Jak sobie sześciu zuchów radziło

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Jak sobie sześciu zuchów radziło[1]
Pochodzenie Królewna Gęsiarka i inne bajki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Sechse kommen durch die ganze Welt
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
JAK SOBIE SZEŚCIU ZUCHÓW RADZIŁO.

Był raz pewien człowiek, znający się na różnych sztuczkach. Służył w wojsku i sprawiał się dzielnie, gdy się jednak wojna skończyła, odprawiono go. Dostał trzy grosze żołdu i musiał iść precz.
— Czekajcież! — powiedział ze złością. — Poszukam sobie towarzyszy i zmuszę króla, by mi oddał wszystkie skarby kraju.
Rozgniewany wielce, poszedł do lasu i spotkał tam pewnego człowieka, który wyrwał z ziemi sześć sosen tak łatwo, jakby to były dźbła trawy.
— Czy chcesz być moim sługą i iść ze mną w świat? — spytał go.
— Zgoda! — odparł siłacz. — Przedtem jednak zaniosę matce do domu tę wiązkę drew.
Rzekłszy to, zrobił z jednej sosny powrósło, związał niem pięć innych, wziął wszystko razem na ramię i poszedł. Za chwilę wrócił i ruszył w świat ze swym panem, który rzekł z otuchą:
— Takie dwa zuchy jak my, damy sobie radę w świecie!
Szli przez chwilę, aż nagle zobaczyli strzelca. Klęczał i celował do czegoś w lesie.
— Cóż to robisz strzelcze? — spytał go pan siłacz.
— O dwie mile stąd — odparł strzelec — siedzi mucha na pniu dębu. Chcę jej wystrzelić prawe oko z głowy.
— Chodźcie z nami — powiedział były wojak, — takich trzech zuchów jak my, damy sobie radę w świecie.
Strzelec ruszył z nimi. Szli przez czas pewien, aż zobaczyli siedm wiatraków. Skrzydła ich obracały się szybko, chociaż nie było śladu wiatru i liść na drzewie nie drgnął.
Były wojak powiedział:
— Nie wiem doprawdy, co porusza wiatraki. Wszakże wiatr nie wieje?
Poszli dalej, a gdy uszli dwie mile, zobaczyli na drzewie człowieka. Zatkał sobie palcem jedną dziurkę w nosie a przez drugą dmuchał.
— Cóż to robisz? — spytali go.
— O dwie mile stąd — odpowiedział — stoi siedm wiatraków. Dmucham tedy, by je poruszać.
— Chodźże z nami, — rzekł były wojak. — Tacy, jak my czterej, damy sobie radę w świecie.
Człowiek ów zlazł z drzewa i przyłączył się do towarzyszy, gdy zaś uszli kawał drogi, spotkali człowieka, stojącego na jednej nodze. Drugą nogę odpasał i położył obok siebie.
— Wygodnieś się urządził, widzę, na spoczynek, — rzekł przywódca, były wojak.
— Jestem szybkobiegaczem, — rzekł jednonogi. — Odpasałem jedną nogę, aby zbyt szybko nie biegać, bo na dwu i ptak mnie nie dogoni.
Chodźże z nami, — powiedział przywódca. — Takich, jak my pięciu, damy sobie radę w świecie.
Poszedł z nimi, a niebawem spotkali człowieka z kapeluszem zasadzonym na jedno ucho.
— Cóż to znaczy? — spytał przywódca. — Czemuż to nie nosisz kapelusza prosto, ale udajesz błazna?
— Nie mogę nosić kapelusza prosto, — rzekł ów człowiek — bo w takim razie nastałby straszliwy mróz i wszystkie ptaki pospadałyby martwe z powietrza.
— Chodźże z nami, — powtórzył przywódca. — Takich, jak my sześciu, damy sobie radę w świecie.
Poszli w sześciu i dotarli do miasta. Król tego miasta ogłosił, że mają się odbyć wyścigi z córką jego, królewną. Kto odniesie zwycięstwo, zostanie jej małżonkiem, kto zaś przegra, straci głowę. Przywódca stanął przed królem i rzekł:
— Ja się zgłaszam, ale biegał będzie za mnie mój sługa!
— Dobrze! — rzekł król. — Ale w razie przegranej spadnie twoja i jego głowa razem.
Gdy wszystko zostało ułożone, przywódca przypasał drugą nogę szybkobiegaczowi i rzekł mu:
— Spraw się dobrze, byśmy odnieśli zwycięstwo.
Postanowiono, że ten wygra, kto pierwszy przyniesie wody z pewnej oddalonej znacznie studni. Szybkobiegacz dostał dzbanek, królewna drugi i ruszyli jednocześnie. Ale gdy królewna odbiegła ledwo kilka kroków, szybkobiegacza już widać nie było. Wydało się, że go porwał wicher. Niebawem znalazł się on u studni, napełnił dzbanek i zawrócił. Ale w drodze powrotnej uczuł znużenie. Postawił dzbanek, legł i zasnął, podłożywszy sobie pod głowę czaszkę konia. Uczynił to, by mając twardą poduszkę rychlej się zbudzić. Tymczasem nadeszła do studni królewna, która także niezgorzej biegać umiała, nabrała wody i zawróciła. Zdybawszy śpiącego szybkobiegacza, rozradowała się wielce i rzekła:
— Oto współzawodnik wydany jest w moje ręce.
Wylała wodę z jego dzbanka i ruszyła co prędzej z powrotem.
Wszystko byłoby przepadło, gdyby nie strzelec. Stał on na zamkowej górze i bystrem spojrzeniem swem dostrzegł, co się stało.
— Nie damy się królewnie, — powiedział, wziął strzelbę i strzelił tak zręcznie, że wystrzelił śpiącemu z pod głowy czaszkę końską, nie raniąc go wcale.
Szybkobiegacz zerwał się, zobaczył pusty dzbanek i umykającą królewnę. Nie stracił jednak otuchy, pomknął do studni, nabrał wody i wrócił na dziesięć minut przed królewną do mety.
— Widzicie! — zawołał. — Teraz dopiero machnąłem nogami. To, co było z początku, to jeno żart.
Król rozgniewał się bardzo, że córka jego ma zostać żoną wysłużonego, prostego żołnierza i zaczął wraz z nią rozmyślać, w jaki sposób pozbyć się konkurenta i pięciu jego towarzyszy.
— Znalazłem radę! — rzekł w końcu. — Nie smuć się! Nie wrócą oni cało do domu!
Powiedział im:
— Musicie sobie podjeść, podpić i poweselić się.
To rzekłszy, zaprowadził ich do komnaty o żelaznej podłodze, drzwiach i oknach, zasłoniętych żelaznemi płytami. W komnacie tej był stół zastawiony najwspanialszem jadłem.
Król powiedział:
— Wejdźcież i nie żałujcie sobie.
Gdy zaś weszli, kazał szczelnie pozamykać drzwi i okna. Przywołał potem kucharza i polecił, by rozniecił pod podłogą komnaty wielki ogień, który miał być tak długo podsycany, aż się żelazo rozgrzeje do czerwonego żaru.
Kucharz spełnił rozkaz, a ucztujący zauważyli, że im gorąco. Zrazu sądzili, że to skutek jedzenia i picia, ale potem zaniepokoiło ich to, gdy zaś chcieli wyjść, znaleźli drzwi i okna zamknięte. Przekonali się o złych zamiarach króla, który ich chciał spalić na węgiel.
— Nie uda mu się to, — rzekł człowiek z kapeluszem. — Sprowadzę taki mróz, że ogień nic nie pomoże.
Włożył swój kapelusz prosto na głowę i zaraz zrobiło się tak zimno, że potrawy i napoje na stole pozamarzały, a z gorąca nie pozostało ni śladu.
Po kilku godzinach król, przekonany, że więźniowie nie żyją, kazał otworzyć drzwi komnaty. Gdy się to stało, ujrzał zdziwiony wielce wszystkich sześciu zdrowych, wesołych i sytych. Powiedzieli mu, że radzi są, iż mogą wyjść, gdyż w komnacie tak zimno, że potrawy zamarzają na stole. Rozgniewany król poszedł do kucharza i zwymyślał go za niedopełnienie rozkazu. Ale kucharz rzekł:
— Roznieciłem ogromny ogień. Zobaczcież sam, Miłościwy Panie!
Król przekonał się sam, że pod podłogą żar niezmierny panuje i poznał, iż nie da w ten sposób rady swym sześciu zuchom.
Zaczął znowu dumać, jakby ich się pozbyć. Zawołał przywódcy i rzekł mu:
— Jeśli weźmiesz pieniądze wzamian za odstąpienie praw do mej córki, to dam ci tyle, ile chcesz.
— Zgoda, Miłościwy Panie! — powiedział były wojak.— Daj mi tyle, ile unieść zdoła mój sługa, a zrzeknę się praw do twej córki.
Król był zadowolony, a wojak oświadczył, że za dwa tygodnie zgłosi się po okup.
Zawezwał potem wszystkich krawców państwa i kazał im szyć worek. Gdy był gotowy, włożył go na plecy człowieka, który wyrywał sosny i stanął z nim przed królem.
Król zapytał:
— Cóż to za siłacz, który niesie na plecach górę płótna? — Przytem doznał strachu na myśl, że taką masę złota będzie musiał dać.
Kazał kilkunastu najsilniejszym ludziom przywlec kupę złota, ale siłacz wziął wszystko w jedną rękę, włożył we worek i spytał:
— Czemużto nie przyniesiecie od razu więcej? To, co jest, nie zakryje nawet dna!
Król musiał po trochu oddać cały swój skarb, ale siłacz nie zapełnił jeszcze nawet połowy worka.
— Dajcież więcej! — powtarzał. — Ta odrobina nie starczy do pełna!
Musiano przywieść jeszcze siedm tysięcy wozów złota z całego kraju, a siłacz włożył je do worka wraz z wołami, które je ciągnęły.
— Nie zważam na drobiazgi, — powiedział — biorę, co jest, byle wór zapełnić!
Gdy jednak rzecz trwała za długo, przywódca rzekł spokojnie:
— Mniejsza z tem. Wór nie pełny, ale chcę raz skończyć. Zawiążcie go i basta.
Zawiązano wór, siłacz wziął go na plecy i wszyscy sześciu odeszli z miasta.
Król rozgniewał się wielce, widząc, że jeden człowiek niesie na plecach skarb całego państwa, kazał przeto dosiąść koni dwu pułkom jazdy. Kawalerzyści mieli dopędzić sześciu zuchów i odebrać siłaczowi wór.
Dogonili ich rychło i zawołali:
— Aresztujemy was! Złóżcie worek, albo zginiecie!
— A to co? — spytał człowiek umiejący dmuchać nosem. — Nie jesteśmy waszymi jeńcami! Wy natomiast potańczycie sobie w powietrzu.
Powiedziawszy to, przytknął jedną dziurkę palcem, dmuchnął, a dwa pułki jazdy rozpierzchły się po powietrzu, jak pierze. Jeden podoficer błagał o łaskę, mówiąc, że ma dziewięć ran, dzielnie wojował i hańby tej nie przeżyje. Wobec tego dmuchacz sfolgował trochę, tak że podoficer spuścił się bez szwanku na ziemię. Potem rzekł mu:
— Idź do króla i powiedz, by przysłał jeszcze więcej jazdy, a wszystko wydmuchnę aż pod chmury.
Król słyszał wieść i powiedział:
— Puśćcie wolno tych zuchów. Nie damy im rady. Są to jacyś niezwykli ludzie.
Sześciu zuchów doniosło szczęśliwie skarb do domu, podzielili się sprawiedliwie i żyli wesoło i dostatnio aż do śmierci.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Baśń znana jest także pod tytułem Sześciu zawsze da sobie radę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Franciszek Mirandola.