Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział XCVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XCVIII
GDZIE NAS PRZEKONYWAJĄ, ŻE DROGA MINISTRA NIE JEST USŁANA RÓŻAMI

Richelieu zajechał wpierw, niż komisja, bo nikogo nie było jeszcze przed pałacem księcia.
Ten nie oczekiwał już wuja i miał właśnie zamiar udania się do Luciennes, aby opowiedzieć awanturę pani Dubarry, gdy zaanonsowano marszałka.
Zdumiony d’Aiguillon pobiegł naprzeciw Richelieu’go, uścisnął mu ręce i wogóle przyjął go serdeczniej niż kiedykolwiek. Marszałek oddawał z procentem uściski, ale nie miał ochoty rozpoczynać konwersacji; podziwiał za to obrazy, bronzy, figurki itd. Siostrzeniec przerwał mu te zachwyty i zapytał poprostu:
— Czy to możliwe, żebyś ty wuju, najmądrzejszy człowiek we Francji, posądzał mnie o egoizm?
Nierychło było się cofać, to też Richelieu odparł zimno:
— Co znowu! Nie pojmuję skąd ci to przyszło do głowy?..
— Nie dąsaj się, mój wuju.
— Ja?!
— Rozmówmy się raz przecie szczerze. Uciekasz ciągle przede mną panie marszałku!
— Słowo honoru, nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci to zaraz. Król nie chciał cię w żaden sposób mianować ministrem, a gdy mnie zrobił komendantem lekkiej kawalerji, myślisz, że cię opuściłem, zdradziłem. Ta droga hrabina, która tak o tobie pamięta....
— Pamięta o mnie? — mówisz, przerwał książę.
— Ależ tak, kochany wuju.
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Sprowadziłem cię, abyś mi pomagał. Jesteś młody, więc silniejszy ode mnie, ty wygrywasz — ja przegrywam; dotychczas wszystko w porządku, nie pojmuję tylko, co znaczą twe skrupuły, jeśli działałeś po przyjacielsku, to się okaże, jeśli przeciwnie, prawda na jaw wyjść musi. O czem tu mówić?
— Doprawdy....
— Jesteś jeszcze dzieckiem książę. Masz świetne stanowisko: par Francji, książę, komendant lekkiej kawalerji, minister za sześć tygodni; nie powinieneś już myśleć o niczem więcej. Dajmy na to, że jesteśmy dwoma mułami z bajki.... Ale co to?
— Ech, nic, co dalej, marszałku?
— Słyszę jakąś karetę zajeżdżającą na dziedziniec.
— Co mnie to obchodzi, jestem ciekawy końca twej opowieści, wuju, bo lubię bardzo przenośnie.
— Więc, mój kochanku, chciałem powiedzieć, że obecnie stoisz tak wysoko, iż nie powinieneś się już bać zazdrosnych.
Jednak gdy zaczniesz chromać, wrogowie czyhają na sposobność, rzucą się na ciebie; słyszę kroki w przedpokoju, to pewnie przynoszą ci tekę ministerjalną. Dobra hrabina, musiała starać się gorliwie o to, abyś ją otrzymał.
Wszedł odźwierny.
— Panowie komisarze parlamentu! — wygłosił z pewnem zakłopotaniem.
— Kto taki!? — spytał Richelieu.
— Delegowani z parlamentu u mnie?... Czego chcą? — powiedział z niepokojem d’Aiguillon.
— Z rozkazu króla! — odpowiedział głos z przedpokoju.
— Ho! ho! — wyrwało się Richelieu’mu.
Książę wstał blady, jak płótno i otworzył drzwi wchodzącym, za któremi stało dwóch woźnych i tłum zaciekawionych lokajów.
— Czego żądacie ode mnie?
— Chcemy się rozmówić z księciem d’Aiguillon.
— Ja nim jestem.
Komisarz skłonił się z uszanowaniem, wyjął jakiś papier i przeczytał go głośno.
Był to formalny dekret, oskarżający pana d’Aiguillon o rozmaite nadużycia i zabraniający mu sprawowania funkcji para Francji.
Książę słuchał, jakby piorunem rażony. Nie drgnął nawet, stał jak posąg; nie miał siły wyciągnąć ręki po kopję aktu, którą mu komisarz podawał. Marszałek zastąpił siostrzeńca, odczytał kopję i położył na stole.
Delegaci dawno już wyszli, a książę nie poruszył się jeszcze.
— Ho! ho! to dopiero historja! Nie jesteś więc już parem Francji, to bardzo przykre.
Słowa te zelektryzowały księcia, podniósł głowę i spojrzał na wuja.
— Nie spodziewałeś się tego? — spytał Richelieu, z szatańskim uśmiechem.
— A ty wuju? — odparł siostrzeniec.
— Jakże mogłem przypuszczać, że parlament, zrobi coś podobnego faworytowi króla i hrabiny?
Książę przyłożył rękę do pałającego czoła.
— Bo widzisz — ciągnął dalej marszałek, pastwiąc się nad swą ofiarą — jeśli parlament degraduje cię z parostwa zato, że zostałeś komendantem lekkiej kawalerji, to cię chyba spali, gdy zostaniesz ministrem. Oni cię nienawidzą d’Aiguillon.
Książę niczem nie przerwał tej tyrady; nieszczęście go uszlachetniało; Richelieu sądził, że nie dosyć jeszcze zadrasnął kochanego siostrzeńca.
— No, straciwszy parowstwo, może będziesz miał mniej zazdrosnych. Może to i lepiej; podług mnie powinieneś opuścić Paryż, przebyć kilka lat zagranicą, a łatwiej ci będzie później osiągnąć to, o czem marzysz. Chociaż mając protekcję hrabiny Dubarry.... hm.... dobre plecy!
D’Aiguillon podniósł się.
— Masz rację, wuju — odparł z udanym spokojem — pani Dubarry, która mnie lubi i która ma taki wpływ na naszego monarchę, potrafi mi dopomóc w potrzebie, to też natychmiast udam się do niej. Konie! Bourguignon, jedziemy do Luciennes.
Ukłonił się z godnością i wyszedł, zostawiając marszałka zdziwionego tą zimną krwią i upokorzonego wyniosłem zachowaniem się księcia. O, bo był bardzo upokorzony, lubo nie chciał przyznać się do tego.
Pocieszał się, że Paryż rozchwytuje w tej chwili owe dziesięć tysięcy egzemplarzy; ale słaba to była pociecha. Rafté zapytał go o treść jego wizyty, opowiedział mu wszystko lecz z głębokiem westchnieniem.
— Zatem upokorzony, to dosyć — rzekł sekretarz.
— Mylisz się, to bardzo mało; cios nie jest śmiertelny i zrobiliśmy kapitalne głupstwo; jeździliśmy na dwóch konikach, to było zbyt ryzykowne.
Rafté wzruszył ramionami.
— Jeśli jednak jesteśmy pewni, że zagraliśmy trafnie...
— Ech, ech, Rafté, kto nas o tem przekona?
— Sądzisz pan, że pan d’Aiguillon wywinie się z tej matni?
— Równie jak i król, głupcze.
— Och, to wielka różnica, król wydostaje się zawsze.
— Tak, ale za jego plecami prześlizgnie się Dubarry, a za jej protekcją d’Aiguillon. Ty nic się nie znasz na polityce, Rafté.
— Hm, pan Flageot sądzi inaczej.
— Flageot? kto to taki.
— Prokurator, plenipotent pański.
— Więc cóż?
— Flageot sądzi, że nawet król nie wydostanie się z matni.
— Och, och, któż to złapie lwa w sieci?
— No, naturalnie że szczur!
— Pan Flageot?
— Tak sądzi.
— A ty wierzysz temu?
— Wierzę zawsze plenipotentom, gdy obiecują zrobić coś złego.
— Aha, opowiedz że mi zatem, co myśli twój protegowany Flageot.
— Owszem, panie.
— Chodź więc ze mną, ja położę się już, jestem zmęczony. Jednak mimo wszystkiego, wzruszył mnie ten d’Aiguillon, jestem jego wujem, no a węzły krwi.... Zjem co naprzód, głupstwo te sentymenty — rzekł marszałek i roześmiał się sam z siebie.
— Doprawdy, ma pan wszelkie dane na ministra!... — rzekł totumfacki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.