Jeden z wielu (Prus, 1936)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Jeden z wielu
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JEDEN Z WIELU.

Mój przyjaciel, pan Karol, był śniadym brunetem. Miał szare oczy, które drażnią kobiety — i taki spokój w obejściu, który jedna mężczyzn. Mówiono, że jest przystojny, choć spierano się o jego temperament: jedni nazywali go łagodnym, inni — poprostu flegmatykiem.
Od dziecka był sierotą. Została mu tylko starsza siostra, guwernantka, przy pomocy której ukończył gimnazjum. Ona też namówiła go, że wszedł do uniwersytetu i następnie radziła, ażeby nie żenił się i — ażeby kierował się na adwokata.
Karol tak dalece nie miał ochoty do sporów, nawet przy kratkach, że wolał zostać sądownikiem. Tak zaś mocno kochał się (będąc jeszcze studentem) w pewnej pannie Gabrjeli, że skoro uzyskał posadę asesora w prowincjonalnem mieście, ożenił się.
Póki był kawalerem — sędziowie, prokuratorzy i adwokaci, mający siostry lub córki na wydaniu, rozrywali go. Rzadko jadał obiad na własny koszt, a prawie nigdy nie bywał na kolacji w domu. Karmiono go tak, że nabrał ciała. Chwalono jego zdolności, przyjaciele zaś klęli się, że gdy przyjdzie reforma sądowa, to pan Karol zostanie sędzią, jeżeli nie prezesem. Na taki urząd on jeden posiadał kwalifikacje — w oczach panien na wydaniu i ich rodzin.
Tylko siostra guwernantka, znudzona swojem dziewictwem, a może i zmęczona przypadkami histerji, nieraz mówiła, że pan Karol nie dojdzie do niczego. On uśmiechał się, słuchając jej cierpkich uwag, i spokojnie oczekiwał reformy sądowej, a wraz z nią — wyższego tytułu i pensji.
Tymczasem brał sześćset rubli srebrem i — pewnego karnawału — cichaczem, ożenił się z panną Gabrjelą.
Była to śliczna osoba: wysmukła, szatynka, delikatna. Miała duże oczy i anielski wyraz twarzy. Lubiła się pieścić, a przynajmniej — wpatrywać się całemi godzinami w swego „mężunia“. Gdy jej długo nie całował, albo zajęty czytaniem spraw — nie spojrzał na nią, robiącą szydełkiem serwetę, umiała się gdzieś w kącie rozpłakać. Ale gniewu nikt w niej nie widział.
Po weselu wszyscy sędziowie, prokuratorzy i adwokaci, mający siostry lub córki na wydaniu, przestali kochać pana Karola. Niektórzy nie pooddawali młodym małżonkom wizyt; inni — nie spostrzegali ich na ulicy. Kobiety jednomyślnie nazwały panią Gabrjelę — gąską, a mężczyźni mówili między sobą, że pan Karol nie ma żadnych zdolności, tylko — takie miny, jakgdyby chorował na mądrość.
W tych czasach przyszła reforma sądowa i — pan Karol spadł z etatu.
Z początku nie wspominał nic żonie. Ale kiedy pewnego dnia dano mu do wyboru: dymisją z dwuletnią pensją, albo posadę w dalekiej okolicy, — przyznał się przed panią Gabrjelą do tego, co go spotkało, i zapytał o radę.
Usłyszawszy tak straszną wiadomość, pani zbladła, potem — zarumieniła się i zaczęła mrugać długiemi rzęsami. Potem zawiesiła się mężowi na szyi i chciała zacałować sprawę, a nareszcie — dała mu taką radę, że Karolek może robić i jechać, gdzie mu się podoba, byle ona była z nim razem...
Wkońcu, całkiem niespodzianie — zemdlała, a pan Karol, widząc, że żona jest chora i nie ma sił na odległe podróże — przyjął dymisją.
W parę miesięcy później przyszła im na świat córeczka, Józia, a pani Gabrjela ciężko zasłabła. Karol tak kochał żonę, że nie mógł odstąpić jej ani na chwilę. Podawał jej lekarstwa, przenosił ją na kanapę, prześcielał łóżko, czuwał nad nią po całych nocach, a oprócz tego — był jeszcze niańką swojej córeczki i służącą jej mamki. Nareszcie pani Gabrjela powróciła do zdrowia, a gdy pierwszy raz wyszła z mężem na spacer, do ogrodu, przypomnieli sobie oboje, że to już rok upłynął od dnia, kiedy panu Karolowi dano dymisją... Już drugi raz żółte liście zasypywały ścieżki...
Teraz były asesor począł starać się o pracę. Nie szło mu przecie łatwo. Jedni z możliwych protektorów mieli do niego żal, za „nietaktowne ożenienie.“ Inni — sami spadli z etatu, a inni — nie śmieli ofiarować ladajakiego zajęcia człowiekowi, który mógł być sędzią, nawet prezesem...
Tylko czasami jeden z mniej wziętych adwokatów dawał ukradkiem panu Karolowi sprawy do wyrobienia; poczem obaj dobrze napocili się, nim jeden ofiarował, a drugi — przyjął wynagrodzenie.
Tak zeszedł następny rok i skończyły się rządowe zasiłki. Państwu Karolom przybył synek, a siostra guwernantka, chcąc dopomóc młodym małżonkom, sprowadziła się do nich ze wsi i poczęła w mieście dawać lekcje.
Jej dochody, praca pani Gabrjeli, która nauczyła się szyć na maszynie, i dorywcze zarobki pana Karola pozwoliły im opędzić trzeci rok.
Wszystkim jednakże ciężyło to niepewne położenie. Fundusze ledwie wystarczały na liche życie. Służąca była jedna w domu, więc pani Gabrjela pomimo braku sił i szycia, musiała jeszcze pracować jak niańka, kucharka i pokojówka.
Siostra (najlepsza w świecie kobieta) często gderała, a pana Karola palił wstyd na myśl, że najmniej zarabia on, który powinien być filarem całej rodziny.
Począł tedy radzić się znajomych, jacy mu jeszcze pozostali. Każdy był zdania, że dla pana Karola na prowincji niema widoków. Jedni radzili cierpliwie czekać „lepszych czasów,“ a drudzy — jechać do Warszawy.
— Jakto? — spytał pan Karol. — Jechać do Warszawy, z rodziną, na niepewne?...
— To też zostaw pan rodzinę tutaj. Sędzia Majewski, który jednocześnie z panem spadł z etatu, miał tyle rozumu, że natychmiast wyjechał. To też w pół roku dostał posadę przy jakiejś warszawskiej redakcji, ściągnął rodzinę i dziś — znowu są wszyscy razem, a nawet dobrze im się wiedzie...
Pan Karol zgnębiony wrócił do domu. Tej nocy nie spał, a na drugi dzień był mizerny, jak po chorobie. Jadł mało — milcząc, z rękoma w kieszeniach chodził po ciasnem mieszkaniu — i wymęczał w sobie projekt wyjazdu do Warszawy, bez żony i bez dzieci!...
Pani Gabrjela spoglądała na niego, pełna niepokoju. Wreszcie ośmieliła się zapytać, co mu jest...
— Muszę jechać! — odparł, nie patrząc na nią.
Żonę coś tknęło. Po chwili milczenia rzekła:
— Ty?... jechać?... Jakto — jechać?...
— Pojadę do Warszawy starać się o zajęcie. Dłużej nie może być tak, jak jest...
Pani Gabrjela nie umiała na to znaleźć odpowiedzi, ale wyręczyła ją siostra Karola.
Objęła brata rękoma za szyję, pocałowała go w czoło i rzekła:
— Teraz widzę, że jeszcze jesteś człowiekiem!... Tak — jedź... Jeżeli tu zostaniesz, twoją żonę czeka nędza, a ciebie rozpacz, bo tu — niema dla nas chleba. Zato w Warszawie jest go pełno...
Po takiem przemówieniu wróciła na swoje miejsce i cisza zaległa mieszkanie. Przez kilka minut słychać było tylko oddechy dzieci, śpiących w drugim pokoju.
— Więc... kiedyżbyśmy wyjechali?... — szepnęła pani Gabrjela.
— Naprzód on sam musi pojechać — odparła siostra guwernantka.
— Karolek sam?... Ty sam?... — spytała żona, szeroko otwierając oczy.
— Ja sam. Nie może być inaczej! — odpowiedział, znowu nie patrząc na żonę.
Ona podniosła się z wyciągniętemi rękoma, zdumiona. Spoglądała kolejno na męża i na jego siostrę, jakby nie pojmując, czego od niej chcą. Przez chwilę zdawało się jej, że to jacyś obcy ludzie przybrali na siebie postacie ukochanych osób.
— Karol ma jechać... sam? — szeptała.
Siostra spojrzała na nią z wyrzutem.
— A ja?... a dzieci? — mówiła żona. — Czyliż on mógłby rozdzielić się z dziećmi?... Zresztą choćby on mógł, ależ ja... ja... Mój Boże... ja jeszcze nigdy, ani przez jeden dzień nie byłam tak daleko od niego...
Mąż milczał, tylko z bólu zatapiał paznogcie we własnych rękach.
— Gabrjelo, nie bądźże dzieckiem! — odezwała się siostra.
W drugim pokoju zapłakał mały Kazio. Pani Gabrjela rzuciła się tam gorączkowym ruchem i zamknęła drzwi.
Po chwili — rozległ się przyśpieszony łoskot kolebki i ciche łkanie.
Kazio tak widać szlochał przez sen.
Na drugi dzień Karol wcześnie wyszedł do miasta, a jego siostra miała długą rozmowę we cztery oczy z panią Gabrjelą. Gdy wrócił na obiad, zdziwił się, widząc żonę zupełnie spokojną. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy mu sama powiedziała, że powinien jechać do Warszawy i że im prędzej to zrobi, tem będzie lepiej.
— Siostrunia mówi — rzekła wkońcu — że prędzej się zobaczymy...
I to powiedziawszy, nagle wyszła — kołysać synka. Coś szeptała do niego przerywanym głosem, a panu Karolowi zdawało się, że słyszy wyrazy:
— Nie płacz, Kaziuchna, nie płacz!... Tatko pozwoli nam przyjechać do siebie na święta... Nie płaczże, bo to pfe!...
W kilka dni pan Karol wyjechał do Warszawy. Był to zimny, jesienny ranek; dzieci jeszcze spały, gdy pod bramę zajechał Żydek furą, zasłoniętą szarem płótnem; siostra guwernantka dostała spazmów i uklęknąwszy na podłodze, całowała Karola po rękach. Ale żona nie uroniła ani jednej łzy. Objęła go tylko za szyję, oparła na ramieniu głowę i drżąc, tuliła go do siebie. Aż jej rozerwał splecione ręce, ażeby uwolnić się z uścisku, lecz i wtedy nie płakała. Tylko jej usta zbielały jak koral, a oczy stały się większe i głębsze niż zwykle.

Istotnie Warszawa nie zawiodła byłego asesora. W tydzień po przyjeździe dostał miejsce dependenta u jednego z adwokatów, którego kancelarją kierował były sędzia apelacyjny.
Tam pracował do dziewiątej wieczór. Później brał do domu papiery od innych adwokatów i przepisywał albo referował sprawy do północy, często — po północy.
Jadał w taniej kuchni, herbatę z rana i wieczór przyrządzał sobie sam i mieszkał na ulicy Piwnej, tak wysoko, że kiedy z ganku spojrzał na lampkę kopcącą się na parterze, to zdawało mu się, że widzi światło w studni.
Pomimo to pan Karol był szczęśliwy. Zaraz w pierwszym miesiącu wysłał żonie dwadzieścia pięć rubli, a w drugim czterdzieści, i z gorączkową niecierpliwością rachował dnie zostające do Nowego Roku. Miał bowiem nadzieję, a właściwie pewność, że po Nowym Roku całą rodzinę sprowadzi do Warszawy.
Nieraz, kiedy zgiętemu nad stolikiem sztywniały z zimna palce, a czarne płatki biegały przed oczyma, zrywał się od pisania, biegał po ciasnej izbie, przez małe szyby której zaglądały do niego gwiazdy i — marzył:
— Sędzia pójdzie do mecenasa X., a ja zostanę na jego miejsce naczelnikiem kancelarji. Zato będę miał sześćdziesiąt rubli, za wyrabianie spraw dostanę ze czterdzieści, razem sto. Siostra będzie dawać lekcje, Gabrjelka będzie szyła...
Eh! i szyć nie potrzebuje... Wynajmę sobie pomocnika i z nim zacznę wyrabiać sprawy, co mi uczyni ze sto pięćdziesiąt rubli... Później, zebrawszy trochę grosza, postaram się o adwokaturę...
Kiedy gasła lampka, pan Karol, do połowy ubrany, kładł się na tapczanie, okrywał burką i starem futrem i na chłodnej, skórzanej poduszce próbował zasnąć. Ale wtedy przed oczyma biegały mu już nie czarne, tylko kolorowe płatki. Jeden z nich, biały, zamieniał się w pokoik, tam... Drugi, w części szary, w części żółty, to jego siostra guwernantka... A to — żona!... To jej oczy... jej smutny a taki słodki uśmiech. Na kolanach trzyma dwoje różowych dzieci... Boże, jak też ten Kazio rośnie... Kazio... Żona... Józia...
Do drzwi zapukał stróż. Pora wstawać!... Pan Karol umył się w zimnej jak lód wodzie, szybko ugotował herbatę i biegł do kancelarji.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Pan Karol nie pojechał do swoich. Został w Warszawie, ażeby zarobić jak najwięcej i wysłać żonie pieniędzy na drogę.
Teraz brał robotę od wszystkich znajomych adwokatów. Kiedy nie poszedł do kancelarji, to bywały dnie, że się nie mył, nie ubierał, tylko — pisał. Zaczynał przy lampie, a kończył, gdy brakło nafty.
Miał już przeszło pięćdziesiąt rubli, zebranych poza obrębem pensji, i myślał o wynajęciu dużego mieszkania, gdy obudziwszy się pewnego ranka, uczuł ból oczu. Powieki były spuchnięte tak, że ich prawie nie mógł otworzyć.
Przerażony wybiegł na ulicę. Ledwie znalazł dorożkę i kazał się wieźć do okulisty. Trafił w niewłaściwą porę i parę godzin, zgorączkowany, wysiedział się w przedpokoju. Wreszcie przyszedł lekarz, zbadał go i rzekł oschle:
— Musi pan z pół roku wypocząć, inaczej — nie ręczę za wzrok!....
— Pół roku?... — powtórzył Karol. — Ależ ja, panie, nie mogę odpoczywać ani jednego dnia...
— Tem gorzej!
Pan Karol zerwał się z krzesła i chwytając poomacku rękę lekarza, zawołał:
— Ratuj mnie, panie doktorze!... Ja przecież żyję z pisania... Już trzy miesiące nie widziałem żony i dzieci, chcę ich właśnie tu sprowadzić, a pan mi zaleca odpoczynek!... Czyż to się godzi?...
Sztywnego doktora uderzył ten krzyk rozpaczy. Obejrzał jeszcze raz chorego, zrobił mu nadzieję, że wkrótce będzie zdrów, nie przyjął honorarjum, a nawet w parę dni wyrobił mu za pół ceny miejsce w szpitalu.
Stamtąd, nie chcąc trwożyć żony, napisał do niej pan Karol własnoręczny list, donosząc, że go trochę bolą oczy, że w zimie niepodobna wynająć mieszkania, lecz — że wszystko będzie dobrze. Wkrótce też odpowiedziała mu żona, że i u nich jest wszystko dobrze, tylko — siostra guwernantka jest trochę niezdrowa. Ponieważ jednak ona sama nauczyła się kroju i ma do pomocy panienkę, więc prosi męża, aby jej nie przysyłał tak wiele pieniędzy jak dotychczas, najwyżej kilkanaście; rubli na miesiąc, byle oszczędzał swój wzrok.
Po dwu tygodniach pan Karol opuścił szpital, będąc mocno upominanym przez lekarzy, ażeby na kilka miesięcy wstrzymał się od pisania. Nie usłuchał ich jednak. Tego samego dnia poszedł do kancelarji i po upływie godziny — rzucił pióro.
Nie mógł pisać.
Adwokat, który już wiedział o jego nieszczęściu, wezwał go do gabinetu. Tam zachęcał go do szanowania zdrowia, do dłuższego wypoczynku, ofiarował miesięczną pensją i obiecał, że w przyszłości da mu u siebie miejsce na lepszych warunkach. Tymczasem jednak, z powodu nawału pracy, obowiązki pana Karola pełnić musi zastępca, były prokurator...
Pan Karol zrozumiał, że dano mu dymisją. Wyszedł od adwokata jak błędny i — pomyślał o śmierci. Rozdrażniony, prawie nieprzytomny, powlókł się na most i chciał skoczyć między płynącą krę. Ale w tej chwili przywidziało mu się, że usłyszał krzyk żony.
— Karolu mój, Karolu!...
Krzyk był tak wyraźny, że człowieka tego oblał pot — trwogi. Czuł, że musi żyć...
Przez kilka dni wałęsał się po Warszawie bez celu, wreszcie spotkał pewnego kolegę eks-sądownika, który wysłuchawszy jego dziejów, obiecał mu wyrobić stosowne zajęcie.
Jakoż wyrobił mu — na odpoczynek — posadę pisarza przy niewielkim składzie węgli. Tam pan Karol dostał mieszkanie w budce, mającej kilka łokci kwadratowych powierzchni — i — dwadzieścia pięć rubli pensji na miesiąc.

Po nadmiernej kilkumiesięcznej pracy, po kilkutygodniowych udręczeniach moralnych, pan Karol zapadł w obojętność. Po całych dniach siedział w swojej budce z nogami owiniętemi w słomiane papucie (bo od spodu wiało), sprzedawał węgle na pudy, na korce, na wozy, odbierał pieniądze, odcinał kwity, wydawał furmanom rozkazy, albo gdy zabrakło roboty, patrzył osłupiałym wzrokiem na żarzące się węgle w żelaznym piecyku.
Tu sypiał, tu mieszkał. Na własne utrzymanie wydawał sześć rubli miesięcznie, chował rubla na pocztowe marki, resztę pieniędzy posyłał żonie. Listy ich obojga były krótkie, jakgdyby rwała się nić przywiązania.
Dopiero odżył trochę pan Karol w maju, gdy pewnej niedzieli wyszedł aleją Jerozolimską aż za rogatki. Na widok pól już zieleniejących się uczuł, że w jego zdrewniałem sercu budzi się tęsknota do rodziny. Tego dnia napisał do żony tkliwy list i — nagle przyszło mu na myśl — że byłoby dobrze odwiedzić ją choć... na Boże Narodzenie!
Tak jeszcze daleko, ale i cóż, kiedy na wyjazd nie miał pieniędzy i musiał dopiero wynaleźć źródło nowego dochodu.
Odtąd jakby nowy duch wstąpił w pana Karola. Nie siedział już w swej izbie, ale wieczorami wymykał się do miasta, szukając pracy. Jakoż wyrobił sobie, z niemałym trudem, to, że mu od czasu do czasu spadało do przepisania jakieś parę arkuszy i — parę złotych do kieszeni.
Innym razem, gdy nie miał pisaniny, kupował angielską bibułkę, pokrywał ją rysunkami (bo umiał trochę rysować) i następnie układał z takich arkuszy umbrelki na lampy. Te wyroby brał jeden znajomy mu dystrybutor i sprzedawał ich niemało, po czterdzieści groszy sztukę.
Tak pracując, zebrałby pan Karol do Bożego Narodzenia kilkanaście rubli, gdyby nie — nadzwyczajne wydatki. Raz musiał sobie kupić buty, drugi raz kilka perkalowych koszul i — pieniądze po trochu topniały...
Mimo to żył po ludzku, czuł jakąś nadzieję, czegoś pragnął. Termin wyjazdu był jeszcze daleki, ale pan Karol miał już cierpliwość człowieka, nad którym los się pastwi, więc — czekał, sprzedawał węgle, przepisywał akta sądowe i robił umbrelki.
Tylko raz w nocy zerwał się nagle z twardego snu. Zdawało mu się, że to nie może być, ażeby on tak już dawno nie widział żony i dzieci, ażeby tak był od nich daleko. Chciał gdzieś biec, kogoś wołać, coś odepchnąć... Wtem wyciągnięta ręka uderzyła o niski sufit budy i pan Karol oprzytomniał.
— Już tylko miesiąc! — szepnął.
Ale sen odbiegł go. Samotnik wstał, zapalił lampę i wziął się do roboty umbrelek.
Na tydzień przed świętami zaczęła go palić gorączka niecierpliwości. Wyjednał sobie urlop od węglarza, który — wprawdzie krzywił się, ale — wreszcie obiecał mu dać zastępcę i nic nie strącić z pensji.
Potem wydobył z policji paszport i oglądał go po kilka razy na dzień, jakby nie wierząc własnym oczom, że on już ma paszport, że wyjedzie!...
Potem, upewniwszy się co do rzeczywistości paszportu, rachował swoje pieniądze. Miał dziesięć rubli. Przypuściwszy więc, że Żydek za podróż tam i napowrót weźmie sześć rubli, to jeszcze zostanie mu cztery — na gwiazdkę dla swoich!...
Najwięcej jednak cieszyło go to, że do żony ani wyrazu nie napisał o przyjeździe... Boże!... jak oni się ucieszą... Przypominał sobie ich drogie rysy... Napróżno! wszystko jak za mgłą.
Miał wyjechać na noc w wigilją wigilji. W przeddzień wyjazdu, uprosiwszy gospodarza o chwilowe zastępstwo, wymknął się na kilka godzin do miasta.
Wpadł do sklepu tkanin.
— Co może kosztować dobry materjał na suknią? — spytał kupcowej.
— Na jaką cenę pan dobrodziej życzy sobie?... Na pół rubla, czy — może taniej, na dwa złote?...
— Dobrze, niech będzie na dwa złote.
— Może ten?... Nie podoba się panu?... A może ten?... A może ten?... — mówiła kupcowa, szybko rozwijając sztuki dość lichego materjału.
— Dobrze, wezmę ten. Ileż to potrzeba łokci?
— Czy na bardzo wysoką osobę?...
— Nie — na średnią.
— Może pan wziąć trzydzieści łokci... Mam mierzyć?...
Pan Karol osłupiał. Jedna suknia kosztowałaby dziewięć rubli, a on ma tylko dziesięć!...
— Może pan dobrodziej życzy sobie lepszy materjał?... Panie dobrodzieju!... pozwól pan!... ja mam na różne ceny!...
Ale pan Karol już opuścił sklep i wracał do siebie ze spuszczoną głową. Po drodze kupił małą laleczkę dla Józi i drewnianego jeźdźca dla Kazia. Potem chciał dla niej kupić gospodarstwo, zwierzęta, a dla dwuletniego Kazia bęben i pałasz, ale znowu obrachował, że mu nie wystarczy pieniędzy.
— Wolę dać żonie gotówkę! — pomyślał. — Nie znam się na kobiecych figlach, niech sobie sama kupi gwiazdkę.
Ze wzruszenia zachciało mu się jeść. Machinalnie skręcił do jakiejś garkuchni, ale — znowu żal mu było pieniędzy. Kupił więc kilka bułek, jakąś kiszkę i — wrócił do budy.
Jego pryncypał już się niecierpliwił, ponieważ było zbyt wielu kupujących węgle na pudy, którzy nie stanowią dla kupca interesu i są natrętni przy wadze.
Pan Karol złożył zabawki i pieniądze do kuferka i usiadł na zwykłem miejscu. Nigdy handel nie wydał mu się tak nudnym, a kupujący tak nieznośnymi jak dzisiaj.
Wreszcie nadeszła noc, a po niej ostatni dzień przed wyjazdem.
Pan Karol w nocy nie spał, a w dzień, w ciągu sprzedaży, pokłócił się z kilkoma osobami, nawet przyzwoitemi, co zdziwiło woźniców. Za każdym napisanym kwitem wyglądał przez małą szybę, ażeby sprawdzić, czy jeszcze nie zachodzi słońce i czy nie zajeżdża ze swoją furą Abramek?...
Dzień się skończył, kupujący i woźnice węgli rozeszli się, a pan Karol został sam. Jak też zwłóczy Abramek! Może już odjechał?...
Nie mógł wytrzymać, włożył futro i wybiegł do zajazdu. Zawiniątko już miał od rana przygotowane, a pieniądze wrzucił do szuflady stolika, lękając się ich zgubić. Był tak roztargniony, że chwilami nie wiedział, co robi.
Wpadł do zajazdu. Abramek śpiewającym głosem szwargotał coś z Żydkami, a jego pomocnik wytaczał wóz pod bramę.
— Jedźmyż!... — woła pan Karol. — Ty mnie tak wykierujesz, że się spóźnię na wigilją?...
— Niech pan będzie spokojny! Niech pan siada... Zaraz jedziem...
— Ależ ja nie mam jeszcze rzeczy...
— No, to niech pan wraca do domu, a ja wnet pana dogonię... Mój wóz to lepszy niż koleje żelazne... Lajbełe, geśwind!...
Pan Karol wracał cwałem. Przypomniał sobie, że w budzie nie zagasił lampy, a zresztą — zdawało mu się, że prędzej biegnąc po zawiniątko, prędzej będzie u swoich.
Już za dwadzieścia cztery godzin zobaczy ich!... A może źle zrobił, nie uprzedzając żony o przyjeździe?... Ono taka wątła...
Teraz dopiero zobaczył ją prawie przed oczyma. Widział jej uśmiech, spojrzenie, czuł uściski, pocałunki...
— O Boże! jak ten Abram nudzi z wyjazdem!...
W tej chwili pan Karol wpadł na swój dziedziniec. Machinalnie spojrzał na okno budy, tam ciemno... Rzucił się do drzwi — otwarte... Osłupiał. Wszedł do środka i potknął się o przewrócony kuferek!...
Drżącemi rękoma wydobył z kamizelki zapałkę. Błysnęło światło i pan Karol jednym rzutem oka poznał, że niema jego zawiniątka, że kuferek i stolik są rozbite i że — ktoś go okradł. Zabrał mu nawet pieniądze na wyjazd...
Zapałka dopaliła się, sparzyła mu palce, zgasła, ale — pan Karol nie ruszył się. Stał jak słup na środku ciemnej izby, którą napełniał prąd lodowatego powietrza.
W pół godziny potem na ulicy zaturkotała fura i stanęła przed bramą składu węgli. Po chwili rozległy się ciężkie stąpania i do okienka budy zapukał Abram, wołając:
— Panie, jedziem!... Już pora!...
Nie odpowiedział mu nikt.
Żyd wrócił do fury, zabrał stamtąd świeczkę, zapalił ją i wszedł do izdebki. Znalazł na środku rozbity kufer, a na tapczanie pana Karola, który leżał z głową zawiniętą w futro.
— Panie, niech się pan zbiera, jedziem! — rzekł Abram, potrącając go w nogę.
— Już nie jadę... — odparł stłumionym głosem pan Karol.
— Dlaczego pan nie ma jechać?...
— Okradli mnie... Rzeczy, pieniądze, wszystko!...
— A wa!... to się pani zmartwi.
— Nie mów nic pani o tem, żem miał jechać, ani słowa!...
Żyd, trzymając w ręku świeczkę, pokiwał głową.
— Kiej nie mówić, to nie powiem, ale zawdy szkoda!... Tak się państwo długo nie widzieli i ja straciłem zarobek... Dobranoc panu!

Na drugi dzień wstał pan Karol rano jak zwykle i wziął się, jak zwykle, do sprzedaży węgli. Był napozór obojętny, tylko trochę cierpki — ale furmanom zdawało się, że mu jakby więcej sczerniała broda i posiwiała głowa.
Było to przecież złudzenie. Pan Karol miał brodę tak czarną jak dawniej i osiwiał nie przez tę noc, ale przez cały rok. Przez te zaś kilka godzin więcej pożółkł i dlatego wydawał się bardzo zmieniony.
Nie jadł obiadu, ale na wieczór kupił wędzonego śledzia i bułek. Przyrządził jak zwykle herbatę w blaszanym imbryku, zjadł tę skromną wigilją i zabrał się — do malowania umbrelek na przyszły wyjazd, spokojny, jak człowiek, który nawet przed pustką nie chce zdradzić swojej boleści.
Ale gdy późnym wieczorem, z poza parkanu, od niskich domów, gdzie mieszkali wyrobnicy i dorożkarze, doleciały go głosy mężczyzn, kobiet i dzieci, śpiewających kolędę, samotnik zepchnął na ziemię stos kolorowych bibułek, oparł twarz na rękach i zapłakał...
Niekiedy świat taką tylko może dać pociechę zdeptanej duszy ludzkiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.