Przejdź do zawartości

Janosz Witeź (Petőfi, 1896)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Pochodzenie Obraz literatury powszechnej
Wydawca Teodor Paprocki i S-ka
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia Związkowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

8. Janosz Witeź.
Młody juhas Janosz kocha gorąco piękną sierotkę Iluszkę, prześladowaną od złej macochy; zajęty pocieszaniem niebogi, nie spostrzega, jak połowa stada, powierzonego jego pieczy, gdzieś się zapodziewa. Unikając gniewu gazdy, żegna się z Iluszką i rusza naoślep w świat szukać chleba i szczęścia. W pierwszej chwili uniesienia przystaje do rozbójników, którzy obiecują mu bogactwa; opamiętawszy się jednak, zabija pijanych opryszków, pogardza ich zlotem, z krzywdą ludzką zdobytem, i zaciąga się do pułku huzarów węgierskich, którzy udają się w dalekie kraje w góry i morza, żeby nieść pomoc królowi Franków w walce z bisurmanami. Dzielny hufiec pośpiesza dalej.

Z Włoch snadno do Polski przybyli szerokiej,
A z Polski w kraj Indów, nad Ganges głęboki;
Do Franków krainy kęs drogi już mały,
Lecz pochód skaliste wstrzymują zawały.
Gdzie pomkniesz tam okiem, wciąż wzgórza i wzgórza
Szeregiem się piętrzą, jak groźne przedmurza;
Im bliżej od granic, tem wyżej w obłoki
W chmur kłęby spowite sięgają opoki.
Strudzone Madjary, skwar srodze ich nuży;
Zrzucili dolmany: nie wytrwać im dłużéj.
Tuż słonko nad niemi, kto przed niem uciecze?
Godzina mu drogi, więc piecze a piecze.
Jedyną im strawą powietrze z pod nieba,
Tak ciężkie i twarde, że stanie miast chleba;
W słonecznym upale spragnieni ochłody
W garść chmurę ściskają: trysnęły z niej wody.
Do góry olbrzymiej dotarli już szczytu,
W noc tylko iść mogą od zmierzchu do świtu;
Wciąż nowe im stają zapory wśród jazdy,
Bieguny w pochodzie trącają o gwiazdy.
Wśród gwiazd tych promiennych, gdy jadą w noc ciemną,
Tak Janosz w swej myśli rozmawia tajemno:
„Gdy gwiazda od nieba oderwie się złota,
Wszak kres się zakończy ludzkiego żywota.
Bezbożna macocho! toż szczęście dla ciebie,
Że nie wiem, gdzie czyja tkwi gwiazda na niebie;

Twą gwiazdę, oj, wiedźmo, ja strąciłbym śmiało,
Byś dręczyć przestała gołąbkę mą białą“.
Już snadniej im z góry zestąpić wysokiéj,
Tu trawa zielona, tu huczą potoki;
Powietrze tu lżejsze, skwar słońca mniej pali:
Wtem cudny kraj Franków zobaczą w oddali...

Pomoc okazuje się skuteczna: Turcy zostają porażeni, a Janosz kładzie trupem baszę i odbiera mn porwaną córkę króla Franków. Wdzięczny ojciec chce mu oddać tron wraz z ręką królewny; ale Janosz kocha swoją Iluszkę i nie sprzeniewierzy się jej dla korony i królewny. Obsypany hojnemi dary, podąża witeź do ukochanej. Tymczasem, gdy płynie morzem, burza zatapia łódź jego, a on sam, bez skarbów, cudem prawie unika śmierci. Przybywa wreszcie do wioski rodzinnej i dowiaduje się, że Iluszka umarła. Zrozpaczony, rusza znowu w świat szeroki i po różnych przygodach dostaje się do kraju olbrzymów.

Wysokoż tu dębów wybiegły konary.
Nie zgonić ich okiem przez kłęby mgły szaréj;
A z liścia, co głucho nad głową szeleści,
Wykroisz siermięgę i kaftan niewieści.
Ulata nad wodą komarów ćma długa,
A wielkie, jak woły, choć zaprządz do pługa!
Gdy z brzękiem szalonym Janosza obskoczą,
Wydobył mieć? z pochwy i rąbie ochoczo.
Dopiero-ć żórawie! oj! z temi nie żarty:
Stał jeden o milę na pieńku oparty,
Przysiągłbyś, gdy skrzydła rozpostarł dwa duże,
Iż chmura po modrym pomknęła lazurze.
Przed okiem Janosza co chwila cud nowy,
Wtem przyćmił mu słońce gród strasznej budowy:
Dwie groźne wieżyce wzniósł śmiało nad chmury —
Tu władca olbrzymów zasiada ponury.
Nasz witeź poskoczył, już stoi przy bramie.
Okrutnaż to brama, zaprawdę, nie skłamię,
Gdy powiem... ej! ludzkież określi ją słowo?
Musiała być wielka, król nie tknął jej głową.
„O zamku — rzekł witeź — dobiegły mię wieści,
Lecz radbym zobaczyć, co wewnątrz się mieści;
Wyrzucą, gdy zechcą, o życie nie stoję“.
Pochwycił za klamkę, wnet pękły podwoje.
Oj! byłoż co widzieć. U króla biesiada,
Król siedzi za stołom, z nim synów gromada;
Co jedli, któż zgadnie? pokarmem ich skały,
A głośno im w zębach kamienie chrupały!
Gdy spostrzegł to Janosz, do siebie sam powié:
„Nie bardzo zazdroszczę bankietu królowi“.
Wtem mocarz nań zwróci oblicze łaskawe,
Przy sobie z opoki wskazuje mu ławę.
„Gdyś przyszedł tu — rzecze, biesiadujże z nami,
Jak skały nie połkniesz, my połkniem cię sami,

Lub na proch w moździerzu utłuczem wnet ciebie
I miałki ten proszek posypiem na chlebie“.

Janosz, zrozumiawszy, że olbrzymi nie będą żartowali, chwyta odłam skały i zabija nim króla. Synowie zabitego uderzają w pokorę i oddają mu nad sobą panowanie. Przy ich usłużnej pomocy srodze karze czarownicę, macochę Iluszki, i przeprawia się wbród przez ogromne morze do cudownego kraju Tundrów na krańcu świata.

Wśród Tundrów krainy jezioro połyska,
Nasz witeź do brzegu przybieży tuż zblizka,
I odjął od piersi kwiat róży, uszczkniony
Na grobie Iluszki z murawy zielonej.
„O skarbie nad skarby, ty kwiatku mój blady!
Utoruj mi drogę, ja pójdę w twe ślady
I do ust kwiat zwiędły przyciska w zapale
I rzuca w jezioro; uniosły go fale.
O nieba! cud cudów! czyż mylą go oczy?
Iluszki wziął postać kwiat róży uroczy;
Wnet Janosz się rzuci w głębokie wód łono,
W objęcia porywa dziewicę ocknioną....
Cudowneż jezioro! ach, woda w niem żywa,
Rozprasza mrok śmierci, do życia przyzywa;
Kwiat zrodzon z jej prochów, gdy fale go schwycą,
Z wód łona uroczą wypłynął dziewicą.
Spłonęły jagody, uderzy serduszko:
„Tyżeś to — zawoła — perełko, Iluszko!“
I usta przycisnął, spalone z tęsknoty,
Do czoła dziewoi, gwiazdeczki swej złotéj.
(S. Duchińska).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.