Jego Królewska Mość/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Jego Królewska Mość
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
DWA POJEDYNKI

Wieczorem tego dnia w kasynie oficerów gwardji było jasno i rojno. To spodziewane przybycie Ungera zgromadziło oficerów, którzy społem pragnęli zamanifestować mu swą niechęć.
Starsi oficerowie zebrali się przy ostatnim wielkim stole, młodzież zajęła inne miejsca i żywo omawiała wypadki.
Podporucznik Ravenow, Don Juan regimentu, grał z Golzenem i Platenem partję karambola. Chybiwszy oto łatwą kulę, rzucił kija o ziemię.
— Do licha z tą kulą! — krzyknął. — Przeklęty pech w grze!
— Zato szczęście w miłości — roześmiał się Platen. — Swoją drogą nie powinieneś dzisiaj grać z kapitanem Shawem. Jesteś roztrzepany, on zaś gra po mistrzowsku. Oszczędzaj sakiewki.
— Shaw? — zapytał półgłosem Golzen. — Ba, on już nie przyjdzie. Znajomość z tym panem wystawiła nas na pośmiewisko.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczego?
Hm! Lepiej o tem nie opowiadać — szepnął Golzen.
— Nawet kolegom?
— Tylko dyskretnym.
— Mamy się za takich. A może nie? Opowiadajże!
— No, wiecie, że od czasu do czasu bywam u Jankowa?
— U radcy policyjnego? Tak, opowiadają, że smalisz cholewki do jego najmłodszej córki.
— Albo ona do mnie. Krótko i węzłowato, byłem tam dzisiaj i dowiedziałem się, że kapitan Shaw jest politycznym szalbierzem, a nawet, co więcej, starym, zbiegłym przestępcą.
Ravenow, który zamierzał uderzyć kulę, słysząc relację Golzena, zatrzymał się i utkwił w nim zdziwione spojrzenie.
— Żartujesz, kolego! — rzekł.
— Żartuję? Ani mi się śni! Czy może aresztuje się bez ważkich, oczywistych dowodów człowieka, którego uważało się dotychczas za przedniego gentlemana?
— Niech piorun trzaśnie! Aresztowano go zatem?
— Przynajmniej chciano zaaresztować.
Ach, ale zaniechano?
— Ponieważ dał drapaka.
— Drapaka? Shaw? Który miał do nas dostęp? Czy wiesz na pewno?
— Tak pewnie, jak to, że dusił do utraty przytomności komisarza, który przyszedł go aresztować, a następnie wyskoczył oknem z pierwszego piętra na ulicę.
— Wszyscy djabli, to hańba! Ktoby coś podobnego pomyślał o tym człowieku tak wytwornej powierzchowności? Dopuściliśmy go do naszego grona, mimo mieszczańskiego pochodzenia, ponieważ jest Jankesem, a ci nie posiadają szlachty. Ale tak jest zawsze: kto przestaje z hołotą, naraża się na wszystko. Tem bardziej powinniśmy bojkotować tego kolegę Ungera.
— Zdaje mi się, — wtrącił Platen, który poprzednio u majora ujął się za Kurtem, — że między zbiegłym przestępcą a dzielnym oficerem jest drobna różnica.
— Plebejusz zawsze pozostanie plebejuszem, w cywilu, czy w mundurze — to nie stanowi różnicy. Trzeba się postarać, aby jak najrychlej zażądał przeniesienia.
W tej chwili wszedł pułkownik regimentu. Nieczęsto bywał w kasynie. Przychodził tylko wówczas, kiedy pragnął jakąś sprawę służbową załatwić po koleżeńsku. Skoro się więc ukazał, oczekiwano jakiejś interesującej ogół wiadomości.
Pułkownik przysiadł się do starych panów, poprosił o szklankę piwa i obejrzał obecnych, którzy powitali go w postawie służbowej. Podwładni czekali na jego pozwolenie, aby kontynuować rozpoczęte zabawy. Spojrzenie pułkownika padło na Ravenowa, który, chociaż trzpiot, był jego ulubieńcem.
Ach, Ravenow, — rzekł — graj pan partję do końca, ale nie rozpoczynaj nowej.
— Panie pułkowniku, przegrałem, muszę się zatem odegrać, — odrzekł podporucznik.
— Nie dzisiaj; chroń nogi i siły.
— A więc jutro odbędą się ćwiczenia?
— Tak, wszakże nie na koniu, lecz pieszo, a nadto z młodą damą w ramionach.
Zaciekawieni oficerowie podnieśli głowy.
— Tak — roześmiał się pułkownik. — Jak ci się obejrzeli! Nie chcę waszej ciekawości wystawiać na zbyt długą próbę i odrazu przystąpię do wyjaśnień, aby jak najprędzej zasiąść do partyjki wista.
Pułkownik tylko Kurta traktował nieuprzejmie. Kiedy chciał i kiedy uważał, że to nie naraża na szwank jego honoru, był miły i towarzyski. Skoro oficerowie zbliżyli się do jego stołu, oświadczył:
— Tak, jutro będzie ciężkie ćwiczenie nożne, które zazwyczaj nazywają balem.
— Bal? Gdzie, gdzie? — pytano dokoła.
— W miejscu, którego najmniej się spodziewacie, moi panowie! Mam tu teczkę z zaproszeniami, które powinienem rozdać między oficerów mego pułku i ich bliskich kolegów. Jest tego sześćdziesiąt sztuk. Proszone są również panie.
— Ale przez kogo? — zapytał major, siedzący obok pułkownika.
— Założę się o dziesięć pensyj miesięcznych, panie kolego, że pan tego nie zgadnie. Wyobraź pan sobie moje zdumienie, kiedy przed wieczorem otrzymałem tę paczkę wraz z listem treści następującej:

Do pana barona v. Winslowa, pułkownika pierwszego regimentu huzarów gwardji.

Panie pułkowniku,

Jego Królewska Mość był tak łaskaw, że oddał mi do rozporządzenia apartamenty i ogrody swego królewskiego zamku Monbijou na wieczorek taneczny. Przesyłam Panu zaproszenia, aby zechciał je Pan rozdać pomiędzy oficerów Pańskiego regimentu oraz ich bliskich kolegów. Jestem pewny, że ujrzę Pana u siebie w towarzystwie Jego Pani Małżonki oraz córek, jako też dam panów oficerów.

Życzliwy

Ludwik III

Wielki książę Hesji-Darmstadtu.

Pułkownik złożył zpowrotem list i obejrzał zdumione twarze słuchaczy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał major.
— Zadałem sobie toż samo pytanie i nie znalazłem odpowiedzi. Moja żona, — a wiecie panowie, że kobiety uważają się za nader przenikliwe, — moja żona mniema, że zanosi się na oddanie regimentu Wielkiemu Księciu. Jego Królewska Mość w ten sposób zamierza sobie pozyskać niedawnego przeciwnika.
— Jak słyszałem, wezwano W. Księcia do Berlina telegraficznie — ośmielił się wtrącić podporucznik v. Golzen.
— Skąd pan wie? — zapytał pułkownik.
— Rozumie pan, panie pułkowniku, że służba porozumiewa się ze sobą. Mój służący to sprytna bestja. Zawsze pełen nowości, jak gazeta.
— Jeśli tak jest w istocie, domyślam się ważnych dyplomatycznych zdarzeń. Ale cóż będziemy sobie łamać głowy! Poprostu jesteśmy zaproszeni i spędzimy przyjemny wieczór. Nie zwiedziliśmy jeszcze zamku Monbijou; spotyka nas wyróżnienie, godne zazdrości. Bądźmy wdzięczni. Jestem przeświadczony, że panowie, zwłaszcza młodsi, okażą swe zalety towarzyskie. — Teraz rozdam zaproszenia.
— Czy wolno mi zapytać, panie pułkowniku, czy ten podporucznik Unger też otrzyma zaproszenie? — zapytał Ravenow.
Była to ze strony podporucznika zuchwała ciekawość, atoli pułkownik odpowiedział przyjaznym tonem:
— Czemu się pan pyta, drogi Ravenowie?
— Ponieważ nigdy nie pójdę na bal, na którym miałbym się znaleźć w towarzystwie ludzi podłego pochodzenia.
— Nie powinien się pan zatem pytać; przecież wszyscy wyznajemy jednakowe zasady i poglądy. Zresztą, Unger wstępuje dopiero jutro, zaproszenie zaś rozda się dzisiaj. Oto one, drogi Brandenie. Zechce je pan wręczyć panom oficerom!
Adjutant wziął teczkę, dał każdemu zaproszenie, resztę zachowując dla nieobecnych.
Zaledwie skończył, wszedł Kurt Unger. Spojrzenia wszystkich panów spoczęły na nim, ale natychmiast zwróciły się w inne strony, wyraźnie dając mu do zrozumienia niechęć.
Kurt nie miał miny stropionej; trzymając czako, podszedł do najstarszego rangą oficera. Był nim pułkownik von Winslow. Unger zatrzymał się przed nim, stuknął obcasami i oznajmił:
— Podporucznik Unger, panie pułkowniku, prosi łaskawie o przedstawienie panom kolegom!
Pułkownik trzymał karty w ręku; odwrócił się, udając, że nie zrozumiał żądania.
— Jak? Czego pan chce?
— Pozwalam sobie prosić pana, abyś mnie przedstawił panom kolegom, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósł brwi i powoli zmierzył podporucznika od stóp do głów:
— Przedstawić? Ach! Kim pan jesteś?
Wszystkie twarze rozbłysły złośliwem zadowoleniem, jedynie podporucznik v. Platen zarumienił się, rozgoryczony, że w ten niegodny sposob obraża się dzielnego młodzieńca.
Teraz — wszyscy to czuli — miał się okazać charakter tego Ungera. Pod żadnym pozorem nie powinien był ścierpieć takiej zniewagi. Oczy oficerów były utkwione w Kurcie.
Maska młodzieńca drgnęła; głosem pewnym i dobitnym odpowiedział:
— Pan, panie adjutancie, podporuczniku von Branden, jesteś świadkiem, że dzisiaj przedstawiłem się panom. Jestem gotów pomóc słabej pamięci, gdziekolwiek ją spotykam. Jestem podporucznik Unger, panie pułkowniku.
Pułkownik zerwał się z krzesła i mruknął:
— Niech piorun trzaśnie! Co pan sobie myślisz, panie Ummer, Unner, Unger, czy jak się pan tam nazywa! Kto ma słabą pamięć, co?
Kurt uśmiechnął się życzliwie i odparł:
— Pozostawiam do wyboru pana, panie pułkowniku, orzeczenie, czy zapomniał pan mego nazwiska z powodu słabej pamięci, czy też celowo. W tym drugim wypadku poproszę pana Ministra Spraw Wojskowych, aby mnie przedstawił panu pułkownikowi przed frontem regimentu, i daję słowo honoru, że Ekscelencja to uczyni.
Pułkownik zbladł.
Czytał polecający list ministra; spojrzał w uśmiechnięte, pewne siebie oczy młodzieńca i zrozumiał, że ma przed sobą godnego przeciwnika.
Przy obecnym stanie rzeczy, wyrok — nawet stronny — musiałby orzec, że pułkownik zaparł się swego podporucznika i, co zatem, ciężko go obraził.
Unger zaś zachowywał się tak, jakgdyby zamierzał zmyć tę zniewagę wyzwaniem, co mogło wielce narazić pułkownika w opinji przełożonych.
Młodzi podporucznicy mogą się wyzywać i pojedynkować, w następstwie spotyka ich zamknięcie w twierdzy; ale stary pułkownik, który zmusza jednego z najmłodszych oficerów do wyzwania, godzien jest dymisji.
Pułkownik zrozumiał, że musi sprawę zatuszować.
— Co tam słabość pamięci, co zamiar! — rzekł. — Tam stoi adjutant von Branden. Niech pana przedstawi.
Sądził, że na tem koniec. Wszak wyrażenie słaba pamięć było dlań równie obraźliwe. Wszak ośmieszał się publicznie, udając, że tej obrazy nie spostrzega. Sądził zatem, że incydent jest wyczerpany, i usiadł zpowrotem. Jednakże Kurt nie odszedł i rzekł spokojnie a głośno:
— Pozwoli pan, panie pułkowniku, chcę uczynić uwagę.
— No? — zapytał pułkownik, zwracając nań twarz, zaczerwienioną ze złości i zakłopotania. — Wyrażaj się pan krótko!
— Zwięzłość jest moją właściwością. Nie z własnego popędu opuściłem dotychczasową służbę — to wyższe wpływy umieściły mnie w pruskiej gwardji. Znam jej tradycje, wszelako sądziłem, że panowie koledzy bez gwałtownego oporu pozwolą mnie — który w ostatniej wojnie spełniałem jako oficer haski swą powinność — pójść swoją drogą. Dziś jednak, składając służbowe wizyty, doznałem wręcz oburzającego przyjęcia. Spodziewałem się tedy, że i tu nie będę mile widziany. Nie znoszę niepewności. Muszę wiedzieć, czy się mnie uzna za kolegę, czy nie. I właściwie teraz, od pierwszej chwili, powinno się rozstrzygnąć, czy pójdę swoją drogą bez przeszkód, czy też będę musiał ją sobie wywalczyć. Panie pułkowniku, pan się mnie zaparł! Muszę bezwarunkowo wiedzieć, czy jest to skutkiem słabej pamięci, czy powziętego zamiaru. Zechce pan łaskawie udzielić mi odpowiedzi?
Podczas tej rozmowy wszyscy powoli się podnieśli. Takiej oracji nigdy tu jeszcze nie słyszano.
Pułkownik musiał albo się przyznać do słabej pamięci — a to byłoby straszliwą dlań kompromitacją — albo też oświadczyć, że z premedytacją obraził podporucznika, — to zaś musiało doprowadzić do orężnego spotkania, więc również do kompromitacji. A wykręcić się mógł tylko oświadczeniem, że nie uważa mieszczanina za człowieka godnego zbrojnej rozprawy.
Młody podporucznik wcisnął wysłużonego, pysznego pułkownika do jego własnej pułapki. Oficerowie z naprężeniem oczekiwali odpowiedzi.
Winslow stał zaskoczony; stracił panowanie nad sobą. Czyż mógł się spodziewać takiej reprymendy od człowieka, którego lekceważył?
Wreszcie powiedział:
— A jeśli nie dam panu odpowiedzi?
— Pan jej nie odmówi! Mam nadzieję, że ma pan dosyć odwagi, aby rozmawiać z mieszczańskim podporucznikiem.
Pułkownik miał już tego za wiele; odzyskał przytomność umysłu.
— Tak, pan ma słuszność! — odparł dumnie. — Nie jest pan człowiekiem, którego można się lękać. Oświadczam tedy, że się z premedytacją pana zaparłem.
— Dziękuję panu, panie von Winslow! Nie chciałbym donieść o tej sprawie władzy przełożonej, ale muszę zażądać zadośćuczynienia. Pozwoli pan, że jutro przyślę swych świadków.
Pah, nie pojedynkuję się z mieszczaninem!
— Byłby to wygodny sposób uniknięcia odpowiedzialności. Jeśli pan nie przyjmie moich świadków, to niech sąd honorowy zadecyduje, czy człowiek, noszący uniform oficera Jego Królewskiej Mości, nie może dać satysfakcji. Jeśli zaś i tu zapadnie wyrok dla mnie nieprzychylny, oskarżę pana przed władzami o nieposłuszeństwo wobec przełożonych i o gwałtowne sprowokowanie podwładnych. Nie mam nawet połowy wieku pana, ale nie pozwolę się bezkarnie obrażać.
Odwrócił się ostro na obcasie i podszedł do ściany, aby zawiesić czako i szablę, poczem z okna wziął gazetę i obejrzał się, szukając miejsca.
Po tej próbie odwagi niktby się nie ośmielił odmówić mu miejsca; wszakże oficerowie przysunęli się do siebie, aby nie mieć go za sąsiada!
Tylko jeden pozostał na swojem miejscu i nawet życzliwie, zapraszająco, spoglądał na Ungera. Był to podporucznik v. Platen. Kurt zauważył jego przyjazne spojrzenie i zbliżył się doń.
— Pozwoli mi pan usiąść przy sobie, panie poruczniku? — zapytał.
— Ależ proszę bardzo, kolego, — odpowiedział Platen, podając mu rękę. — Nazywam się Platen. Witam pana!
Kurt spojrzał w szczere, uczciwe oczy podporucznika i odpowiedział:
— Dziękuję panu serdecznie. Nie przedstawiono mnie wprawdzie, ale moje nazwisko jest wszak znane. Panie v. Platen, czy mogę pana prosić o wymienienie nazwisk tych panów?
Jeszcze wciąż panowała głęboka cisza, to też każde wymienione przez Platena nazwisko rozlegało się głośno. W głębi, przy stole, zalegało milczenie grobowe. Gdzie indziej oficerowie chwytali gazetę, lub co innego, byleby przerwać kłopotliwą sytuację. Przy stole Kurta, ci, których nazwiska wymieniał v. Platen, kiwali zmieszani głową, podczas gdy Unger kłaniał się normalnie. Tylko Ravenow nie stracił fantazji. Wziął kij bilardowy i rzekł głośno:
— Chodź, Golzenie, kontynuujmy naszą partję! Jak tam, Platen, jesteś wszak trzecim?
— Dzięki, rezygnuję z gry, — odpowiedział Platen.
Ravenow wzruszył ramionami i zakpił:
Pah, to się nazywa przenosić szklankę octu nad szampana.
Kurt udał, że nie bierze do siebie obraźliwego porównania. Platen chciał mu w tem pomóc, sięgając szybko po szachy i pytając:
— Czy gra pan w szachy, drogi panie Ungerze?
— Z kolegami, owszem.
— No, jestem przecież pańskim kolegą. Odłóż pan gazetę i spróbuj ze mną zagrać. Uczciwość zaleca mi panu powiedzieć, że uważają mnie tutaj za niezwyciężonego.
— A więc muszę być równie lojalny — roześmiał się Kurt. — Kapitan v. Rodenstein, mój opiekun, był mistrzem w grze szachowej. Tak mnie doskonale nauczył, że już nie wygrywa ze mną ani jednej partji.
— A, doskonale, zobaczymy wreszcie ciekawą rozgrywkę. Chodź pan!
To do reszty rozproszyło naprężoną atmosferę. W głębi znowu podjęto grę w wista, naprzedzie stukały kule bilardowe, pośrodku, w pół godziny później, gra w szachy miała tak ciekawy przebieg, że oficerowie jeden po drugim wstawali, aby się jej przyjrzeć. Wkońcu Kurt wygrał pierwszą partję.
— Powinszować! — rzekł Platen. — Dawno już tego nie doznałem. Jeśli prawda to, że dzielny strategik jest także dobrym szachistą, jest pan w każdym razie nader użytecznym oficerem.
Kurt czuł, że poczciwiec powiedział to, aby mu wynagrodzić doznane przykrości. Rzekł zatem:
— Nie należy, jak wiadomo, odwracać wniosków. Jeśli dobry strategik jest równie dobrym szachistą, to nie wynika z tego, bynajmniej, że dobry szachista powinien być dobrym oficerem. Zresztą, w pierwszej partji pragnie się tylko poznać swego przeciwnika. Spróbujmy drugą! Zdaje się, że przegram.
— Myli się pan chyba. Przy sposobności, wymienił pan nazwisko kapitana v. Rodensteina. Czy nie jest to nadleśniczy Wielkiego Księcia Hesji?
— To on.
A, znam go. Jest to stary, sękaty, równie gburowaty jak uczciwy zrzędzicki, bardzo lubiany przez swego władcę.
— Doskonale go pan scharakteryzował.
— Poznałem go w Moguncji u swego wujka, który jest jego bankierem.
— Jego bankierem? Nazywa się Wallner, o ile wiem.
— Słusznie. Muszę panu oświadczyć, że moja ciotka, siostra mojej matki, poślubiła owego Wallnera, a więc mieszczanina, który wskutek tego jest także krewnym naszego majora, a mego wujka.
Oficerowie obejrzeli się ze zdumieniem. Co temu Platenowi strzeliło do głowy, że wywlekał na światło dzienne stosunki rodzinne i kompromitował majora? Kurt atoli zrozumiał jego zamiary. Platen chciał mu dać zadośćuczynienie za przyjęcie, jakiego doznał u majora, a jednocześnie przypomnieć dumnym oficerom, że nawet w żyłach arystokracji płynie nie sama krew błękitna.
Zaczęła się druga partja. Kurt znowu wygrał. Podczas trzeciej uwaga obecnych skupiła się na Ravenowie i Golzenie, którzy w sposób przyjazny zaczęli się przekomarzać.
— Naprawdę, znowu mnie ubiegłeś o piętnaście punktów — oświadczył Ravenow. — Nieszczęście w grze!
— Ale szczęście w miłości, jak ci już powiedziałem, — odpowiedział Golzen.
— Tak, zakład będziesz musiał zapłacić. Dziewczyna będzie moja — jest już moja, biorąc rzecz właściwie.
— Jaki zakład? Jaka dziewczyna? — zapytał wspomniany major który albo naprawdę o zakładzie nic nie wiedział, albo też chciał powtórnie o nim usłyszeć.
— Ravenow miał dowieść, że jest nieodpartym amantem, — odparł Golzen.
— Wyrażaj się pan jaśniej!
Golzen opowiedział przebieg zakładu pośród powszechnej uwagi. Nawet obaj szachiści przerwali grę, aby się przysłuchiwać relacji Golzena.
— Tak, Ravenow jest Don Juanem naszego regimentu. Twierdzi, że już zdobył ową pięknotkę, — zakończył Golzen.
— Czy to prawda? — zapytał pułkownik.
— Rozumie się — odpowiedział Ravenow. — Kto wogóle jest nieodparty? Nietylko ja sam, ale każdy oficer gwardji. Oczywiście, jeżeli się niższe elementy zaczną wdzierać do naszego środowiska, to wkrótce nic nie zostanie z naszych przywilejów.
Ponownie wszystkie oczy skierowały się ku Kurtowi, który jednakże znowu puścił przytyk mimo ucha. Ravenow przez chwilę czekał na odpowiedź nowego kolegi, poczem dodał:
— Nie minął jeszcze czas, wyznaczony przy zawieraniu zakładu; nie muszę przeto chwilowo dawać dowodu, aliści dziewczyna jest córką stangreta, a takiej chyba dorastam. Mogę tylko chwilowo powiedzieć, że zająłem miejsce w jej powozie i odprowadziłem ją aż do domu.
— Córka stangreta? — roześmiał się pułkownik. — Gratuluję panu, podporuczniku! Nietrudno jest wygrać taki zakład.
W tej chwili Kurt wyjął cygaro, odciął koniec i, zapalając, rzekł:
Pah! Pan v. Ravenow przegra ten zakład!
Nikt nie przypuszczałby, że Kurt odezwie się teraz, przy omawianiu sprawy, której napozór nie znał, skoro dwukrotnie przełknął obrazę ze strony Ravenowa. Wszyscy zatem nadstawili uszu. Ravenow posunął się o krok i zapytał:
— Co takiego, mój panie Unger?
Kurt zapalił cygaro i odparł spokojnie:
— Powiedziałem, że pan v. Ravenow przegra ten zakład. Pan v. Ravenow tylko się pyszni.
Ravenow postąpił jeszcze jeden krok.
— Czy zechce pan łaskawie jeszcze raz powtórzyć to słowo?
— Chętnie! Pan v. Ravenow nietylko się pyszni, ale poprostu kłamie bezczelnie.
— Panie! — wrzasnął obrażony. — Śmiesz pan to powiedzieć tutaj, w tem miejscu?
— Czemu nie? Obaj znajdujemy się w tem miejscu. Zresztą, nie uważałbym za odpowiednie zwracać uwagi na kłamstwa pana, gdyby ta młoda kobieta nie była moją bliską przyjaciółką, i gdyby obowiązek nie nakazywał mi bronić jej dobrego imienia.
— Słuchajcie! — zawołał Ravenow. — Córka stangreta — jego przyjaciółką! I taki wciska się do naszego środowiska! Taki chce być oficerem gwardji!
Znów się wszyscy podnieśli. Nie ulegało wątpliwości, że dojdzie do awantury. To nareszcie był wieczór, o którym można będzie długo opowiadać! Nikt nie chciał się odzywać, pozostawiając to obu podporucznikom. Obcy, mieszczański intruz osadził pułkownika; teraz można było ufać, że Ravenow nauczy go rezonu.
Siedział tylko Kurt. Odpowiedział chłodno:
— Wspomniałem już, że nie ja się wciskałem, że byłem tylko posłuszny woli wyższych władz. Poza tem zachodzi pytanie, kto bardziej zasługuje na szacunek — przyjaciel córki stangreta, czy jej uwodziciel. Muszę jednak postawić znak zapytania nad tem ostatniem słówkiem. Pan v. Ravenow — to prawda — z wyjątkowym bezwstydem wcisnął się do powozu, ale nie udało mu się odprowadzić pań do domu, gdyż wysadziły go wkrótce przy pomocy policjanta.
Głośne — Ach! — rozległo się w pokoju. To były mocne słowa. Teraz musiało dojść do rozwiązania.
Ravenow zbladł z wściekłości, czy ze strachu, że przeciwnik wie o wszystkiem, — trudno powiedzieć. Wkońcu wściekłość przeważyła. Stanął o dwa kroki od Ungera i krzyknął:
— O czem pan mówi? O bezwstydzie? O wysadzaniu? Co więcej, o policjancie? Czy zechce pan odwołać swe słowa? Natychmiast!
— Ani mi się śni! — brzmiała chłodna odpowiedź. — Mówię prawdę, a prawdy się nie odwołuje.
Ravenow wyprostował się. Widać było, że za chwilę rzuci się na swego przeciwnika. A jednak ten, napozór niebacznie, siedział wciąż na swem krześle.
— Rozkazuję panu, abyś natychmiast odwołał wszystko i prosił mnie o wybaczenie! — wyrwało się z piersi podnieconego oficera.
Ach! I pan, właśnie pan, miałby mi rozkazywać!
— O, bardziej, niż pan mniema! — huknął Ravenow, ledwo panując nad wściekłością. — Rozkazuję panu nawet, abyś wystąpił z naszego pułku, gdyż nie jesteś nas godzien! Jeśli nie usłuchasz, zmuszę pana. Czy wie pan, jak się kogoś wypędza z uniformu?
Unger, zachowując wciąż pozycję pozornie beztroską, roześmiał się pobłażliwie i odpowiedział:
— Każde dziecko wie. Policzkuje się poprostu, a wówczas nie może dłużej służyć.
— No dobrze! Czy zechce pan odwołać, prosić o wybaczenie i przyrzec nam, że wystąpisz z pułku?
— Śmiechu warte.
— No, więc bierz policzek!
Mówiąc to, rzucił się na Kurta i zamierzył. Ale chociaż ruchy te wykonał błyskawicznie, Unger działał jeszcze szybciej. Lewą ręką odparował cios, w mgnieniu oka chwycił Ravenowa za biodra, podniósł i cisnął na ziemię z taką siłą, że podporucznik jak upadł, tak leżał zemdlony.
Nikt nie przypuszczał, aby ten młody oficer posiadał taką siłę i zręczność. Przez chwilę panował w pokoju nieopisany chaos. Niektórzy znieruchomieli z przerażenia i utkwili spojrzenia w zwycięzcy, który poprzednio wykazał duchową, a teraz cielesną przewagę. Inni śpieszyli do Ravenowa, leżącego martwo na ziemi. Na szczęście znalazł się na miejscu lekarz wojskowy, który natychmiast zbadał nieprzytomnego podporucznika.
— Żadnej sobie kostki nie złamał i, zdaje się, nie odniósł również wewnętrznych uszkodzeń, — orzekł. — Szybko wróci do przytomności; zostanie tylko kilka sińców.
Ułożono Ravenowa na kanapie. Teraz zwrócono posępne, wrogie spojrzenia na Kurta, który stał tak obojętnie, jakgdyby nic go to wszystko nie obchodziło. Pułkownik uważał, że powinien okazać przewagę swej rangi. Powoli zbliżył się do Kurta i rzekł groźnie:
— Mój panie, napadł pan na podporucznika v. Ravenowa...
— Obecni panowie mogą poświadczyć, że był to tylko akt obrony, — odparł szybko Unger. — Ośmielił się grozić spoliczkowaniem oficerowi, rzucił się na mnie i zamierzył. Mimo to, oszczędziłem go — wszak mogłem spoliczkowaniem uniemożliwić v. Ravenowi służbę, odpłacając mu równą monetą.
— Rozkazuję panu nie przerywać, kiedy chcę się wypowiedzieć! Jestem przełożonym pana; powinien pan milczeć, kiedy mówię. Zmiarkuj to pan sobie! Opuści pan natychmiast lokal i uda się aż do odwołania do domu na areszt pokojowy.
Rozjaśniły się twarze oficerów. Wypowiedział to, co im na sercach ciążyło. Ale nie poznali się jeszcze na Kurcie. Ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Proszę o wybaczenie, panie pułkowniku! Jutro bezzwłocznie posłucham rozkazu pana. Ponieważ dopiero od jutra rano mam rozpocząć służbę, więc dziś jeszcze nie obowiązuje mnie posłuszeństwo. Mniemam, że gniew nie powinien skłaniać do pośpiesznych, nieobmyślonych czynów.
— Panie Unger! — ostrzegł pułkownik.
Ale Kurt nie dał się zbić z tropu:
— A zatem nie może być mowy o areszcie; wszelako, zgodnie z życzeniem pana, opuszczam ten pokój chętnie, gdyż nie zwykłem bywać tam, gdzie jestem narażony na niesłuszne obelgi, a nawet na spoliczkowanie, co zazwyczaj zdarza się jedynie w tinglach, lub podobnych miejscach. Dobranoc, moi panowie!
Odpowiedziały mu liczne pomruki złości. Kurt nie zważał na nie, włożył czako, przepasał szablę, ukłonił się i wyszedł w dumnej postawie.
— Ten chłopiec jest istnym djabłem! — oświadczył major.
Ba! — zgrzytnął pułkownik. — Wypędzimy z niego djabła. On chce mnie wyzwać! Czyście słyszeli coś podobnego!
Nie zwrócono uwagi, że podporucznik v. Platen poszedł za Ungerem. Dopadł go za drzwiami, uchwycił pod rękę i rzekł głuchym głosem:
— Podporuczniku Ungerze, poczekaj chwilę! Uknuto przeciw panu haniebną zmowę. Czy uwierzy mi pan, skoro pana zapewnię, że ja przynajmniej nie biorę w tem udziału?
— Wierzę panu, gdyż dowiodłeś tego postępowaniem, — rzekł Kurt, ściskając mu dłoń. — Dziękuję panu z całej duszy! Muszę wyznać, że byłem przygotowany na niechętne przyjęcie, ale nigdybym się nie spodziewał takiego grubjaństwa. Bardzo ubolewam nad wypadkiem tego wieczora.
— Bronił się pan odważnie, prawie że śmiało. Obawiam się, że będzie pan musiał wystąpić.
— Przekonamy się. Nie mierzę człowieka herbem, ale wartością duchową.
— Podzielam pańskie zdanie, aczkolwiek sam jestem szlachcicem. Pułkownik zasłużył na pańską odpowiedź; nikt jednak nie spodziewał się tak męskiej odprawy. Co się zaś tyczy Ravenowa, to muszę pana zapytać, czy w istocie zna pan tę damę.
— Bardzo dobrze. Te panie opowiedziały mi całe zdarzenie.
— Ale czy zgodnie z prawdą?
— One nie kłamią. Powiem panu, że owa pani bynajmniej nie jest córką stangreta. Czy przyrzeknie mi pan chwilową dyskrecję?
— Pewnie.
— Jest to wnuczka hrabiego de Rodriganda! Widzi pan zatem, że mogę się nie wstydzić jej przyjaźni.
— Do licha! Ale skądże Ravenow...
— To fanfaron i w dodatku bardzo nieroztropny. Każdy inny widziałby z pierwszego wejrzenia, że ma przed sobą kobietę starannego wychowania. W sposób grubjański wtargnął do powozu i opuścił go tylko na skutek interwencji policjanta.
— Mój Boże, jak głupio i nierozsądnie! Ale skądże wpadło mu na myśl, że to córka stangreta?
— Dowiadywał się u mego służącego w sąsiedniej knajpie. Muszę panu powiedzieć, że mieszkam u hrabiego i wychowałem się razem z ową panią. Mój stary Ludwik jest kutą bestją. Wmówił w Ravenowa, że wnuczka hrabiego jest córką stangreta. Mam nadzieję, że pojmuje już pan wszystko.
— Wszystko, prócz pańskiej siły. Czy włada pan równie dobrze stalą, jak pięścią?
— Nie lękam się żadnego przeciwnika.
— To się panu przyda. Wyzwanie Ravenowa jest pewne. A jak pan zamierza począć sobie z pułkownikiem?
— Jutro poślę mu świadka.
— Kogo?
Hm, nie wiem. Moich bliskich nie chciałbym wtajemniczać, a znajomych nie mam tu jeszcze.
— Czy mogę panu służyć moją osobą?
— Narazi się pan kolegom i przełożonym.
— Nie lękam się. Nie służę z potrzeby, lecz dla przyjemności. Mój majątek zapewnia mi niezależność; proszę więc pana, abyś mnie mianował sekundantem. Pozyskał pan sobie mój najszczerszy szacunek; bądźmy przyjaciółmi, drogi Ungerze!
— Przyjmuję pańską propozycję z całego serca. Już na wizycie u majora poczułem, że pana polubię.
Uścisnęli sobie dłonie. Platen zapytał:
— Czy idzie pan teraz do domu?
— Nie. Wprawdzie zachowałem spokojną maskę, gdyż tylko to może zapewnić przewagę, ale wewnętrznie wzburzony byłem. Nie chciałbym w domu wyjawiać mego podniecenia. Pójdę zatem na szklankę wina.
— Będę panu towarzyszył. Poczekaj pan!
Platen wrócił do pokoju.
Kurt czekał na ulicy. Nie przeczuwał, jakie znaczenie przybierze dla jego życia podporucznik von Platen i wspomniany przezeń bankier Wallner z Moguncji.
Obaj młodzi ludzie wstąpili do winiarni; niedługo potem Platen odprowadził Ungera do domu. Kiedy się żegnali przed bramą, okna frontowe willi były jeszcze jasno oświetlone.
W salonie Kurt zastał wszystkich, zebranych dokoła zaszczytnego gościa. To sam Wielki Książę spędzał godzinkę wieczorną u hrabiego de Rodriganda.
— Oto i nasz huzar gwardji! — zawołał książę, ujrzawszy podporucznika. — Był pan w kasynie?
— Tak, Wasza Wysokość, — odpowiedział Unger.
— Czy spotkał pan pułkownika?
— Owszem.
— A dostał pan od niego zaproszenie?
— Nic o tem nie wiem.
Aha, ten filut chciał pana pominąć, ale sprawimy mu niespodziankę. Dowiedziałem się dziś od mego przyjaciela, jakiego rodzaju trudności spotkały pana. Postanowiłem przeto pokazać tym panom, że powinni być dumni, iż podporucznik Unger znalazł się w ich szeregu. Niech się pan nie rumieni, mój drogi! Jest pan jednym z tych oficerów, których odwaga pogodziła mnie z nieszczęsnemi skutkami ostatniej wojny. Ordery, które nosisz, opłaciłeś ranami. Zaprosiłem oficerów pańskiego regimentu i przyjaciół ich do siebie na jutro wieczór. Król, który mi opowiedział o dzisiejszym czynie pana, odstąpił w tym celu Monbijou. Przypuszczam, że pułkownik rozdał moje zaproszenia w kasynie. Chcą pana wykluczyć, a przecież ujrzą pana. Włóż pan swoje ordery! Wykłuje pan oczy niejednemu wrogowi.
Kurt był szczerze wzruszony. Dla niego, dla ubogiego syna marynarza, monarcha urządził wspaniały bal, a król pruski oddał w tym celu swój zamek do rozporządzenia!
Łzy stanęły mu w oczach. Wykrztusił:
— Wasza Wysokość, nie wiem, jak...
— Dobrze, mój drogi podporuczniku, — przerwał książę. — Znam pańskie usposobienie; nie powinien mnie pan zapewniać. Cel wizyty osiągnąłem. Mogę się zatem pożegnać.
Po wyjściu księcia, Kurt dowiedział się, że został zaproszony także don Manuel wraz z domownikami i Amy Dryden. Niebawem udał się do swego pokoju, aby dobrym snem pokrzepić się do wysiłków następnego dnia.
Po pewnym czasie zapukano do drzwi. Któż to mógł być? Nie oczekiwał nikogo. Był przyjemnie zdziwiony, gdy na zaproszenie jego ukazała się — Różyczka.
— Dziwisz się? — zapytała. — Muszę z tobą porozmawiać!
— Ty, Różyczko? Chodź, siadaj!
— Chętnie, drogi Kurcie. Wprawdzie młoda panna nie powinna tak późno i sama odwiedzać młodego człowieka, ale wszak jesteśmy rodzeństwem, nieprawdaż?
— Oczywiście — rzekł, aby rozwiać wątpliwości. — Czy mama wie, że tu jesteś?
— Naturalnie, że wie!
— I pozwoliła ci pójść?
— Chętnie; tak, prosiła mnie o to. Mam cię zapytać o coś ważnego.
Jakże był szczęśliwy! Przyszła z takiem zaufaniem o tak późnej porze. Wiedział, że ją kocha, kocha całym ogniem swego serca, całą myślą swej duszy. Teraz siedział przy niej na małej kanapie i patrzał z nadzieją w jej piękną twarz.
— O co chcesz zapytać, Różyczko?
— Daj mi przedewszystkiem swą rękę, Kurcie. Tak! Czy wiesz, żeśmy się zawsze kochali?
Drgnął; coś go opanowało, coś, co się nie da opisać. Mógł tylko skinąć potakująco.
— I że się jeszcze kochamy?
— Ja ciebie, tak! — rzekł.
— Ty — mnie. Wiem o tem! A może myślisz, że cię nie kocham, jak poprzednio? Patrz, drogi Kurcie, kogo się kocha, tego zna się dokładnie, i przeczucie zastępuje świadomość. Przeczuwam wszystkie myśli, jakie masz, kiedy jestem przy tobie. A kiedy coś ukrywasz, serce moje widzi to jasno. Czy wierzysz?
Musiał zebrać siły, aby potwierdzić jednem słówkiem tak.
— Otóż — dodała serdecznie — kiedy przybyłeś z kasyna, źrenice miałeś głębokie i przenikliwe, i tam, w głębi ich, ogniki drgały. Poznałam odrazu, że wyrządzono ci wielką krzywdę. Źle cię potraktowano w kasynie. Ty zaś nie jesteś człowiekiem, który to może znieść. Była chyba awantura, a wy, oficerowie, odrazu chwytacie za broń. Podejdź, drogi Kurcie, i spójrz mi prosto w oczy!
Położyła mu delikatną, białą rączkę na plecach i przyciągnęła do siebie, aby przyjrzeć się uważnie. Jej badawcze spojrzenie tkwiło w jego oczach przez chwilę, poczem opuściła ręce.
— Kurcie, czy wiesz, co nastąpi? — Pojedynek!
— Różyczko! — zawołał przerażony.
— Kurcie, widzę dokładnie. Tam, w głębi twoich oczu jest coś, co chciałbyś ukryć; odkryłam to jednakże. To wygląda jak dumna, uporczywa decyzja. Czy zechcesz skłamać, drogi Kurcie?
— Nie! Nigdy! — zapewniał.
— No więc powiedz, czy moje serce słusznie przypuszcza!
— Przyrzekasz, że będziesz dyskretna?
— Rozumie się! — rzekła gorąco. — W sprawach honoru nie można nikogo zdradzać.
Była wzruszająca w swej dziecięcej prostocie. Zmusił się do spokoju:
— Odgadłaś, Różyczko.
— A zatem pojedynek, naprawdę pojedynek. Kurcie, wiedziałam to, czułam, przeczułam. Czy wierzysz więc, że cię kocham?
Spoglądała tak szczerze, że przycisnął usta do jej rąk i odpowiedział cicho:
— Wielkie to dla mnie szczęście, że mogę temu wierzyć.
— Tak, to wielkie szczęście, kiedy się serca do siebie skłaniają i kiedy można pokładać w sobie wzajemną ufność. Taką ufnością obdarzam ciebie. Czy myślisz, że niepokoi mnie twój pojedynek?
— Nie?
— Nie. Ani trochę. Pokonasz swego przeciwnika. Ale mama ma obawy. Wiedząc, że mi wszystko opowiesz i że pojedynki odbywają się szybko, prosiła, abym z tobą dziś jeszcze pomówiła.
Z oczu jego poznała, że był naprawdę dumny z tego zaufania.
— Czy mówiłaś także komu innemu o swych podejrzeniach? — zapytał.
— Nie; tylko mamie. Pozostali nie powinni o niczem wiedzieć. Przeszkodziliby ci może poskromić przeciwnika, a wszak musisz to uczynić.
— Różyczko, jesteś bohaterką! — zawołał z zapałem.
— O, tylko wówczas, kiedy o ciebie chodzi, drogi Kurcie. O innych drżałabym z lęku, ale wiem wszak, że przewyższasz wszystkich. Tak, kiedy wyruszyłeś na wojnę, naprawdę drżałam, wiedziałam bowiem, że nie możesz zaradzić ślepej kuli. Ale w pojedynku decyduje zręczność i spokój, a zatem nie masz się czego obawiać. Czy mogę zapytać, kto jest tym przeciwnikiem?
— Jest ich dwóch.
— Dwa pojedynki? — zapytała zdumiona Różyczka. — Dobrze, to podwójna okazja zmuszenia ich do szacunku. Cieszyłabym się, gdybyś spełnił moją niewielką prośbę: ukarz tych ludzi, ale nie zabijaj ich! Zgoda?
— Chętnie ci przyrzekam.
— To mnie cieszy, Kurcie. W podzięce pocałujesz mi rękę.
Wyciągnęła ręce, uśmiechnęła się i skinęła przyjaźnie, skoro przycisnął je do ust.
— Tak postępowały ongi damy rycerzy, i dlatego ja również powinnam cię w ten sposób wynagrodzić, — mówiła. — Gdyby mama to widziała, roześmiałaby się. — Musisz mi jeszcze wymienić swoich przeciwników.
— Pierwszy — to mój pułkownik.
Ach! Ten powinien się cieszyć, że dostał takiego oficera! A drugi?
— Podporucznik v. Ravenow.
— Ten, który nas tak brutalnie zaczepił! Kurcie, przypuszczam, że pojedynkujesz się z mojego powodu. Wyznaj prawdę.
— Zgadłaś — potwierdził.
Nie były to przechwałki. Ani mu w głowie postało, że takie wyznanie zobowiąże ją do wdzięczności. Był bowiem szczery i pod żadnym pozorem nie mógłby dać kłamliwej odpowiedzi na jej proste, pełne ufności pytania.
— Widzisz więc, jak wszystko wyczytałam z oczu! — powiedziała szczęśliwa ze swej przewagi. — Teraz zostałeś naprawdę moim rycerzem. Pomścisz swoją Różyczkę, i dlatego ona, pełna łaski, da ci rękę do pocałunku, a poza tem upominek. Jaki, nad tem muszę się jeszcze zastanowić. Teraz wiem wszystko i mogę już wrócić do mamy.
— Co jej powiesz?
— Wszystko. Nie sądzisz chyba, że przemilczę coś przed matką?
— Uchowaj mnie Boże, ty czysta, szczera duszyczko! — zawołał z przelewającem się po brzegi uczuciem. — Powiedz wszystko, ale powiedz także, aby jej nie przerazić, że wyzwanie jeszcze nie nastąpiło, i dlatego proszę o dyskrecję.
— Stanowczo. Mama spełni twoje prośby. Dobranoc, drogi Kurcie.
— Dobranoc, moja droga, wierna Różyczko!
Wyciągnęła doń ręce i zbierała się do wyjścia. Na progu przystanęła, odwróciła się i rzekła z dziecięco pięknym uśmiechem:
— Zapomniałam o rzeczy bardzo ważnej! Skoro jesteś moim rycerzem, muszę postępować jak dama i dać ci do walki kokardkę. Czy dobra jest ta, którą noszę na sukni, Kurcie?
Jej naturalność, delikatna i czuła, wzruszyła go do głębi. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Odpowiedział:
— O, jaka piękna! Czy naprawdę mi dajesz?
— Chętnie. — Zerwała jedwabną kokardkę z sukni i podała Kurtowi. — Skoro staniesz do walki, przypniesz ją na piersiach. Albo nie! Wszyscy zobaczą! Więc gdzie ją umieścisz?
— Nie na mundurze, lecz pod nim. Na sercu!
Różyczka oblała się rumieńcem i opuściła długie, jedwabiste rzęsy, lecz po chwili podniosła powieki.
— Tak, to najlepsze miejsce. Będę ją później nosiła z dumą.
— Jakto? Mam zwrócić? — zawołał.
— Czy nie?
— Tak; jeśli zechcesz... — I dodał z zakłopotaniem: — Ale wówczas musiałabyś wykupić, jak to czyniły damy.
— Wykupić? Czem?
— Pocałunkiem.
Rumieniec na jej policzkach rozszerzył się jeszcze bardziej i pociemniał. Opanowała niepojęte wzruszenie i zapytała:
— Czy istotnie tak postępowały damy? Nie wiedziałam. — Ale jeśli nie odbiorę wstążki, to nie będę musiała wykupić?
— Nie.
— No, zastanowię się, czy odebrać, czy nie. Co wolałbyś?
Wyznał odważnie:
— Wolałbym otrzymać pocałunek i zachować wstążkę.
— Idźże! Zbyt wiele żądasz! Będę się musiała gruntownie zastanowić, zanim zadecyduję. Zachowaj kokardkę; oznajmię ci później, co się z nią stanie.
Wyszła. Kurt serce miał przepełnione miłością. Przycisnął kokardkę do ust; poczuł subtelny zapach rezedy, który Różyczka tak bardzo lubiła. Położył się na kanapie i długo, długo myślał o niej. W końcu zapadł w sen, pełen zachwycających marzeń o Różyczce. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.