Jak ludzie umierają/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Jak ludzie umierają
Podtytuł Nowele
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1930
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Comment on meurt
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Pani Guérard jest wdową. Mąż jej, zmarły przed ośmiu laty, był urzędnikiem. Należy ona do kół wysokiej burżoazyi i posiada dwa miliony majątku. Ma troje dzieci, trzech synów, z których każdy oddziedziczył w dniu śmierci ojca 500.000 franków. Lecz niewiadomo skąd się biorące w tych potomkach zimnego, surowego i wyrachowanego rodu apetyty i zboczenia — uczyniły ich podobnymi do dzikich latorośli. W przeciągu lat kilku zdołali wszyscy puścić co do grosza swoje 500.000 fr. Najstarszy Karol palił się do mechaniki i strwonił huk pieniędzy na dziwaczne wynalazki. Drugi, Jerzy, dał się oskubać kobietom. Trzeciego, Maurycego, okradł serdeczny przyjaciel, z którym do spółki podjęli budowę teatru. Teraz wszyscy trzej siedzą na karku matce, która nie odmawia im naturalnie mieszkania i stołu, przez roztropność jednakże nie wypuszcza z rąk ani na chwilę kluczów od szaf.
Wszyscy czworo zamieszkają obszerny apartament przy ulicy de Turenne. Pani Guérard liczy lat 68. Z wiekiem poczęły się jej czepiać manie. Wymaga w swoim domu klasztornej ciszy i ładu. Jest bezgranicznie skąpą, rachuje kawałki cukru, sama chowa napoczęte butelki i osobiście wydaje służbie w miarę potrzeby bieliznę i srebra. Synowie kochają ją bez wątpienia, posiada też nad nimi absolutną władzę, mimo ich lat trzydziestu kilku i ich nierozsądku. Kiedy się jednak znajdzie sama w pośród tych trzech drągali, zdejmuje ją przed nimi zawsze jakiś głuchy lęk — lęk próśb o pieniądze, których nie będzie mogła odmówić. Ulokowała tedy całą fortunę w nieruchomościach i jest teraz właścicielką trzech kamienic w Paryżu oraz posiadłości ziemskiej w stronach Vincennes. Przysparza jej to wszystko oczywiście mnóstwa kłopotów, spokojną jest jednakże pod jednym przynajmniej względem, że ma na zawołanie wymówkę, jeźliby który z synów próbował wydobyć od niej większą naraz kwotę.
Karol, Jerzy i Maurycy objadają dom jak tylko się da, przesiadując w nim ciągle, spierając się o kęsy, na każdym kroku wyrzucając sobie wzajemnie żarłoczność. Wiedząc dobrze, że śmierć matki wzbogaci ich po raz drugi, uważają to za zupełnie wystarczający pretekst, aby czekać na tę chwilę bezczynnie. Choć o tym przedmiocie nie rozmawiają nigdy, ciągłem ich jednakże zajęciem jest przemyśliwanie, w jaki też sposób nastąpi podział. Że zgody nie będzie, to nie ulega wątpliwości, trzeba zatem będzie — niestety — uciec się do sprzedaży, co jest w podobnych razach zawsze rujnującą operacyą. Rozmyślają zaś nad tem bez jakichkolwiek złych intencyj, dlatego jedynie, że przewidzieć należy wszystko. Są to wesołe, dobre w gruncie rzeczy chłopaki i w miarę uczciwe; pragnęliby też, jak każdy człowiek przecież, aby matka jak najdłuższem cieszyła się życiem. Ona im wcale nie zawadza, przenigdy.... — czekają tylko i basta.
Pewnego wieczora, wstając od stołu, pani Guérard uczuła się nagle słabą. Synowie zmuszają ją aby się położyła do łóżka i zostawiają przy niej pokojowę, mimo zapewnień, że jej już lepiej, że cierpi tylko straszną migrenę. Nazajutrz jednakże stan sędziwej damy pogorszył się a domowy lekarz, zaniepokojony spostrzeżonymi symptomatami, zażądał odbycia konsylium. Życie pani Guérard znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie. Przez tydzień rozgrywa się u łoża umierającej dramat.
Najpierwszą rzeczą, o której pomyślała, ujrzawszy się przykutą przez niemoc do łóżka, było zażądanie wszystkich kluczy, które schowała zaraz pod poduszkę. Chce z łóżka jeszcze sprawować w domu rządy, bronić szaf przed marnotrawstwem. W wnętrzu jej poczyna się toczyć walka, targają nią strach. Po długiem wahaniu dopiero zdolną jest powziąć decyzyę. Ponieważ synowie znajdują się przy niej, obserwuje ich tedy swemi przygasłemi oczyma, czekając na szczęśliwe natchnienie.
Jednego dnia wzbudza w niej szczególną ufność — Jerzy. Przyzywa go tedy skinieniem i szepce:
— Słuchaj-no, masz tutaj klucz od kredensu, wyjmij cukier. Zamkniesz potem uważnie i oddasz mi klucz.
Nazajutrz traci zaufanie do Jerzego, ściga niespokojnemi oczyma każdy jego ruch, jakby się lękała, że lada chwila zobaczy jego rękę, ściągającą do kieszeni biżuterye z kominka. Woła więc tym razem Karola i powierzając z kolei jego pieczy klucze, zleca mu szeptem:
— Zawołasz pokojówkę, dojrzysz, jak będzie wyjmowała z szuflady prześcieradła i sam ją na klucz zamkniesz.
Największą z mąk jej dogorywania jest niemożność dozoru nad domowymi wydatkami. Szaleństwa synów stoją jej ciągle przed oczyma, nie zapomina ani na chwilę, że są próżniacy, obżartuchy, narwańcy i trwoniciele. Dawno już przestała mieć ich za cokolwiek, skoro nie spełnili ani jednego z jej snów i na każdym kroku ranili jej zamiłowanie surowych obyczajów i oszczędności. Lecz miłość macierzyńska bierze w niej jeszcze górę i każe przebaczać. W głębi jej spojrzeń błagalnych wyczytać można zwracającą się do synów prośbę, aby zechcieli wyświadczyć jej tę łaskę i zaczekali aż jej już na świecie nie będzie z opróżnianiem szaf i podziałem majątku. Podział ten bowiem, dokonywany w jej oczach, byłby najsroższą z tortur dla jej gasnącego skąpstwa.
Tymczasem Karol, Jerzy i Maurycy okazują matce dużo dobroci. Ułożyli między sobą, że jeden zawsze będzie się znajdował przy niej. Szczere przywiązanie przebijać się zdaje z najdrobniejszych ich starań około niej. Z konieczności jednakże wnoszą do domu z zewnątrz tchnienie jakiejś wesołej beztroski, woń wypalonych cygar, echa nowin, słyszanych w mieście. I samolubstwo chorej cierpi na myśl, że nie jest już w ostatniej godzinie życia dla swoich dzieci wszystkiem. W miarę postępów choroby zaś nieufność okazywana synom, wywołuje między nią a nimi rosnący przymus. Gdyby nawet nie myśleli zupełnie o tym majątku, jaki po niej mają odziedziczyć, przypominałaby im go ona sama przez te sposoby, jakiemi stara się go przed nimi bronić do ostatniego swego tchnienia. W wzroku, jakim spogląda na młodych ludzi, tyle jest badawczości, obawa maluje się w nim tak wyraźnie, że synowie chcąc nie chcąc muszą przed matczynem spojrzeniem głowy odwracać. Ona zaś upatruje w tem dowód, że dybią na jej śmierć. I w rzeczy samej myślą o jej zgonie, nieme pytania jej własnych oczu naprowadzają ich ustawicznie na tę myśl. Ona to sama rozdmuchuje w nich tym sposobem pożądliwość pieniędzy. Złapawszy jednego z nich na głębokiej zadumie, zagadnęła go znagła:
— O czem myślisz?
— O niczem, mamo.
Lecz nią aż szarpnęło na łóżku. Wstrząsnęła głową i rzekła:
— Macie ze mną dużo zgryzot, moje dzieci. No, no, nie trapcie się, już mnie tu niedługo nie będzie.
Podbiegłszy ku łożu matki, poczynają zapewniać ją gorąco o swej miłości, przysięgają ocalić ją. Przeczy temu uparcie ruchem głowy. Nieufność jej rośnie. Strasznem jest to konanie, zatrute przez pieniądz!
Choroba trwa trzy tygodnie. Było już pięć konsyliów, wzywano najpierwsze lekarskie znakomitości. Pokojówka pomaga wprawdzie paniczom pielęgnować panią, lecz mimo jej usiłowań do mieszkania poczyna się zwolna wkradać nieład. Nakoniec gaśnie wszelka nadzieja: lekarz oświadcza, że odtąd każdej chwili należy spodziewać się zgonu.
Wówczas pewnego ranka synowie, sądząc, że matka śpi, wszczynają w framudze jednego z okien rozmowę o nieprzewidzianym kłopocie, jaki zaskoczył dom. Oto jest już piętnastego lipca, w którym to terminie matka miała zwyczaj osobiście odbierać czynsze od lokatorów trzech swoich kamienic — synowie więc byli bardzo zaambarasowani, jak załatwić sprawę pobrania tych należności. Odźwierni zgłaszali się już w tej mierze po rozkazy. W osłabieniu jednakże, w jakiem się matka znajduje, niepodobna zwracać się do niej z interesami. Tymczasem w razie katastrofy czynsze by im się przydały na pokrycie różnych osobistych wydatków.
— Mój Boże — ozwał się tedy Karol — jeżeli chcecie, mogę obejść lokatorów... Zrozumią przecież sytuacyę i zapłacą.
Lecz tamtym dwom sposób ten zdawał się nie przypadać do smaku. Bo i im już udzieliła się nieufność.
— W takim razie pójdziemy z tobą — rzekł Jerzy — mamy przecież wszyscy trzej swoje wydatki.
— Jak to?... Przecież wam oddam pieniądze... Nie uważacie mnie chyba za zdolnego drapnąć, skoro je zbiorę?...
— Cóż znowu! Ale lepiej będzie, jeżeli się to załatwi w trójkę. Rzecz będzie bardzo w porządku.
I spoglądają na siebie wzrokiem, w którym już płoną zawiści i gniewy niedalekiego podziału schedy. Ponieważ chwila krytyczna się zbliża, każdy zatem pragnie zapewnić sobie kęs najtłuściejszy. Wtem Karol, wyrażając głośno niewypowiedzianą myśl tamtych obu, rzecze:
— Wiecie co?... Najlepiej będzie sprzedać odrazu wszystko. Jeżeli już dzisiaj nie ma między nami zgody, jutro gotowiśmy się pozjadać.
W tej chwili odgłos nagłego rzężenia zwraca ich głowy ku posłaniu matki, która podniósłszy się, blada jak chusta i wstrząsana dreszczem zwróciła na nich osłupiałe spojrzenie. Słyszała wszystko, wyciąga ręce i zdławionym przez wszystkie swe niepokoje głosem odzywa się do nich:
— Moje dzieci... moje dzieci....
Atak konwulsyi rzuca ją jednak na poduszki — umiera z ohydną myślą, że synowie ograbiają ją.
Wszyscy trzej padli przerażeni u stóp łóżka. Całują ręce zmarłej, zamykają jej oczy wśród łkań. W tej chwili sercom ich przypominają się odległe lata dzieciństwa, są tylko sierotami. Obraz tego zgonu jednakże wbija im się w dusze ostrzem przyszłych wyrzutów, zarzewiem mającego kiedyś odezwać się wstrętu.
Pokojówka zajmuje się przyodzianiem ciała zmarłej. Posyłają po zakonnicę, która ma siedzieć przy zwłokach. Synowie zaś biegają na wszystkie strony z zawiadomieniem władz o śmierci, z zamówieniem kart pośmiertnych, pogrzebu. Wróciwszy do domu mają po kolei czuwać przy ciele wraz z zakonnicą. W pokoju o zapuszczonych roletach zwłoki zmarłej leżą na łóżku z wyprostowaną głową, z skrzyżowanemi rękoma, z srebrnym krucyfiksem na piersiach. Świeca płonie obok. Bukszpanowa gałązka moknie w naczyniu z święconą wodą. Tak przez całą noc. Rano, ponieważ świt jest chłodny, zakonnica prosi o szklankę ciepłego mleka.
Na godzinę już przed pogrzebem schody zapełniają się ludźmi. Bramę wjazdową przybrano w czarne draperye z srebrną frendzlą. Trumnę otaczają płonące świece, pokrywają bukiety i wieńce. Każdy z przybyłych sięga po kropidło, umieszczone w nogach trumny i kropi zwłoki. O godzinie jedenastej pochód wyrusza pod wodzą synów zmarłej, idących tuż za trumną. Dalej zaś urzędnicy wyższej rangi, kilku bogatych przemysłowców, cała wysoka burżuazya, pełna powagi i trochę nadęta, rzucająca skośne spojrzenia na ciekawych, którzy się zatrzymują na trotoarze. Dwanaście karet żałobnych zamyka pochód. Zwracają one ogólną uwagę, mieszkańcy dzielnicy rachują, ile ich jest.
W orszaku tymczasem dają się słyszeć głosy współczucia dla trzech osieroconych synów, którzy w czarnych strojach i rękawiczkach postępują za trumną ze schylonemi głowami, mając na twarzy czerwone ślady łez. Opinia orzekła jednogłośnie, że chowają matkę w sposób nic nie zostawiający do życzenia. Karawan naprzykład jest III. klasy; będzie to kosztować parę tysięcy franków. Stary notaryusz, uśmiechając się subtelnie, wygłasza uwagę:
— Gdyby pani Guérard sama sobie urządzała pogrzeb, zamówiłaby o sześć fiakrów mniej, dla oszczędności.
Bramy kościoła stoją otworem, organy grają, sam proboszcz odprawia ceremoniał. Skoro wszyscy obecni przedefilowali przed ciałem, spotykają u wejścia trzech synów, stojących rządem z wyciągniętą do uściśnienia rąk prawicą tym z orszaku, którzy już tutaj zechcą się z nimi pożegnać, nie mogąc towarzyszyć pogrzebowi na sam cmentarz. Przez dziesięć minut podają w ten sposób ręce, nie wiedząc po większej części komu, zagryzając usta, wykrzywione bólem i połykając łzy. Z uczuciem prawdziwej ulgi ruszają za karawanem w dalszą drogę, kiedy kościół opróżnił się już zupełnie.
Grób rodziny Guérardów znajduje się na cmentarzu Père-Lachaise. Wiele osób idzie dalej pieszo, niektóre wsiadają do powozów. Kondukt, przebywszy plac Bastylli, wkracza w ulicę de la Roquette. Przechodnie, spostrzegłszy go, zdejmują kapelusze. Robotnicy, zamieszkujący licznie tę dzielnicę, jedząc chleb i kiełbasę, przypatrują się bogatemu pogrzebowi ciekawie.
Po przybyciu na cmentarz kondukt zbacza w lewo, aby niebawem zatrzymać się przed grobowcem w formie małej gotyckiej kapliczki z poważnym na froncie napisem: „Grób rodziny Guérard.“ Przez bramę z żelaznej kraty, rozwartą na oścież, widać wewnątrz ołtarz z jarzącemi świecami. Dokoła monumentu inne budowle w tym samym guście ciągną się długim szeregiem, tworząc ulicę; rzekłbyś — wystawa mebli, pełna szaf, komód i biurek, co tylko wykończonych i ustawionych symetrycznie. Obecnych wprawia w roztargnienie i zajmuje ta mnogość form architektonicznych. Kto może, chroni się w cień alei sąsiedniej. Jedna z dam oddaliła się, by pójść podziwiać przepyszny krzak róż, który ogromny bukiet woniejących kwiatów roztacza nad jednym z nagrobków.
Tymczasem na krawędzi podziemia ustawiono trumnę. Jeden z księży odmawia ostatnią modlitwę, grabarze w niebieskich bluzach czekają o parę kroków. Synowie łkają, z oczyma wlepionemi w rozwartą czeluść, z której zdjęto płytę; tutaj, w tym chłodnym mroku przyjdzie i na nich kiedyś kolej spocząć. Przyjaciele uprowadzają ich w chwili, gdy grabarze przystąpili do swej czynności.
A w dwa dni potem u notaryusza zmarłej matki toczy się między nimi spór, pełen wściekłości nieprzejednanych wrogów, zdecydowanych nie ustąpić ani centyma, zaciskających zęby i błyskających na siebie spojrzeniem twardem. W interesie ich leżałoby poczekać, nie spieszyć się z sprzedażą realności. Ciskają wszakże jeden drugiemu w oczy prawdę: Karol roztrwoniłby wnet wspólny majątek na swoje wynalazki, Jerzego musi już łupić jakaś dziewka, Maurycy zaś napewno przemyśliwa o nowej waryackiej spekulacyi, której skutkiem byłaby ruina całego majątku. Daremnie stara się notaryusz skłonić ich do polubownego załatwienia sprawy — rozchodzą się, grożąc sobie sądem.
To nieboszczka odradza się w synach z całem swem skąpstwem i obawą kradzieży. Gdzie z śmiercią splata się pieniądz, następstwem jej muszą być gniewy. Spadkobiercy bić się będą gotowi nad świeżym grobem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.