Jaskółczym szlakiem/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W oknie u Kiwy fryzywano pięknego Wiktora. Czynił to jego lokaj, a pomagało dwóch żydków. W temże oknie siedział też pan Józef i objaśniał nazwiska przechodzących młodemu Zawirskiemu, uzbrojonemu w ostre szkła na swoich wyłupiastych, baranich oczach. Tamże ogryzał swe paznogcie zgrany doszczętu Ludwik Tedwin, rozmyślając, komu wpakować wczoraj kupioną klacz z fałszywym regestrem i tamże siedział Zygmunt Holanicki, gwiżdżąc przez zęby i myśląc, czy wygrane setki zawieźć do Pryskowa, czy też zostawić pokusom miasteczkowym.
Przed tem oknem przechodziły panie.
Wiedziały one, że młodzież tam jest i patrzy, więc udawały, że tego nie wiedzą.
Jedne przechodziły szybko, jak spłoszone, inne śmiały się między sobą, inne stroiły miny pogardliwe lub poważne, a wszystkie myślały, że za tem oknem są tacy, którym się niezawodnie podobają.
Za tem oknem tymczasem istotnie zajmowano się niemi. Pan Józef grał rolę introduktora.
— Patrz pan — mówił do Zawirskiego — ta gruba panna z tą małą, czarną, to Stocka i Wojniczówna.
— Aha, te, co się dzielą Stachem Darowskim. Bestja używa jak sułtan — wtrącił Wiktor, nie odwracając oczu od zwierciadła.
— A bogate to? — zagadnął Zawirski.
— Obiecują po dziesięć tysięcy za Stockie, a Wojnicz podobno złożył w banku posag, ale — tu pan Józef ręce rozłożył — ja przy tem nie byłem.
— Wiesz co, Józefie, — wtrącił Ludwik Tedwin — załóżmy spółkę! Ożeń się ty z jedną, ja z drugą, a że jesteś człowiekiem romansowym, oddam ci i moją, ty mi zaś oddasz posag swojej.
— Owszem, służyłbym chętnie, ale mam zobowiązania gdzie indziej, obowiązki! — odparł Józef, tajemniczo się uśmiechając.
— Och, te twoje zobowiązania! — burknął Zygmunt. — Na poczcie w Malewiczach także jest co gadać.
— A to kto? — zagadnął Zawirski.
— Ta bryczka. To Janickie przecie! Cace dziewczynki! Może je każdy uścisnąć, byle mama nie widziała.
— I byle ojcu pieniędzy pożyczyć! — dodał Wiktor. — Ja raz za trzydzieści rubli, które mu dałem, dostałem starszą na kuligu zeszłej zimy i woziłem całą noc nie prostą drogą.
— Czy one niedaleko Malewicz? Niezły nabytek! Muszę sobie to zanotować! — rzekł Zawirski, szczerząc w uśmiechu swoje popsute zęby.
— A oto grono tuzów! — syknął Józef, chowając głowę dyskretnie. — Stary Różycki ze swoją synowicą. Ten sobie nie zadaje przymusu, coś jej szepce do ucha na ulicy, a za nimi ten kretyn synowiec i twoja siostra, Zygmusiu. Widzisz?
— A mnie co to obchodzi? — burknął Zygmunt. — Wolę, żeby Jaga chodziła z Różyckimi, niż z wami lub ze mną! Bo to ochota tyle gadać o tych pannach i znać wszystkie!
— Werbiczówna idzie! — oznajmił Józef po chwili.
— Gdzie? która? — ciekawie spytał Zawirski, składając podwójne binokle i mrużąc jedno oko.
— O, ta, w granatowym płaszczu, wysoka, szczupła.
— Pi, pi! To szyk! Jest posag?
— Jest — mruknął Zygmunt — ale nie dla ciebie, dardanelu!
— Posag!... — zaśmiał się Wiktor. — Żeby był, ale są tylko pozory! Bankruty!
— Szkoda! — westchnął Zawirski, goniąc oczami smukłą postać.
— Oto i dwie Zapolskie.
— Te, co krowy doją w domu i same zajmują na szkodzie chłopskie świnie? Podobno myją się tylko raz na tydzień, pod studnią!
— Nie, to Orlińskie. To podobno suchotnice, jedna ma krzywą łopatkę, druga miewa konwulsje!
— Tfu, trzysta tysięcy! — zaklął z obrzydzeniem Zygmunt, wstając. — Dzięki Bogu, że ja w waszem towarzystwie nie żyję!
— Dalibóg, Jawornicka jedzie!
— Ta jedynaczka? Nie może być! — zawołał Wiktor, rzucając się do okna z napół ufryzowaną głową.
— Ależ czwórka kasztanów warta tysiąc rubli! — krzyknął Ludwik, wytykając też głowę.
— To ta panna gruba, ospowata, w żółtej bryczce — badał Zawirski.
— Ta, ta! Sto tysięcy jak lodu i majątek, złote jabłko! Tej wiosny skończyła wychowanie. Sam kwiatek! — mlaskał językiem Józef, trącając Wiktora.
— Pojechała do kościoła. Trzeba będzie zbliska ją obejrzeć! — zdecydował piękny Tedwin, wracając do lustra.
Zawirski spojrzał na niego z ukosa.
— Szpetna! Ja mogę sobie pozwolić na piękną i bogatą! — rzekł.
— I ja też, ale osobno! — odparł Wiktor.
Pan Józef znowu nieco od okna się odsunął.
— Teraz już się msza zacznie, bo moja siostra poszła: syndyk kościelny! — szepnął. — I goście algerscy z nią i pani Zofja.
— Ten Konstanty to cielę! — zdecydował Ludwik.
— I hołysz! Karty w rękę nie weźmie.
— Dobry, kiedy aż tu go wiozą żenić; tam go widocznie zbrakowano.
— Ja nie umiem z nim gadać: bardzo głupi!
Tę ostatnią uwagę Wiktora podniósł Zygmunt.
— Ciekawy jestem, co głupi głupiemu ma powiedzieć?
To powiedziawszy, czapkę włożył i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł.
Na ganku natknął się na Stefana, który ziewał i przeciągał się z nudów.
— Coś ty, nie spał?
— Spałem, ale mi już tu dokuczyło. Wracajmy do domu!
— Nie wiesz, gdzie mama mieszka?
— U ciotki Stefanji. A ty wiesz, że Jaga zamąż idzie?
— Idzie? Za kogo?
— Sam nie wiem na pewno. Za Różyckiego podobno.
— Kto ci mówił?
— Mendel słyszał od Jurka furmana.
— Et, brednie!
— Nie brednie. A te trzy ruble, co on mi dał!
— Co ty rozumiesz?
— To rozumiem, że jeśli Jaga z Pryskowa pójdzie, to i ja długo nie zostanę. Błaźnica od nas chytrzejsza ma być? Oho, zobaczymy!
— A, warto i ciebie i ją światu pokazać. Rzadko się zdarza takie osobliwości darmo oglądać!
Wyraziwszy w ten sposób swój sąd o rodzeństwie, Zygmunt wyszedł na ulicę.
— Pójdę obejrzeć tego wyżła u doktora. Za mało psów u nas! — rzekł, odchodząc.
Ale Stefan, zwykły jego cień i echo, nie ruszył za nim. W mózgu tym, który dotąd żył w stanie rudy, poczynało się coś budzić.
Postał chwilę zamyślony, wreszcie czapkę swoją rękawem oczyścił i uważając ten czyn za ostateczny wyraz elegancji, poszedł do kościoła.
Rzadko tam Stefan bywał. Do parafji z Pryskowa było mil siedm: za daleko na piechotę.
Pani Zofja wymadlała się na cały rok z góry podczas kontraktów, a upewniona, że dzieci zostały ochrzczone i doprowadzone do pierwszej spowiedzi, dalej kwestji ich wiary nie pilnowała.
Zygmunt i Stefan byli tedy chrześcijanami na mocy chrztu; z własnej, dobrej, woli nie uczynili w życiu swojem nic, aby to zademonstrować, chyba że bywali czasem w kościele na Wielkanoc, albo na mszy żałobnej za duszę ojca i gapili się po obecnych lub bezmyślnie wpatrywali się w ołtarz.
Tak i teraz Stefan się gapił. U progu chciał się cofnąć, bo ujrzał za stolikiem z kwestą pannę Werbiczównę i Ritę, ale te panie udały, że go nie widzą, więc się prześlizgnął mimo nich i wpadł w tłok pospólstwa.
Przeciskał się dalej, szukając kogoś i wreszcie dotarł do Konstantego, który oparty o ławkę, górował wzrostem i osłaniał sobą Jadwisię, klęczącą i zamodloną.
Stefan się przeżegnał i dalej nie wiedział, co robić. Tłum go otaczał przeważnie kobiet, jak to zwykle bywa w kościołach; wonie kadzideł napełniały nawę, a w głębi brzmiały organy.
Stefan rozejrzał się. Zobaczył matkę, wzdychającą nad grubym modlitewnikiem, pannę Felicję, modlącą się bez książki, poznał Janickie, rzucające oczami na wszystkie strony, szpakowatą czuprynę pana Erazma i wielką łysinę pana Werbicza i znowu powrócił oczami do Konstantego, którego atletyczne bary i jasną głowę miał tuż obok siebie.
Wtedy Stefan westchnął i począł rozmyślać.
Naprzód o modlitewniku matki, w którym często przechowywała pieniądze i kwity, potem nad tem, dlaczego ciotka Felicja, modląc się, płacze zcicha, chociaż przecie niczego jej nie brak, a w Algerze raj.
Potem zastanowił się, dlaczego na starość pan Erazm posiwiał, a Werbicz wyłysiał i wogóle dlaczego ludzie z latami się zmieniają.
Wreszcie spojrzał na Jagę i znowu westchnął.
— Bestja dziewczyna! Kpi sobie już z Pryskowa i z niego. Zabierze się i pojedzie, nie będzie nic robiła, a będzie używała.
Żeby to jego tak ktoś zabrał! On nawet radby pracować, byle mieć coś swojego. Kostuś opowiadał, że w Algerze raj, ale i Kostuś do tej rozkoszy weźmie z sobą jaką pannę, a nie Stefana.
Ot, los kobietom!
Stefan nigdy kobiet nie lubił, a teraz poczuł do nich nienawiść.
A właśnie spostrzegł, że tuż za nim walczył z tłumem jakaś pani młoda, daremnie starając się wydobyć z natłoku.
Stefan jeszcze lepiej się rozparł i zupełnie zatamował przejście.
— Siedź! — pomyślał ze złością.
Kobieta, napół zduszona, szepnęła:
— Przepraszam pana, proszę mi dać trochę miejsca.
Stefan udawał głuchego, ale na dźwięk tego głosu Kostuś obejrzał się i żywo go trącił, sam usuwając się z drogi.
— Ustąp pani! — szepnął, pochylając zarazem głowę w ukłonie.
— Mam każdej ustępować widocznie! — zamruczał Stefan niechętnie, czyniąc jednak miejsce.
Kobieta spojrzała na Kostusia i podziękowała ruchem głowy i uśmiechem.
Ulokowała się tuż przed nimi i zaczęła się modlić. Kostuś nie zdejmował z niej oczu.
Teraz Stefan zauważył, że coś jest w kościele przyjemnego. Ogarniał go jakiś smutek i łagodność zarazem. Począł tedy znowu rozmyślać, co dzisiaj jest szczególnego w kościele, i wreszcie podniósł oczy do chóru.
— Aha, to organy tak pięknie grają!
Nie on sam to zauważył. Coraz ktoś w górę spoglądał i wielu myślało, dlaczego wczoraj Różycki zbierał składkę na organy, kiedy te stare umieją takie modlitwy i hymny aż do serca podawać?
Stefan był z natury wrażliwy na dźwięki. Gdy go matka posyłała ze święconem na rezurekcję, miał to sobie za wielką łaskę, gdy mógł z tłumem śpiewać przy wtórze organu, ale teraz, tutaj organista chyba nie ten, co dawniej.
Tak go to wreszcie przejęło i zaciekawiło, że się pochylił do siostry i rzekł:
— Słyszałaś ty kiedy takie granie? Aż człowiekowi głupio się robi.
Jadwisia podniosła głowę.
— To pan Adam gra! — szepnęła.
— Aaa! — zdziwił się Stefan i umilkł.
Po chwili ukląkł obok siostry i znowu się odezwał:
— Daj książkę, ja sobie litanję przeczytam!
W tej chwili ucichły organy, dzwonki się rozległy, głowy i karki ludzkie pokłoniły się ku ziemi. Nastała cisza uroczysta.
Stefan oddał książkę siostrze i szepnął, wstając:
— Pójdę mu kalikować.
Wielka cisza ogarnęła kościół i każdy z serca niósł do nieba najgłębsze życzenia i prośby.
A wszystkich te organy, dotykane ręką natchnioną, nastroiły uroczyście i łzawo, że cały kościół pełen był westchnień głębokich i szmerów serdecznej modlitwy.
Dzwonki przebrzmiały i znowu melodja popłynęła z góry, przejmująca w swej kościelnej, starożytnej prostocie. Czasami mieszało się z nią parę akordów motywów narodowych; a wtedy starzy odczuwali młodą krew w sobie, a młodzi oglądali się trwożnie.
Powstawali wszyscy. Kostuś zaraz poszukał oczami młodej kobiety i pomyślał:
— Niech sobie co chce będzie, ale się ożenię! Już tak żyć z dnia na dzień nie godzi się.
Nabożeństwo dobiegało do końca. Tłum rzedniał przed kościołem; u stołu kwestarek zbierali się znajomi; witano się i rozmawiano.
Na tacę padały grube asygnaty, dar dla oka ludzkiego i stosunków; padały także miedziaki, Boża ofiara nieznanych.
Kościół wyludniał się, napełniał cmentarz, wszyscy odzyskiwali zwykły humor i wracali do spraw potocznych.
Imię Adasia było na ustach. Wyglądano go, aby chwalić i winszować, Różycki uśmiechał się uradowany, promieniała szczęściem Rita.
Organy jeszcze brzmiały, a gdy ucichły i chłopaka długo nie było, panna Felicja, niecierpliwa, zawołała Kostusia.
— Skocz na chór i sprowadź nam mistrza!
— Kiedyż bo ja, ciociu, na kogoś też czekam!
— Ach, mniejsza, idź, idź!
Chłopak spełnił polecenie i przepadł.
Zaczęto się niecierpliwić, gdy wreszcie ukazał się Stefan.
— Gdzie pan Adam? Nie widziałeś? — spytała panna Felicja.
— A jak widziałem, to co? Naco on ciotce potrzebny?
— Chcemy mu powinszować, czekamy!
— Możecie nie czekać! Potrzebne mu winszowania! Obędzie się!
— Pójdę sama tedy po niego!
— Niech się ciotka nie fatyguje! Albo on tam siedzi? Zaraz zlazł i poszli sobie z Jagą przez zakrystję. Pewnie już są w dworku!
— A, zdrajca!
W tej chwili Kostuś przemknął koło nich i wypadł na ulicę. Dogonił młodą kobietę, wracającą samotnie i pozdrowił.
— Nie poznała mnie pani. Witam!
Spojrzała nań i odparła sucho:
— Owszem, poznałam pana.
Nie podała mu ręki i przyspieszyła kroku, rzucając wokoło niespokojne spojrzenia.
— Jakże się pani powodziło przez ten czas? Czy odnalazłaś pani tych, do których wracałaś? — pytał, towarzysząc.
— Nie wracałam do nikogo. Znalazłam pracę i pragnę tylko spokoju! — odparła sztywnym tonem.
— Widziałem wczoraj Tolę... Mieszkasz pani w domu mojej krewnej... Dzieciak zdrów?
— Zdrów, dziękuję panu! — odparła łagodniej. — Odprowadziłam ją dzisiaj na cały dzień do doktorowej, gdzie ma rówieśnicę. Ciasno dziecku w jednej stancji, a tam jest ogródek.
— Pani ciężko pracujesz!
Ruszyła brwiami.
— Ciężej byłoby bez pracy.
Skręcili w boczną ulicę; oficyna już była widoczna.
— Pani pozwolisz złożyć sobie wizytę? — spytał.
— Nie! — odparła krótko.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi; dotknęła go.
— Dlaczego nie? — rzekł.
— Bo nie przyjmuję nikogo. Jestem biedną szwaczką, nie pragnącą żadnych stosunków towarzyskich.
Stali u drzwi. Konstanty czuł, że go gniew ogarnia.
— Mój kuzyn, Tedwin, jest więc szczęśliwym wyjątkiem — rzucił przez zęby.
Kobieta pobladła i rzuciła mu spojrzenie dzikie prawie.
— Tak, jest wyjątkiem! — odparła, zamykając mu drzwi przed nosem.
Zaklął i odszedł, poprzysięgając zemstę.
Wałęsał się po ulicach czas jakiś, układając różne plany bezsensowne, wreszcie uczuł nieprzepartą chęć podzielenia się swojemi wrażeniami z Ritą i poszedł do dworku panny Stefanji.
Nie była to jednak pora do zwierzeń.
Dworek był pełen gości.
Weszło to oddawna w zwyczaj miasteczka, że po nabożeństwie niedzielnem znajomi schodzili się w dworku i zostawali na obiedzie.
Teraz w dwójnasób się zebrali, a wszędzie było pełno i gwarno, jak w ulu.
Biedny Adaś, zaczerwieniony, zmęczony, rozstrojony doszczętu, słuchał ogólnych pochwał z miną męczennika; Różyckiego wzięła w obroty pani Zofja, rada z uprzejmego i potężnego pomocnika; stary Jawornicki przedstawiał córkę, przekonany o szalonem wrażeniu, jakie uczyni; Zawirski prezentował syna, Werbicz politykował z panną Felicją, panny oglądały kwiaty; młodzież, z pięknie ufryzowanym Wiktorem na czele, motylkowała około Jawornickiej; Tedwin zabawiał rozmową o swoich fabrykach Zygmunta, który przypatrywał się gołębiom na dachu i nie słuchał wcale.
Był tam i Stefan, ale rychło się znudził, więc poszedł w głąb domu i ofiarował swoje usługi pannie Stefanji, krzątającej się w jadalni.
— Niech ciocia tam pójdzie gadać, bo już zupełnie babcię odurzyli! — rzekł. — Ja tu wszystko pięknie przygotuję!
Jadwisia trzymała się Rity, która oglądała ciekawie wszystkich i gromadziła materjał do karykatur.
Gdy Kostuś do niej dotarł, rzekła zcicha:
— Jakie ja tu pyszne pary pokojarzyłam w myśli! Patrz pan i uważaj: Piękny Wiktor z tą ospowatą miljonerką, Zawirski junjor z Janicką naiwną, Tedwin z panią Zofją, ten tłuścioch z panią Matyldą. Czemu to losy nie bywają trafne! Wyrysuję ich panu kiedy.
— Kiedy! — powtórzył. — Niedługo nas ten sam los odrzuci daleko i zapewne na zawsze.
— Coś pan tak żałośnie nastrojony!
— Jeśli tu dłużej pobędę, wstąpię do Trapistów. Poco ja tu jechałem?
— Co się stało? Dostałeś pan rekuzę od wdowy?
— Tak, okropną, bez apelacji! Ale skąd pani wiesz?
— Ano, bo widziałam pana z nią na ulicy.
— Więc się pani mną zajmujesz?
— Ależ ogromnie! Poczekaj pan, byle obiad skończyć i pozbyć się tych ludzi, zaraz się tem zajmę i pogodzę was.
— Alboż ją pani znasz?
— Jeszcze nie, ale to nic. Do wieczora będzie dobrze.
— Ach, jak ja panią ubóstwiam!
— Wiem, wiem!
Strzepnęła rękami i odeszła.
Gwar i rozbawienie rychło orzeźwiły niefortunnego zalotnika. Po półgodzinie nie pamiętał wdowy i zasiadłszy przy Janickiej, wyciągał ją na naiwne dwuznaczniki, ubawiony setnie.
Ale przecie najlepiej z całego grona bawiła się panna Felicja.
Pomarszczona jej twarz wygładziła się uśmiechem, ciemne policzki pokrył rumieniec, oczy błyszczały. Odnalazła tylu znajomych, odnowiła stosunki, dowiedziała się tylu nowin i wypadków!
I zapomniała w tej chwili o minionych dwudziestu latach, a wspomnienie przybrało świeże barwy rzeczy zaledwie wczorajszych.
— Pamiętasz pan! Pamiętasz pani! — brzmiało wokoło niej, a ona się śmiała uszczęśliwiona.
Podczas obiadu Werbicz wniósł jej zdrowie, a stary Jawornicki przypomniał:
— Pamiętasz pani na redutach przed laty, jak to tańczyliśmy polkę-mazurkę i upadli?
Młodzież słuchała tego, śmiejąc się zcicha.
Wiktor wodził szyderczym okiem po zgromadzeniu.
Ils sont ridicules! — wycedził zcicha do Rity.
Ta ruszyła ramionami.
— Będziemy i my w tym wieku podlegali podobnemu zdaniu. Nic nowego pod słońcem.
W połowie obiadu Różycki podniósł kieliszek.
— Pamiętamy o sobie. Stare dzieje. Piliśmy zdrowie nas starych, co schodzimy z placu, wypijmyż i zdrowie młodych, którzy do życia wspólnego i pracy się zabierają. Panowie sąsiedzi, przyjaciele niech się ze mną ucieszą. Synowca swojego żenię, a łaskawa pani Zofja swoją jedynaczkę mu daje. Niechże tym kielichem spełni się zdrowie narzeczonych i niech im nie będzie gorzej, niż nam bywało!
Niespodziana ta wiadomość osłupiła wszystkich. Pod wzrokiem tylu osób Adaś pobladł, Jadwisia pokraśniała, toast spełniono w milczeniu.
Potem dopiero rozwiązały się języki, a gdy wstawano od stołu, wszyscy otoczyli pana Erazma i panią Zofję, rozpływając się w pochwałach i życzeniach.
— Cóż to? Osiadasz w Rogalach na gospodarstwie? — zagadnął Adasia piękny Wiktor.
— Ja? A cóżbym tam robił?
— Więc może wyjedziesz do Algeru.
— Zobaczymy. Ślub nasz dopiero za rok.
— A daje co szanowna ciocia?
— Daje mi córkę.
— Tylko? To nie jesteś wymagający. Zlituj się, przyślij podobnych sobie idealistów do moich sióstr: niechby ten towar zabrali!
Zawrócił się na pięcie i odszedł do Jawornickiej. Adaś był dla niego szczytem idjotyzmu.
Jadwisię opadły panienki, dopytując się, gdzie będzie robiła wyprawę.
Ruszyła na to ramionami.
— Nikt z nas o tem jeszcze nie pomyślał! — odparła przez zęby tonem, odstręczającym od dalszej gawędy.
Panią Zofję oblęgały starsze damy.
— Tacy młodzi jeszcze oboje! — zaczęto delikatną krytykę.
— On wygląda wątło i słabowicie, matka jego umarła z suchot!
— Wywiozą jedynaczkę na kraj ziemi!
Ale pani Zofja była po dobrym obiedzie, Różycki pognębił jej prześladowcę, żyda, panna Stefanja chwaliła Adasia, posagu i wyprawy nikt nie żądał, wojowniczo tedy napadła na krytykujące niewiasty.
— Moje panie, ja, matka, wiem, co dobre dla mojego dziecka. Przytem i pan Erazm ma głowę najlepszą w powiecie. My oboje postanowiliśmy, to dość!
Panie, oburzone, odeszły, wznosząc oczy i ramiona.
Powoli goście się rozchodzili. Podwórze rozbrzmiewało serdecznemi pozdrowieniami, zapewnieniami przyjaźni, życzeniami i komplimentami.
Gdy za ostatnim gościem zawarła się furtka, Rita odetchnęła głęboko.
— Teraz dopiero będą mówili, co myślą! — rzekła.
— A pewnie! — ozwał się za nią niespodziewanie Stefan. — Przyszli, najedli się, napili, a teraz was ogadają.
Wskazał palcem siostrę i Adasia.
— Za to, żeście szczęśliwi! — odpowiedziała Rita. — Cóż, panie Stefanie, rad jesteś ze szwagra?
— Jeśli im z tem dobrze, to mnie wszystko jedno. Jabym sobie pewnie takiego kłopotu samochcąc nie nabierał!
— No, mógłbyś być dla mnie choć dzisiaj uprzejmy! — zaburczała Jadwisia.
— O, ty myślisz, że zębami uchwyciłaś za księżyc, i chcesz mi imponować! At, wielka sztuka, ja to samo potrafię!
Zygmunt, który dotąd zamyślony palił papierosy na ganku, zszedł do nich i zawołał Jadwisi.
Odprowadził ją do furtki i tak rzecz zagaił:
— Że się znalazł idjota, co ciebie chce brać, toś rozum do reszty straciła. Skądbyś go zresztą miała? Jakże to idziesz zamąż: w tej spódnicy i tych trzewikach? Toż tobie trzeba stos gałganów i fatałachów, które nie warte śmiecia, a kosztują sumy! Mówiłaś o tem z mamą?
— Nie. Poco? Nie da grosza!
— No, więc cóż?
— Powiedziałam Ricie, że wyprawy nie będę miała.
— At, piękne gadanie, a potem po całym kraju plotka pójdzie, że Holanicką Różyccy wzięli bez koszuli. Niedoczekanie ich! Ileż na te śmiecia trzeba pieniędzy.
— Czy ja wiem? Pewnie tysiąc rubli!
— Trzysta tysięcy ich! No, to masz, schowaj tylko przed mamą, bo odbierze, a ja drugich nie dam. A że i ty i Adam jesteście parą idjotów, to oddaj je tej czarnej pannie, która ma rozum jak mi się widzi, bo kpi sobie z całego świata.
Zygmuś, obejrzawszy się, czy gdzie nie widać matki, wydobył z różnych kieszeni obiecaną sumę i wetknął siostrze w rękę.
— Dziękuję, Zygmusiu! — szepnęła Jadwisia, zupełnie oszołomiona.
— Nie dziękuj, a schowaj! Aj, dalibóg, mama idzie!
Na to hasło Jadwisia wsunęła pieniądze do kieszeni, a Zygmuś zniknął za furtką.
Zaraz po nim wysunął się na ulicę Kostuś ze Stefanem.
Szli jakiś czas w milczeniu, wreszcie Jamont ziewnął i rzekł:
— Tu można z nudów oszaleć!
— U was weselej! — stęknął Stefan.
— Pewnie, że weselej, bo się pracuje, a w pracy dzień do dnia nie podobny i krótki. Oni tu powiadają, że też pracują; wyglądałbym ja ładnie, żebym tyle tylko robił! U nas taki dzień kontraktów zrujnowałby fermę!
— A przecie miałeś o czem tu przyjechać.
— Ba! Ojciec zbierał na to dziesięć lat, a ja drugie dziesięć będę odrabiał. U nas, bracie, kredytem żyć nie można!
— A droga tam dużo kosztuje?
— Pięćset franków.
— No, a tam pracując, można do czegoś się dobić?
— Coś ty taki ciekawy? Może się też wybierasz?
— Pojechałbym! — rzekł Stefan nieśmiało.
Kostuś się roześmiał.
— Wykradniesz się chyba z Pryskowa?
— A cóż! Naco ja tam? Żebyś mnie z sobą zabrał, tobym ci potem koszt drogi odsłużył.
— Ba, a starzy? Rozmów się z matką, z panem Erazmem, ja jestem gotów cię zabrać.
— Et, mama! Byle nie chcieć od niej pieniędzy, to jej wszystko jedno. I mnie było dotąd wszystko jedno, a teraz, pogadawszy z tobą, z Adasiem — czy ja wiem? — jakoś mi się widzi, że trzeba inaczej żyć! Zygmuś kpi ze mnie, nędza dojadła, a Jaga, błaźnica, zmyka z domu! Pójdę sobie i ja!
— I dobrze zrobisz. Nauczysz się tam dopiero, co to praca, a nie tu!
W tej chwili doleciał ich uszu żałosny płacz dziecka.
Kostuś się rozejrzał.
— Co to piszczy?
— Coś pod chodnikiem!
Zajrzeli obadwa w otwór w deskach, pod którym krył się rynsztok bardzo głęboki i ujrzeli na dnie dziecko skulone, w kupie stuletnich śmieci.
— Tola! — krzyknął Kostuś, klękając nad dziurą i wyciągając do niej ręce.
— Jaka znów Tola! — rzekł spokojnie Stefan.
Ale już Kostuś wydobył na wierzch dziecko, brudne, rozczochrane, dygocące ze strachu i łkań.
— Co ty tu robisz, Tolo? — spytał, biorąc ją na ręce i zawracając zpowrotem.
— Tola boi się mamy! Mama wybije! — wyjąkała.
— Zaco?
— Bo Tola uciekła od Zośki i powalała sukienkę.
— A dlaczegóż uciekłaś?
— Bo my się pogniewały.
Tu zaczęła się obszerna, a mało zrozumiała opowieść owego zajścia, której obaj młodzi ludzie słuchali, pokładając się od śmiechu.
Tak doszli do furty panny Stefanji i Kostuś, ubawiony, doniósł dziecko do werandy.
— Panno Rito! oto, co znalazłem! — zawołał, podnosząc je wysoko w ramionach.
Ale zamiast Rity inny głos odpowiedział:
— O, Boże, Tola! Co się stało?
I przed zdumionym Kostusiem stanęła pani Wojakowska we własnej osobie, blada z przerażenia, a za nią powstali i skupili się wszyscy: pani Jamont, panna Stefanja, panna Felicja, Różycki i Rita.
Siedzieli sobie na ganku i gwarzyli spokojnie. Teraz obstąpili Kostusia, a on, wobec nagłego widoku swojej wdowy, zapomniał języka w gębie.
Tola, przerażona widokiem tylu obcych, w poczuciu winy i obawie kary, zamiast garnąć się do matki, kurczowo objęła go za szyję, kryjąc twarzyczkę.
— Gdzie ją pan znalazłeś? — zawołała matka.
— Siedziała pod chodnikiem! — odparł Stefan — a on, ciekawy, że coś piszczy, zajrzał i wyciągnął.
— Dajże mi ją pan!
— Niech tylko pani jej za to nie karze! Obiecałem jej swoją opiekę i protekcję. Maleństwo okropnie się zlękło, może przechorować!
— Warta kary, niesłychanie uparta i samowolna!
— To dobrze, będzie miała charakter! — pocieszał Różycki, a panie jednogłośnie wzięły stronę dzieciaka.
Tola nareszcie została wydobyta z objęć opiekuna i przechodziła z rąk do rąk.
Gdy się znalazła na ziemi, była już czysta, uczesana, uśmiechnięta i pod opieką Adasia i Jadwisi ruszyła do zabawy w trawie i kwiatach. Starsi wrócili na ganek.
Po drodze Kostuś spytał szeptem Rity:
— Jakim cudem ona tu jest?
— Poszła do niej panna Stefanja ze stryjem i przyprowadzili.
— Pani jesteś aniołem, czarodziejką, bóstwem!
— Bagatela! Tylko tyle? — zaśmiała się. — Śliczna ta pana wdowa, inteligentna, poważna, a ładna jak kwiatek. Masz pan dobry gust!
Kostuś aż poczerwieniał z przyjemności.
Tak mu ten sąd Rity zawrócił głowę, że przysiągłby, iż od czasu, jak kochać zaczął, kochał tylko swoją wdowę i że żyć bez niej nie potrafi.
Usiadł naprzeciw niej i pieszcząc ją rozkochanemi oczami, marzył, że potrzebuje tylko rękę wyciągnąć, aby ją posiąść.
Impertynencja, którą jej rano powiedział, wywietrzała mu zupełnie z pamięci.
Kobieta opowiadała swoje dzieje, a raczej dalszy ich ciąg, przerwany epizodem Toli.
Ukończywszy smutną opowieść, podniosła oczy do panny Stefanji i pana Erazma i dodała ciszej:
— Wy pierwsi odezwaliście się do mnie po ludzku.
— A my! — z uśmiechem ujęła się panna Felicja, wskazując na Kostusia i na siebie.
Wdowa spojrzała na młodego człowieka, tak zimno, że poczerwieniał aż po uszy i wysunął się z ganku. Poszedł do Toli po pociechę i znalazł ją zapewne, bo po chwili napełnili śmiechem podwórze.
Różycki, wysłuchawszy opowieści do końca, wstał i przeszedł się parę razy po ganku.
— Tak — rzekł z goryczą. — Tutaj miejsca dla nas niema.
— Nie mów pan tak! — przerwała panna Stetanja. — Życia nie tyle, co na ziemi.
A stara matka swoją białą, suchą dłoń położyła na pochylonej głowie kobiety i rzekła:
— Młodość, przebyta w trudzie, to zadatek na spokojną starość. Jesteś jeszcze bardzo młoda, odżyjesz na nowo i wszystko to jak sen się rozwieje.
Kobieta potrząsnęła głową niedowierzająco.
Staruszka przejęła ten ruch.
— Nie przecz! W człowieku wszystko się odnawia i odradza, a kto ma dziecko, ten nie może być zimnym i zamarłym. Dziecko cię nauczy śmiać się i śpiewać, marzyć i kochać!
Tu pan Erazm żartobliwie się uśmiechnął i siadając przy niej, szepnął wesoło:
— A że dzieciak uparty i samowolny, jak pani mówisz, do wychowania trzeba pomocnika. Niedługo czekając, pani Heleno, wyswatam ci tęgiego chłopaka na męża, bo to doprawdy grzech, żeby taka śliczna kobieta marnowała się samotnie! Ja na to nie pozwolę!
— Naturalnie! — potwierdziła stanowczo panna Felicja.
Wdowa uśmiechnęła się smutnie zamiast odpowiedzi i powstała, bo krzyk Toli przechodził granice przyzwoitości.
— Na litość boską, to dziecko robi się szalone pod pana opieką! Dosyć, Tolu, chodź do domu!
Tola usiadła na trawie, poczęła bić nogami w ziemię, a piąstkami odpychać matkę.
— Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Ja tu zostanę z tatkiem! — krzyczała wniebogłosy..
— Z jakim tatkiem? Cicho! Będziesz stała w kącie za pokutę!
— Z tym nowym tatkiem? Tola jego kocha!
Paluszkiem wskazywała Kostusia.
— No, no, ostatni raz widzisz tego opiekuna.
Wzięła ją na ręce.
— Dlaczego ostatni? — zaniepokoił się Kostuś. — Przecie mi pani przebaczy i pozwoli chociażby odwiedzić Tolę, która mię kocha!
— To kochanie jest zupełnie zbyteczne. Mam jeden pokój i takiego wrzasku znosić nie myślę.
— Będziemy cisi! — rzekł pokornie. — Zresztą nie wyrzucisz mnie pani za drzwi, gdy przyjdę z ciotką. Bez starszych nie stawię pani czoła.
— Poco to? — mruknęła niechętnie.
— Bo musi tak być! — odparł.
— Co? — spytała, brwi marszcząc.
— Że się z panią ożenię! — rzekł, uśmiechając się w jej chmurne oczy.
Popatrzyła nań jak na warjata, potem ruszyła ramionami.
— Po tem, co mi pan dzisiaj rano powiedziałeś, zamiar bardzo dziwny. Zresztą szkoda pana zachodu, nie myślę powtórnie wychodzić zamąż! Tolu, co ty robisz?
Tola na ręku matki zachowywała się niespodziewanie cicho, bo była mocno zajęta.
W rączkach, umorusanych piaskiem i zielem, trzymała zegarek swojego nowego „taty“, w którym po długich zachodach otworzyła maszynerję i paluszkami zdejmowała kółko, które się dało uchwycić.
Matka odebrała jej drogą zabawkę. Powstał naturalnie hałaśliwy protest.
— Ach, pan jesteś niemożliwy! Co teraz będzie? Zegarek zniszczony! Szkaradne dziecko, poczekaj!
— Jeśli pani mnie odtrącisz, zrobisz pani jak Tola z zegarkiem. Proszę więc być dla niej pobłażliwą!
Rozmawiając, oddalali się do furtki. Gdy ją minęli, panna Felicja, obserwując ich zdala, żywo zwróciła się do pana Erazma.
— Jak pan myślisz, będzie co z tego? — zagadnęła.
— Jeśli ludzie w to się nie wdadzą, to będzie! — odparł z przekąsem.
Ruszyła ramionami.
— Pójdę dziś do niej z wizytą i bez zwłoki sprawę zagaję. Podobała mi się, trzeba kończyć i jechać znowu tam!
Westchnęła; westchnął i Różycki.
— Aha, już panią tam wzywa niepokój, tem lepiej! Ot i rozstaniemy się, tym razem nie na do widzenia. Daleko, bardzo daleko od siebie będą nasze mogiły!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.