Jak ludzie umierają/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Jak ludzie umierają
Podtytuł Nowele
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1930
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Comment on meurt
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.




Jak ludzie umierają.
NOWELE.
Tłómaczył
ZYGM. NIEDŹWIECKI.

Lwów — Złoczów.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.









I.

Hrabia de Verteuil liczy lat pięćdziesiąt pięć. Jest on potomkiem jednego z najznakomitszych rodów Francyi i posiadaczem znacznej fortuny. Bocząc się na republikę, by zająć się czemkolwiek, pisywał artykuły do poważnych przeglądów, które otwarły mu wstęp do „Akademii nauk moralnych i politycznych“, rzucał się w wir przedsiębiorstw, zapalał się kolejno do spraw rolnictwa, edukacyi i sztuk pięknych. Był nawet czas jakiś deputowanym i wyróżnił się gwałtownością swej opozycyi.
Hrabina Matylda de Verteuil ma lat czterdzieści sześć, cytowana dotychczas jako najpiękniejsza blondynka w Paryżu. Płeć jej zdaje się nawet zyskiwać z wiekiem na białości. Dawniej była cokolwiek szczupłą, obecnie ramiona jej w miarę dojrzenia nabrały okrągłości soczystego owocu. Nigdy nie była piękniejszą w samej rzeczy. Kiedy się jawi w salonie, promieniejąc przepychem swych złotych włosów i atłasowego biustu, podobną się zdaje do wschodzącej gwiazdy i przejmuje zazdrością niejednę dwudziestoletnią kobietę.
Małżeństwo jej z hrabią jest jednem z tych, o których świat nic nie znajduje do powiedzenia. Pobrali się, jak się najczęściej pobierają ludzie ich sfery. Nie brak takich, co twierdzą, że żyli z sobą nader zgodnie przez całe lat sześć. W owym okresie mieli syna Rogera, który jest porucznikiem, i córkę Biankę, wydaną zeszłego roku za pana de Bussac, referenta w radzie stanu. Odrodzili się oboje w dzieciach. Ochłódłszy dla siebie od lat wielu, zachowali jednak w swych sercach szczerą przyjaźń z silnym podkładem samolubstwa. Zasięgają więc wzajemnie w każdej ważniejszej okoliczności swej rady, są dla siebie, w obecności ludzi, bez najmniejszego zarzutu, zostawszy jednak sami, usuwają się co żywo każde do swoich apartamentów, aby się oddać całkowicie swym zaufanym.
Pewnej nocy, około drugiej nad ranem, hrabinie Matyldzie, która wróciła z balu co tylko, pokojówka, pomagająca jej zrzucić toaletę, oświadcza przed samem opuszczeniem sypialni:
— Pan hrabia był dzisiaj wieczór cierpiący.
Hrabina, przez pół już zasypiając, odwraca leniwie głowę, aby szepnąć:
— O!...
Poczem, wyciągając się:
— Pamiętaj mnie zbudzić o dziesiątej, zamówiłam modystkę.
Rano, podczas śniadania, nie doczekawszy się hrabiego przy stole, posyła najpierw do męża po wiadomości, następnie decyduje się sama pójść go odwiedzić. Znajduje go w łóżku. Jest mocno blady ale zupełnie poprawny. Było już trzech lekarzy, poszeptali z sobą, wydali zlecenia i mają wieczorem powrócić. Chorego obsługuje dwóch lokai, którzy poruszają się nader poważnie i w najgłębszem milczeniu, zciszając jak najstaranniej na dywanie swe kroki. Obszerny gabinet zdaje się drzemać, pełen surowego jakiegoś chłodu; nigdzie porzuconej sztuki bielizny, wszystkie meble na swojem miejscu. Choroba nie naruszyła tu w niczem porządku, godności ani ceremoniału, przygotowaną jest każdej chwili ną przyjęcie gości.
— Jesteś cierpiący, mój drogi? — zapytuje hrabina wchodząc.
Hrabia czyni wysiłek, aby się uśmiechnąć.
— Och! cokolwiek znużenia, nic więcej, — odrzecze. — Potrzeba mi jedynie wypoczynku... Dziękuję ci bardzo, że byłaś łaskawa się fatygować...
Mijają dwa dni. Komnata nie traci nic z swej godności. Każdy przedmiot leży gdzie zawsze, leki i ziółka pojawiają się i nikną, nie zostawiwszy na meblach najmniejszego śladu. Ogolone twarze służby nie śmieją zdradzić czemkolwiek zniecierpliwienia lub nudy. Tymczasem hrabia wie dobrze, że choroba jego jest śmiertelną. Zażądał od lekarzy całej prawdy i bez skarg oddał im się do dyspozycyi, Większą część czasu przepędza z zamkniętemi oczyma, albo też patrzy przed siebie nieruchomo w jeden punkt, jakby zadumany nad swą obecną samotnością.
Hrabina opowiada między znajomymi, że mąż jest cierpiący. Nic nie zmieniła w swym trybie życia, je, śpi, udaje się na spacerach w tych samych co zawsze godzinach. Co rano i co wieczór przychodzi osobiście zapytać hrabiego, jak się czuje.
— I cóż? lepiej mój przyjacielu?
— Lepiej, daleko lepiej. Dziękuję ci, droga Matyldo.
— Jeżeli sobie życzysz, zostanę przy tobie.
— Dziękuję, to zbyteczne. Jan i Franciszek wystarczą. Po co się masz fatygować?
Rozumią się oboje zupełnie; żyli każde z osobna i przygotowani są w odosobnieniu również umrzeć. Hrabia znajduje w tem pełną goryczy satysfakcyę egoisty, by rozstać się z życiem w osamotnieniu, nie patrząc na nudną komedyę żalu dokoła swego łóżka. Stara się zatem, zarówno ze względu na siebie, jak i na żonę, ile możności skrócić przykrość ostatniego sam na sam. Ostatniem jego pragnieniem jest zejść z tego świata przyzwoicie, jak człowiek światowy, nie deranżując nikogo, w nikim nie budząc wstrętu.
Pewnego wieczora zaczyna mu braknąć oddechu. Czuje, że rana nie doczeka. Wówczas, zdobywając się na uśmiech ostatni, oznajmia hrabinie, przybyłej z zwykłą wizytą:
— Nie odchodź... czuję się niedobrze...
Chce jej oszczędzić gadaniny ludzkiej. Hrabina, podzielając z swej strony to zdanie, pozostaje w pokoju męża. Lekarze nie opuszczają już ani na chwilę dogorywającego. Lokaje pełnią służbę z tą samą zawsze milczącą akuratnością. Posłano po dzieci, Rogera i Blankę, którzy zajęli miejsca w pobliżu łóżka, obok matki. Reszta rodziny znajduje się w sąsiednim pokoju. W ten sposób na poważnem oczekiwaniu mija noc. Rano zjawia się ksiądz z ostatnimi sakramentami, które hrabia przyjmuje w obliczu wszystkich, by po raz ostatni w życiu ukorzyć się przed religią. Po skończonej ceremonii gotów jest na śmierć.
Nie spieszno mu jednak, zdaje się dość jeszcze mieć sił, aby umierać cicho, bez śmiertelnych konwulsji. Tylko jego oddech rozbrzmiewa w przestronnej komnacie słabym szmerem popsutego zegarka. Znać, że to śmierć człowieka dobrze wychowanego. Ucałowawszy wreszcie żonę i dzieci, oddala ich od siebie łagodnym giestem, odwraca twarz ku ścianie i umiera — samotny.
Wówczas jeden z lekarzy, nachyliwszy się, zamyka zmarłemu powieki i rzecze:
— Nie żyje.
Wśród panującej ciszy dają się nagle słyszeć westchnienia i płacz. Hr. Matylda, Roger i Blanka uklękli. Płaczą, zasłoniwszy rękoma twarze. Wreszcie syn i córka uprowadzają matkę, której postać zachwiała się w progu na dowód rozpaczy, szarpnięta ostatnim spazmem łkań. Od tej chwili nieboszczyk należy do przedsiębiorcy pogrzebowego.
Lekarze też odeszli, z pochylonemi, stosownie do chwili, głowami, oblekając twarze w smutek. Poproszono w parafii o księdza, który ma siedzieć przy zwłokach. Obaj lokaje dozorują ciała wraz z księdzem, siedząc na krzesłach w postawach sztywnej powagi; to upragniony kres ich trudów. Jeden z nich dostrzegł łyżeczkę, zapomnianą na którymś z sprzętów, powstaje więc i chowa ją do kieszeni, aby najmniejszy szczegół nie psuł dysonansem ładu komnaty.
Z dołu, z dużego salonu, dolatuje tymczasem stuk młotków; to tapicerzy przeobrażają go na żałobną kaplicę. Cały jeden dzień trwa balsamowanie zwłok; drzwi w czasie tej czynności są zamknięte, specyalista balsamujący ciało pracuje nad niem sam jeden wraz z swymi pomocnikami. Skoro nazajutrz rano zniesiono zwłoki hrabiego na dół i stawiono w trumnie na katafalku, miał już na sobie ubranie frakowe a twarz jego posiadała świeżość młodzieńczą.
W dzień pogrzebu pałac napełnia się od godziny 9-ej zrana ludzką wrzawą. Syn i zięć zmarłego przyjmują gości w salonie, na parterze, witając wszystkich milczącym ale uprzejmym ukłonem ludzi, którch nawiedził cios. Cała śmietanka towarzyska przesuwa się przed nimi procesyą, szlachta, wojskowość, magistratura; nie braknie nawet senatorów i członków instytutu.
O godzinie dziewiątej wreszcie kondukt wyrusza do kościoła. Karawan I-ej klasy, nastroszony piórami, lśni cały od srebrnych frendzli przy draperyach. Sznury całunu dzierżą: jeden z marszałków Francyi, książę — długoletni przyjaciel zmarłego, były minister oraz jeden z członków akademii nieśmiertelnych. Syn i zięć hrabi idą na czele pochodu zaraz za trumną. Za nimi z głuchym tupotem drepcącego stada ciżba ludzi w czarnych krawatach i rękawiczkach, same wybitne osobistości.
Mieszkańcy całej dzielnicy, poruszeni pogrzebem, cisną się do okien. Stawając w szpaler na trotoarach odkrywają głowy i trzęsą niemi z podziwu na widok wspaniałego karawanu. Nieskończony sznur karet żałobnych, prawie wszystkie próżne, tamuje swobodną cyrkulacyę; to też omnibusy i fiakry tłoczą się na przecięciach ulic; słychać klątwy woźniców i trzaskanie z biczów. W czasie tego hrabina de Verteuil, która pozostała w swoim apartamencie, oświadczając, że czuje się nazbyt złamaną przez żal, wyciągnąwszy się na szezlongu, bawi się jedwabnym kwastem opasującego jej negliż sznura, zapatrzona w suft z uczuciem jakiejś ulgi i rozmarzenia.
Ceremonia kościelna trwa blizko dwie godziny. Wszyscy księża są w ruchu; biegają w komżach od samego rana, wydają rozkazy, ocierają pot i z hałasem wycierają nosy. W pośrodku kirem pokrytej nawy wznosi się płonący od świec katafalk. Nakoniec orszak zajął miejsca, kobiety z lewej, mężczyźni z prawej; organy zaczynają żałośnie jęczeć, śpiewacy zawodzą głucho, głosy dzieci z kościelnego chóru brzmią niemal jak łkanie, wysokie kagańce zaś, w których palą się zielone ognie, nadają żałobnej pompie trupioblady blask.
— Podobno L. ma śpiewać? — wymienia ktoś nazwisko głośnego operowego śpiewaka.
— Zdaje się — odrzecze sąsiad, były prefekt, wspaniały mężczyzna, posyłający zdaleka damom uśmiechy zwycięzkie.
W chwili gdy głos śpiewaka wzbił się ponad nawę, — dodaje z cicha, kołysząc głową z zachwytu:
— Co za metoda!... co za pełnia tonu!...
Cały orszak porwany jest również śpiewem. Wspomnienie wieczorów, spędzonych w operze, okrasza usta dam nieuchwytnym uśmiechem. Ten L. ma rzeczywiście talent jakich mało! Jeden z przyjaciół nieboszczyka nie może się powstrzymać od uczynienia uwagi:
— Nie zdarzyło mu się nigdy śpiewać lepiej! Jaka szkoda, że nasz biedny Verteuil nie może go słyszeć, on, co go tak lubił!
Śpiewacy w czarnych kapach okrążają katafalk. Księża w liczbie dwudziestu przyłączają się do skomplikowanej ceremonii, chyląc głowy powtarzają łacińskie formułki, wprawiają w ruch kropidła. Nakoniec asysta zjawia się przed trumną, kropi zwłoki. Poczem cały orszak opuszcza kościół, zamieniwszy z rodziną uścisk dłoni. Na dworze jasny blask dnia olśniewa oczy wychodzących z ciemności.
Ranek jest piękny i ciepły, jak w czerwcu. Na niewielkim placyku przed kościołem powstaje tłok, w którym orszak z trudnością ustawia się w dawnym porządku. Ci, którzy nie mają zamiaru iść dalej, znikają niepostrzeżenie. W perspektywie ulicy widać już o jakie dwieście metrów kołyszące się pióropusze karawanu, a plac ciągle jeszcze pełen jest pojazdów. Na wszystkie strony rozlega się trzask drzwiczek i nagłe uderzenia kopyt o bruk. Powoli woźnice przyłączają się jeden za drugim do długiego łańcucha karet i kondukt odpływa znowu zwolna w stronę cmentarza.
Uczestnikom pogrzebu w pojazdach bardzo dobrze. Niejednemu zdawać się może, że to wiosenna przejażdżka, krok za krokiem, po lasku bulońskim. Ponieważ karawanu nie widać z głębi karet, zapomina się więc wkrótce o pogrzebie i wszczyna się gawędka między damami na temat horoskopów letniego sezonu, wśród mężczyzn o interesach.
— Czy kochana pani przyjedzie tego roku znowu do Dieppe?
— Prawdopodobnie. Nieprędzej jednakże niż w sierpniu. W sobotę wyjeżdżamy do naszego majątku nad Loirą.
—... Wtedy on, uważasz, przejął list i bili się obadwaj, oh! całkiem rozsądnie zresztą, zwykłe zadraśnięcie... Wieczorem jedliśmy już razem obiad w klubie. Wygrał nawet odemnie wtenczas 25 ludwików.
— Ale, ale... Zebranie akcyonaryuszów ma się odbyć pojutrze... Chcą mnie koniecznie mieć w komitecie, jestem jednak taki zajęty, że nie wiem doprawdy, czy...
Orszak posuwa się już od chwili aleją. Drzewa rzucają chłodny cień a promienie słońca wesoło igrają wśród zieleni. Jedna z dam, wychyliwszy się z powozu, wydaje naraz okrzyk zachwytu:
— Spójrzcie! jak tutaj ślicznie!...
Właśnie kondukt wkroczył w bramę cmentarza Montparnasse. Rozmowy cichną, nie słychać już nic, oprócz zgrzytu kół na żwirze alei. Należy przebyć cały cmentarz, ponieważ grobowiec de Verteuil’ów znajduje się na samym końcu, po lewej; okazały grobowiec z białego marmuru w kształcie kaplicy, zdobnej mnóstwem rzeźb. Po ustawieniu trumny u drzwi tejże rozpoczynają się przemówienia.
Jest ich cztery. Były minister kreśli działalność polityczną zmarłego, który posiadając — zdaniem mówcy — geniusz, lecz obok niego zanadto wiele skromności, byłby z pewnością uratował Francyę, gdyby nie nieprzezwyciężony wstręt do intryg. Następnie jeden z przyjaciół mówił o cnotach osobistych, jakiemi jaśniało prywatne życie zmarłego a które wszyscy szczerze będą opłakiwać. Jakiś nieznajomy zabrał głos w charakterze delegata „Towarzystwa przemysłowego“, którego ś. p. hrabia de Verteuil był członkiem honorowym. Nakoniec mały człeczyna o chmurnem wejrzeniu dał wyraz żalowi w imieniu „Akademii umiejętności moralnych i politycznych.“
Wśród tego uczestnicy pogrzebu przyglądali się sąsiednim grobowcom, odczytując napisy na marmurowych tablicach. Nieliczni słuchacze przemówień ledwie byli w stanie chwytać uchem oderwane wyrazy. Jakiś starzec z zaciśniętemi ustami, pochwyciwszy urywek frazesu: „... przymioty serca, szlachetność i dobroć wielkich charakterów“ podrzucił brodę i mruknął:
— No, no!... już ja go znałem dobrze!... To był skończony pies!
Dźwięki ostatniego pożegnania rozległy się w powietrzu. Skoro tylko księża pobłogosławili ciało, orszak oddalił się i tylko grabarze, spuszczający w głąb grobu trumnę, pozostali sami jedni w tym odległym zakątku. Sznury wydają głuchy odgłos tarcia, dębowa trumna trzeszczy. Jaśnie wielmożny hrabia de Verteuil znajduje się wreszcie w miejscu swego wiecznego spoczynku.
Hrabina zaś leży w tym samym czasie nieporuszona na miękkim szezlongu, bawiąc się ciągle jedwabnym kwastem szlafroczka i błądzi oczyma po suficie, zatopiona w marzeniach, które powlekają zwolna rumieńcem jej białe lica urodziwej blondynki.

II.

Pani Guérard jest wdową. Mąż jej, zmarły przed ośmiu laty, był urzędnikiem. Należy ona do kół wysokiej burżoazyi i posiada dwa miliony majątku. Ma troje dzieci, trzech synów, z których każdy oddziedziczył w dniu śmierci ojca 500.000 franków. Lecz niewiadomo skąd się biorące w tych potomkach zimnego, surowego i wyrachowanego rodu apetyty i zboczenia — uczyniły ich podobnymi do dzikich latorośli. W przeciągu lat kilku zdołali wszyscy puścić co do grosza swoje 500.000 fr. Najstarszy Karol palił się do mechaniki i strwonił huk pieniędzy na dziwaczne wynalazki. Drugi, Jerzy, dał się oskubać kobietom. Trzeciego, Maurycego, okradł serdeczny przyjaciel, z którym do spółki podjęli budowę teatru. Teraz wszyscy trzej siedzą na karku matce, która nie odmawia im naturalnie mieszkania i stołu, przez roztropność jednakże nie wypuszcza z rąk ani na chwilę kluczów od szaf.
Wszyscy czworo zamieszkają obszerny apartament przy ulicy de Turenne. Pani Guérard liczy lat 68. Z wiekiem poczęły się jej czepiać manie. Wymaga w swoim domu klasztornej ciszy i ładu. Jest bezgranicznie skąpą, rachuje kawałki cukru, sama chowa napoczęte butelki i osobiście wydaje służbie w miarę potrzeby bieliznę i srebra. Synowie kochają ją bez wątpienia, posiada też nad nimi absolutną władzę, mimo ich lat trzydziestu kilku i ich nierozsądku. Kiedy się jednak znajdzie sama w pośród tych trzech drągali, zdejmuje ją przed nimi zawsze jakiś głuchy lęk — lęk próśb o pieniądze, których nie będzie mogła odmówić. Ulokowała tedy całą fortunę w nieruchomościach i jest teraz właścicielką trzech kamienic w Paryżu oraz posiadłości ziemskiej w stronach Vincennes. Przysparza jej to wszystko oczywiście mnóstwa kłopotów, spokojną jest jednakże pod jednym przynajmniej względem, że ma na zawołanie wymówkę, jeźliby który z synów próbował wydobyć od niej większą naraz kwotę.
Karol, Jerzy i Maurycy objadają dom jak tylko się da, przesiadując w nim ciągle, spierając się o kęsy, na każdym kroku wyrzucając sobie wzajemnie żarłoczność. Wiedząc dobrze, że śmierć matki wzbogaci ich po raz drugi, uważają to za zupełnie wystarczający pretekst, aby czekać na tę chwilę bezczynnie. Choć o tym przedmiocie nie rozmawiają nigdy, ciągłem ich jednakże zajęciem jest przemyśliwanie, w jaki też sposób nastąpi podział. Że zgody nie będzie, to nie ulega wątpliwości, trzeba zatem będzie — niestety — uciec się do sprzedaży, co jest w podobnych razach zawsze rujnującą operacyą. Rozmyślają zaś nad tem bez jakichkolwiek złych intencyj, dlatego jedynie, że przewidzieć należy wszystko. Są to wesołe, dobre w gruncie rzeczy chłopaki i w miarę uczciwe; pragnęliby też, jak każdy człowiek przecież, aby matka jak najdłuższem cieszyła się życiem. Ona im wcale nie zawadza, przenigdy.... — czekają tylko i basta.
Pewnego wieczora, wstając od stołu, pani Guérard uczuła się nagle słabą. Synowie zmuszają ją aby się położyła do łóżka i zostawiają przy niej pokojowę, mimo zapewnień, że jej już lepiej, że cierpi tylko straszną migrenę. Nazajutrz jednakże stan sędziwej damy pogorszył się a domowy lekarz, zaniepokojony spostrzeżonymi symptomatami, zażądał odbycia konsylium. Życie pani Guérard znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie. Przez tydzień rozgrywa się u łoża umierającej dramat.
Najpierwszą rzeczą, o której pomyślała, ujrzawszy się przykutą przez niemoc do łóżka, było zażądanie wszystkich kluczy, które schowała zaraz pod poduszkę. Chce z łóżka jeszcze sprawować w domu rządy, bronić szaf przed marnotrawstwem. W wnętrzu jej poczyna się toczyć walka, targają nią strach. Po długiem wahaniu dopiero zdolną jest powziąć decyzyę. Ponieważ synowie znajdują się przy niej, obserwuje ich tedy swemi przygasłemi oczyma, czekając na szczęśliwe natchnienie.
Jednego dnia wzbudza w niej szczególną ufność — Jerzy. Przyzywa go tedy skinieniem i szepce:
— Słuchaj-no, masz tutaj klucz od kredensu, wyjmij cukier. Zamkniesz potem uważnie i oddasz mi klucz.
Nazajutrz traci zaufanie do Jerzego, ściga niespokojnemi oczyma każdy jego ruch, jakby się lękała, że lada chwila zobaczy jego rękę, ściągającą do kieszeni biżuterye z kominka. Woła więc tym razem Karola i powierzając z kolei jego pieczy klucze, zleca mu szeptem:
— Zawołasz pokojówkę, dojrzysz, jak będzie wyjmowała z szuflady prześcieradła i sam ją na klucz zamkniesz.
Największą z mąk jej dogorywania jest niemożność dozoru nad domowymi wydatkami. Szaleństwa synów stoją jej ciągle przed oczyma, nie zapomina ani na chwilę, że są próżniacy, obżartuchy, narwańcy i trwoniciele. Dawno już przestała mieć ich za cokolwiek, skoro nie spełnili ani jednego z jej snów i na każdym kroku ranili jej zamiłowanie surowych obyczajów i oszczędności. Lecz miłość macierzyńska bierze w niej jeszcze górę i każe przebaczać. W głębi jej spojrzeń błagalnych wyczytać można zwracającą się do synów prośbę, aby zechcieli wyświadczyć jej tę łaskę i zaczekali aż jej już na świecie nie będzie z opróżnianiem szaf i podziałem majątku. Podział ten bowiem, dokonywany w jej oczach, byłby najsroższą z tortur dla jej gasnącego skąpstwa.
Tymczasem Karol, Jerzy i Maurycy okazują matce dużo dobroci. Ułożyli między sobą, że jeden zawsze będzie się znajdował przy niej. Szczere przywiązanie przebijać się zdaje z najdrobniejszych ich starań około niej. Z konieczności jednakże wnoszą do domu z zewnątrz tchnienie jakiejś wesołej beztroski, woń wypalonych cygar, echa nowin, słyszanych w mieście. I samolubstwo chorej cierpi na myśl, że nie jest już w ostatniej godzinie życia dla swoich dzieci wszystkiem. W miarę postępów choroby zaś nieufność okazywana synom, wywołuje między nią a nimi rosnący przymus. Gdyby nawet nie myśleli zupełnie o tym majątku, jaki po niej mają odziedziczyć, przypominałaby im go ona sama przez te sposoby, jakiemi stara się go przed nimi bronić do ostatniego swego tchnienia. W wzroku, jakim spogląda na młodych ludzi, tyle jest badawczości, obawa maluje się w nim tak wyraźnie, że synowie chcąc nie chcąc muszą przed matczynem spojrzeniem głowy odwracać. Ona zaś upatruje w tem dowód, że dybią na jej śmierć. I w rzeczy samej myślą o jej zgonie, nieme pytania jej własnych oczu naprowadzają ich ustawicznie na tę myśl. Ona to sama rozdmuchuje w nich tym sposobem pożądliwość pieniędzy. Złapawszy jednego z nich na głębokiej zadumie, zagadnęła go znagła:
— O czem myślisz?
— O niczem, mamo.
Lecz nią aż szarpnęło na łóżku. Wstrząsnęła głową i rzekła:
— Macie ze mną dużo zgryzot, moje dzieci. No, no, nie trapcie się, już mnie tu niedługo nie będzie.
Podbiegłszy ku łożu matki, poczynają zapewniać ją gorąco o swej miłości, przysięgają ocalić ją. Przeczy temu uparcie ruchem głowy. Nieufność jej rośnie. Strasznem jest to konanie, zatrute przez pieniądz!
Choroba trwa trzy tygodnie. Było już pięć konsyliów, wzywano najpierwsze lekarskie znakomitości. Pokojówka pomaga wprawdzie paniczom pielęgnować panią, lecz mimo jej usiłowań do mieszkania poczyna się zwolna wkradać nieład. Nakoniec gaśnie wszelka nadzieja: lekarz oświadcza, że odtąd każdej chwili należy spodziewać się zgonu.
Wówczas pewnego ranka synowie, sądząc, że matka śpi, wszczynają w framudze jednego z okien rozmowę o nieprzewidzianym kłopocie, jaki zaskoczył dom. Oto jest już piętnastego lipca, w którym to terminie matka miała zwyczaj osobiście odbierać czynsze od lokatorów trzech swoich kamienic — synowie więc byli bardzo zaambarasowani, jak załatwić sprawę pobrania tych należności. Odźwierni zgłaszali się już w tej mierze po rozkazy. W osłabieniu jednakże, w jakiem się matka znajduje, niepodobna zwracać się do niej z interesami. Tymczasem w razie katastrofy czynsze by im się przydały na pokrycie różnych osobistych wydatków.
— Mój Boże — ozwał się tedy Karol — jeżeli chcecie, mogę obejść lokatorów... Zrozumią przecież sytuacyę i zapłacą.
Lecz tamtym dwom sposób ten zdawał się nie przypadać do smaku. Bo i im już udzieliła się nieufność.
— W takim razie pójdziemy z tobą — rzekł Jerzy — mamy przecież wszyscy trzej swoje wydatki.
— Jak to?... Przecież wam oddam pieniądze... Nie uważacie mnie chyba za zdolnego drapnąć, skoro je zbiorę?...
— Cóż znowu! Ale lepiej będzie, jeżeli się to załatwi w trójkę. Rzecz będzie bardzo w porządku.
I spoglądają na siebie wzrokiem, w którym już płoną zawiści i gniewy niedalekiego podziału schedy. Ponieważ chwila krytyczna się zbliża, każdy zatem pragnie zapewnić sobie kęs najtłuściejszy. Wtem Karol, wyrażając głośno niewypowiedzianą myśl tamtych obu, rzecze:
— Wiecie co?... Najlepiej będzie sprzedać odrazu wszystko. Jeżeli już dzisiaj nie ma między nami zgody, jutro gotowiśmy się pozjadać.
W tej chwili odgłos nagłego rzężenia zwraca ich głowy ku posłaniu matki, która podniósłszy się, blada jak chusta i wstrząsana dreszczem zwróciła na nich osłupiałe spojrzenie. Słyszała wszystko, wyciąga ręce i zdławionym przez wszystkie swe niepokoje głosem odzywa się do nich:
— Moje dzieci... moje dzieci....
Atak konwulsyi rzuca ją jednak na poduszki — umiera z ohydną myślą, że synowie ograbiają ją.
Wszyscy trzej padli przerażeni u stóp łóżka. Całują ręce zmarłej, zamykają jej oczy wśród łkań. W tej chwili sercom ich przypominają się odległe lata dzieciństwa, są tylko sierotami. Obraz tego zgonu jednakże wbija im się w dusze ostrzem przyszłych wyrzutów, zarzewiem mającego kiedyś odezwać się wstrętu.
Pokojówka zajmuje się przyodzianiem ciała zmarłej. Posyłają po zakonnicę, która ma siedzieć przy zwłokach. Synowie zaś biegają na wszystkie strony z zawiadomieniem władz o śmierci, z zamówieniem kart pośmiertnych, pogrzebu. Wróciwszy do domu mają po kolei czuwać przy ciele wraz z zakonnicą. W pokoju o zapuszczonych roletach zwłoki zmarłej leżą na łóżku z wyprostowaną głową, z skrzyżowanemi rękoma, z srebrnym krucyfiksem na piersiach. Świeca płonie obok. Bukszpanowa gałązka moknie w naczyniu z święconą wodą. Tak przez całą noc. Rano, ponieważ świt jest chłodny, zakonnica prosi o szklankę ciepłego mleka.
Na godzinę już przed pogrzebem schody zapełniają się ludźmi. Bramę wjazdową przybrano w czarne draperye z srebrną frendzlą. Trumnę otaczają płonące świece, pokrywają bukiety i wieńce. Każdy z przybyłych sięga po kropidło, umieszczone w nogach trumny i kropi zwłoki. O godzinie jedenastej pochód wyrusza pod wodzą synów zmarłej, idących tuż za trumną. Dalej zaś urzędnicy wyższej rangi, kilku bogatych przemysłowców, cała wysoka burżuazya, pełna powagi i trochę nadęta, rzucająca skośne spojrzenia na ciekawych, którzy się zatrzymują na trotoarze. Dwanaście karet żałobnych zamyka pochód. Zwracają one ogólną uwagę, mieszkańcy dzielnicy rachują, ile ich jest.
W orszaku tymczasem dają się słyszeć głosy współczucia dla trzech osieroconych synów, którzy w czarnych strojach i rękawiczkach postępują za trumną ze schylonemi głowami, mając na twarzy czerwone ślady łez. Opinia orzekła jednogłośnie, że chowają matkę w sposób nic nie zostawiający do życzenia. Karawan naprzykład jest III. klasy; będzie to kosztować parę tysięcy franków. Stary notaryusz, uśmiechając się subtelnie, wygłasza uwagę:
— Gdyby pani Guérard sama sobie urządzała pogrzeb, zamówiłaby o sześć fiakrów mniej, dla oszczędności.
Bramy kościoła stoją otworem, organy grają, sam proboszcz odprawia ceremoniał. Skoro wszyscy obecni przedefilowali przed ciałem, spotykają u wejścia trzech synów, stojących rządem z wyciągniętą do uściśnienia rąk prawicą tym z orszaku, którzy już tutaj zechcą się z nimi pożegnać, nie mogąc towarzyszyć pogrzebowi na sam cmentarz. Przez dziesięć minut podają w ten sposób ręce, nie wiedząc po większej części komu, zagryzając usta, wykrzywione bólem i połykając łzy. Z uczuciem prawdziwej ulgi ruszają za karawanem w dalszą drogę, kiedy kościół opróżnił się już zupełnie.
Grób rodziny Guérardów znajduje się na cmentarzu Père-Lachaise. Wiele osób idzie dalej pieszo, niektóre wsiadają do powozów. Kondukt, przebywszy plac Bastylli, wkracza w ulicę de la Roquette. Przechodnie, spostrzegłszy go, zdejmują kapelusze. Robotnicy, zamieszkujący licznie tę dzielnicę, jedząc chleb i kiełbasę, przypatrują się bogatemu pogrzebowi ciekawie.
Po przybyciu na cmentarz kondukt zbacza w lewo, aby niebawem zatrzymać się przed grobowcem w formie małej gotyckiej kapliczki z poważnym na froncie napisem: „Grób rodziny Guérard.“ Przez bramę z żelaznej kraty, rozwartą na oścież, widać wewnątrz ołtarz z jarzącemi świecami. Dokoła monumentu inne budowle w tym samym guście ciągną się długim szeregiem, tworząc ulicę; rzekłbyś — wystawa mebli, pełna szaf, komód i biurek, co tylko wykończonych i ustawionych symetrycznie. Obecnych wprawia w roztargnienie i zajmuje ta mnogość form architektonicznych. Kto może, chroni się w cień alei sąsiedniej. Jedna z dam oddaliła się, by pójść podziwiać przepyszny krzak róż, który ogromny bukiet woniejących kwiatów roztacza nad jednym z nagrobków.
Tymczasem na krawędzi podziemia ustawiono trumnę. Jeden z księży odmawia ostatnią modlitwę, grabarze w niebieskich bluzach czekają o parę kroków. Synowie łkają, z oczyma wlepionemi w rozwartą czeluść, z której zdjęto płytę; tutaj, w tym chłodnym mroku przyjdzie i na nich kiedyś kolej spocząć. Przyjaciele uprowadzają ich w chwili, gdy grabarze przystąpili do swej czynności.
A w dwa dni potem u notaryusza zmarłej matki toczy się między nimi spór, pełen wściekłości nieprzejednanych wrogów, zdecydowanych nie ustąpić ani centyma, zaciskających zęby i błyskających na siebie spojrzeniem twardem. W interesie ich leżałoby poczekać, nie spieszyć się z sprzedażą realności. Ciskają wszakże jeden drugiemu w oczy prawdę: Karol roztrwoniłby wnet wspólny majątek na swoje wynalazki, Jerzego musi już łupić jakaś dziewka, Maurycy zaś napewno przemyśliwa o nowej waryackiej spekulacyi, której skutkiem byłaby ruina całego majątku. Daremnie stara się notaryusz skłonić ich do polubownego załatwienia sprawy — rozchodzą się, grożąc sobie sądem.
To nieboszczka odradza się w synach z całem swem skąpstwem i obawą kradzieży. Gdzie z śmiercią splata się pieniądz, następstwem jej muszą być gniewy. Spadkobiercy bić się będą gotowi nad świeżym grobem.

III.

Pan Rousseau ożenił się w dwudziestym roku życia z dziewiętnastoletnią sierotą Adelą Lemercier. W dniu ślubu posiadali oboje całego majątku 70 franków. Rozpoczęli z tem od sprzedaży papieru listowego i laku w bramie jakiegoś domu. Później najęli sobie już dziurę, sklepik nie dużo większy niż dłoń, w którym siedzieli lat 10, rozszerzając zwolna swój handel. Dziś posiadają magazyn materyałów pisemnych przy ulicy de Clichy, który wart na ślepo 50.000 franków.
Adela niezbyt świetnem oddawna już cieszy się zdrowiem. Kaszlała cokolwiek zawsze. Duszne sklepowe powietrze, siedzący tryb życia za ladą, niewiele są warte. Lekarz, do którego mąż zwracał się po poradę, zalecał jej wypoczynek i spacery w pogodne dni. Lecz to są rady, do których nie podobna się zastosować komuś, co pragnie jak najprędzej zdobyć skromną rentę i wieźć dzięki niej spokojny byt. Adela więc mówi, że chętnie sobie odpocznie i że będzie się przechadzać całemi dniami, ale dopiero później, skoro sprzedawszy sklep, wycofają się z interesów i przeniosą się na prowincyę.
Pan Rousseau niepokoi się o żonę bardzo w dnie, kiedy Adela bywa bledsza i kiedy na twarz jej występują ceglaste wypieki. Tylko że mając na głowie cały magazyn, nie jest w stanie chodzić za nią krok w krok i przeszkadzać jej w popełnianiu różnych nieroztropności. Całemi tygodniami nieraz brak mu jednej choćby wolnej minuty, by módz pogadać z żoną o jej zdrowiu. Gdy potem nagle doleci go jej suchy kaszel, oburza się na nią, każe jej okryć się szalem i bierze ją na spacer na pola elizejskie. Adela jednak wraca z spaceru jeszcze słabsza i jeszcze bardziej kaszląca; handlowe sprawy porywają pana Rousseau a choroba idzie na nowo w niepamięć aż do nowej kryzys. Tak to w zawodzie kupieckim: człowiek umiera, bo nie ma czasu się leczyć.
Dnia pewnego pan Rousseau bierze lekarza na bok i zapytuje go otwarcie, czy życiu żony grozi jakie niebezpieczeństwo. Lekarz oświadcza zrazu, że należy pokładać ufność w naturze, że widział wiele osób, daleko ciężej chorych, którym udawało się wygrzebać. Następnie jednak, pod naciskiem pytań, wyznaje, że pani Rousseau ma suchoty i to nawet w dosyć wysokim stopniu. Mąż, usłyszawszy to, blednie. Kocha on Adelę za te długie, wspólne wysiłki, jakie podejmować musieli, zanim chleb biały stał się na ich stole codziennym. Ma w niej nietylko żonę, lecz także wspólnika, którego ruchliwość i inteligencya dobrze mu są znane. Gdyby ją utracił, byłby to cios zarówno dla jego serca, jak i dla jego handlu. Tymczasem wszakże trzeba mu zebrać całą odwagę, trudno bowiem zamknąć sklep, aby się w łzach módz rozpływać. Stara się tedy niczego po sobie nie okazać, aby nie przestraszać Adeli widokiem zapłakanych oczu. Wysila się na swój zwykły humor. Po upływie miesiąca jednak, przypomniawszy sobie te smutne rzeczy, nabiera przekonania, że lekarze mogą się mylić czasami. Żona jego nie ma przecież wcale wyglądu osoby chorej. I w końcu zaczyna patrzeć na jej powolną śmierć bez obaw prawie, zajęty swemi sprawami, przygotowany już co prawda na katastrofę, ale gdzieś w bardzo dalekiej przyszłości.
Adela powtarza od czasu do czasu:
— Skoro się przeniesiemy na wieś, zobaczysz, jak mi się odrazu polepszy!... Boże! przecież to już niedłużej na to czekać, niżeli jakie ośm lat!... Ani się człowiek obejrzy, jak zlecą!
I panu Rousseau nie przychodzi wcale na myśl, że mogliby się przecież wycofać z interesów natychmiast, poprzestawszy na skromniejszych oszczędnościach. Lecz Adela by na to z pewnością nie przystała. Kiedy się sobie raz powiedziało: tyle a tyle musimy zebrać — należy umieć wytrwać w postanowieniu.
Pomimo to wszystko z panią Rousseau dwa razy już było tak źle, że musiała czas jakiś odleżeć w łóżku. Dźwignęła się jakoś oba razy, by zejść natychmiast do sklepu. Sąsiedzi zaczynali jednak odzywać się: — „To kobieciątko długo nie pociągnie.“ — I nie mylili się. Akurat w chwili sporządzania rocznego inwentarza położyła się do łóżka po raz trzeci. Rano przyszedł lekarz, pomówił z nią, zapisał lekarstwa z miną, zdradzającą roztargnienie. Pan Rousseau, pouczony o istotnym stanie rzeczy, wie, że fatalne rozwiązanie jest już tym razem o krok tylko. Ale inwentarz zatrzymuje go w sklepie, najwyżej na jakieś pięć minut może się wyrwać do mieszkania od czasu do czasu. Przybiegł również w chwili wizyty lekarza, poczem oddalił się razem z nim i wpadł znowu na minutę przed samem drugiem śniadaniem. O godzinie 11. w nocy położył się spać w sąsiednim pokoju, kazawszy ustawić sobie tam składane łóżko. Przy żonie została służąca Franciszka. Okropne dziewczysko z tej Franciszki: owerniaczka z ogromnemi, niezgrabnemi łapami, wielce wątpliwej schludności i ugrzecznienia. Potrąca umierającą, przynosi jej ziółka zachmurzona jak zbój i hałasuje w niemożliwy sposób, sprzątając pokój, który mimo tego pozostaje w kompletnym nieporządku: zawalane flaszki zapełniają całą komodą, miednica wiecznie brudna, cuchnące ścierki wiszą na poręczach krzeseł, pokój jest tak zapchany gratami i naczyniami, że nie wie się doprawdy, gdzie nogę postawić. Pani Rousseau jednakże nie uskarża się wcale i poprzestaje na pukaniu w ścianę pięścią, kiedy służąca zbyt długo nie zjawia się na jej wołanie. Franciszka bowiem ma przecie coś więcej na głowie, niż stać nad swoją panią; do niej należy sprzątanie sklepu na dole, ona gotuje dla pana i subiektów, nie mówiąc już o rozmaitych posyłkach i innych czynnościach nieprzewidzianych. To też pani Rousseau nie może od swej sługi wymagać, aby siedziała przy niej bez ustanku. Sługa zagląda do chorej pani kiedy ma czas.
Zresztą Adela nie zaprzestaje w łóżku nawet troszczyć się bezustannie o sklep, dociekając myślą, jak też tam idzie sprzedaż. Co wieczór wypytuje męża, jaki był targ. Inwentarz siedzi jej klinem w głowie. Ile razy mąż wpadnie do niej na górę na parę minut, nie mówi z nim wcale o swojem zdrowiu, lecz dowiaduje się jedynie, jak się też zapowiada tegoroczny zysk. Martwi się ogromnie, słysząc, że rok był mierny: tysiąc czterysta franków mniej niż zeszłego roku. Trawiona gorączką, jeszcze się troszczy o zeszłotygodniowe zamówienia, porządkuje rachunki i nie przestaje zajmować się ruchem w sklepie. Ona też pierwsza wysyła zawsze męża na dół, jeźli się nazbyt długo przy jej łóżku zasiedzi. Jego obecność jej przecie nie uzdrowi, a odbić się może szkodliwie na interesach. Przysięgłaby, że kiedy męża na dole nie ma, subiekci zbywają kupujących i powtarza mu raz po raz:
— Idź już, idź, mój drogi. Mówię ci, że mi nic nie trzeba. A nie zapomnij zamówić regestrów, bo już nam mało co zostało... Zbliża się czas, gdzie ich najwięcej odchodzi.
Dłuższy czas łudziła się co do swego istotnego stanu, spodziewając się z dnia na dzień, że nazajutrz z pewnością już opuści łóżko i pójdzie zająć za ladą swe dawne miejsce. Snuje nawet projekta: jeżeli będzie mogła niedługo wychodzić, zrobią w niedzielę wycieczkę do St. Cloud. Nigdy jeszcze tak mocno jak teraz nie tęskniła za widokiem drzew. Naraz jednego ranka spoważniała. W bezsennych godzinach nocy zbudziła się w niej niewzruszona pewność, że umrze niedługo. Nie wspomniała nic o tem do samego wieczora, rozważając swój stan, z oczyma wlepionemi w sufit. Wieczorem jednak zatrzymała przy sobie męża i najspokojniej w świecie, jakby mu dawała fakturę do przejrzenia, rzekła:
— Musisz pójść jutro po notaryusza. Mieszka niedaleko stąd, na ulicy St. Lazare.
— Po cóż znów po notaryusza!... — wykrzyknął pan Rousseau. — Przecież jeszcze nie jest tak źle!...
Odpowiedziała mu jednak z właściwą sobie spokojną i roztropną miną:
— Być może! Ale to mnie uspokoi, widzisz, skoro nasze interesa zostaną uporządkowane... Pobraliśmy się na podstawie wspólności majątkowej, kiedy jedno ani drugie nie miało grosza. A ponieważ się uskładało wspólną pracą jaki taki mająteczek, nie chciałabym, aby po mojej śmierci rodzina moja mogła przyjść cię obedrzeć... Moja siostrzyczka Agata nie zasłużyła sobie u mnie niczem na to, żebym jej zostawiła chociażby pół złamanego grosza... O! wolałabym raczej do grobu wszystko zabrać!
Uparła się i mąż musiał nazajutrz przyprowadzić notaryusza. Wypytywała go o wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, pragnąc zachowania wszelkich ostrożności, aby wszelka możność kwestyonowania jej ostatniej woli została wykluczoną. Skoro po sporządzeniu testamentu notaryusz oddalił się, wyciągnęła się na posłaniu, szepcąc:
— No, teraz umrę spokojnie... Byłabym może przyszła do siebie na wsi, nie mogę się też zaprzeć, że wsi mi trochę żal... Ale co tam... Ty za to pojedziesz na wieś. Przyrzeknij mi, że się przeniesiesz tam, gdzieśmy to ułożyli, do tej wioski, gdzie przyszła na świat twoja matka, koło Melun... To mi sprawi przyjemność...
Pan Rousseau rozpłakał się rzewnemi łzami. Poczęła go pocieszać, udzielać mu rad. Jeśli mu będzie smutno samemu, powinien się ożenić; niech sobie jednak wybierze kobietę nieco starszą, bo panny, idące za wdowców, poślubiają zawsze ich pieniądze. I wymienia mu jednę z wspólnych znajomych, z którą radaby go zobaczyć złączonego małżeństwem po swojej śmierci.
Tej samej nocy nadchodzi straszliwa agonia. Adela poczyna się dusić, woła, że jej brak powietrza. Sługa usnęła przy niej na krześle. Pan Rousseau, stojący u wezgłowia łóżka, nie jest w stanie uczynić nic więcej, jak ująwszy rękę umierającej, dać jej poznać uściskiem, że znajduje się przy niej, że jej nie opuszcza. Za nadejściem rana ogarnia suchotnicę naraz ogromny spokój. Jest bardzo blada, oczy ma przymknięte, oddycha zwolna. Mężowi zdaje się, że może zejść na dół z Franciszką, aby otworzyć sklep. Wróciwszy, zastaje żonę ciągle bardzo bladą, jakby zesztywniałą w postawie, w jakiej ją opuścił, tylko oczy ma teraz rozwarte. Umarła.
Zbyt dawno pan Rousseau przygotowany był na jej utratę, nie stać go zatem na łzy, jest tylko jakby przywalony ogromnem znużeniem. Schodzi na dół, patrzy, jak Franciszka zamyka napowrót okienice sklepowych okien, potem kreśli na arkuszu papieru słowa: „Zamknięte z powodu wypadku śmierci“ — i przykleja go na drzwiach za pomocą czterech opłatków. Cały ranek zbiega na górze na porządkowaniu pokoju zmarłej. Franciszka zamiata co żywo podłogę, uprząta flaszki z lekarstw, przy zwłokach nieboszczki zaś ustawia płonącą świecę i filiżankę z święconą wodą; spodziewanem jest bowiem przybycie siostry Adeli, owej Agaty, która ma język węża, więc sługa nie chce, aby ją spotkał zarzut niechlujstwa z tej strony. Pan Rousseau wysłał tymczasem jednego z subiektów, aby pozałatwiał niezbędne formalności, sam zaś udał się na probostwo, gdzie stracił sporo czasu na targach o cenę pogrzebu. Z tego, że go spotkało nieszczęście, nie wynika jednak, aby się pozwolił obdzierać. Kochał bardzo swą żonę, jeźli zaś ona może go jeszcze widzieć z tamtego świata, nie ulega wątpliwości, że największą przyjemność jej tem sprawi, jeżeli się wytarguje do ostatniego o pogrzeb. Swoją drogą, ze względu na sąsiadów, chciałby, ażeby obrządek wypadł przyzwoicie. Nakoniec umówił się, że zapłaci 160 franków księdzu a 300 przedsiębiorcy pogrzebowemu. Łącznie z drobnymi wydatkami uczyni to co najmniej 500 franków wydatku.
Za powrotem do domu zastał pan Rousseau siostrę zmarłej przy zwłokach. Agata jest to okaz kobiety wysokiej, suchej, z zaczerwienionemi oczyma oraz sinemi, wązkiemi ustami. Od trzech lat byli oboje z Agatą poróżnieni i nie widywali się z nią zupełnie. Podniósłszy się ceremonialnie, ucałowała szwagra. W obliczu śmierci ustają wszelkie waśni. Pan Rousseau, który zrana nie był w stanie zdobyć się na łzę, wybucha w tej chwili płaczem na widok bladych i zastygłych rysów żony, z wydłużonym nosem, z twarzą jakgdyby mniejszą, którą zaledwie zdołał poznać. Oczy Agaty pozostały suche. Rozsiadłszy się w najlepszym z foteli, wodzi po całym pokoju badawczym wzrokiem, jakgdyby sporządzała szczegółowy inwentarz zapełniających go mebli. Do tej chwili nie dotknęła ni jednym wyrazem kwestyi interesów, widocznem jest wszakże, że jest o nie mocno niespokojna i nie przestaje stawiać sobie w duchu pytania, czy też zmarła pozostawiła testament.
W dzień pogrzebu, w momencie składania zwłok do trumny, zdarza się, że ludzie przedsiębiorcy pogrzebowego przynieśli przez pomyłkę za krótką trumnę, biegną więc co żywo po inną a tymczasem karawan czeka przed bramą a cała dzielnica wzburzona jest zajściem. Nowe stąd męki dla pana Rousseau. Gdyby to przynajmniej przywróciło do użycia Adelę, że ją zatrzymują tak długo!... Nakoniec zniesiono na dół biedną nieboszczkę, poczem trumna wystawiona była wszystkiego tylko przez dziesięć minut w obleczonej kirem bramie. Ze sto osób czeka na dole: okoliczni kupcy, lokatorzy tej samej kamienicy, paru rzemieślników w ubraniach odświętnych. Orszak wyrusza, pan Rousseau idzie za trumną.
Po drodze sąsiedzi, na widok pogrzebu, żegnają się krzyżem, szepcąc: to żona kupca papierowego, prawda?... ta mała, żółta jak wosk kobiecina, na której nie było nic więcej nad skórę i kości?... At! lepiej jej będzie w ziemi. Oto i los nasz, kupców zamożnych, pracujących całe życie, by użyć trochę świata na starość!.. Użyjeż teraz, użyje! biedna pani Rousseau. Pan Rousseau, kroczący za zwłokami z odkrytą głową, sam jeden, wybladły, z rzadkim włosem, powiewającym na wietrze, wywiera na wszystkich dodatnie wrażenie.
Księża uwinęli się w kościele w kilka minut z ceremonią. Agata, siedząca w pierwszej ławce, ma taką minę, jakby rachowała płonące świece. Myśli z pewnością, że szwagier mógł śmiało załatwić to wszystko z trochę mniejszą paradą; bo jeśli nie ma testamentu i ona dziedziczy połowę majątku, część kosztów pogrzebu spadnie tem samem na nią. Księża kończą ostatnią modlitwę, kropidło krąży, orszak opuszcza kościół. Na cmentarz udają się prawie wszyscy obecni. Do trzech żałobnych pojazdów powsiadały damy, biorące udział w pogrzebie. Za karawanem postępuje pan Rousseau, zawsze z odkrytą głową, i ze trzydzieści osób, sami dobrzy znajomi. Całą ozdobę karawanu stanowi czarna draperya, oszyta srebrną frendzlą. Przechodnie uchylają przed ciałem szybko kapeluszy, nie zatrzymując się.
Ponieważ pan Rousseau nie posiada rodzinnego grobu, wynajął przeto po prostu na lat pięć miejsce na cmentarzu Montmartre, postanawiając zakupić później wieczyste prawo własności i odkopawszy zwłoki ulokować je w odpowiednim grobie na stałe.
Karawan zatrzymuje się na końcu jednej z alei cmentarnych, skąd trumnę zaniesiono na ramionach, pomiędzy szeregami nizkich mogił, nad świeży dół, wykopany w sypkim gruncie. Uczestnicy pogrzebu, otoczywszy grób, przestępują z nogi na nogę w milczeniu. Ksiądz, szepnąwszy przez zęby dwadzieścia słów, oddala się. Na wszystkie strony widać na grobach małe, ujęte w żelazną kratę ogródki, pełne goździków i zieleni. Białe kamienie wyglądają w oprawie zielonego tła wesoło, jakby nowiuteńkie. Uwagę pana Rousseau przyciąga szczególniej widok nagrobka w kształcie kolumny z symboliczną urną na wierzchu. (Zaraz nazajutrz zjawił się u niego kamieniarz, aby go kusić pękiem projektów i planów. Pomyślał wówczas, że skoro nabędzie wieczyste prawo własności grobu, postawi żonie natychmiast nagrobek w kształcie kolumny z taką piękną wazą).
Tymczasem Agata zabiera go z sobą z cmentarza a wróciwszy do sklepu, bierze na odwagę i wytacza kwestyę majątku. Zaledwie jednak usłyszała, że jest testament, zerwała się jak oparzona i wyszła, trzaskając drzwiami. Noga jej nie postanie więcej w tym kramie!...
Pana Rousseau raz po raz porywają nawroty żalu, które go omal nie uduszą. Co jednakże najsilniej działa na jego umysł, najbardziej mąci mu w głowie, to myśl — że jego magazyn przez całe prawie dwa dni powszednie był zamknięty.

IV.

Styczeń był ciężki. Nie było roboty, nie było zatem w domu ni chleba, ni ognia. Morisseau’wie przymierali po prostu z nędzy. Ona jest praczką, on murarzem. Mieszkają na Batignolles, w brudnem domisku, które zapowietrza calutką dzielnicę. Izba ich, na piątem piętrze, znajduje się w stanie takiej ruinacyi, że przez szpary w suficie deszcz leje im się na głowy. Ale i tak jeszcze nie uskarżaliby się zbytnio, gdyby przynajmniej ich mały Karolek, dziesięcioletnia odrobina, mógł mieć trochę lepsze pożywienie, tak potrzebne dziecku w tym wieku.
Malec jest słabowity, byle czego będzie postękiwał. Ile razy w szkole starał się wbić sobie w głowę lekcye, zawsze powracał do domu chory. Przy tem wszystkiem ma bęben ładną twarzyczkę i jest bardzo inteligentny a mówi rozsądnie nad wiek. W dniach też kiedy rodzice nie są w stanie zdobyć się dla niego nawet na kawałek chleba, ryczą oboje z żalu jak bydlęta, tembardziej że drobiazg mrze w domu po wszystkich piętrach jak muchy, tak tam niezdrowo.
Po ulicach zaczyna się wyrębywanie lodu. Ojcu udało się znaleźć zarobek przy tej pracy. Od rana do wieczora oczyszcza kilofem zamarznięte rynsztoki, aby przynieść do domu o zmierzchu 40 sous. Nim się sezon budowlany rozpocznie, zawsze jest chociaż o czem z głodu nie zdechnąć.
Jednego dnia wszakże, wracając z roboty, zastaje ojciec Karolka w łóżku. Matka nie pojmuje, co dziecku się stało. Posłała go do Courcelles, do ciotki, która jest tandeciarką, czyby się tam dla niego nie znalazła trochę cieplejsza kurtka od tej płóciennej bluzy, w której chłopiec zębami dzwoni z zimna. Ciotka jednakże miała na razie same tylko stare palta męzkie, za przestrone dla malca, który też wrócił z niczem, cały drżący, z miną, jakby był pijany. W tej chwili leży na poduszce z zaognioną twarzą, plecie głupstwa, zdaje mu się, że gra w bilard i pośpiewuje.
Matka powiesiła na oknie strzępy starego szala, aby przysłonić wybitą szybę. Wskutek tego dwie tylko górne szybki przepuszczają nieco blasku szarych niebios. Nędza wypróżniła do dna komodę, wszystka bielizna znajduje się w zastawie. Pewnego wieczora sprzedali nawet stół i dwa krzesła. Karolek sypiał na ziemi zazwyczaj. Odkąd jest chory wszakże, umieszczono go w łóżku, ale i tutaj zażywa wygód nieświetnych, bo prawie wszystko włósie z materaca, garść po garści, w miarę jak głód doskwierał, wyniesiono na tandetę dla tych paru groszy, jakie za każdym razem można było w ten sposób uzyskać. Obecnie rodzice sypiają w kącie izby na słomianym barłogu, któregoby i pies nie chciał.
Przypatrują się teraz oboje, jak dzieciak przewraca się niespokojnie po łóżku. Co się malcowi mogło u licha stać, że tak plecie od rzeczy?!... Musiało go chyba co ukąsić, albo się napił czego niezdrowego. Przybyła w odwiedziny sąsiadka, pani Bonnet, obwąchawszy dziecko, powiada, że to jest febra. Zna się ona na tem wybornie, ponieważ straciła męża przez tę samą chorobę.
Usłyszawszy to, matka wybucha płaczem, przytulając do piersi Karolka. Ojciec stracił zupełnie głowę, pędzi po lekarza. Sprowadził niebawem doktora z ogromnie pańską miną i przesadnem obejściem, który słucha, przyłożywszy dziecku do pleców ucho, i opukuje mu piersi w milczeniu. Pani Bonnet biegnie tymczasem do siebie po ołówek i papier, aby było czem napisać receptę. W chwili gdy lekarz zabierał się do wyjścia, milcząc niewzruszenie, matka zapytuje go zdławionym głosem:
— Cóż jemu jest, proszę pana konsyliarza?
— Pleuritis — odparł krótko bez wszelkich wyjaśnień. Poczem dodał:
— Jesteście państwo zapisani w biurze dobroczynności?
— Nie proszę pana... Żyliśmy przecie przez lato z własnej pracy... Zima dopiero sponiewierała nas tak.
— Tem gorzej, tem gorzej!
Odszedł, przyrzekając zajrzeć nazajutrz. Pani Bonnet pożyczyła strapionemu stadłu 20 sous na aptekę. Dodawszy do tego 40 sous, zarobionych przez Morisseau’a, kupili także dwa funty mięsa, trochę węgla i świec. Po napaleniu w piecu noc zeszła jako tako. Chory dzieciak, jakby ukołysany do snu panującem w izbie ciepłem, przestał majaczyć. Małe jego rączyny pałają jednak. Widząc go uspokojonym przez gorączkę, rodzice odzyskują także na razie spokój, nazajutrz jednak, wobec miny lekarza, wzruszającego nad łóżkiem ramionami w taki sposób, jakby chciał dać do poznania, że nie ma już żadnej nadziei, — strach ich ogarnia napowrót i pogrąża w bezradnem ogłupieniu.
Pięć dni zbiegło bez żadnej zmiany. Powalone chorobą dziecko spało ciągle. Coraz dokuczliwsza nędza wciskała się, rzecby można, wraz z mroźnym wichrem przez wszystkie szpary okien i sufitu. Drugiego wieczora trzeba było sprzedać ostatnią matczyną koszulę, trzeciego wynieść na tandetę jeszcze parę garści włósia z pod chorego, z materaców, aby starczyło na aptekę. Nakoniec wyczerpało się wszystko, nie było już więcej skąd wziąć.
Morisseau rąbie ciągle lód, lecz zarabiane w ten sposób 40 sous nie wystarczają już obecnie. Ponieważ mrozy dobijają Karolka, ojciec wzdycha do odwilży, bojąc się jej równocześnie, bo z jej nadejściem będzie po zarobku. Wychodząc z rana do kilofa, z radością spogląda na sople lodu, skoro jednak przypomni sobie konające na górze dziecko, poczyna pragnąć ze wszystkich sił promienia słońca, ciepła wiosny, które wymiecie precz śniegi i lody. Gdyby chociaż byli wpisani na listę ubogich w biurze dobroczynności, mieliby przynajmniej zadarmo lekarza i lekarstwa. Matka poszła już nawet w tym celu zgłosić się na merostwo, odpowiedziano jej jednak, że na razie za wiele jest zgłoszeń, musi przeto zaczekać. Mimo tego udało jej się uzyskać kilka kwitów na chleb a jakaś dobroczynna dama dała jej pięć franków. Potem wróciła poprzednia nędza.
Piątego dnia Morisseau przyniósł do domu ostatnie 40 sous. Mróz puścił, odprawiono go więc wraz z innymi. Wtenczas nędza dosięgła szczytu. W piecu ani iskierki, chleb zjedzony do ostatniej kruszyny, na aptekę nie ma grosza. Wśród ścian ociekających wilgocią ojciec i matka, dygocąc z zimna, usiedli nad charczącem dzieckiem. Pani Bonnet przestała ich odwiedzać, bo jest bardzo wrażliwą, a widok ich nieszczęścia sprawiał jej zbyt wielką boleść. Sąsiedzi, przechodząc, z pośpiechem mijają ich drzwi. Matka rzuca się chwilami, w napadzie płaczu, na łóżko i całuje dziecinę, jakby jej tą pieszczotą mogła sprawić ulgę i zdrowie przywrócić. Ojciec natomiast godzinami całemi wystaje ogłupiały przy oknie, unosząc od czasu do czasu brzeg podartego szala, by wyjrzeć na odwilż, kapiącą z dachów grubemi kroplami i oblekającą w czarne, brudne barwy ulicę.
Jednego rana lekarz zapowiada, że więcej nie przyjdzie. Chłopiec jest stracony.
— Odwilż go dobiła — rzecze.
Wówczas to Morisseau pogroził niebu pięścią. Wszystko więc godzi w życie biedaka!.. I mróz go zabija!... i odwilż także!... Och! żeby tylko kobieta chciała, roznieciłby on wnet, zatkawszy komin, takie ognisko, któreby im pozwoliło raz na zawsze, wszystkim trojgu, uwolnić się od dalszych męczarni. Wnetby był koniec wszystkiemu.
Tymczasem matka wybrała się raz jeszcze do merostwa, gdzie przyrzeczono jej już pomoc tym razem, czekali więc. Cóż to był za straszny dzień!... Od sufitu wiało bez przerwy przenikające zimno a w jednym z kątów izby deszcz lał się ciurkiem, że trzeba było cebrzyk podstawić. Od wczoraj nie mieli oboje nic w ustach, Karolek tylko wypił filiżankę tyzanny, przyniesionej z litości przez stróżkę. Ojciec siedzi przy stole, podparłszy głowę rękoma, wpółogłupiały, z szumem w uszach. Matka biegnie za każdym szmerem ku drzwiom, sądząc, że to nakoniec przyobiecana pomoc nadchodzi. Szósta wybiła, nie doczekali się niczego. Dżdżysty zmierzch zapada powoli, posępny jak samo konanie.
Naraz wśród zapadającej nocy Karolek poczyna bełkotać urywanym głosem:
— Mamo... mamo...
Matka podbiega, palące tchnienie bucha jej w twarz, lecz żaden jęk więcej nie daje się słyszeć z piersi dziecka — leży ono przed nią, ledwie widzialne w mroku, z odrzuconą w tył głową na szyjce wyciągniętej. Kobieta poczyna wołać oszalałym głosem:
— Światła!... światła prędko!.. Karolku... odezwijże się!...
Nie ma jednak ani kawałka świecy. Pocierając w popłochu zapałki, łamie je w palcach. Wreszcie poczyna obmacywać twarz dziecka drżącymi rękoma.
— Boże mój!.. Umarł!.. Zobaczno Morisseau!.. Umarł!..
Ojciec dźwiga głowę, oślepiony ciemnością.
— Umarł?.. Więc czegoż chcesz?!.. To i lepiej.
Na odgłos łkań kobiety pani Bonnet zdecydowała się znowu przekroczyć ich próg z płonącą lampą w ręku. W chwili gdy obie kobiety ogarniały na prędce zwłoki dziecka, dało się słyszeć pukanie; to przyrzeczona pomoc przybywa: dziesięć franków — oraz kwity na chleb i mięso. Morisseau przyjmuje to wybuchem idyotycznego śmiechu, wykrzykując, że w biurze dobroczynności zawsze się muszą spóźnić na pociąg.
Jakiż on biedny, ten dziecięcy trupek!.. Chude to jak szczypa, niby piórko leciutkie!... Gdyby położyć na posłaniu podjętego z ulicy gołębia, którego mróz zabił, nie więcejby zajął miejsca.
Pani Bonnet, która odzyskała znowu całą swą uprzejmość, czyni tymczasem uwagę, że dziecię nie odzyska już przez to życia, jeśli rodzice nic jeść nie będą. Ofiaruje się tedy pójść po chleb i mięso oraz kupić świec. Przystają na wszystko. Za powrotem sąsiadka nakrywa stół i stawia na nim gorącą kiełbasę. W piecu ogień poczyna trzeszczeć, w izbie robi się przyjemnie. Oczy matki jednakże zachodzą co chwila łzami, które w dużych kroplach spadają jej na chleb. Jakby to Karolkowi było dobrze w tem cieple, z jakim smakiem zajadałoby biedactwo kiełbasę!...
Pani Bonnet upiera się czuwać wraz z nimi. Około pierwszej z północy, kiedy Morisseau, zmorzony snem, chrapnął, oparłszy głowę w nogach łóżka, — obie kobiety wzięły się do gotowania kawy. Zaproszono do towarzystwa drugą sąsiadkę, ośmnastoletnią szwaczkę, która przyniosła w flaszce nieco wódki, chcąc się z swej strony przyczynić czemś do uczty. Poczęły pić wszystkie trzy kawę małemi łyczkami, opowiadając sobie zniżonym głosem wypadki niezwykłych zgonów; stopniowo jednak głosy ich poczynały brzmieć coraz silniej, teren plotek coraz szersze zataczał kręgi, poruszały sprawy całego domu, całej dzielnicy, rozgadały się o zbrodni popełnionej przy ulicy Nallet... Wśród tego matka podnosiła się od czasu do czasu z krzesła i szła zajrzeć na Karolka, jakby dla przekonania się, czy się przypadkiem nie rusza.
Ponieważ nie zawiadomili władz o zgonie zaraz wieczór, cały więc dzień następny zwłoki musiały pozostać w domu, a że mieszkanie składało się z jednej tylko izby, więc jedli, spali i załatwiali wszelkie czynności przy trupie dziecka. Chwilami nawet zapominali o niem zupełnie, — gdy potem nagle im się przypomniał, doznawali wrażenia, że tracą go po raz wtóry.
Nakoniec trzeciego dnia przyniesiono trumnę, niewiększą od pudełka na zabawki; cztery niedbale sklecone deseczki, otrzymane darmo od gminy za wykazaniem przynależności — i dalej w drogę!... żwawo pobiegła gromadka do kościoła za trumną dziecięcą. Składały ją: ojciec, wraz z dwoma kolegami, spotkanymi po drodze, matka, pani Bonnet i młoda szwaczka z sąsiedztwa. Brodzili w błocie powyżej kostek. Deszczu wprawdzie nie było, natomiast panowała mgła tak wilgotna, że od niej przemakały suknie. Po ceremonii kościelnej, załatwionej błyskawicznie, orszak wyruszył dalej przez grzązkie ulice.
Do cmentarza był dyabli kawał drogi, aż za fortyfikacye. Był to duży, pusty, białym murem obwiedziony szmat ziemi, chwastem pokrytej, skopanej tu i owdzie w garby, i zrzadka porosłej mizernemi drzewkami, których sterczące konary czyniły w głębi na widnokręgu kilka brudnych plam.
Kondukt posuwał się zwolna po rozmiękłym gruncie. Tymczasem zaczął padać deszcz, w którego ulewie trzeba było czekać na ukazanie się księdza z niewielkiej kapliczki. Karolek miał spocząć w głębi zbiorowego dołu. Dokoła jeży się las krzyżów, poprzekrzywianych wichrami, gdzieniegdzie na krzyżach gniją wieńce na deszczu, prawdziwe pole żałoby i nędzy!... stratowane, ponure, spęczniałe natłokiem trupów, dostarczanych obficie przez głód i zimna przedmieść.

Skończyło się... Ziemia się sypie, Karolek spoczywa już w grobie, rodzice zatem oddalają się, nie mogąc nawet uklęknąć przed odejściem, bo w grzązkiem błocie zapadają im nogi. Za bramą cmentarza, z racyi że deszcz nie ustaje ani na chwilę, Morisseau, rozporządzający jeszcze trzema frankami z dziesięciu, otrzymanych z biura dobroczynności, zaprasza kolegów i obie sąsiadki do winiarni, aby się czemś pokrzepić. Obsiadłszy stół, wypili niebawem dwa litry wina, zagryzając serem, poczem koledzy Morisseau’a postawili z swej strony jeszcze dwa litry. W wesołych humorach wraca całe grono do Paryża.

V.

Jan Ludwik Lacour ma lat siedmdziesiąt. Miejscem jego urodzenia jest Courteille, wioska o 150 mieszkańcach, w zapadłym kącie kraju. Przez całe swoje życie raz tylko wybrał się z niej do Angers, miasta położonego o mil piętnaście, był jednak wówczas tak młody, że już tego zupełnie nie pamięta. Wdowiec — ma troje dzieci, dwóch synów, Antoniego i Józefa, oraz córkę Katarzynę, która wyszła za mąż, po śmierci męża jednak wróciła pod dach ojcowski z dwunastoletnim jedynakiem Kubusiem. Rodzina ta żyje razem na pięciu czy sześciu morgach, wystarczających zaledwie na tyle, by mieć kawałek chleba codziennie i nago nie chodzić. Gdy sobie czasem pozwolą na szklankę wina, opłacili je krwawym potem.
Wieś Courteille leży w głębi doliny, otoczona ze wszech stron lasem, który zasłania ją zupełnie. Gmina jest ubogą i nie posiada własnego kościoła. Od czasu do czasu tylko przybywa tu proboszcz z Cormiers, aby odprawić mszę, a ponieważ musi w tym celu zrobić dwie tęgie mile drogi, nie zdarza się to zatem częściej niżeli raz na dwa tygodnie. Chałupy, dwadzieścia ruder na zwaleniu, ciągną się sznurem wzdłuż gościńca. Kury grzebią tam w gnoju przededrzwiami a za ukazaniem się obcego człeka kobiety wychylają głowy ciekawie, dzieci zaś, tarzające się w trawie i pyle do słońca, umykają co żywo przelękłe, środkiem spłoszonych gęsi.
Jan nie chorował ni razu przez całe swoje życie. Jest wysoki i węzłowaty niby dąb. Słońce go zasuszyło, spaliło i zorało mu skórę, z biegiem lat starzec przybrał kolor, chropawość i spokój drzew. Przytem, starzejąc się, przez pół odwykł od mówienia. Nie odzywa się obecnie ani słowem prawie, uważając to za całkiem zbyteczne, a krok, jakim zwykł chodzić, wolny, długi i uparty, przypomina flegmatyczną siłę i upór wołu.
Ostatniego roku Jan mocniejszym był jeszcze od swych synów i rezerwując dla siebie najcięższe gospodarskie roboty, wykonywał je w milczeniu na swych polach, które zdawały się go znać i drżeć z respektu przed starcem. Lecz oto dnia jednego — będzie temu akurat dwa miesiące — zatrzeszczały w nim ni stąd ni zowąd kości i runąwszy, przeleżał wtenczas na polu, wpoprzek zagona, całe dwie godziny bez poruszenia, jak obalony pień. Mimo tego nazajutrz chciał jak dawniej chwycić się roboty, ręce jednakowoż odmówiły mu służby, ziemia nie chciała mu się już poddać. Synowie potrzęśli głową na to, córka zaś starała się zatrzymać ojca w domu a kiedy w żaden sposób nie chciał od swego odstąpić, przydała mu do towarzystwa Kubusia, nakazując chłopcu, aby zawołał, jeżeli się dziadek znowu przewróci.
— Czemuż to nic nie robisz, leniuchu? — zagadnął stary malca, nie odstępującego go ni na krok. — W twoich latach zarabiałem ja już na życie!... Wiesz?...
— Pilnuję was, dziadku — objaśnił dzieciak.
Słowa te uderzyły jak grom w starca. Nie rzekł ni słowa więcej. Wieczorem dnia tego położył się, aby nie powstać już więcej. Kiedy synowie i córka, wybierając się nazajutrz w pole, przyszli zajrzeć do izby ojca, zastali go leżącego bez ruchu na posłaniu, z rozwartemi oczyma i taką miną, jakby się nad czemś głęboko zastanawiał. Twarda, wygarbowana słońcem skóra starucha miała jednak tę samą co zawsze barwę, nie można więc było po niej poznać, czy mu co brakuje.
— Cóż to, ojcze?... Chorzyście?...
Mruknął coś pod nosem, odpowiadając ruchem głowy: nie.
— Więc nie wybierzecie się w pole?.. Mamy iść sami?
Skinieniem głowy dał im poznać, by sami poszli. Żniwa się już zaczęły, więc potrzeba rąk. Zmarnowany dzień mógłby narazić zbiory na zniszczenie, w razie nagłej burzy. Nawet Kubuś poszedł za wujami i matką. Ojciec Lacour pozostał w domu sam jeden a gdy wieczorem dzieci wróciły z pola, znalazły go w tem samem miejscu i pozie leżącego na wznak z wyrazem zadumy w szeroko rozwartych oczach.
— Nic wam nie lepiej, ojcze?
Nie, nie lepiej. Pomruczał chwilę, potrząsł głową.
Czemby mu tu dopomódz? Katarzynie przyszło na myśl zagrzać wina z korzeniami. Tylko że to może trochę za mocne, gotowo uśmiercić starego. Józef tedy zawyrokował, żeby poczekać jeszcze do jutra i wszyscy poszli spać.
Nazajutrz przed wyruszeniem do żniw synowie i córka stali znowu czas jakiś przed łożem ojcowskiem. Nie ulega wątpliwości, stary jest słaby. Nigdy jeszcze nie leżał tak długo bez poruszenia. Kto wie, czy nie najlepiejby było zawezwać odrazu lekarza? Cały kłopot, że trzeba po niego iść aż do Raugemont, sześć mil tam, sześć nazad, razem dwanaście, co znaczy: stracony dzień. Stary, przysłuchujący się naradzie dzieci, począł poruszać się niecierpliwie, widać było, że jest zły. Nie potrzeba mu żadnych doktorów. Doktor kosztuje a nie na wiele się zda.
— Nie chcecie?... To pójdziemy już do roboty? — rzekł Antoni.
Rozumie się, że powinni iść do roboty. Nie pomogą mu przez to, że mu będą nad głową stali. Ziemi potrzebniejsza ich pielęgnacya. Tak upłynęły dni trzy, w ciągu których dzieci co rano udawały się w pole, Jan zaś nie ruszał się wcale z posłania, popijając tylko wodę z dzbanka, gdy go zebrało pragnienie. Był jak jedna z tych starych szkap, padających z wyczerpania w pierwszym lepszym kącie, by w nim dokonać życia. Odpracował swoje sześćdziesiąt lat żywota, więc mógł sobie już iść, skoro do niczego więcej nie jest zdatny, jak tylko do zajmowania miejsca i zawadzania innym.
Dzieci również nie bardzo były chorobą ojca zmartwione. Ziemia oswoiła je z śmiercią; za blizko niej byli bez przerwy, by chcieć jej odbierać starców. Jeden rzut oczu zrana, drugi wieczorem, cóż mogli więcej dla ojca uczynić? Gdyby się stary mimo wszystko podźwignął, byłoby to dowodem, że ma zdrowie nielada. Jeśli jednak zemrze, znakiem to będzie, że śmierć mu już w mięso wlazła. Komuż zaś nie wiadomo, że skoro śmierć raz w człowieka wlezie, niczem jej stamtąd nie wyżeniesz, ni znakiem krzyża ani też lekarstwem. Krowa to się tam jeszcze czasem wyliże — ale człowiek?!...
Wieczorem przywitał Jan dzieci oczyma, z których patrzyło pytanie: o żniwa. Kiedy zaś zaczęli przed nim rachować snopy i cieszyć się pogodą, sprzyjającą zbiórce, radość i jemu zabłysła w źrenicach. Raz jeszcze poruszono sprawę sprowadzenia lekarza, lecz przyjął to takim wybuchem gniewu, że dano temu wreszcie pokój, aby sprzeciwianiem się nie dobić starego. Zażądał jedynie, aby mu sprowadzili Mikołaja, polowego, starego druha z dawnych lat. Ojciec Mikołaj był od niego starszy, liczył już bowiem lat siedmdziesiąt i pięć. Trzymał się jednak do tej chwili prosto niby topola. Przyszedł niebawem i usiadł przy Janie z miną poważną. Chory, nie będąc już w stanie dobyć głosu, wpatrzył się tylko w przybyłego małemi, wyblakłemi ślepkami, Mikołaj zaś utkwił w nim również spojrzenie, nie mając mu ostatecznie nic do powiedzenia. Godzinę całą wpatrywali się tak w siebie obaj starcy bez jednego słowa, dość mając, że się widzą, wspominając zapewne w duszy, w tej chwili, wiele minionych rzeczy z dawnych, dawnych lat. Tego wieczora dzieci, wróciwszy z pola, zastały ojca bez życia. Sztywne zwłoki leżały w tej samej pozie, na wznak, z otwartemi oczyma, zdającemi się patrzeć w górę.
Stary skonał, nie poruszywszy nogą ni ręką, a tchnienie ostatnie, jakie wydała pierś jego sędziwa, uleciało połączyć się z innemi, ponad pola i łąki, w dal. Jak zwierzęta, które czując śmierć blizką, szukają sobie kryjówki, gdzieby się jej mogły poddać z zupełną rezygnacyą, tak i on nie zawołał nawet na sąsiada, załatwiając drobną swą sprawę sam.
— Ojciec umarł — ozwał się Józef, przyzywając tamtych; Antoni, Katarzyna, Kubuś — wszyscy powtórzyli za nim:
— Ojciec umarł.
Fakt ten nie zdziwił ich wcale. Kubuś tylko wyciągnął z pewną ciekawością szyję w stronę łóżka, kobieta podniosła do ócz chustkę, synowie zaś odeszli bez jednego słowa, z powagą na twarzach, opalonych słońcem. Ładnego w każdym razie wieku dożyło ojczysko, miał krzepką naturę. Myśl ta była dla dzieci pewną pociechą, budząc w nich dumę na krzepkość rodu.
Do godziny jedenastej w nocy czuwano przy zwłokach, poczem wszyscy poszli spać a Jan pozostał na swem łożu sam, z tą swoją skupioną twarzą, zdającą się dumać nad czemś bezustannie.
O świcie Józef udał się do Cormiers zawiadomić proboszcza, Antoni i Katarzyna zaś wybrali się zaraz rano w pole, gdzie było jeszcze sporo snopów do zwiezienia, zostawiając ciało pod strażą Kubusia. Malec, któremu w towarzystwie starego, leżącego bez ruchu, było nudno, wybiegał od czasu do czasu na gościniec, gdzie mierzył kamykami do gołębi, to znów przypatrywał się towarom, jakie rozkładał przed kobietami z sąsiedztwa kramarz wędrowny, a po chwili, przypomniawszy sobie dziadka, wracał rzucić z progu okiem na ciało i znowu wybiegał patrzeć, jak się psy biją.
Ponieważ drzwi stały otworem, więc kury, przekroczywszy próg, poczęły spokojnie spacerować po izbie, przeszukując skrzętnie dzióbami ubitą ziemię. Czerwony kogut, wyprostowawszy się, ile tylko mógł, na łapach, zadarł w górę szyję i wytrzeszczył swe pałające oko w stronę łóżka, zdziwiony widokiem leżącego w niem ciała, którego znaczenia nie mógł pojąć. Kogut roztropny i bystry, musiał był zauważyć, że stary nie ma w zwyczaju wylegiwać się w łóżku całemi dniami. W końcu zapiał na całe gardło grzmiącym głosem trąby i wrócił na dziedziniec, za nim kury, gdacząc i dzióbiąc po drodze ziemię.
Proboszcz z Cormiers nie mógł przybyć przed godziną piątą. Od samego rana za to rozlega się stuk, z jakim kołodziej przycina deski na trumnę i gwoźdźmi je zbija. Ci, których nie doszła jeszcze nowina, odzywają się: — „Patrzcie!... Janowi się widać zmarło!..“ — bo ludziom z Corteille łoskot, towarzyszący zbijaniu trumny, znany jest dobrze.
Antoni i Katarzyna wrócili wreszcie do domu, szczęśliwie ukończywszy zbiórkę. Nie mogą powiedzieć, by byli niekontenci, od lat dziesięciu nie pamiętają tak obfitych plonów.
Cała rodzina czeka na proboszcza, zatrudniając się tymczasem czem kto może, dla skrócenia oczekiwania. Katarzyna przystawia do ognia garnek z polewką, Józef ciągnie z studni wodę, Kubusia posyłają na cmentarz, aby zobaczył, czy wykopano już grób. Nareszcie o szóstej dopiero zjawia się proboszcz. Przyjechał karyolką z wyrostkiem, zastępującym kościelnego. Wysiadłszy przed domem Lacourów, dobywa z zwoju gazety stułę i komżę, poczem, odziawszy się w nie, rzecze:
— No, spieszmy się. O siódmej muszę być z powrotem.
Nikomu ani w głowie się spieszyć. Trzeba dopiero iść po dwóch sąsiadów, którzy poniosą nieboszczyka na marach z czarno malowanego drzewa. W chwili wyruszania pogrzebu przybiega Kubuś z wieścią, że grób jeszcze nie został wykopany, ale że można i tak iść na cmentarz.
Proboszcz wyrusza zatem na czele, czytając po łacinie z książki. Towarzyszący mu chłopiec niesie pogiętą miedzianą kropielnicę, z której sterczy kropidło. W samym środku wsi drugi chłopak, z krzyżem, umocowanym na długim drążku, w ręce, wychodzi z stodoły, w której odprawiać się zwykła msza co dwa tygodnie i rusza przodem orszaku. Rodzina postępuje zaraz za ciałem. Po drodze cała wieś przyłącza się do pochodu. Ogon bosych, obdartych wisusów z gołemi głowami kończy go.
Cmentarz znajduje się na drugim końcu wsi. To też sąsiedzi, dźwigający mary z trumną, zatrzymują się trzykrotnie dla odpoczynku, a cały orszak przystaje również. Po chwili, odsapnąwszy, idą dalej. Słychać chrobot drewnianych sabotów na twardej ziemi. W chwili przybycia na cmentarz gromady grób jeszcze nie był skończony. Grabarz, stojący na dnie jamy, to niknie to się znów pokazuje za każdem nabraniem ziemi na łopatę.
Cmentarzowi służy za ogrodzenie zwykły płot. Zarastają go krzaki jeżynowe i morwa, którą łobuzy wiejskie przychodzą objadać z jagód pod jesień. Zieleni się to niby ogród pośrodku nagich pól. W głębi rosną ogromne pożeczki, grusza wybujała niby dąb w jednym kącie, pośrodku cmentarza zaś krótka aleja lipowa rzuca przyjemny cień, w którego chłodzie starzy lubią latem palić fajkę. Słońce praży, koniki polne skaczą spłoszone, złote muchy latają dokoła z brzękiem wśród spieki. Cisza, zalegająca cmentarz, drga życiem, pulsującem w tej ziemi tłustej i w pąsowym soku polnych maków.
Złożono trumnę w pobliżu grobu. Chłopiec, niosący krzyż, utkwił go u nóg zmarłego, ksiądz tymczasem, stanąwszy w głowach, nie przestaje czytać na głos z książki. Cały jednakowoż interes obecnych skupia na sobie przedewszystkiem robota grabarza. Otoczywszy jamę kołem zwartem, z zajęciem śledzą każde poruszenie rydla. W chwili kiedy zwrócili oczy na trumnę, księdza i asysty nie było już, tylko rodzina czekała cierpliwie na koniec kopania.
Nareszcie jama gotowa.
— Dosyć już będzie! — odzywa się jeden z chłopów, co nieśli mary. — Wyłaźcie, dziura w sam raz głęboka.
Wszyscy obecni spieszą teraz z pomocą przy spuszczaniu trumny w dół. Doskonale w nim będzie ojcu Janowi! Stary zna ziemię i ona jego też, pożycie ich będzie zgodne. Właśnie jak raz ubiega lat sześćdziesiąt, odkąd mu naznaczyła to rendez-vous w dniu, w którym po raz pierwszy dotknął jej łona motyką. Kres ten z góry był przeznaczony ich pieszczotom. Prędzej czy później, musiała go ziemia w końcu, jak wszystkich, przygarnąć i zatrzymać. A co za miły spoczynek czeka go w jej objęciu!... Nie dolecą tam jego uszu żadne inne głosy prócz szmeru ptasich łapek, stąpających lekko wśród traw. Nikt mu tutaj po głowie skakać nie będzie, lata całe będzie mógł leżeć w swem mieszkanku, zażywając niezmąconego niczem spokoju. Bo śmierć tu — to promieniejący słońcem i cichy niezmierną pól ciszą — sen nieprzespany...
Dzieci zmarłego, Katarzyna, Antoni i Józef, podeszły ku jamie, podniósłszy każde grudkę ziemi, by ją na trumnę rzucić. Kubuś, który zdążył tymczasem nazbierać maków, rzuca także na wieko równiankę. Wreszcie rodzina zabiera się do domu pokrzepić się polewką, trzody wracają z pastwisk, słońce chyli się ku zachodowi. Noc ciepła kołysze do snu wioskę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.