Jelita/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jelita‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Twierdza i osada krzyżacka w Toruniu, przed stu laty już, na prędce naówczas sklecona pod strachem takim, że budujący ją czółna gotowe do ucieczki trzymać musieli, napaści Prusaków obawiając się — miała czas rozrosnąć się, wybujać, umocnić w rękach zakonu.
Teraz było to okazałe i silne zamczysko, gród murami, basztami i samą rzeką, a wałami i przekopy broniony. Z dala już ściany jego, wspaniale się okazywały, świadcząc jak ci co tu niegdyś z małą garścią przyciągnęli na cudzą ziemię — silnie w nią już wrośli i w potęgę się wzbili.
Minęły dawno te czasy gdy za lichym wałem i naprędce wbitemi ostrokołami pierwsza gromadka rycerzy niemieckich przyszła tu na prawym brzegu rzeki stawiąc kroki nieśmiałe, co ją tak daleko zaprowadzić miały.
W przeciągu wieku Toruń ciągle się rozpościerając, krzepiąc ciągle nowemi osadnikami zaludniając, walczył teraz niemal z Malborgiem o lepsze.
W murach było się gdzie i większej sile rycerzy pomieścić, a znaczne zapasy oręża i żywności, w wielkich gmachach były nagromadzone. Żaden rok nie minął by się tu z czerwonej cegły misternie budowane domostwo jakie nie podniosło ku górze.
Krzyżacy w częstych wycieczkach swoich tu mieli miejsce zborne, i ztąd wyciągali w różne strony. Z pewną czcią byli dla tego jednego z najpierwszych gniazd swoich, pełnego pamiątek.
Tu teraz mistrz Luder książe Brunswicki, z tego domu który trzech swoich członków oddał na posługi zakonu — doprowadził wojsko, które na Polskę, grabież i pożogę Łoktkowych włości przeznaczonem było.
Sama głowa rycerskiego tego stowarzyszenia, wiodła starszyznę i gości na brzeg Wisły, zdać tu mając dowództwo marszałkowi i komturowi wielkiemu. Dziwiono się trochę temu iż wielki mistrz, który zawczasu oświadczył iż sam wyprawą dowodzić nie może, chciał ją aż do Torunia wieść, choć ważne sprawy powoływały go do Malborga.
Mistrz Luder, który po Orselnie, zabitym zdradziecko, nastąpił, miał wielkie zadanie na barkach swoich. Krzyżacy, którym od przesiedlenia się na tą ziemię podarowaną im dla dalszych na poganach zdobyczy — wiodło się ze szczęściem szczególnem, choć je słabości i nieopatrzności tych zawdzięczali co ich na pomoc wezwali; Krzyżacy od przybycia swojego tu z surową regułą zakonną; — samym trybem życia wojennego z niej się wyłamywać poczęli.
Dawne owe prawa, które ich pół-mnichami czyniły, zapomniane zostały i lekceważone. Napływ rycerskich awanturników z całej Europy.[1] przynosił tu z sobą wcale nie mnisze obyczaje. Wyprawy na pogan dzikiemi jak oni czyniły ludzi. Nie szanowano w nich nic, ani też siebie. Zakonnik codzień na śmierć się narażając, gdy tylko mógł, z życia chwili każdej korzystał.
Zamiast modlitw brzmiały śpiewy wesołe i piosnki miłośne u stołów, nie mierzono wina, nie wzbraniano kosztownych łańcuchów, mnich co nie powinien był mieć żadnej własności, bo nawet suknia którą nosił, mogła mu być odjęta, łupił czasu wojny i łupu nie oddawał do ogólnej skarbnicy. Rozpusta, samowola, zbytki się zagościły.
Przyszło do tego że jeden obrażony rycerz, którego przeszły mistrz na wyprawę wziąć nie chciał, mściwą ręką go ubił.
Po zabitym Orselenie wybrano mistrzem Ludera, który swym tytułem książęcym i związkami wrażał powagę, a był mężem energicznym i rozumnym — ażeby dawną karność przywrócił w zakonie.
Zadanie to było ciężkie nad którem musiał on, nie odstępując na krok stolicy, czuwać aby je w najmniejszych spełniać szczegółach.
Był Luder już od lat kilkudziesięciu krzyżackim płaszczem przyodziany, bo go bardzo za młodu oddano zakonowi, — pół wieku niemal dzieląc losy jego wtajemniczonym był najlepiej w to życie wewnętrzne, którego znał wszystkie sprężyny. Mężny żołnierz, ale zarazem pobożny pan, człowiek wykształcony, poeta po troszę; Luder szanowanym był przez współbraci i gdy do wyboru przyszło postawiono go na czele, bo on najlepiej wyrywających się z posłuszeństwa i z pod prawa, utrzymać w nich umiał.
Siwiejący już, czynnego ciągle życia, wojak, myśliwy, Luder mimo wieku był jeszcze mężem wielkiej siły, powagi i rzeźwości do pracy. Choć starszyźnie krzyżackiej, która się teraz białemi płaszczami odznaczała, uboższych braci strojąc szaro nie zbywało na mężach rycerskiej postawy, i warunkiem niemal przyjęcia do zakonu była siła fizyczna; — Mistrz Luder stanąwszy wśród swoich, pół głową ich przerastał, a zbroi jego bez kilku kaftanów pod spód podłożonych, żadenby z braci nie wdział na siebie.
Twarz też miał jakby do rozkazywania stworzoną — oczyma, brwiami, wyrazem samym rozkazującą.
Mówił mało, lecz gdy co rzekł, spierać się z nim nie było można. Wydawał wyroki i nieodwoływał ich nigdy.
Od śmierci Orselna, którego w chwili napaści na progu własnego mieszkania bronić nie było komu, postanowiono by dwu rycerzy nie odstępnie, wszędzie mistrzowi towarzyszyli. Wybrał sobie na kompanów tych Luder, Konrada von Gartau i Ottona Dobner’a.
Właśnie z niemi razem zajmował izby, które dlań na zamku toruńskim przeznaczone były — gdy Dobner, który się był u drzwi nieco zatrzymał, szepnął mu iż tu już nań oczekiwano.
Mistrz ledwie był z konia zsiadł, i należał mu spoczynek, bo część nocy spędził w drodze, lecz posłyszawszy imie które Dobner mu szepnął — wnet dał rozkaz aby przybyłych do sąsiedniej izby wprowadzono.
W Toruniu jak w Malborgu na zamku z dwojga komnat rodzajów składały się mieszkania. Wielkie i bardzo przestronne sale służyły dla zgromadzeń zakonnych i gościnnych stołów, do których często po sto i więcej osób zasiadało. Izby w których pojedyńczy zakonnicy, nie wyjmując mistrza, komtura i dostojników, przemieszkiwali — były ciasne, małe, a dla samego ogrzewania łatwiejszego kominami — nie bardzo przestronne. Były to niemal cele klasztorne.
I ta w której Luder się przeodziewał nie większą była od innych, lecz obok mała jadalnia, kilkanaście osób mogła pomieścić. Widok z niej przez okno duże, na Wisłę i przeciwne jej brzegi wychodził.
Tu w przyciemnionym kącie, na ławie ze spuszczoną głową siedział stary mężczyzna — w stroju po którym stanu jego rozpoznać było trudno. Można było sądzić iż się umyślnie przebrał tak aby go nie poznano. Szare suknie ale z sukna przedniego niemiały nic coby je odznaczać i oko mogło zwrócić na nie. Miecz krótki a szeroki w pochwach czarnych także się nie świecił ozdobami. Mimo to coś w tym człowieku znamionowało nawykłego do rozkazywania raczej niż posłuszeństwa.
Siedział i czekał, a samo oczekiwanie już krew w nim burzyło, patrzał na drzwi, poruszał się niespokojnie, jak gdyby obrażało go to że nie pospieszono prędzej przeciwko niemu. Był to wojewoda i wielkorządzca poznański Wincz z Pomorzan.. On! u Krzyżaków, on oczekujący na mistrza, u drzwi jego.. w ręku wrogów i ich mocy!!
W duszy powtarzał to sobie szydersko, z goryczą, jakby sam niewierząc temu co z nim uczyniły losy.
Na towarzyszu jego Petrku Kopie, pobyt na zamku toruńskim tak wielkiego nie czynił wrażenia. Chodził on z wesołą twarzą po izbie, oknem wyglądał, i wspaniałością gmachów, w których się znajdował z przyjemnością napawać się zdawał.. Na twarzy igrał uśmiech jakby rad był że wielką sprawę szczęśliwie doprowadził do końca.
Wincz milczał i wzdychał. Potrzebował ciągle przypominać sobie co go spotkało, aby wytłumaczyć co czynił i zagłuszyć sumienie.
Po chwili wyczekiwania która mu się nad miarę długą wydawała, otwarły się wreście drzwi, i mistrz Luder w białej sukni, bez miecza, odziany po domowemu wszedł sam, zamykając je natychmiast za sobą.
Wojewoda wstał nie spiesząc, powoli i mierzonemi krokami począł zbliżać się ku niemu.
Oba oni, nie znając się wcale, naprzód oczyma ciekawemi mierzyli, siły swe oceniając.
Wincz Świdwa tak miał pańską postawę jak Luder, — oba niemal się czuli równemi dumą. Mistrz czuł że człowieka tego musi oszczędzać i łagodzić — Wincz zrozumiał iż pod płaszczem zakonnika stał przed nim książe niemiecki..
Skłonili się sobie głowami, lecz Luder ręki nie wyciągnął.
Usłużny Petrek żwawo po niemiecku zaczął wojewodę polecać, ułatwiając rozmowę, która łamanym językiem dla obu nie łatwą być miała.
Od pół wieku tu już siedząc, książe się języków różnych uczył po trochę, lecz żadnym nie mówił dobrze, mając je jako barbarzyńskie w pogardzie. Pruskim z musu i dla stosunków z ludem, mówił najlepiej; Swidwa[2] zaś oprócz polskiego mało co niemieckiego tylko rozumiał.
Petrek Kopa stał się jako tłumacz i pomocnik niezbędnym, i tak ta rozmowa, która powinna była być tajemną i poufną, bez świadka się nie obeszła.
To ją czyniło nad wyraz trudną i przykrą dla wojewody.
W pierwszej chwili ledwie srom swój mógł przemódz, zabełkotał coś niewyraźnie i łzy mu z oczów trysnęły.
Skarżył się ne[3] upokorzenie jakiego doznał od króla, a tu on sam z dobrej woli na stokroć się boleśniejsze narazić musiał. Przybrał tem dumniejszą postawę im boleśniej czuł się dotkniętym...
Luder zdawał się rozumieć co się w duszy tego człowieka działo, i chciał litościwym i łagodnym się okazać.
Po krótkiej walce z sobą, wybuchnął wojewoda niezważając ani na to czy zrozumianym będzie, i czy usłużny tłumacz za słowami jego wydąży.
— Widzicie mnie przychodzącego do was, mówił gorączkowo, bo panu temu któremu do siwego służyłem włosa dłużej nie chcę i nie mogę... Stała mi się krzywda... chcę pomsty... kraj którym rządziłem lat tyle, który mu dałem i utrzymałem, — jest mój do dziś dnia, pójdzie za mną. Przyprowadzę wam wojsko w posiłek, i nielada ludzi, ale takich co najlepiej znają tę ziemię... a ja ją znam najlepiej nieprzyjaciela z którym walczyć macie...
Mistrz słuchał zaledwie lekkim głowy poruszeniem dając poznać że rozumie. Wojewoda wybuchał wciąż z gorączką wielką, mistrz jakby od niej ostygał, stawał się zimniejszym coraz.
Nie odpowiedział ni słowa...
To jątrzyło wojewodę, który powtarzać się począł z narzekaniami i gniewy, z wysławianiem siebie...
W zamian Krzyżacki pan nie spieszył z żadną ze swej strony ofiarą — wojewoda zmuszonym był przez tłumacza zażądać warunków dla siebie.
— Spodziewam się, rzekł, iż ocenicie usługę jaką wam oddaję osobą moją i ludźmi. Pragnę abym się przy tej ziemi, którą wam jako sprzymierzeniec oddaję pod opiekę, — utrzymał panem zwierzchnim. Nietylko ją pozyskacie, ale pozbędziecie się króla i jego do Pomorza pretensyi...
Mam więc prawo domagać się..
Mistrz niedokończoną mowę przerwał zwolna cedzonemi wyrazy, po niemiecku mówiąc dla Petrka, a patrząc chłodno i z góry na wojewodę.
— Zakon niewdzięcznym nie jest... Skoro usługa się okaże wielką, nagrodę da słuszną.. Ale potrzebuje naprzód mieć to co mu obiecujecie, a potem oceni i zawdzięczy..
— Chcecie więc bym się zdał na łaskę lub niełaskę? zawołał wojewoda. Ja tu czuję się równym wam, i jako z równemi mówić przychodzę. Przymierze przynoszę, mówmy o warunkach.
Mistrz spokojnie się uśmiechnął.
— Mylicie się, panie Palatynie, rzekł do Petrka. Jak skoro już tu jesteście i krok ten uczyniliście, na łaskę i niełaskę zakonu zdaliście się dobrowolnie. Lecz wspaniałomyślny zakon rycerzy Grobu Pańskiego i sług Maryi, nie zechce korzystać tej mocy, jaką mu daje nad wami nieszczęście wasze.
Spokojni bądźcie.
Wojewoda postrzegł dopiero teraz może, jak daleko zaszedł i jak zwrót był niepodobnym.
W istocie był na łasce lub niełasce zakonu, w rękach jego, nie wolnym sprzymierzeńcem, ale przymusowym sługą. Zemsta czyniła go niewolnikiem — westchnął boleśnie. Mistrz uznał właściwem ranę złagodzić i wyrzekł kilka słów pochlebnych.
— Nie trwożcie się — począł — byśmy posługi waszej nie umieli ocenić. Jest ona dla nas przydatną i nie zaprzemy jej.
Poczem natychmiast spytał jeszcze Petrka, ilu mu ludzi przyprowadzić może wojewoda, jak zbrojnych i kiedy się z niemi stawić może.
Rozmowa z namiętnej stawała się chłodniejszą i rachunkową.
Lecz niepodobieństwem było wojewodzie ściśle siły zbierające się oznaczyć. Obiecywał do tysiąca rycerstwa dobrze zbrojnego, a kilkakroć tyle ludu pospolitego, który ono prowadzić miało.
Mistrz chłodno uczynił uwagę że najlepiej zbrojny Polak z niemieckim rycerzem na równi stanąć nie mógł i dodał że ludu też nie wiele ceni, chyba dla straży przy łupach i zdobyczy.
Zniżał tym sposobem szacunek ofiary, jak gdyby chciał razem i nagrody niemieckie uszczuplić.
Dotknęło to wojewodę, zżymnął się srodze.
— Prawda jest, rzekł, że nasze rycerstwo tyle żelaza na sobie nie nosi, lecz się łacniej za to obraca, a czasu boju gdy się na stronę w której posiłków potrzeba przerzucić może, wielkie usługi oddać potrafi.
Luder nie chciał temu zaprzeczać, głową tylko potwierdził co słyszał. Rzekł potem zaraz że mu pilno było, i że posiłków tych oczekiwać długo nie może.[4] wszystko już mając do wyprawy pogotowiu.
Wojewoda odparł opryskliwie i niechętnie, że gońców rozesłał i że w dni kilka przyciągnąć może.
Mistrz na dni kilka wyraził zgodę. Tak na mały czas wyczerpana pozornie przerwała się rozmowa.. Spozierali na siebie, lecz trudno było zrozumieć iż wojewoda miał wiele na sercu, z czego się nie wyspowiadał, co chciał obwarować i wypowiedzieć.
Luder też cierpliwie czekał.
Szepnął Wincz Petrkowi już prędko mówiąc, aby zawarował u Mistrza że ziemi tej z której on mu żołnierza przyprowadzi niszczyć i najeżdżać nie będzie..
Nastąpiło długie milczenie, stał mistrz zadumany, niepewny, obrachowując co miał powiedzieć, nie spiesząc z obietnicą żadną.
— Znacie co to wojna, rzekł w końcu. Gdy się wyciąga w pole, wie wódz dokąd prowadzi, a jak daleko zajdzie i gdzie mu zboczyć przyjdzie, pewnym nie jest nigdy. Próżną tu więc byłaby obietnica, której dotrzymać nie jest w ludzkiej mocy.
Zechcemy ziemię waszą i posiadłości szanować, jak posiłkującemu należy — lecz za los wojny któż zaręczy?
Poruszył ramionami.
Wincz wlepił w niego oczy, i nic wyczytać nie mógł w wejrzeniu oprócz chłodu i pewności siebie a tej wyższości z jaką mistrz to mu dawał co chciał, do niczego się nie widząc zmuszonym.
Wojewoda drgnął — zbladł, ale uczucie upadku swojego, który poczuł ukrył, bo się go sromał. Gorycz tę połknąć musiał i strawić w sobie.
Siwa głowa opadła na piersi. Tak więc on oddawał całego siebie, życie, cześć — wierność swą, niepodległość do jakiej nawykł, a w zamian zyskiwał tylko jedno — spragnionej zemsty nasycenie.
Krew której się miał napić winna mu była starczyć za wszystko..
Uśmiechnął się do siebie sam.
— Zemstę — zemstę będę miał, pomyślał, choć ją okupię drogo...
Mistrz Luder który już rozmowę za skończoną uważał, a był z niej i z siebie rad, z rozjaśnionem czołem przystąpił bliżej do wojewody i tonem łagodnym, poufalszym przez Petrka go rozpytywać zaczął, troskliwie niby — czy rodzinę swą uprowadził, czy bezpiecznym był od króla i królewicza że zawczasu myśli jego nieodgadną.
Na to wojewoda mrukliwie, krótko, nie bardzo chętnie, pół słowy tylko dał odpowiedź zbywającą.
Oświadczył zarazem iż długo tu zabawić nie może i widzianym by być nie chciał, — zatem upewniwszy się o miejsce na które się ma stawić, natychmiast mistrza pożegnać musi.
Chciał potem wznowić mowę o tem co uparcie przymierzem nazywał, lecz Luder powtórnie zbył go słowy ogólnemi, a co przykrzejsza, okazał cień pewien nieufności, jak gdyby do zrozumienia dać chciał, iż ten co jednego zdradza i drugiemu może słowa nie strzymać.
Musiał i to przełknąć wojewoda, udając jakoby nie rozumiał, westchnienie z piersi mu się wyrwało.
Jeszcze rozmawiali, gdy Luder wychyliwszy się ku kompanowi za drzwiami nań oczekującemu, rozkazał podać wino, i jedzenie, nie mogąc gościa, który widzianym nie chciał być, prowadzić do wspólnego stołu.
Wszystko było obrachowanem tak, aby do uczt królewskich nawykłemu Winczowi, który sam zamożnym był panem, okazać zakonu bogactwo i wspaniałość. W trzeciej izbie stał już nakryty obrusem szytym, zastawiony srebrnemi naczyniami pozłocistemi, szkłem weneckim, misternemi puhary i misami — stół od którego zapach silny korzennych przypraw zdala czuć było.
Tu Luder wprowadził gościa zapraszając do posiłku przed podróżą. Sam on, do kubka nalawszy tylko nieco pigmentu, do ust go przyłożył za zdrowie wojewody.
Petrek się chciwie, nóż dobywszy z za pasa rzucił na jadło, Wincz nic oprócz wina nie tknął, chleba kawałek skruszył i zadumany pił tylko.
Posępność gościa który miał odjechać z bolem w duszy, musiała nie być miłą mistrzowi, gdyż zmuszając się do wesołości, usiłował go w lepszy humor wprowadzić. Trudne to było zadanie. Dopiero gdy o królu Łoktku, o synu jego, o głośnej historji na dworze Karola Roberta mówić począł, zapowiadając iż w obec Jana króla czeskiego, który razem polskim się zwał i był, Władysław utrzymać się nie potrafi — usta się rozwiązały wojewodzie.
Namiętnie przeciwko królowi występować zaczął, wyśmiewając się i odgrażając nań.
Całe tam Łokietkowe życie przeszło przez gryzące zęby człowieka, który temu królowi wszystko czem był zawdzięczał, owe boje początkowe młodzieńcze, zuchwałe, szczęśliwe i niefortunne, ubóstwo, prześladowanie, — wojskowe hasanie po kraju, pokuta, wygnanie; — powrót, walki... a wszystko to co się na najpiękniejszy obraz niezmordowanej pracy składało, w ustach Wincza było przedmiotem szyderstwa i najczarniejszych potwarzy.
Mistrz Luder, który nie siadał do stołu, ani jadł z niemi, słuchał rozumiejąc po troszę; ale nie potakiwał. Jako Krzyżak nienawidził on upartego Łoktka, który zakonowi dokuczał i przed papieżem go skarżył, a Pomorza broniąc, opanować nie dawał, ale od dawna słysząc o nim i patrząc nań, miał dlań poszanowanie jakie każda wytrwałość i męztwo obudza nawet w nieprzyjacielu.
Petrek tylko jedząc i pijąc czuł się w obowiązku uśmiechać i podnosić co mówił wojewoda aby mu się przypochlebić, niekiedy naprędce tłumacząc mistrzowi co dosadniejsze ustępy z wykrzykiwań Wincza.
Przeszła tak chwila dość długa, wojewoda spojrzał w okno i ruszył się z pożegnaniem, widząc że dłuższym pobytem nic już tu nie zyszcze, czując że był jak w zasadzkę wprowadzony, i schwytany, z małą lub żadną korzyścią dla siebie.
Przy pożegnaniu też gdy mistrz wielce był uprzejmym, wojewoda rozstawał się z nim z dumą i wyraźną jakby obrazą. Sam sobie był winien — nie było już na to ratunku.
Gdy sami znaleźli się w korytarzu zwrócił się nagle do Petrka, który nie zdawał się uczuć jego rozumieć ani podzielać.
— Daj cię pioruny biły, ciebie coś mnie tu wprowadził, zawołał, z temi lisami w mniszych sukniach i zbrojach razem, w kapturach a przy mieczach, djabeł nie dojdzie sprawy.
Petrek osłupiał.
— Samiście chcieli z nim rozmowy! wykrzyknął zdziwiony.
Wojewoda ramionami ruszył i począł kląć.
— Głupim był — mówił idąc — trzeba ich było do mnie sprowadzić, a inaczej by się gadało.
— Z nich żadenby do was nie pojechał.
— A! bo rozumniejsi są odemnie, zawołał Wincz, a nadewszystko zimniejsi, gdy tu we mnie kipi wszystko! kipi! wre! Ha! stało się! Jeszcze mnie całego w ręku nie mają.
To mówiąc korytarzami zwrócili się ku podworcom, w których konie ich i ludzie stali ukryci.
Widok tych wielkich przestronnych placów wśród twierdzy wielce teraz był ożywiony. Zwykle dosyć puste, napełniły się przybywającemi coraz z innych burgów zakonnych rycerzami, sergentami, pachołkami, czeladzią i wozami.
Wyprawa przeciwko Polsce, po rozejmie gotowała się całemi siły zakonu popartego przez przybyłych z zachodu gości; szeroko miano rozpuścić zagony, i po drodze warowne grody zdobywać, aby się w nich sadowić samym, lub nie dać chronić nieszczęśliwemu ludowi.
Przybory więc widać było niezmierne, mogące dać pojęcie z jaką straszliwą wojną na polskie posiadłości runąć mieli Krzyżacy, spodziewając się Łoktka przestraszyć, osłabić i uczynić sobie powolnym, a pomścić się za jego skargi do papieża wnoszone.
Wojewoda stanął zdumiony tym ogromem przyrządów wojennych, które zepchnięte stały w podwórcach jedne przy drugich, dziwne jakieś przedstawiając rusztowania, windy, drabiny, belkowania, w których lesie trudno się rozpoznać było.
Wszystko co dawniej znanem było i używanem przy obleganiu zamków, i co teraz wynaleziono na zachodzie, a zaledwie używać zaczynano — Krzyżakom służyło.
Od 1328 roku mieli oni już moździerze długie, z sztab żelaznych spajanych obręczami, i śmigownice, znali użycie prochu i kul ognistych. Gotowali się właśnie przerażać niemi polskich kasztelanów, i palić zamki których oni bronili. Wszystkie one prawie naówczas drewniane jeszcze były, rzadko gdzie jaki kawał muru się znajdował, a od podkładanego ognia broniła ich nalepa gliniana. Łatwo więc było zapalać dachy i odarłszy ściany ogień pod nie podłożyć.
Oprócz moździerzy i żelaznych działek, z któremi jak z tajemniczemi narzędziami kryli się Krzyżacy — widać było w podwórcach ogromne Bleydeny, Wippy do ciskania kamieni, Balioty na kołach, liburny, drabiny i haki.
Większe z nich których za wojskiem ciągnąć było niepodobna, rozbierali cieśle na wozy, inne na czółna składano do przewozu.
Około nich kręcił się mnogi lud szwargoczący po niemiecku — i nadzorcy stali rozprawiając co brać, co porzucić i jak zabierać.
Ciekawy Petrek, który już tu sznurkował wprzód i podglądał, prowadząc wojewodę, wśród tego lasu, kędy drogę sobie utorować nie było łatwo — zawiódł go umyślnie do miejsca, gdzie nowe przybory do wyrzucania ognia i kul kamiennych stały osobno pod strażą. Tu najwięcej też się ludzi skupiało opowiadając o cudownej sile jakiegoś czarnego proszku, którego parę garści starczyło by ogromną kulę, którą ludzi kilku zaledwie podnieść mogło, cisnąć na nieprzyjaciela...
Opowiadano sobie że pobożny jakiś mnich, zabawiający się robieniem lekarstw i różnych eliksirów, za przyczyną patronów świętych, ten straszny ogień wynalazł, aby on służył przeciwko poganom na chwałę Bożą.
Uczeńsi utrzymywali iż robiono go z siarki, soli jakiejś i węgla, i że pobożny też Albertus Wielki, mnich w Kolonji znał już tego ognia siłę i jej używał...
Wincz mógł zdala przypatrzeć się niepozornemu żelaznemu działu i na wozie złożonemu moździerzowi... Postali, poruszyli głowami, a że tu na nich krzyżacka służba z nieufnością patrzała, w prędce musieli odstąpić i szukać ludzi swoich i koni.
Te przygotowania do strasznej wojny, której skutki znał dobrze wojewoda, choć ona do pomszczenia go przyłożyć się miała, — zachmurzyły mu czoło bardziej jeszcze.
Któż kiedy w pochodzie strzymał zwycięzkich Krzyżaków, jeśli się im poszczęściło, a z bezbronnemi mieli mieszkańcami do czynienia?? Wincz wiedział że i jego ziemie, dwory, poddani, jeżeli się na drodze znajdą, poszanowanemi nie będą.
Wszędzie kędy przeszedł zastęp krzyżacki, zostawała po nim pustynia, zgliszcza i nawet Bogu poświęcony kościół, ni klasztor się nie ostał. Nie brali niewolnika, wycinali w pień..
Z Tatarskiej niewoli okupić się było można, z pod miecza krzyżem naznaczonego nikt żyw nie uszedł...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świdwa.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.