem czyszczą wszyscy strzelby myśliwskie, leją kule, robią proch. Dla tych, którzy nie mają strzelb, kowale ostrzą widły, szable, wyproszczają kosy, osadzają sierpy na tykach. Jesteśmy gotowi, mówię wam obywatele, i gdy reakcyonaryusze na nas napadną, opalimy im wąsy na gębach, jako żywo!
— Nalałeś mi balsamu w duszę — dziękował dragon. — Siedzieliśmy tutaj, ot jak głupcy, chwytając rękami puste powietrze. Hej, hej, teraz pójdzie się ramię w ramię!
— Nie mielemy językami na zebraniach, w stowarzyszeniach — tłumaczył dalej Ramon. — Piękny to widok, gdy się zejdą bracia... ale mamy także i mówców, mówiących doskonale... hm, to by pana zaciekawić mogło panie nauczycielu!
— Nie odmawiam, nie odmawiam — odrzekł Sabardeilh — ale zanim do was przystanę, chciałbym zaznajomić się z waszemi ideami, usłyszeć, czego chcecie dokonać stawszy się panami sytuacyi.
— Mamy ideę, jeść i pić, by ugasić pragnienie i głód zaspokoić. Ziemia jest dość duża, wystarczy po kawałku dla każdego. Chcemy zniesienia podatków, konskrypcyj, żandarmów, nie chcemy ani bogaczów, ani biednych! Wszyscy muszą być równi, wszyscy braćmi!... No cóż, podoba się to panu?
— Braterstwo, albo śmierć!! — ryknął dragon. — Jednakowoż należy przewidzieć wszystkie ewentualności. Cóż poczniemy bez armii, jeśli Europa nas zaatakuje.
— A to na co? Anglicy, Niemcy, Rosyanie, są przecież ludźmi jak i my, wygonią precz swoich królów, otworzone zostaną granice państw i: Niech żyje międzynarodowa Republika!
— To byłoby cudowne! — westchnął nauczyciel. I dodał zaraz:
— Ale nauka potrzebna jest ludowi. Nie zniesiecie przecież szkół?
— Nauczyciele wpajać będą młodym obywatelom poszanowanie dla cnoty; potroimy ich pensye.
— A kościoły, co zrobicie z kościołów? — zapytał Jojotte.
— Świątynie, w których obchodzić będziemy święta Ludzkości! Zupełnie, jak za Rewolucyi.
— Więc nie usuniecie dzwonników?
— Dzwony nie mają przekonań, dziś rozbrzmiewają dla proboszczów i dewotek, jutro zahuczą potężnie jak gromy, ku czci Rewolucyi socyalnej!
— Podobają mi się wasze ideje! — rzekł Jep. — Jeśli pozwolisz, chciałbym wstąpić do stowarzyszenia zaraz, choćby dziś!
— Zaraz dziś? — Tak jak stoisz? — uśmiechnął się Ramon. — Do naszego stowarzyszenia nie wstępuje się jak do młyna. Muszę najprzód poradzić się towarzyszów. Wiem, że mają zamiar utworzyć stowarzyszenie w Ria. Mówiąc otwarcie, właśnie w tym celu tam idę; polecono mi zorganizować centuryę, ja będę centuryonem. Znam cię od dawna Jep... biorę na siebie twe przyjęcie. Oznaczymy dzień na zebranie. Słuchaj dobrze, to nie są żarty! Z chwilą gdy zostaniesz wtajemniczony, gdy przysięgniesz na krucyfiks i sztylet, będziesz związany na śmierć i życie.
— Nie boję się — rzekł kowalczuk — to sprawa załatwiona, jestem twój... a pan, panie Sabardeilh? myślę, że nie zechcesz się wyłączać... taki republikanin...
— Nauczyciel zażądał czasu do namysłu. Przeddewszystkiem chciał dostać regulamin stowarzyszenia, by przestudyować artykuł po artykule.
— A to paradny człowiek ze swoim regulaminem! Jesteś obywatelu nadto ciekawy. Tu nie idzie na razie o mielenie językiem. Chcesz ocalić Republikę, czy nie? Jeśli nie, to z Panem Bogiem, nikt cię przemocą nie będzie ciągnął. Ale jeśli tak, to równaj krok; i... baczność; w szeregu cicho stać. Pogwarzymy sobie potem.
— Masz słuszność chłopcze! — potakiwał dragon. — Dość gadania, teraz pora czynu. Bądź spokojny, każdy z nas spełni swój obowiązek. Ty Jojotte będziesz bił w dzwony do apelu, do broni, ty Sabardeilh będziesz nękał obywateli mowami i niecił zapał...
— A ja? — zapytała Bepa.
— Ty, po skończonej wojnie wyjdziesz za Jepa i sfabrykujesz wraz z nim dużo małych republikanów, by zastąpić tych, którzy polegną na polu chwały. Czy ta rola podoba ci się? Tak... no to dobrze... to nalej nam jeszcze jedną kolejkę... dalej przyjaciele, wychylmy tę szklankę na cześć Republiki socyalnej.
Trącili się poważnie, uroczyście złączeni w spólną, wielką, płomienną nadzieją.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.