Jelita/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jelita‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III[1].


Gdy sprawiwszy poselstwo swe Florjan Szary z Surdęgi nad Pilicą, wyszedł ze dworu wojewody Wincza, szukając sobie noclegu krótkiego, bo się wnet nazad ze sprawą do swojego wodza Hebdy do Sieradzia chciał pospieszyć — Włostek prawa ręka wojewody zastąpił mu drogę i ofiarował się izbę ukazać, zapraszając na kubek miodu, do pościeli zwykle wychylany, dla snu lepszego.
Czynił to w myśl pana swojego, a może z rozkazu.
Szary, który do rozmów wesołych, do pogadanek żartobliwych cale nie miał ochoty, w kubku też pociechy nie zwykł był szukać, choć troski miał dosyć na głowie; — grzeczną ofiarę pułkowódzcy przyjąć musiał, lecz milcząco, na swój sposób, spokojnie i chłodno.
Zaszli do osobnej izbiny, gdzie już i ogień znaleźli naniecony i dzbanek gotowy i łoże posłane, a przez pachołka Florjanowego opończą jego i skórą narzucone.
Przysiadł się Włostek, żołnierz od dzieciństwa, wychowanek wojewody, służka powolny zręcznie usiłując Florjana wybadać, z ciekawości niby, jakie tam i gdzie siły król zbierał i kędy miał iść z niemi.
Florjan, choć podejrzenia najmniejszego o knującej się zdradzie mieć nie mógł — instynktem a po trochę i naturze swej posłuszny, niebardzo się wygadywał. Składał się niewiadomością swą, że go dopiero teraz Hebda z domu wyrwał; że nie wiele co było mu wiadomo.
— Tyle wiem, — rzekł, — że król bardzo pilno zbiera ludzi, a i Węgrów zaciążnych będzie miał, i Litwa mu się też posiłkować przyobiecała.
— No, to siły dzięki Bogu, znaczne zbierze, — mruknął Włostek — ale takich też na Krzyżaków potrzeba, bo ludzie bardzo mocni są i także nie sami. Za plecami ich i król Jan i Niemców siła...
Nie znalazłszy w Szarym żadnego popędu do rozgadania się przy kubku, bo mu tylko pół słowami odpowiadał i zdał się jakby znużonym i sennym, co po podróży dziwném nie było — Włostek nie bawiąc tu nadaremnie, dobrego snu życzył gościowi i wyszedł z izby.
Szary sam pozostawszy ciężko westchnął, począł odzież na sobie zwalniać, pas zdjął, i przybierał się do łoża, naprzód pokląkłszy na modlitwę. Ród to bowiem był pobożny bardzo i w bojaźni bożéj chowany.
Miał poklęknąć — gdy od drzwi coś zaszelpotało. Myślał pan Florjan w początku że w kominie ogień się ruszył usiadając i odwrócił ku niemu, patrząc by głównia na podłogę się nie stoczyła — gdy w ciemnym kącie, dojrzał kogoś stojącego i jakby skradającego się ku niemu.
Kto by to mógł być — zrozumieć było trudno... Wsliznął się dopiero ostrożnie drzwi uchyliwszy człek ten, cały otulony opończą, któréj kołnierz wysoko mu stał napięty do koła głowy i zakrywał ją całkiem prawie.
Stąpał noga za nogą tak, aby chodu jego słychać nie było...
Nie mógł wszakże złodziejem ani napastnikiem być, bo oko w oko patrzał na Szarego i znaki mu ręką dawał, aby milczał.
Ziemianin nasz, wielce był zdumiony:
Doszedłszy do granicy tej gdzie się ciemność kończyła, a blask od komina poczynał, stanął ów tajemniczy przybysz i palcami znaki dawał Florjanowi by się ku niemu przybliżył.
Coraz więcej zdumiewał się Szary, co to oznaczać miało.
W mroku człeka rozpoznać nie było można, i on téż nie chciał pono się bardzo ukazywać. Był wzrostu nie wielkiego, krępy, czapkę miał nasadzoną na czoło, i kołnierz prawie do niéj dochodzący, tak że ledwie ślepia widać było, gdy migały.
Nie zawahawszy się i nie pomyślawszy nawet o wzięciu miecza, który już odpasał i na pościeli położył, Szary podstąpił do dającego mu znaki.
Zbliżywszy się tuż twarzy nie rozeznał, lecz głos posłyszał stłumiony, a szparki.
— Kiedy ci król miły i wiernyś sługa jego — chodź...
I naglić począł chwyciwszy go za pętlę u sukni... Chodź!
— Dokąd?
— Mało ztąd, mało, gdziebyśmy się bezpiecznie rozmówić mogli.
To mówiąc zawrócił się nieznajomy człek, wysunął przez drzwi oglądając za siebie — i jakby go co tknęło jeszcze, rzekł Florjanowi.
— Okno wprzódy zasuńcie, aby nie podpatrzono że was w izbie nie ma.
Szary zaciekawiony posłuchał rady, choć całej téj osobliwéj tajemnicy nie rozumiał, ani po co go z izby wyciągano.
Zaklęcie — jako ci król miły — wiele poskutkowało, bo całem plemieniem owi z Surdęgi, jak znaczniejsza część Sieradzian do Łoktka byli przywiązani.
Z izby wyszedłszy omackiem musieli po sieniach iść, aż w bezpieczniejszym kącie jakimś — prowadzący stanął, za suknią ujął Szarego i do ucha mu się chyląc szeptać począł.
— Pan Bóg cię tu miłosierny przyprowadził, wszak Hebda królowi wierny, a i wy?
— A komuż byśmy sprzyjać mieli, — odmruknął urażony niemal Szary — o to i pytać się nie godzi.
— Słuchaj że, i bądź posłuszny, — ciągnął dalej głos drżący, w którym Szary męzki, silny, ale stłumiony poznawał. — Pan Bóg cię tu przywiódł... Pan Bóg! Sam on! Miłosierdzie jego...
Nad królem wisi straszna zdrada — ten, ten którego on zrobił wielkim i potężnym, ten pan wojewoda Wincz, zły że mu dla młodego pana odebrano rządy — zemstą się pali, — idzie do Krzyżaków z całą swą siłą i poprowadzi ich na królewskie grody.
Spokojny dotąd i chłodny Florjan rzucił się oburzony.
— Na imie Chrystusowe! to nie może być! kto? wojewoda.
— Psyt, milcz — począł drugi, ciągnąc go za suknię. — Ja ci to pod przysięgą zeznaję, jak Boga oglądać pragnę. Prawda jest... Ja należę do wojewody, jam w jego ręku, gdyby się domyślał że go wydaję jutro by mnie obwiesić kazał, na stan niezważając — ale sumienie mam, ale pobożnego króla starego bronić muszę...
Czas jeszcze aby nieszczęściu zapobiedz można. Jedź... jedź naprzód nie do Hebdy ale do Poznania do młodego pana, do Kazimierza, ten o niczem nie wie... a pod nim ogień podkładają — potem w skok do Hebdy, aby staremu panu dawał znać...
A niech się wam nie roi, że wam lada kto po ciemku baśń do ucha włożył... Bogiem się klnę — prawda to jest...
Zdyszany szybkiem mówieniem nieznajomy mąż tchnął nieco — a Szary stał coraz więcej zdumiony, aż mu się w głowie zawracało.
Nie wiedział czy miał wierzyć słowom i przysięgom — obawiał się jakiegoś podejścia, aby go na złe nie użyto. Pomimo zaklęć nie chciał wierzyć, aby ten wojewoda, z którym niedawno mówił, a o którym wiedział że zdawna mu król ufał i całą tę wielką Polskę zdawał na niego — miał pana swego haniebnie zdradzić.
Słyszał o tém że Kaźmierza do Poznania z żoną wysłano, ale nie zrozumiał jakby urzędnik miał zazdrosnym być o należną królewiczowi władzę.
Milczał więc w niepewności wielkiej i rozdarty na poły między obawą łatwowierności lub niedowiarstwa.
Mówiący odpoczął chwilę i nie doczekawszy żadnéj odpowiedzi, odezwał się do Szarego.
— Rozumiecie mnie? posłuchacie?
— Rozumiem ci, — odparł Florjan, — ale żebym spełna już wiarę dawał — nie powiem. Widzi mi się to nie podobném do prawdy, a może mściwém...
— Człecze! — przerwał głos groźny — nie mogę ci powiedzieć kto jestem, bo życie ważę, ale klnę ci się przenajświętszą krwią Chrystusową... Słuchaj... Kapłan jestem, ksiądz jestem... Nie ważyłbym takiego słowa co na szali jak kamień zawiśnie, gdybym nie wiedział iż prawdę w sobie zawiera.
Florjan milczał... Większe miał teraz poszanowanie dla tego z kim mówił; poczuwał się do należnego posłuszeństwa.
— Cóż mi czynić każecie? — spytał.
— Powtórzę ci, do Poznania mi ztąd jedzcie do samego młodego pana. On o niczém nie wie, do ostatniej chwili się niczego nie domyśli...
Zdrada go otacza, wojewoda ma u jego boku swoich ludzi. Żadnemu wierzyć nie można okrom Trepki. Powiedz mu to, i niech się na ostrożności ma... Niech lepiej do ojca i do wojska jedzie z Nekandą, a nie siedzi w Poznaniu.
Długo się na tę zdradę zbierało, długo Wincz z sobą się rozpierał — ale już paskudny wrzód w nim dojrzał, już. Rozkazy wydane, on sam pewnie z Petrkiem Kopą do Krzyżaków pojedzie.
Z Poznania, albo do króla starego z tém słowem jedź, lub do Hebdy... dokąd bliżéj, gdzie staniesz prędzéj, znać dawaj, a spiesz — a leć!
Żywa dusza jeszcze nie wie o tém, co się knuje, oprócz zauszników wojewody — król bezpieczny rachuje na posiłki z Wielkopolski, a one przeciw niemu pójdą, przeciw niemu... I ziemię naszą wezmą Krzyżacy niepoczciwi, i wy i Łoktek zginie!!
Choć w ciemnościach twarzy mówiącego dojrzeć nie mógł Florjan, z głosu drżącego poruszenie wielkie i niepokój odgadywał...
Jeszcze raz bojaźliwie, po cichu spytał.
— Więc — do Poznania?
— Nie mówiąc nikomu — dodał nieznajomy — nikomu... Nie nocuj tu długo, każda godzina droga...
To rzekłszy począł go nazad do izby prowadzić nieznany człek, do drzwi jéj dowiódł i rękę położywszy na głowie, szepnął po łacinie.
Benedicat te Deus!
Szary chciał go w rękę pocałować, ale obróciwszy się już tylko szmer odchodzącego posłyszał.
Po cichu więc wsunął się do izby w któréj ogień był przygasł i jak stał na pościel się rzucił nie żeby spał, lecz by spoczął i rozmyślił się.
Do jego własnych ciężkich trosk przybyła mu teraz nowa, a nad nie straszniejsza...
Nie o jednego tu człeka szło, ale o tysiące, a najbardziéj o tego starca króla, który całe przewalczywszy życie, nie zaznawszy spokoju; nie wziąwszy za trud swój zapłaty, z siwym włosem, ze starganemi siły stał teraz znów u brzegu przepaści, nie wiedząc o niéj.
Litość wielka zdjęła mu serce dla pana tego, który tylu miał już nieprzyjaciół, a tu mu własny sługa miał się stać wrogiem.
Twardej natury, nigdy do łez nie skłonny Florjan — omało nie zapłakał.
Nie było tu co już do snu się kłaść, bo znużony mógł ranek zaspać, zatrwożył się — pierwsze kury już słychać było.
Przyłożył parę polan na ognisko — zadumał się...
Pilno mu było przed wyprawą zajrzeć do domu, ależ stokroć teraz pilniej do Poznania, do królewicza z językiem...
Wiedział jak stary król jedynaka swojego miłował, bo na nim całą rodu swego złożył nadzieję i przyszłość, a tam temu ukochanemu zdrada już uknuta zagrażała...
Spieszyć więc musiał a bacznym być...
Wszystko to w sobie ważąc, Szary ucha nastawiał rychłoli drugie kury zapieją. Dzień jesienny wprawdzie nie rychło miał nadejść, lecz przypomniał sobie iż resztka księżyca ostatek nocy mogła oświecić.
Szło tylko o to aby w tym dworze i nieznanych szopach, wśród natłoku ludzi, konie swe i czeladź znaleźć po nocy, nikogo nie budząc i na siebie oczów nie zwracając.
Piały drugie kury, gdy Szary podniósł się z pościeli, czapkę wdział, miecz na wypadek wszelki przypasał, bo bez niego nocką w obcem miejscu, wyjść nie było bezpiecznie i wysunął się z izby, szukając drzwi, na podsienie.
Starym obyczajem wszystko tu stało otworem, w podwórcach się spodziewał wychodząc znaleźć sen i ciszę — lecz, zdumiał się bardzo mocno, gdy stanąwszy u wielkich drzwi i wyglądając ku wodopojowi i szopom postrzegł między ludźmi wojewody ruch wielki... Po za studnią rozpalone było ognisko i ludzie się około niego jak ćmy kręcili. — Noc w istocie jak się spodziewał, nie bardzo była ciemna, dostrzegł więc że niektórzy na koń wsiadali i ruszali się już w drogę, drudzy w podwórcu konie wiedli... inni nie spiąc przy ogniu czuwali.
Z postawy człeka który przeciw płomieni stojąc jak czarny cień się wydawał; zdało się Florjanowi iż Włostka poznawał.
I jemu więc tém bardziéj czas było w drogę. Nie myśląc długo posunął się ku szopom aby czeladzi się dobudzić, o której wiedział z doświadczenia że sen miała twardy.
Szczęściem dlań pachole jego zaniepokojone tym nocnym ruchem, który we dworze panował, nie spało i poznawszy kroczącego pana podbiegło ku niemu z pod szopy. Konie nakazawszy natychmiast siodłać, Szary spokojniejszy do dworu powrócił, przyodział się jak należało i w prędce zabrawszy co miał, do przedsieni wyszedł czekać.
Bardzo mu o to szło aby jego wyjazdu tak pospiesznego nie dostrzeżono, lecz było to prawie niepodobieństwem. Musiał więc wreście konia dosiadłszy powoli ciągnąć i nadchodzącego Włostka pozdrowić, rad że mu się bez przeszkody za wrota wydobyć udało...
Drogi do Poznania nie pamiętał wprawdzie, ani o nią mógł pytać, aby podejrzenia nie obudzić — instynktem więc ruszył ode dworu w prawo, choćby miał pobłądzić, postanowiwszy rychło u ludzi nie badać o gościniec. Musiał się na łaskę bożą spuścić i na oślep ciągnąć po nocy. Księżyc przekrojony już na pół, kawałkiem mu przyświecał po troszę aż do dnia.
Ku lasom się zbliżał, gdy i piérwsze brzaski na niebie się ukazały. Z niemi téż i ludzie w polu musieli się zjawić, pastuchy z bydłem, a późniéj z radłami i bronami rolnicy.
Pustą jednak wydawała mu się okolica i żywego ducha w niéj, oprócz stad wron i kruków nie znalazł, które zobaczywszy jak od złych proroków się przeżegnał.
Był już na skraju lasu, gdy nareszcie człeka zobaczył zdala o kiju kroczącego. Spostrzegł go daleko wprzód nim on się widzianym być spodziewał.
Mężczyzna, wydał mu się silnym i rosłym, chociaż o kiju szedł i podobnym był ze stroju, łachmanów i torby do żebraka.
Lecz, gdy Szary właśnie mu się przyglądał — stał się cud — ów żebrak wnet się zgiął, zgarbił, zmalał, na kiju począł ciężko opierać i wlec tak noga za nogą, jak gdyby ledwie mu na to sił stawało.
Bystre miał oko Szary i ta nagła odmiana nie uszła mu, lecz że ubogich siła się takich włóczyło jeszcze: wróżbitów, śpiewaków, nędzarzy, a ci się często schorzałemi czynili aby litość obudzić — tak to sobie Florjan wytłumaczył.
Bacznie jednak wpatrywał się w żebraka, który tym samym przeciwko niemu szedł gościńcem.
Widać teraz było że głowę miał z karkiem przekrzywioną, a krzyże jakby złamane, choć niedawno przysiągł by był Szary że go prostym zdala ujrzał.
Zwolnił koniowi kroku, bo się u żebraka o drogę chciał popytać, i na równi z nim stanąwszy, stanął.
Żebrak się pokłonił rękę wyciągając, podniósł też nieco i głowy; o ile mu kark pozwalał. Oboje twarz i ręka jakoś się dziwnemi zdały Szaremu. Twarz miał białą i rysów nie dziadowskich, oczy wielkie i mądre, rękę nie zapracowaną... Tylko usta wykrzywione, z wargą dolną jakby na umyślnie odwaloną, nadawały mu wyraz znękanego i cierpiącego... A oczy jakby u kogo innego pożyczone, patrzały.
— Dobrzeć jadę do —
Tu Szary się pomiarkował i zmienił pytanie.
— Dokąd prowadzi ta droga, bom obcy?
Dziad się począł mu przypatrywać nie spiesząc z odpowiedzią, a gdy się na nią zebrał zabrzmiał głos jego dziwnie. Polską miał mowę, ale nie prostych ludzi i dźwięczącą jakby z obca.
— Droga? — powtórzył — droga — toć do Poznania ona... A wam, miłościwy panie dokąd trzeba?
Florjan się zamyślił.
— Do kata! — zawołał, nie do Poznania mi... A no, co robić... Nawrócę dalej, gdym zbłądził.
Sparłszy się na kiju dziad stał i z oka nie spuszczał jeźdźca.
— Wyście tuteczni? — pytał Florjan.
— E! z całego świata! — mruknął dziad... Kto z torbami chadza domu niema i wszędzie mu dom byle łom!
Westchnął.
Florjan z kalety dobył pieniążka i rzucił mu go na tę dłoń białą. Nie ruszał się żebrak, nie jechał Szary.
— Rozpowiedźcież no mi dokąd ja zajadę tym gościńcem? — począł.
— A toć droga wojewodzińska, co ją wyjeździł pan Wincz, ludzie prawią — zamruczał dziad. — Jam tam nie świadom.
Panisko też nie tuteczny — mówił, — pewnie od wojewody po sprawie posłany, bo on słyszę w Pomorzanach?..
Szary zmilczał rozmyślając, i nie odpowiadając, wolał sam rzucić pytanie.
— Po świecie co tam słychać?..
— Co? Jak nie mór, to głód, jak nie głód, to wojna, — prawił żebrak — a teraz coś ludzie bardzo na wojnę prawią! Nie daj Boże...
Jak się pierwsze sioła zapalą, pójdą wszyscy w lasy...
Krakają już krucy, krakają aż wykrakają...
W końcu z nienacka rzucił znowu dziad ciekawy.
— Panko nie do Poznania...
Florjan gniewnie ręką zamachnął.
— Gdzie zaś!
— To nawrócić trzeba! nawrócić! — rzekł dziad...
— Wprzódy gospody muszę szukać i popaść — mruknął Szary — z Bogiem!
I wyminął żebraka...
Ten stał skurczony... a gdy Szary go za sobą zostawił, zwrócił się, powoli prostować zaczął, i gdy go już nie widział, kark mu się odgiął i krzyże — zrobił się chłop silny, z szyderskim uśmiechem na twarzy... Żywym krokiem ciągnął wprost do Pomorzan.
Florjan wjeżdżał w las gdy mu pacholę szepnęło.
— Toć dziad złodziej czy co — z za pazuchy mu świeciło coś schowanego jakby ze złota...
— Tobie aby mosiądza kawał za złoto świeci, krzyżyk na sznurku musiał mieć od uroku...
Chłopak nie rzekł nic lecz głową potrząsał.
W las wjechawszy a drogi swéj pewien będąc, poprawił się na siodle Szary, konia ścisnął i obróciwszy do czeladzi aby nie zostawała w tyle, z kopyta ruszył.
Słońce weszło na szczęście podróżnemu wesołe i jasne, mgły jesienne rychło w dół pospadały co było dobrym na pogodę znakiem, pajęczyny świeciły po polach jak srebrem zasnute, dzień się zrobił taki jakby chciał wiosnę przypominać — tylko ciepły do zbytku.
Jechali téż krajem którego dawno wojna nie tknęła, choć lesistym, lecz tu i owdzie osiedlonym i znacznie przekarczowanym, na ścierniach się trzody pasły i ludzie na widok podróżnego nie bardzo odeń uciekali.
Około południa trafiła się i gospoda z szopą, gdzie koniom było można dać spocząć, i napoić je. Do Poznania już nad wieczór się spodziewał dociągnąć Szary, myśląc teraz jak ma się na zamek dostać, aby wśród tych zdrajców, o których go przestrzegano, poznanym i odkrytym nie był, a do królewicza mógł trafić.
Przystęp pewnie trudnym ziemianinowi żadnemu nie był, lecz z czém się miał opowiadać, aby się nie odkryć — sam nie wiedział.
Człek był pobożny, gdy mu własnego nie stawało wątku, obyczaj miał iż do Boga o pomoc wzdychał, a ta mu nigdy potem nie chybiła.
I na ten raz też myślał sobie że byle do miasta się dostał, i na zamek potrafi...
W tych myślach ku wieczorowi, gdy już wedle rachuby swej o jaką milę albo i mniej był od miasta, a wieczór tak śliczny mu sprzyjał, że i droga się nie dłużyła, — wjechał do lasku i zwolnił kroku.
Gościniec się nim wił sobie pomiędzy drzewy, jakby z ludzi żartował, coraz to łączkę zieloną, to rzeczułkę było widać, to skupiony gaik gęsty, to rozpierzchłe drzewa stare, co się porozbiegały od siebie, szeroko gałęzie rozpościerając.
Lubo jechać mu było, więc nie spieszył.
W tém gdy tak jedzie, ucha nastawił, zdala go śpiewy doleciały, pomięszane z wesołemi śmiechami. Poznawał głosy kobiece...
Słyszał nieraz Szary ludowe pieśni i słuchać ich lubił, a że młodszym będąc nietylko Sieradzkie, Łęczyckie, Kaliskie, ale Krakowskie i Sandomierskie zwiedzał okolice, i różnego polskiego wieśniaka znał zawodzenia, choć po troszę od siebie różne, a jednak do siebie podobne — zdziwiło go to że pieśni, które go dochodziły i nutą i językiem były odmiennym nucone...
Ślicznie one brzmiały, tęskno, marząco, słodko.. ale obco...
Dotąd jednak śpiewających nie mógł dostrzedz podróżny.
Dopiero gdy się droga zakręciła nagle, musiał aż konia strzymać, bo tuż, tuż osobliwy orszak nadciągał, jakiego w życiu nie widział, i nawet wyśnić było trudno, a zrozumieć kto tak jechał śpiewając i po co, trudniéj jeszcze.
Przodem na siwym, małym, ładnym koniku jechała piękna pani. Konik na pół był okryty szkarłatną oponą ze złotemi brzegami i kutasy, rząd na nim świecący złocony, miał wielki guz złocisty także, na piersiach, na głowie czub, a pod szyją wiszące sznury pąsowe ze złotem.
Jadąca na nim, z podniesioną do góry główką kobieta, włosy miała jak len jasne w kędziorach spadające na szyję, a po nich spływające do koła twarzyczki, na ramiona; zasłonę białą po brzegach szytą złotem.
Suknia na niéj jasna, poprzepasywana i bramowana, szyta wzorzysto, obcisła, okryta była płaszczykiem lekkim fioletowéj barwy, który więcéj ją stroił niż osłaniał. Wesoła to była i szczęśliwa jakaś istota, śmiały się oczy jéj, usta, rumiane lice, gładkie czoło. Śpiewała z takim zapałem, tak sama swą pieśnią szczęśliwa, jakby dla niéj największą było rozkoszą nucić i słuchać piosenki.
Za nią na koniach, na wozach i pieszo szły dziewczęta w zielonych wiankach rucianych, poubierane biało, poprzepasywane i postrojone kwieciem, tak rozśpiewane jak pani, towarzyszące jéj głosami i uśmiechy.
Kilku starszych mężczyzn, jakby na straży jechali konno, a młodsze pacholęta szły przy koniu pani, uzdy jego pilnując.
Ona bowiem sama, cugle szkarłatne zarzuciwszy na rękę, na żwawego konika zważała mało, a siwy, wypasiony wierzchowczyk miał fantazji wiele, głową rzucał, pobrykiwał, zżymał się — chciał swawolić. Naówczas jeden z chłopaków idących przy nim chwytał żwawo za uzdeczkę zmuszając go do posłuszeństwa i spokoju.
Orszak to był wesoły, i jakby weselny, a na twarzach kobiet, które pięknéj jasnowłosej towarzyszyły, widać było że troski żadnej nie znały, światu się radowały i pani swéj nie miały przyczyny obawiać.
Coraz to która wyrwała się z orszaku za kwiatkiem, za zieleńszą gałęzią, popychały jedna drugą, a wśród śpiewania gziły się i zaczepiały, rozbiegały, goniły i przypadały aż do koni i wozu.
Wśród tego różnobarwnego zastępu, bliżéj samej pani i siwego konika, postępowało, a raczej szło skacząc, wyprawiając jakieś sztuki, rękami wywijając i prawiąc coś głośno, z czego się drudzy śmieli — dwóch ludzi osobliwie przybranych.
Jeden z nich, bardzo małego wzrostu, w obcisłem odzieniu, trzewikach z bardzo długiemi nosami, z brzękadłami u pasa, z pałką w ręku, do któréj jak cep przyczepiony był ogon lisi, w czapce śpiczastéj, pstréj, — miał twarz długą, żółtą, z bródką chudą i czarną...
Drugi jeszcze przysadzistszy, gruby jak kula się toczył. Niepomiernie otyły, z twarzą okrągłą, bez zarostu na niej, suknie miał naszywane w różne figury fantastyczne i kawałkami materji jaskrawych.
Ci dwaj, których obowiązkiem zdawało się być zabawiać swą panią — odwracali się ku niéj, patrzyli jéj w oczy, dopominali się o uśmiech, popisywali przed nią. Gdy im brakło konceptów, wzajem się drażnili, stawali do boju niby, rzucali pociesznie, a dziewczęta przypatrujące się im pękały ze śmiechu.
Mężczyzni jezdni, którzy stanowili straż, bardzo wytwornie byli postrojeni na sposób cudzoziemski, ale mało zbrojni. Widoczném było że się nie daleko wybrali i zbroi wkładać nie potrzebowali.
Chociaż otaczało ich wesele i śpiéwy brzmiały do koła, jechali poważni i niemal nasępieni, — jakby z przymusu i obowiązku.
Duszą całego orszaku była młoda i żywa pani, która i sama śpiewała i wesołością swą, wejrzeniami, drugich pobudzała, zmuszała aby jej radość dzielili.
Jadący naprzeciw Szary, zobaczywszy tę dziwną gromadkę rozśpiewaną, którą wziął z razu za jakieś wesele, dopiero przypatrzywszy się jéj baczniéj i nie widząc ani marszałka, ni drużbów, ni ręczników — przekonał się iż się omylił. Tym więcéj jeszcze dziwił się temu zjawisku i oczy wlepił w śliczną panią, któréj różowe usteczka otwarte, białemi ząbkami się śmiały, a oczy niebieskie zdawały we łzach rozkosznych roztapiać.
Zsunął się z drogi na bok ustępując orszakowi Florjan, i domyśliwszy się że pani dostojną być musiała, głowę przed nią skłonił. Wszyscy towarzyszący jéj, bacznie zwrócili oczy na Szarego, obcego w nim poznawszy... Szczególniéj straż konna przyglądała mu się, a on który téż między nią twarzy znajomej szukał, znaleść nie mogąc.
Oprócz tego że na wojenne wyprawy chodził gdy zawołano, pan Florjan po dworach i w stolicach rzadko bywał, ludzi znaczniejszych znał mało. Nie wielką też miał nadzieję napytać tu kogo dla języka, gdy jeden z jadących za orszakiem zbliżył się doń i pozdrowił go po nazwisku.
— Wszak Szary ze Surdęgi? — zawołał, — jeśli mnie nie mylą oczy.
Ucieszył się wielce p. Florjan, bo mu się to zdało opieką bożą iż znajomego znalazł, choć poznać go nie mógł.
— Nie poznaliście Beńka Gozdawy? hę? — ozwał się śmiejąc jezdny. Tożeśmy przecie rany sobie zawiązywali na ostatniéj wojnie!!
Florjan aż krzyknął z radości, nie że człowieka znalazł, ale że mu się właśnie Beńko trafił, z którym pobratymcami byli od krwi razem przelanéj.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – IV.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.