Jak to staw pod Wołowicami „Świńską Krzywdą“ ochrzcili

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Jak to staw pod Wołowicami „Świńską Krzywdą“ ochrzcili
Pochodzenie Opowiadania starej Margośki
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak to staw pod Wołowicami „Świńską Krzywdą“ ochrzcili.

— Jużci, że paniczowi dziwne się to musiało widzieć, laczego tak brzydźko ten staw nazwali, a jeszcze musi dziwniejsze się widziało, jeżeli panicz był tam kiej i odmówił jedną zdrowaśkę, jako że tam wtedy zara słychać jakiesi takie dzwonienie ogromne, jakby na sumę w Boże Ciało. Nie tak łacwo to opowiedzieć i — wszelki duch Pana Boga chwali! — niebardzo się to godzi powtarzać... bo to sprawa nieczysta. Ale może grzyszne duszeczki będą miały tę ulgę, że ktosik na ziemi i teraz je pamięta i niechaj im to osłodzi ich męki czyścowe... na wieki wieków, ament!
Było to nie łoniej i nie dwa i nie trzy roki temu, ale wiele, tak dawno, że i ja, choć stara, nie pamiętam — ino mi dziaduś opowiedali. Jeszcze była pańszczyzna i dziedzic był w Czernichowie. Zaś w Czernichówku dziedzica nie było, ino były gronta łopatowe, bo je miał łopat (opat) z Tyńca. Był on taki ksiądz, jak i nasz jegomość, ale miał klasztór pod sobą, jako ten na Kalwaryji, kady kompanije na Zielną chodzą, i kloryki tam byli i święci nawet między nimi. Łopat był człowiek pobożny i wystawił tę kapliczkę, co jeszcze dzisiok na Łopaciej górce stoi, a wystawił ją dlatego, bo tam przódziej ludzi straszyło i podobno djabół miał tam skarby zakopane. Do skarbów tych się dokopał łopat i kazał z nich zbudować ołtarz i ulać sygnaturkę, co miała burze rozpędzać, jak ten dzwonek w Pobiedrze. Ale też djabłu nie w smak było, że to miał swego złota i śrybła się wyrzec, bo przeciw poświęcanej sygnaturce nic zrobić nie mógł i uciekał od niej, jak żyd od wody święconej. Więc też sięgnął po rozum do głowy i myślał, myślał — aż wymyślił... i tak się tem ucieszył, że począł machać ogonem i ziemię nim ozwalił, którędy zaraz poczęła też płynąć Wisła, porzuciwszy stare koryto. Taka jest woda w tem miejscu głęboka i taki ma wir, że nawet Rubiś, gdy statkiem jedzie, omija go zdaleka. Ludzie i dziś powiadają, że to „djabelny brzeg“, a natopiło się tam chłopów co niemiara. Dno tam ponoj do piekła sięga.
Plunął djabół do tej wody i poszedł drogą hań do Niwek, a w płaszcz się owijał, choć lato było, bo się bał, żeby go kto nie poznał. A był haw zamek wielgi, co go już dzisia niema i tylo się miejsce po nim Grodziskiem nazywa. Mieszkał tam pan, ślachcic bogaty, co miał wieś pobok. U tego szlachcica zawdy było wesele, bo się do niego z Krakowa goście zjeżdżali i dniem i nocą była pijatyka, że wino płynęło, jak woda. Co się przytem obrazy Boskiej zdarzyło — aż strach wspominać, a zgorszenie też było, bo chłopi poszli za przykładem pana i pili naumór, a od żyda na borg brali. Wkońcu wszystkim pieniędzy już nie stało i jaki taki nawet przyodziewek oddawał za gorzałkę.
Pan, co najwięcej hulał, po jakimś czasie począł też ostatkami gonić, a kiedy już nawet i z chłopów nic zedrzeć nie mógł, był w kłopocie, skąd wziąć pieniędzy.
Tak też sobie pedział, że choć od djabła, ale pieniędzy dostać musi.
Do niego to przyszedł dziebół i prawi:
— Mam-ci ja skarby pod Łopacką górką zakopane, ale ich nijak dostać nie mogę, bez to, że sygnaturka jest poświęcona na kapliczce. Zdejm ją stamtąd, a dam ci złota, ile zechcesz.
Zgodził się szlachcic, ale się bał sam kraść rzecz poświęcaną, więc ugodził sobie chłopa jednego, co lubił rezykować. Czekajem go nazywali, bo gdy był podpity i kto mu drogę zastawił, miał zwyczaj powiadać: „Czekaj, ja ci tu pokażę!“ Bali się też go ludzie i omijali zdaleka, a nawet i djabół go się lękał, bo i onego Czekaj raz za rogi wytarmosił. Dla dziedzica tylko jednego miał respekt, chociaż niewiadomo za co, chyba za to, że mu dawał pić przez pieniędzy, za darmochę. Czekaj zaś był człek pijący i za kieliszek dał się na wszystko wyciągnąć. Nie uszanował wtedy i najświętszej świętości, bo i tak w przekleństwach nieraz Boskie imię znieważał. Ksiądz go za to nieraz strofował, ale nie pomagało, jak groch o ścianę, więc z jambony ogłosił, aby się z Czekajem ludziska nie wdawali. Od tej chwili, jak przedtem każdy od niego stronił, tak teraz wszyscy uciekali, jak od zapowietrzonego. Była wszelako jedna dziewucha, która za nim wżdy chodziła, jak wróbel za rarogiem i nie baczyła nic a nic na ludzkie gadanie. Już to kochanie to siła wielka, poznasz kiedyś to i ty, paniczu, jak dorośniesz. Oprzeć się jej nikt nie potrafi, nikt... A do tego miał Czekaj oczy takie błyszczące, co urok rzucać umiały, więc pewno i Hankę niemi urzekł. Jak tam było, tak było, dość na tem, że jej głowę zawrócił doszczętu. Zawdy jednak nie była jeszcze tak otumaniona, by nie wiedziała, co się godzi, a co nie godzi, więc jak zmiarkowała o tej sprawie nieczystej, idzie do Czekaja i peda:
— Antek! miej Boga w sercu, nie chodzi tamok!
A on, że był podpity, zwymyślał ją i za drzwi wyrzucił, sam zaś nałożył czapę na łeb i poszedł na Czernichówek. Że jednak był porządnie cięty i we łbie mu szumiało, więc się wywalił do rowu i leżał, jak nieboskie stworzenie, klnąc i przezywając. Tymczasem zaszedł mu drogę jenszy gospodarz z tej wsi dziedzicowej, co wybierał się na jarmak i prowadził prosiaka na powrózku, za nogę uwiązanego. Kiej obaczył chłopa w przykopie leżącego, myślał, że nieżywy albo chory, więc go litość wzięna i chciał mu przyjść z pomocą. Ale Jantek miał złość wielką skroś ten upadek, a jeszcze więcej go złościło, że prosiak chrząkał i trącał go ryjkiem obwąchujęcy, co mu się wydało naśmiewiskiem. Porwał więc palicę z płota i zabił prosiaka, a gospodarza też mało co nie roztarasił, ale ten zwąchał, co się święci i wziął nogi za pas.
Antek, że go ta bójka nieco wytrzeźwiła, powstał na nogi, ale gospodarza już nie ścigał, ino wraził palicę za pas, a prosiaka na plecy zawiesił i poniósł do karczmy na Sosnówce. Tam go sprzedał za cej co, a pieniądze przepił. Już było sporo ciemno, kiedy z karczmy wyszedł i właśnie zbierała się burza, a wicher paskudny. Na taką pogodę mało kto nos wytknie z chałupy, ale Czekaj był człek rezykowny i lubił pod taki czas baraszkować. Tak i teraz se pomyśliwał:
— Pódę na Łopacią górę, a zdymę dzwon.
Tymczasem wichura poczęła się wściekać, a pierony trzaskały raz po razu, nawet niejeden gruszę lub topolę w bliskości ozłupał. Antek się mimo to nie zatrzymywał i szedł dalej.
Był już blisko Łopaciej górki i począł się na nią wspinać, gdy nagle stanął, jak przykuty. Na wieżyczce odezwało się jakoby cudne a nigdy niesłychane granie, widzi się, niby z pod nieba płynące, a chwytające za serce, kiej narzekanie dziewczyny, której chłopaka do wojska wzieni.
Nie zrozumiał zrazu Jantek, co to takiego, ale się wnetki opamiętał i głos poznał: była to sygnaturka łopatowa. Ozechwiała się i rozśpiewała, jakby nie obacowała sobie na tę straszeczną burzę... I o dziwo! dokoła kapliczki przycichały pierony i tłumiła się ulewa, jak ręką odjęta — bo taka już skuteczność była cudowna onego dzwonka.
Zadziwiło to Jantka, kto tam w tę sygnaturkę mógł dzwakać, bo na taką pluchę i pies z domu nie zechciałby się ruszyć. Przyśpieszył więc kroku i obaczył drzwi roztwarte. Wbiegł po schodkach na wieżyczkę i jeszcze większy zdjął go podziw: — na wieżyczce nie było nikogo, a sygnaturka ruchała się sama, jakby żywa i dzwoniła coraz to piękniej i dźwięczniej, jako ci aniołowie, co to Panjezusowi w żłóbku śpiewali, wedla tego, co ksiądz na jambonie czytają. Złość na to wzięła Jantka, bo co chciał ją zatrzymać i z ramy odczepić, to mu się z palców wymykała, kiej woda. Kiedy tak nad tem przemyśliwał, jakby sobie uradzić, poźrał ze schodów na dół do ontarza.
Uźrał tam Hankę, klęczący i mówięcy Ojcze nasz za jego duszę. To już go zupełnie z pamięci rozebrało, bo zrozumiał, że to za sprawą jej modlitwy ta sygnaturka tak się rozmajdała. Z tej okrutnej jątrzności, jak złapie za drąg, co go miał ze sobą, tak i zabił Hankę na śmierć.
W tej chwili ucichło dzwonienie i Jantek mógł zdjąć sygnaturkę. Otulił-ci ją w kapotę i wybiegł, jak oparzony. Ale tymczasem burza stała się jeszcze większa i po drodze rozchlapały się kałuże, więc potykał się co krok i omal nie padał, zwłaszcza, że dzwonek dość mu ciężył. Nie upadł przecież ani razu i dopiero, kiedy był już blisko wsi, odpoczynął sobie krzynkę na kupie kamieni. Choć ta i wicher wył przeraźliwie i deszcz pluskotał i ciemność była wielga, widział już Czekaj światło we dworze i niekiedy doleciała muzyka.
— A niechno sobie dziedzic poczeka, zanim ja mu ten dzwon przyniesę! — myślał sobie Jantek, który był chłop zmądrzały i na śrybło okrutnie łasy. — Będzie on go widział na święty nigdy! Żydowi go sprzedam a gront kupię gdzie w Hameryce.
Tak se rozumował, ale djebół nie śpi i zwąchał pismo nosem, a do tego chciał Czekajowi oddać z nawiązką za dawne porachunki — owo rogów naruszenie — więc też począł płatać różne psoty. Rżał jak koń, beczał jak owca, wkońcu począł uganiać dokoła na prosiaku, w sam raz takusineczkim, jak ten, co go Jantek gospodarzowi zagrabił, i jął krzyczeć głosem, zupełnie do Hanczynego podobnym:
— Jantek! Jantek! Oddaj mi mój dzwon!
Antkowi pierwszy raz w życiu włosy stanęły na głowie z przerażenia, gdy to usłyszał. Poczuł, że mu się w głowie mąci, rzucił sygnaturkę na ziemię i wziął uciekać.
Uciekł aż pod Tyniec i tam się obwiesił na górze, co ją „Powieszonym“ nazwali i dziś jeszcze nazywają.
Djebół zaś widzący, że dzwon ostał, chciał go wziąć na rogi i ponieść, ale się poparzył, bo to była rzecz poświęcona. Wierzgnął więc kopytami i cisnął dzwon na wierzbę, gdzie też on począł grać na nowo, bo go wiater kołysał. Od tego uderzenia kopyt dziabelskich rozpadła się ziemia, a od rozpadliny tej spłynęła woda z deszczu i zalała całą wieś razem z dzwonem. Dziś ten staw ludziska „Świńską Krzywdą“ nazwali, a dzwonienie tam często słychać.
Kapliczka zaś na Łopaciej górze opustoszała, bo ksiądz nie pozwolił w niej mszy odprawiać, jako, że się tam zabójstwo dokonało i świętokradztwo. Djebół zaś mieszka po dziś dzień w starych wierzbach, co je pieron porozwalał, a gdy tam za wyspą, za Ujawą, poczną się drzeć dziewki, gęsi pasęcy, to niekiedy złe postraszy tę lub ową.
Ale godzi się zmówić „Wieczny odpoczynek“ za dusze grzeszników, co tam czasem dzwonieniem o modlitwę proszą, i za Jantka i Hankę, choć jej pewnie Pan Jezus odpuścił, bo kochała bardzo, choć człowieka grzesznego i złodzieja, ale wdyć bliźniego swego.

Na tem zakończyła Margośka swą opowieść i odeszła, bo się już zmierzchało. Tej nocy była straszna zawierucha i usnąć nie mogłem, bo szyby brzęczały, jakby miały z okien wyskoczyć. W głębi komina coś wyło i płakało rozpaczliwie. Zerwałem się więc z łóżka i boso, w koszuli, pobiegłem do drugiego pokoju, gdzie spała matka.
— Mamusiu! czy i mnie będzie kto kochał? Bo Margośka mi mówiła, że kochanie to siła wielka i nikt się jej nie oprze, nawet Pan Jezus, co dla niej wszystko odpuszcza.
— Bądź spokojne, moje dziecko; będą cię jeszcze ludzie kochali, jak ja cię kocham. Ale idź spać, bo tak chłodno w pokoju i jeszcze się przeziębisz.
Wróciłem do łóżka, ale usnąć nie mogłem. Patrzyłem w piec, gdzie polana sosnowe tliły się błękitnawym płomieniem; przypominało mi się, co mi niańka opowiadała o strzygoniach i o płaczących duszach czyścowych. Odtąd zawsze z trwogą chodziłem na Łopacią górę, gdzie widziałem ślady kopyt djabła.
Raz znalazłem nawet prawdziwe kopyto, ale brat, któremu je pokazałem, wyśmiał mnie, mówiąc, że to zwykłe krowie racice... Prawda, krów tam się pasło wiele — z całego Czernichówka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.