Jaskółczym szlakiem/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Był w Rogalach za dworem i ogrodem wzgórek, niegdyś sypany na pamiątkę boju, a na nim dąb i krzyż. Ze wzgórka tego widziało się daleko szachownicę zagonów, szare pasy dróg, kępy drzew, dwór i wsie. A z drogi, z pola i ze wsi widać było ten krzyż i kurhan bojowy.
Na tym wzgórku, w pewne pogodne południe sierpniowe, siedziało w trawach, już posychających, dwoje ludzi.
Była to Rita i chłopak tak do niej podobny, że się odgadywało brata odrazu.
Nie był podobny do Adasia ten pierworodny Szymek. Wysoki, barczysty, mocno śniady jak siostra, miał w oczach i na czole wykuty upór i siłę, miał w ustach rys namiętny.
Mówił urywano, ostro, rozdrażniony widocznie, siekąc prętem bez litości badyle chwastów.
Rita miała głębszą niż zwykle zmarszczkę na czole, zapał w źrenicach.
Chłopak przybył tegoż rana na jej depeszę z Wiednia. Wezwała zaś go, otrzymawszy od niego długi list, którego nikomu nie pokazała.
Zastał stryja obłożnie chorego na ostry reumatyzm, Adasia rozmarzonego, Ritę zamyśloną.
Wnet po obiedzie wyprowadziła go na ten kurhan i od dwóch godzin toczyli żywą rozmowę.
Skoczył, gdy mu rzekła pierwszy raz:
— Powinieneś tu zostać, Szymku!
— Za nic! — rzucił, wzdrygając się.
Milczała, patrząc na kraj, słońcem oblany, na rżyska i szare zagony.
— To jedno cudownie goi samolubne bóle! — szepnęła.
— Praca, zapewne. Ja też rąk nie założę i nie będę się w swojej trosce zasklepiał. Wyjadę do Afryki z wyprawą belgijską. Chciałaś mnie mieć uczonym, jestem nim i mając lat trzydzieści dwa, nie będę zmieniał karjery i szedł tutaj na jatki!
— Kiedy musisz, Szymku! Widziałeś stryja? Potrzebuje spokoju i wypoczynku. Całe życie tu zbył, był dla nas ojcem. Czy pozwolisz, aby w potrzebie nie znalazł w tobie syna?
— Pocóż to znosi? Niech sprzeda Rogale, będzie miał spokój.
— Czy mu to powiesz w oczy?
Szymon spuścił głowę i umilkł.
— Nie! — mruknął wreszcie.
— A zrobiłbyś to sam?
Zamyślił się, a ona czekała niespokojna.
— Nie wiem; wstydziłbym się.
Oczy jej pojaśniały, ale on natychmiast dorzucił:
— Ale i żyć nie chciałbym tu ani potrafił.
— Więc chociażby spróbuj. Stryja musimy wywieźć zagranicę. Adaś z nim pojedzie, bo ja muszę zająć się Jadwisią. Zabawimy do wiosny, ale stryj i słuchać o tem nie chce, aby Rogale zostawić bez gospodarza.
— I to ja mam być tym zastępcą? Biedne Rogale! — zaśmiał się szyderczo Szymon. — Ej, Rito, jeśli o tem dawniej myślałaś, trzeba mnie było wcześniej kształcić. Dlaczego mnie wybraliście na ofiarę? — wybuchnął po chwili z rozpaczą.
Poczuła, że mięknie, więc objęła go za szyję i serdecznie uścisnęła.
— Bo ty jesteś najsilniejszy, najlepszy i najgłębszy!
— Nieprawda! Najlepszy jest Adaś, najgłębsza ty, a ja chyba tylko że mam najmocniejsze kości; więc niech mnie to koło miażdży!
Sponurzał doreszty, zgarbił się, głowę zwiesił.
— Myślałem, że mnie kochasz Rito, a widzę, że kochasz jak stryj ot tę ziemię!
Rzucił ręką wokoło.
Oczy obojga spoczęły na krajobrazie monotonnym, smętnym, cichym, na który wieczór kładł smugi złota i purpury. Powoli przechodził ze szczegółu na szczegół. Szymon się wzdrygnął.
— Żebym wiedział, że na tem skończę!... — rzekł i urwał.
Uśmiechnęła się.
— Tylu ludzi jednak pragnęłoby być na twojem miejscu!
— Zapewne, bo oni nie myślą o obowiązkach, a ja obowiązki zwykł jestem spełniać! — rzucił, głowę hardo podnosząc. — A nigdzie cięższych niema!
Zarumieniła się Rita i spojrzała nań z dumą.
— Szymku, ty za nas wszystkich zapłacisz stryjowi! Jaki on będzie szczęśliwy!
— Warto było tyle żyć, żeby tego dożyć! — szepnął znowu, falą zniechęcenia ogarnięty. — Na wiele mi się zdadzą moje matury i dyplomy, moje studja, moje marzenia, moje badania i podróże. Wszystko skończone!
Wnurzył ręce we włosy, a oczy wbił w ziemię.
— Wiesz? — ozwał się z gorzkim uśmiechem. — Praca moja zdaje mi się podobną do baśni o Madeju. Będę wiek cały ustami czerpał wodę w potoku i na kolanach ją nosił do polewania suchego drzewa. Ale rozbójnik za swoje grzechy to czynił, a ja za co?
Zapanowało przez chwilę milczenie.
— A jednak nie zostałabyś tu ze mną — odezwał się nagle.
— Owszem, jeżelibyś tego żądał. Gdy Adaś się ożeni, a zanim ty sobie upatrzysz inną towarzyszkę, gotowa jestem z tobą tym trudem się podzielić!
— Na życie zatem, bo ja się nie ożenię! Ty wiesz, że już i to marzenie pożegnałem na zawsze!
— Ej, Szymku, a mnie się zdaje, że ty dopiero tu żyć zaczniesz! Człowieka nie czyni matura ani dyplom, czyni go trud i ból! Kochanie twoje to był szał, praca twoja to była fantazja, studja twoje to było zabicie czasu, nauka to było dążenie, by czemś być w ludzkości! Teraz stoisz na drodze, która nie wiedzie do sławy i zaszczytów, nie nęci wygodą ani zabawą, nie daje u kresu pomnika i lauru, ale będziesz na tej drodze czuł, że prosta, więc ją uszanujesz.
Rita cierpiała za niego. Życie przeżyli wspólnie na szerokim, bujnym świecie. Wiodły ich wszędy dotąd wolny wybór i powołanie byli swobodni!
Teraz on szedł jak rekrut do wojska, a ona go żałowała jak matka chłopaka, który stanął do szeregu.
Myślała, że termin się odwlecze, aż oto dzień poboru przyszedł i los padł na niego.
Cóż miała dać, by mu dolę lżejszą uczynić? Tylko swoją swobodę i tej mu nie żałowała, byle chłopak nie stchórzył, nie zdezerterował, wytrwał.
Szymon już się nie wahał. Widział swój obowiązek, widział drogę, rozumiał położenie.
Stryja kochał jak ojca. Ricie wierzył bezwarunkowo, czuł, że poświęcić się musi.
Oczy jego stawały się coraz smutniejsze i cofały w głąb, brózdy na czole odcinały się wyraźniej.
W tej chwili był bardzo podobny do pana Erazma.
Rita nie nalegała więcej.
— Te zagony, gdy falują zbożem, cudne są — zaczęła mówić. — Chodzi po nich cichutka piosenka i zapach rzeźwy, a człowiek staje się prosty, cierpliwy, cichy. Niebo tu bliższe niż wszędzie. To niebo, które daje skwary i deszcze, urodzaje i klęski; obcuje się z niem nieustannie. A i zimy nie straszne i nie nudne! Gdy się od pracy wróci do domu, nigdzie się tak nie czuje u siebie jak w zaciszu pokoju, przy kominku. Wtedy i studja się odświeży i umysł może pracować...
Podniósł głowę.
— Wtedy ręce Rity będą z klawiszów snuły piosenki.
— Będą! — odparła z uśmiechem.
— I głos Rity będzie śpiewał, śmiał się i krzepił.
— Będzie!
Teraz on ją za szyję objął i uścisnął.
— Było mi z tobą zawsze dobrze. Więc jeśli z tobą, to mi i tu mniej straszno! — rzekł głucho.
Umowa była zawarta. Podali sobie ręce i popatrzyli aż do głębi w oczy.
Dłoń w dłoni pozostali skupieni.
Tymczasem wieczór zstępował na pola, a powietrze błękitniało od lekkich oparów. Słońce złociło jeszcze czub dębu i twarze tych dwojga, którzy przed chwilą uczynili dośmiertne śluby.
Jeszcze w głębinach dusz wrzały męty i bunt.
Jedno widziało sztukę, czarodziejskie południe, stosunki, panoramę, pełną uroku, życie bez troski!
Drugie żegnało naukę, koleżeństwo, szerokie horyzonty, nadzieję sławy, może jakie oczy ciemne i nerwujące pocałunki, i wyprawy.
Ale już o tem żadne mówić nie śmiało i nie wspomną nigdy.
— Ktoś do nas idzie — rzekł Szymon, patrząc na ścieżkę w dole. — Adaś, Stefan Holanicki i ktoś trzeci!
— To Jamont, o którym ci pisałam.
— Ten kolonista? Cieszę się, że go poznam.
— Skąd się Stefan wziął? Może Jadwisia chora! — zaniepokoiła się Rita.
Powstali i zeszli na spotkanie gości.
— Stryj was wygląda! — rzekł Adaś po przywitaniu.
— Jadwisia zdrowa, Panie Stefanie? — zagadnęła Rita.
— Nic jej nie brakuje! — odparł burkliwie.
— Czemuż jej pan z sobą nie przywiozłeś?
— Nie chciała. Namawiałem, ale to takie fanaberje! — ruszył ramionami.
— Panowie jechaliście razem?
— Nie! — odparł Konstanty chmurny. — Przyjechałem z miasteczka pożegnać państwa.
— Co? Odjeżdżacie już zupełnie.
— Tak! Za tydzień.
Chciała go o coś spytać, ale się powstrzymała przez wzgląd na świadków.
Zbliżyli się do bramy i pierwsza rzecz, która im wpadła w oczy, była klacz chuda, zatarta, skurczona, przy płocie. Miała na łbie uzdeczkę parcianą, a zamiast siodła worek z plewą, przytwierdzony sznurkiem.
— Co to za straszydło? — zagadnął Szymon, wchodząc w rolę gospodarza.
— To kobyła naszego felczera, Symchy — objaśnił Stefan. — Mama ją zajęła w szkodzie, a ja wykradłem z chlewka i tu przypędziłem. Bestja trzęsie okropnie.
— To jednak dziwne istotnie, że Jadwisia nie przyjęła propozycji jazdy! — zaśmiała się Rita, a za nią wszyscy, nawet Adaś.
Stefan się zdziwił.
— Bo to ona nie jeździ na każdym koniu oklep? Tylko się przed wami przyczaja!
Enfant terrible! — szepnął Szymek, patrząc na przyszłego szwagra z uśmiechem.
Rita trochę pozostała wtyle i skinęła na Kostusia.
— Cóż? Skończone? — zagadnęła.
— Tak! — odparł posępnie. — Odjeżdżam samotny.
— Oświadczyłeś się pan?
— Sto razy, i ciotka prosiła, nie chce!
— Nie kocha pana?
— Bo ja wiem? Widujemy się codzień. Czasami zdaje się dobra, wesoła, patrzy, że aż mi serce omal nie wyskoczy, słucha i pyta z zajęciem. Nazajutrz jak noc ciemna i niepojęta, jak lód zimna. Zamęczyła mnie.
— Ależ to dla pana wymarzona towarzyszka! Tak długo zajmuje, nie nudzi nigdy.
— Ona kocha Wiktora!
— Mówiła to panu?
— Nie, ale opowiadała mi całe przejście.
— To dowód, że pana traktuje poważnie.
— Mówi, że mnie się boi, nie wierzy. At, brednie!
— Wcale nie brednie! Jesteś pan zazdrosny i zmienny, ma zupełną słuszność. Ale przecie wiem, że lubi pana!
— Wiesz pani? Dlaczegóż mnie dręczy?
— Bo pan źle się bierzesz do rzeczy. Weźmiemy ją fortelem.
Pomyślała chwilę, uśmiechnęła się i zawołała brata.
— Szymku, czy nie posiadasz zużytej depeszy?
— Owszem, tę właśnie, w której prosiłem stryja o konie. Oddano mi ją na stacji, prosząc o wręczenie w Rogalach.
Podał ją siostrze.
Weszli tymczasem do domu.
— Rito, dzieci! — wołał pan Erazm ze swojego pokoju.
Chłopcy poszli do niego, Rita i Kostuś pozostali w salonie, pochyleni nad stołem, coś pisząc i szepcząc.
Gdy po chwili przeszli i oni do pokoju chorego, Jamont był po swojemu wesół i niefrasobliwy.
— A witaj, witaj! — wołał doń pan Erazm. — Cóż, zapalasz pochodnię hymenu? Opowiedz mi oświadczyny. Pamiętasz, że obiecałeś? Zapowiedzi już wyszły?
— Ale gdzież tam! Nikt mnie nie chce.
— Gadasz! Przecie się rozmówiłem z panią Heleną.
— To i cóż z tego? Zmieniła swój projekt!
— Jesteś ciemięga!
— Prawdopodobnie, ale obmyśliłem z panną Ritą szturm ostateczny.
— To dobrze. Tej kobiety nie opuść. Śliczności!
Kostuś poczerwieniał.
— Żebym ją tylko dostał! — westchnął.
— Patrz, a chciałeś wszystkie brać! Teraz będziesz rad, gdy jedną dostaniesz. Bierz, bo taka jedna stracona właśnie łamie życie, gorzej niż tamte!
Ręką machnął.
— Pan niedomagasz? — troskliwie spytał Kostuś.
— Et, głupstwo! Żeby ich nie było, nie zważałbym nawet, ale że to troje skacze nade mną, więc się rozpieściłem. Kiedyż wyjeżdżacie?
— Bo ja wiem? Zależymy od łaski pani Wojakowskiej.
— A panna Felicja nie bardzo się spieszy?
— Ciotka, myślę, nie wróciłaby wcale, żeby nie ojciec. Ale ojciec coraz pilniej wzywa, trzeba się spieszyć..
— A wiesz, że może wyjedziemy razem, jeśli zabawisz miesiąc. Rita z Jadwisią zostaną w Dreźnie, a mnie starego wyganiają zagranicę. Może zimą odwiedzimy was w waszej fermie z Adasiem. Niech chłopca słońce afrykańskie rozgrzeje!
Ktoś ciężko westchnął. Obejrzeli się. Był to Stefan, siedzący w kącie.
— Czego ty stękasz? — zagadnął Różycki.
— Klacz felczera go roztrzęsła! — zaśmiał się Kostuś...
— Et, nieprawda! Co mam stękać po głupiej szkapie! Stękam, bo mam kłopot w głowie.
— Przecież dowiedzieliśmy się, że w tej głowie coś bywa od wypadku! — szepnęła Rita do siebie.
— No, no, i cóż to za kłopot? — spytał Różycki.
— Ot, tak mi życie „ohydło“!
— Wdzięczny wyraz! — uśmiechnęła się Rita.
— Co? może i ty się zakochałeś?
— Jeszcze czego! Tfu! Ale ot tak: jak mamie w rachunku z ryby, ze zwierzyny i z wosku co ukręcić, to krzyczy; jak nie ukręcić, to niema grosza na buty! Zygmunt umie w karty grać i długi robić, a ja nie umiem nic takiego. Nawet jak żydy czynszu nie chcą mamie płacić, to mnie posyła ich dusić. Wtedy ja im przed szabasem lichtarze pozabieram albo pierzyny w rzece zamoczę, no i pieniądze dostanę. Ale dla siebie brać nie umiem, wstydzę się, już mi to ohydło! Jaga zaraz się oswobodzi, Zygmunt ani dba, a ja sam cierpię! Więc się zbuntowałem. W tamten piątek wziąłem dziesięć pudów ryby i sprzedałem. Przynoszę do mamy pieniądze i proszę, żeby mi zostawiła dziesięć rubli. Wykrzyczała mnie strasznie, zabrała wszystkie. Dobrze, myślę, pożałujesz! Na drugi dzień rozwiesiłem mamie sieć pod oknem i poszedłem sobie z harmonją na imieniny do pocztmistrza. Jakoś dwa dni nie obejrzała się mama, aż trzeciego przysyła po mnie Jagę do oranżerji. To było przedwczoraj. Już mi się nawet znudziło nic nie robić, ale wypędziłem precz dziewczynę. „Powiedz, że śpię!“... Zygmunt słucha i śmieje się. Złość mi coraz gorsza przychodzi. A Jaga powiada: „Jeśli nie śpisz, to powinieneś iść; ja mamie kłamać nie będę“. Chciałem ją tłuc, ale myślę: nie warto, matka sama ją obije, jeśli nie przyjdę!
Adaś słuchał i bladł. Żałosnemi oczami spojrzał na Ritę i szepnął:
— Boże, co ona tam cierpi, biedna!
Rita zmarszczyła brwi.
— I pan pozwalasz, żeby siostra cierpiała niesłusznie? Co ona winna? — zawołała.
Stefan obejrzał się spokojnie.
— Poco mnie uczy? Jej dobrze, ma wasze plecy, a ja nikogo! — burknął ponuro.
Pan Erazm skinął na Ritę.
— Cóż było dalej? — spytał z zajęciem.
— A cóż? Mama przyszła sama, a Zygmunt uciekł, jak ją zobaczył. Zaczęła krzyczeć, że psy sieć porwały, że ona nieszczęśliwa.
— Kto? Sieć? — spytał Kostuś, dusząc się od śmiechu.
— Nie, mama! Że ja jeden byłem jej pomocą, że mnie kochała, że nie ma dzieci, że mieszczanie spaśli sianożęć, że już dwa dni nie było obiadu, że ją prędko wpędzimy do grobu. Czy ja wiem, co jeszcze? Powiadam tedy, że ją poceruję...
— Kogo? Ciotkę? — wtrącił znowu Kostuś, zarażając śmiechem Szymona i Ritę.
— Nie, sieć przecie! Że pójdę na rybę i będę dalej służył, i mieszczan zduszę, i wszystko, ale żeby mi dała jaką pensję czy chociażby dziesięć rubli na buty! Myślałem, że mnie zrozumiała, bo się uspokoiła i poszła sobie. Poszedłem i ja, nawet rad, że będzie robota. No, i co myślisz pan? Oszukała mnie, nie dała nic. Wtedy ja poszedł do niej i powiadam: „Dziękuję mamie za chleb i sól i pójdę sobie w świat!“ I zakląłem się, że tak będzie.
— No, i uwolniła cię? — spytał pan Erazm.
— Czy ja wiem? Siadła i zaczęła płakać, psy zaczęły wyć, a ja poszedłem. Chodziłem po lesie, po polu, wstąpiłem do zboru, a w nocy jeszcze popilnowałem ogrodu, a skoro świt, wykradłem klacz i pojechałem tu, żeby panu to powiedzieć!
— Dobrze zrobiłeś. Pewnie jesteś głodny i senny? Zjedzże i prześpij się! Jutro rano odeślę klacz felczera i napiszę do twojej matki, a za parę dni pojedziemy razem do Pryskowa i załatwimy kwestję.
Stefan pocałował go w rękę, odetchnął głęboko i uspokoił się jak czarem.
— Zabiorę go z sobą! — rzekł Kostuś, mimowoli litością zdjęty dla tego draba pokrzywdzonego.
— Nie! — odparł pan Erazm. — Teraz, gdy się udał pod moją opiekę, zostanie pod moją opieką.
Na to słowo swojego opiekuna Różyccy spojrzeli na Stefana po bratersku, Rita zaraz wstała, aby go nakarmić, a Szymek począł rozmawiać i podał mu cygaro.
— Cóż słychać w miasteczku? — zagadnął pan Erazm Kostusia.
— Wiktor żeni się z Jawornicką!
— Winszuję obojgu: jemu pięknej żony, a jej męża nadzwyczaj miłego w domowem pożyciu.
— Zawirski jeździ do Kresek, do panny Werbiczówny.
— Szkoda koni. Wolałby niemi kopy zwozić!
— Pan dzisiaj jesteś srodze przeciw małżeństwom niechętny! — uśmiechnął się Kostuś.
— Czyż to małżeństwa? To interes. Jedno drugiego okłamuje i basta. Mężczyzna potrzebuje stanowiska. Łączą się, a potem całe życie dają ludziom temat do krytyk i drwin, sobie zaś utrapienie do śmierci. A jakież to życie, jaka praca być może w takich warunkach? U nas wszystko stało się anomalją i dziwię się doprawdy, że nie chodzimy na głowach.
— Stryjek głodny i zły. Idźcie, panowie, do jadalni, ja tu zostanę! — ozwała się Rita, przynosząc choremu wieczerzę.
Gdy wyszli, on niespokojnie popatrzył jej w oczy.
— Cóż powiedział? — rzekł drżącym głosem.
— Zgodził się i zostanie. Przecież ręczyłam za niego stryjowi! — odparła z dumą.
— O, ty jesteś mojem zdrowiem! — zawołał, biorąc ją oburącz za głowę i całując w oczy. — Nie wzdrygał się, nie stawiał warunków?
— Owszem, jeden: abym przy was została, aż się ożeni.
— I zostaniesz?
— Naturalnie.
— Widzisz, on ci droższy ode mnie, dla mnie nie chciałaś się poświęcić!
— Albo mi stryj to proponował? — zaśmiała się przekornie.
— Wymówki! Ale ci i to daruję za Szymka!
Podała mu wieczerzę i opowiadała rozmowę z bratem.
W oczach przybywał mu humor i otucha.
— Nie uleżę! — zawołał wreszcie. — Dawaj mi tu Jana z odzieniem! Jestem już zdrów! Dziś pokażę Szymonowi plany, a jutro pojedziemy w pole.
Gdy młodzi powrócili po wieczerzy, zastali go już przy biurku, sortującego różne dokumenty.
Kostuś zaczął się żegnać.
— Zwarjowałeś! Przenocuj! — zaprotestował pan Erazm.
— Mam bardzo pilny interes i poczta czeka.
— I Rita mruga tajemniczo! — No, to jedź, i uspokój się prędzej. Rączki ciotki ucałuj, a nie mów, że byłem chory. Posądzi mnie o starość.
Gdy turkot się oddalił i chłopcy wrócili z sieni, pan Erazm podał Ricie klucz.
— Pójdź do piwnicy i przynieś stamtąd hlaczek z czarną pieczątką, z kąta, w głębi.
— Oj, Rito, jesteś w wielkich łaskach, kiedy ci stryj ten kluczyk powierza! — uśmiechnął się Adaś.
— Wszystkie klucze powinny być w rękach kobiecych, to ich symbol! Niech się dziewczyna wprawia. A wy, chłopcy, siadajcie, pokażę wam różne obrazki!
Na stół wielki, zielonem suknem pokryty, oświetlony z góry lampą, położył kilka zwojów starego papieru i posadziwszy przy sobie Szymka, pokolei je rozwijał.
Rita wróciła z hlaczkiem, wszyscy się skupili, patrząc i słuchając.
Pierwszy wielki arkusz miał u góry pieczęć parafjalną. Była to metryka.
— To jest pierwszy dyplom i obowiązek! — rzekł pan Erazm krótko. — A imię mu: wiara!
Sięgnął do puszki blaszanej i dobył z niej drugi arkusz, stary pergamin.
— To jest drugi! Nasz rodowy dokument — rzekł, patrząc na Szymka. — Wy młodzi uczeni jesteście demokraci. Mówicie, że to archeologja i nic więcej. Prawda i jam nie zacofaniec — herb nie czyni dobrym, niskie pochodzenie nie hańbi! Te wyobrażenia zginęły i nie żałuję ich, ale chłopcze, ten kawał pergaminu zapisano w piętnastym wieku i czerwone pole ma ten znak, więc myślę, że ten, co dostał, nie był ni tchórzem, ni kłamcą, ni złota szukał, ni gnił w rozpuście. Krwawe było pole, a on bojował za wiarę i za ziemię i za króla. Wtedy mniej intryg było i kto nie zapracował, tego król mieczem nie dotykał, ani kupić nie można było takiego znaku. Więc w każdym razie to jest tradycja szanowna i podwójnie podły ten, kto, taką pamiątkę mając, bywa tchórzem, kłamcą i zbiegiem. Takem ja życie całe myślał i czynił i bez wstydu wam, moim następcom, sprawę z życia złożę. A to ostatni dokument! — zakończył, rozkładając plan wielki, pokreślony labiryntem dróg, rowów, pól, łąk i lasów. — Kto te rzeczy do serca weźmie i przy nich życie spędzi, ten się śmierci nie boi! — dodał poważnie.
— Stryju! — rzekł Szymon. — Tyś wytrwał, a jeśli mnie stąd zmuszą ustąpić?
— W takim razie ustąp ostatni! — odparł pan Erazm. — Choćbyś wyszedł nagi i głodny!
Szymek patrzył stryjowi w oczy i zdawało mu się, że go wtajemniczają w jakiś kult, nakładają święcenie. Milczał do głębi przejęty.
Nareszcie. Szymon się ocknął i dłoń do stryja wyciągnął.
— Nie potrafię czynić lepiej i więcej nad ciebie, stryju, ale ile na ludzką moc wycierpieć i znieść, wycierpię i zniosę, jeśli mnie nie odstąpicie.
Pan Erazm go uścisnął, potem pokolei rodzeństwo. Teraz dopiero był ich najstarszym i głową.
— Jakby ci kiedy było ciężko do zbytku, uważaj za swoje nasze siły i serca! — rzekł Adaś za siebie i siostrę.
Stefan słuchał, patrzył, a korzystając z milczenia, zaryzykował pytanie:
— Czy jego biorą do wojska, takiego starego?
— Zgadłeś! — uśmiechnął się Szymon.
— Poco oni tobie pomoc obiecują? Jedno kobieta, a drugie taki badyl! Ot, jabym pomógł!
I położył bez ceremonji na planie dwie pięści ciemne, twarde, potężne, na które patrzył z lubością.
— Prawda, że w tem moc widoczna — rzekła Rita. — Chyba nikt podobnych nie posiada.
— Nieprawda! — westchnął Stefan. — Kostuś ma o połowę mniejsze, a tęższe! Zresztą nikt!
Martwiło go to. Pokiwał głową i zaspokoiwszy ciekawość, poszedł spać.
Oni długo jeszcze pozostali, gwarząc poważnie.
Pierwszy odszedł Adaś i po chwili doszły do nich stłumione dźwięki fortepianu.
Wtedy umilkli oboje i nagle wydała im się dola lżejsza, praca wdzięczniejsza, żywot mniej utrapiony. I Szymon śmielej głowę podniósł, Ricie zapałały oczy, a pan Erazm po głowach ich pogładził i rzekł:
— Patrzcie, moc wam przybyła, a wiecie skąd? Oto z pod rąk Adasia ideał płynie — ideał kochania i wiary. Ginie i marnieje ten tylko, kto tak czuć nie umie. Pamiętajcie, a on niech wam gra, o, niech gra!
Rozmawiali dalej, ale te dźwięki wsiąkały w ich dusze i już przez pół tylko czuli ziemskie bole i krzywdy.
Nazajutrz klacz felczera Symchy dostąpiła niesłychanego zaszczytu.
Jurek rogalski powiódł ją luzem, z całem poszanowaniem dla jej sędziwego wieku.
Powiózł też z sobą list pana Erazma do pani Zofji z zapytaniem, co ma zrobić ze zbiegłym Stefanem.
Na to energiczna niewiasta odpowiedziała ze zwykłą stanowczością i lakonizmem:
— „Rób pan sobie z nim, co chcesz. Wydzierżawiłam rzekę Ickowi Kahanowi za dwieście rubli rocznie i wzięłam wszystkie pieniądze zgóry. Bardzo niezły interes. Stefan mi już nie potrzebny. Cudzemi rękami dobrze tylko żar grzebać! Wyprawka Jadwisi już wykończona“.
Różycki przeczytał i schował list do dokumentów. Potem zawołał Stefana.
— Otóż, chłopcze, matka mi ciebie ustąpiła. Jeśli zechcesz mnie słuchać i pracować, to cię wyprowadzę na ludzi. Tymczasem umiesz tylko rękami machać. Trzeba cię nauczyć i głową pracować. Chcesz?
— O, jej! Jeżeli mogłem mamie dogodzić, to i panu potrafię. Podobało mi się tu!
— No, więc pójdziesz do nauki.
— Dobrze, będę pana słuchał. Jadze za waszemi plecami dobrze, to i mnie tak będzie.
I odszedł w pierwotnej swojej prostocie, spokojny!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Konstanty wrócił do miasteczka o południu, przebrał się w hotelu i zameldował ciotce.
Pomówił z nią chwil kilka i bardzo poważny zapukał do pokoju pani Wojakowskiej.
— Proszę! — odparł głos spokojny wśród turkotu maszyny do szycia.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się.
Z okrzykiem radości na jego widok porwała się Tola z ziemi, od kupki szmatek jaskrawych, któremi się bawiła, i wyciągnęła ramiona do uścisku. Wziął ją na ręce, podniósł wysoko w górę i ucałował różowe policzki.
Matka, nie przerywając szycia, powitała go lekkiem pochyleniem głowy.
— Cicho, Tolu, nie dokuczaj! — rzuciła zwykłe upomnienie, którego dzieciak nigdy nie słuchał.
— Zrób mi lalkę! — rozkazała, dając Kostusiowi garść szmatek i ciągnąc mu krzesło z kąta.
— Dobrze, zrobię ci lalkę na pożegnanie — odparł — a ty mnie pamiętaj, póki lalka będzie trwała!
Zaczął plątać i wiązać szmatki, a ona się przyglądała bardzo poważnie, łokciami oparta na jego kolanie.
— Nie umiesz! — zdecydowała wreszcie, odbierając materjały. — Ja sama zrobię!
Usiadła znowu na ziemi, w słońcu i zatopiła się w pracy.
Kostuś w milczeniu przyglądał się pracującej kobiecie, wreszcie westchnął, dłonią przesunął po oczach i rzekł:
— Przyszedłem pożegnać panią.
Podniosła zdziwione oczy.
— Odjeżdżasz pan? To niespodzianka!
— Tak, trzeba wracać. Marzyłem, że ubłagam panią i że razem nam przejdzie ta podróż i życie. Trzeba się rozstać z tem marzeniem i z panią i nawet z dotychczasowem stanowiskiem. Jestem nędzarzem!
— Co się stało? — zagadnęła niespokojnie.
— Szarańcza przeszła przez naszą kolonję. Została z niej pustynia.
— O, alboż się pan boisz pracy i niedostatku, alboż pan ręce opuścisz?
— Poco? Ojciec i ciotka mają zapas do życia, a mnie poco się męczyć, dla kogo? Dusza moja tu zostanie, a bez duszy człowiek nic nie wart, nic nie zdziała! Zaciągnę się znowu do wojska, rozwłóczę się i zmarnieję.
Roześmiał się i rzekł:
— Miałaś pani dobre przeczucie, żeś mnie nie przyjęła.
— Dlaczego?
— Zlękłaś się pani niepewnej przyszłości i możliwego bardzo w naszej doli krachu.
— Mylisz się pan. Biedy się nie boję, a odmawiałam panu, bo myślę, że nie proponowałeś mi pan szczerze.
— Ale...
— Przez litość, że jestem opuszczona, biedna, chciałeś mi pan łaskę uczynić i ofiarę! Teraz, gdy pana zła dola dotknęła, cofasz się pan. Sądziłam trafnie.
— Co? Mam panią brać na nędzę i trud, panią, której chciałbym raj stworzyć na ziemi! Cóżbyś pani wtedy o mnie pomyślała?
— Pomyślałabym, że pan mnie prawdziwie kochasz, że uważasz mnie za siłę, nie za ciężar, za pomocnicę i towarzyszkę, nie za fantazję i zabawkę. Gdy mi pan poprzednio mówiłeś, że się w trójnasób zapracujesz na zbytek dla mnie, zrażało mnie to, poniżałeś mnie pan! Teraz, odtrącając mnie w chwili, gdy jesteś pan nieszczęśliwy i biedny, potwierdzasz tamto!
— Więc teraz, gdybym pani rzekł: kocham, ale dam ci czarny chleb i zaprzęgnę razem z sobą do pracy ciężkiej, wysłuchałabyś mnie pani?
Wielka powaga osiadła na czole kobiety.
— Mało znam warunki tamtego życia, tyle, co z opowieści pańskich. Ale gdyby moja ręka i siła była tam użyteczna, pomocna, dałabym ją panu dopiero teraz śmiało i bez skrupułu.
— O, Rito, jaka jesteś mądra, jak znasz ludzi! — pomyślał Kostuś, wyciągając ręce.
Kobieta zawahała się chwilę.
— Dwoje nas pan weźmiesz. Będzie ciężko! — szepnęła.
— Będę szczęśliwy! — odparł.
W milczeniu podała mu rękę drobną, chudą, pokłutą igłą, a on ją do ust poniósł, zdziwiony, że tyle lat przeżył i tyle kobiet posiadał, a nigdy nie doznał takiej wielkiej szczęśliwości.
Potem go przecie sumienie ruszyło i niepewność.
— Więc pani mnie kochasz? — szepnął.
Uśmiechnęła się przekornie.
— Czemuż pan teraz Tedwina nie pamiętasz?
I jemu szalona radość przeszła serce. Poskoczył do Toli i nie śmiejąc jeszcze matki, dzieciaka porwał w objęcia.
— Mój drobiazg serdeczny! — zawołał, okrywając ją pocałunkami. — Powiedz, kochasz tatkę?
— Nie można mówić tatkę — odparła cicho — mama się gniewa!
— Niechże mama pozwoli! — poprosił.
— Mów mu, jak chcesz, Tolu, bierze nas sobie na własność! — rzekła kobieta, gładząc główkę dziecka.
— Tatku — zaszczebiotała Tola — niech tatko mnie wysadzi za okno, w te kwiaty! Tam leży czerwona kula, będę się grzecznie bawiła!
— Mama pozwoli? — spytał.
— Dokuczy pannie Stefanji! — zaprotestowała.
Otworzył okno. Z ganku panna Felicja przyglądała się oficynie, drżąc z niepokoju.
— Ciociu — zawołał — proszę naszego dzieciaka pilnować!
— Daj mi go, daj! — odparła, podchodząc żywo.
Wzięła go na ręce i patrząc ze łzami na młodą kobietę, rzekła serdecznie:
— Dzięki Bogu, że nasz!
W godzinę potem Kostuś z wdową szli przez miasto do kościoła.
W oknie u Kiwy siedział piękny Wiktor z nieodstępnym Józefem i kilku jeszcze kolegami.
Młoda para ich nie spostrzegła, ale Józef wnet oznajmił.
— Wiecie? Francuz chodzi pod rękę z Helą!
— Pleciesz! — burknął Wiktor. — Słyszałem, że go odpaliła.
— Dalibóg, poszli razem!
— To idź, zobacz lepiej! — zaniepokoił się Tedwin.
Posłuszny Józef wybiegł i dogonił tych dwoje.
— Dobry wieczór! — pozdrowił słodziutko. — Śliczna pora do spaceru!
— Śliczna! — potwierdził Kostuś lakonicznie.
— Pani Helena codzień pięknieje! — umizgał się dalej.
— Tak? To bardzo osobliwe, bo codzień starzeję! — odparła zimno.
— Państwo pewnie nad rzekę, na przechadzkę?
— Nie, tylko do księdza! — odparł Kostuś.
— Może zapowiedzi? Winszuję pierwszy!
— Dziękujemy! — rzekła kobieta, skręcając w bok, do furty kościelnej.
Pan Józef musiał zawrócić do Kiwy.
— No i cóż? — zagadnął go Wiktor.
— Poszli dawać na zapowiedzi.
— To głupia! Jechać z tym hołyszem do Algeru, żeby tam sadzić kapustę i kalafjory własnoręcznie, a jak go bieda ściśnie, sprzeda ją jakiemu Arabowi do haremu. To frant, co rozumie interes! Jestem pewny, że i bić tęgo potrafi. Setnie głupia! A ja myślałem o niej. Jawornicki chciał ją wziąć do domu, do towarzystwa córki.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Zawirski. — To ty jesteś rewolwerowy człowiek!
— A cóż! Kobiecina była dla mnie grzeczna, mam względem niej honorowe obowiązki. Honor jest moim bogiem.
— Very gentleman! — gwizdnął Zawirski.
Szarzało już, gdy załatwiwszy formalności kościelne Kostuś ze swoją wdową wracał do dworku.
— Panu się spieszy, a tu wypadnie czekać trzy tygodnie!
— Oj, ciężko czekać! — westchnął. — Pani taka surowa!.....
— A pan lekkomyślny! Mnie ta szarańcza więcej zmartwiła niż pana. Tak mi żal ojca pańskiego, który sam znosi klęskę!
— Jaka szarańcza? — spytał.
— Jak to jaka? Ta, o której mi pan mówiłeś.
— Ta kochana, której panią zawdzięczam? Dzięki Bogu nie straszna. Wylęgła się w głowie panny Rity Różyckiej.
Spojrzała nań zdziwiona, potem oburzona.
— Oszukałeś mnie pan! — zawołała, cofając mu rękę z pod ramienia. — To trochę za wcześnie!
— Pani nie rada, że mnie bieda ominęła?
— Nie będę już nigdy panu wierzyła!
— Bylem ja panią zdobył, zdobędę i wiarę. Użyłem podstępu z musu. Proszę dać rękę, już ona moja!
— Wyśmienicie pan kłamiesz i oszukujesz. Wiem teraz, skąd Tola codzień bogatsza w wykręty. Czy pan myślisz ten system dalej uprawiać?
— Nie, już nigdy, bo wstydziłbym się pani.
— Bardzo szczęśliwie, bo już panu drugiego kłamstwa nie daruję, choćbym nawet złożyła małżeńską przysięgę. Proszę to zapamiętać!
Raczyła podać mu rękę, ale pozostała nachmurzona i Kostuś wyznał w duchu, że żartować z nią byłoby niebezpiecznie.
U progu odprawiła go.
— Proszę mi jeszcze darować godzinę! — prosił pokornie.
— Jeszcze panu dokuczą te godziny. Niech pan idzie do ciotki!
— Co mi tam ciotka teraz! Rozkochany jestem w pani bez pamięci!
Ogarnął ją ramieniem. Usunęła się zręcznie.
— Idź pan! — rzuciła gniewnie.
— Przecież jestem pani narzeczonym!
— Więc?...
Spytała takim tonem, że mu krew nagle zamarła.
Cofnął się onieśmielony, a ona znikła za drzwiami.
Postał chwilę i głową potrząsnął.
— Widzi mi się, że z republiki wpadłem pod absolutną monarchję i prawa drakońskie. Cré nom, żebym jej tak nie kochał...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.