Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX
PREZENTACJA

Wersal, jak Wszystko co jest wielkiem, był jest i będzie pięknym.
Nawet w ruinie Przedstawiałby jeszcze niezmiernie pożądany widok dla poety lub marzyciela, któryby z balkonu pałacu mógł oglądać te cuda na tle horyzontu. Ale nadewszystko olśniewającym był Wersal w dniach chwały — w tych dniach, w których niezliczone tłumy powstrzymywane przez świetnie strojne żołdactwo tłoczyły się pod jego złocone sztachety, aby napaść oczy widokiem pojazdów bogatych, wyściełanych aksamitem i atłasem, toczących się po bruku pałacowym, gdy z poza okien gorejących światłami widać było dwór strojny w brylanty, perły, rubiny i szafiry; dwór, który na skinienie ręki króla pochyla głowy, niby łan kłosów złocistych przetykany bławatkami i różnobarwnem kwieciem polnem.
Wersal nieco już zmieniony od czasów Ludwiaka XIV, jeszcze jednakże świetny, otworzył dziś wszystkie podwoje, zajaśniał wszystkiemi światłami i ukazał całą pełnię swego majestatu na prezentację pani Dubarry.
Punkt o dziesiątej, król opuścił apartamenty prywatne. Niezwykle strojny, w bogatych koronkach, miał sprzączki przy trzewikach i u podwiązek, które na okrągły miljon ceniono.
Pan de Sartines powiadomił go o spisku, jaki wczoraj układały damy dworskie; to też troska widoczna była na jego czole; drżał aby samych tylko mężczyzn nie zastać w galerji.
Obawa ta zaraz minęła, bo w sali królowej, przeznaczonej wyłącznie na prezentacje, ujrzał obłoki koronek i pudru w pośród których skrzyły się djamenty; ujrzał najpierw trzy swoje córki, potem marszałkową de Mirepoix, która tyle wrzawy w wigilję robiła, ujrzał wreszcie wszystkie owe wichrzycielki, co wczoraj przysięgły pozostać w domu, a dziś stanęły w pierwszych szeregach.
Książę de Richelieu, niby wódz biegł od jednej do drugiej i szeptał każdej do ucha:
— A! mam cię pani, mam cię przewrotna istoto! Albo:
— Byłem najpewniejszy, że się pani sprzeniewierzysz zobowiązaniu! — albo też znowu:
— A co, czy nie mówiłem, co są warte wasze spiski?...
— A ty książę? odpowiadały damy.
— Ja przedstawiałem córkę moją hrabinę d‘Egmont, — jakoż proszę patrzeć, przecież jej tu niema: tylko ona z paniami de Grammont i de Guémenée, dotrzymały placu, to też wiem co mnie czeka. Od jutra rozpoczynam piąty okres mojego wygnania, albo też czwarty pobyt Bastylji. O! ale odtąd, stanowczo przestaję już spiskować.
Wtem otoczony licznym dworem, ukazał się Ludwik XV i zaległo uroczyste milczenie. Zegar wybił dziesiątą.
Król zauważył natychmiast nieobecność trzech dam wyżej wymienionych.
Zbliżył się do pana de Choiseul, udającego spokój nadzwyczajny i powiedział:
— Nie widzę wcale księżny de Grammont?
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział minister, siostra moja jest cierpiąca i poleciła abym w jej imieniu złożył Waszej Królewskiej Mości wyrazy najuniżeńszego szacunku.
— Tem gorzej! powiedział król i odwróciwszy się plecami do Choiseul’a stanął oko w oko z księciem de Guémenée, którego zapytał znowu:
— Gdzież to księżna de Guémenée? Nie przywiozłeś jej Mości Książe?
— Niepodobieństwem było, Najjaśniejszy Panie, bo właśnie zachorowała. Pozostawiłem ją w łóżku.
— Tem gorzej, tem gorzej! — powiedział znowu król. — A! otóż i marszałek. Dobry wieczór, panie marszałku.
— Najjaśniejszy Panie... — wyszeptał stary dworak, składając ukłon z giętkością młodzieńczą.
— A ty, książę, nie jesteś chory przypadkiem? — zapytał Ludwik tak, aby go usłyszeli de Choiseul i de Grammont.
— Czuję się zawsze najzdrowszym, gdy spotkać mnie ma zaszczyt ujrzenia Waszej Królewskiej Mości...
— Dlaczegóż jednak niema tu twojej córki, hrabiny d‘Egmont? — rozglądając się dokoła zapytał król...
— Biedna hrabina rozpaczała, że nie może złożyć dziś czci swojej królowi, ale chora jest, bardzo chora, Najjaśniejszy Panie.
— Tem gorzej! tem gorzej!
Obchodząc dalej salon, zatrzymał się Ludwik przed panią de Mirepoix i zaczął mówić z nią z taką uprzejmością, iż ją tem zaambarasował widocznie...
— Oto nagroda za zdradę — szepnął jej do ucha marszałek; — jutro zostanie pani obsypana zaszczytami, gdy tymczasem my!...
— Zdaje mi się, Mości Książę, że i ty zdradzasz Choiseul’ów skoro się tu znajdujesz... Przysięgałeś także przecie...
— Tylko za moją córkę, marszałkowo, za moją biedną Septymanję. Popadnie z pewnością w niełaskę za zbytek wierności.
— Swojemu ojcu! — odparła marszałkowa.
Marszałek udał, że nie dosłyszał i zapytał:
— Czy nie uważałaś marszałkowo, że król jest bardzo zaniepokojony?
— Ma widocznie jakieś ku temu powody.
— Ale jakie?
— Już kwadrans na jedenastą...
— A tak... prawda, kwadrans na jedenastą, a hrabiny ie widać! Słuchaj, marszałkowo, chcesz, abym ci coś powiedział?
— Proszę.
— Mam oto pewne obawy.
— Jakie?
— Czy nie przytrafiło się co złego tej biednej pani hrabinie? Musisz chyba coś o tem wiedzieć?
— Skądże?
— No, byłaś przecie główną sprężyną spisku.
— Więc tak! — poufnie szepnęła marszałkowa — mam te same co i ty książę obawy.
— Nasza kochana księżna jest przeciwniczką niebezpieczną, umie ona, jak Partowie, ranić uciekając. Dostrzegam także niepokój na twarzy pana de Choiseul, nie może na miejscu usiedzieć, a króla z oczu nie spuszcza. Coście tam takiego uknuli? Powiedz mi z łaski swej, księżno.
— O niczem nie wiem, ale coś podejrzewam, jak ty książę.
— Co to wyniknie z tego?...
— Zwłoka na dziś, kochany książę, a jutro zdarzyć się może coś, co prezentację do nieskończoności odwlecze. Delfinowa zamiast za dni cztery, może jutro już znaleźć się w Compiégne. Kto to wie, czy nie chodzi im o zyskanie jednego dnia.
— Twoja bajeczka, marszałkowo, ma wszystkie pozory prawdy.
— Coś za długo nie widać hrabiny!
— Król się widocznie niepokoi i będzie w gorszeni coraz usposobieniu.
— Dlaczego?
— No... dwadzieścia minut po dziesiątej, z pewnością już nie przyjedzie!
— O! marszałkowo! marszałkowo!... ależ byłby to skandal obrzydliwy...
— Powód do procesu kryminalnego... bo, o ile wiem z dobrego źródła, jest tam i porwanie, i gwałt, i nawet obraza majestatu.
— Choiseul’owie wszystko stawili na kartę.
— Patrz, król znowu we framudze.
Rzeczywiście, Ludwik XV, ponury i gniewny, podszedł do okna i oparł czoło na chłodnej szybie.
W trakcie tego, jak liście przed burzą, rozmowa dworzan zaszumiała naraz w sali.
Zegar uderzył wpół do jedenastej. Drżące dźwięki jego skonały w olbrzymiej komnacie.
Pan de Maupeau zbliżył się do króla i rzekł:
— Śliczna pogoda, Najjaśniejszy Panie.
— Przepyszna. — Czy ty pojmujesz, co to znaczy, panie Maupeau?
— Co takiego? Najjaśniejszy Panie?
— To dziwne opóźnienie się jakieś! Biedna hrabina!
— Zasłabła chyba, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kanclerz.
— Że się pochorowały panie de Grammont, de Guémenée i d’Egmont, to bardzo łatwo zrozumieć; ale żeby hrabina była chora, to nie do pojęcia.
— Najjaśniejszy Panie, silne wzruszenie nieraz przyprawić może o chorobę, a radość hrabiny była tak wielka!
— Wszystko skończone — rzekł Ludwik XV, potrząsając głową; napewno już nie przyjedzie!
Cisza tak głęboka panowała w sali, że ostatnie słowa królewskie, choć półgłosem wymówione, dosłyszane zostały przez obecnych.
Zanim jednak zdołano zdać sobie z nich sprawę, turkot zajeżdżającej karety rozległ się pod sklepieniem.
Wszyscy obecni spojrzeli po sobie zdziwieni.
Król opuścił okno i stanął w pośrodku sali.
— Lękam się, aby to nie była jaka zła nowina szepnęła marszałkowa księciu, który widocznie powstrzymywał uśmiech filuterny.
Naraz twarz królewska się ożywiła, oczy zabłysły radością.
— Pani hrabina Dubarry! — oznajmił głośno szwajcar wielkiemu mistrzowi ceremonji.
— Pani hrabina de Béarn!
Pod wrażeniem uczuć najsprzeczniejszych, wszystkie serca, na odgłos tych dwóch nazwisk, żywszem uderzyły tętnem.
Fala dworzan, popchnięta ciekawością, zbliżyła się do króla.
Pani de Mirepoix znalazła się najbliżej.
— O! jaka piękna! jaka piękna! — zawołała składając ręce z uwielbieniem.
Król uśmiechnął się do marszałkowej.
— Czarodziejka, nie kobieta — rzucił Richelieu. Król skinął przychylnie głową staremu dworakowi.
W rzeczy samej, pani Dubarry nigdy nie wydawała się tak piękną, ani tak uroczą, ani tak niewinnie wzruszoną, jak w tej chwili. Postawa szlachetna, chód pełen lekkości i wdzięku oczarował całe zgromadzenie. Zachwycająco urodziwa w stroju wytwornym, ale względnie skromnym, z prześlicznie przybraną główką, weszła prowadzona za rękę przez panią de Béarn. Ta ostatnia pomimo straszliwego bólu nie kulała, róż tylko opadał kawałkami z jej zwiędłego oblicza, strząsany drżeniem nerwowem, wywoływanem przy każdem posunięciu skaleczonej nogi.
Oczy wszystkich spoczęły na tej szczególnej parze.
Stara dama, z obnażonemi jak za czasów młodości ramionami, z włosami spiętrzonemi, z oczami zapadłemi i świecącemi jak u sowy, stąpająca jak kościotrup we wspaniałym swoim stroju, była symbolem zamierzchłej przeszłości, która podaje rękę chwili obecnej, tchnącej urokiem świeżości.
Ta oschła i zimna powaga, prowadząca tę uroczą i pełną niewinności postać, wprawiła wszystkich w zachwyt, wywołała podziw ogólny w całem otoczeniu.
Kontrast był tak wielki, że królowi wydało się iż pani de Béarn, przyprowadza mu ulubienicę piękniejszą i więcej zachwycającą, niż kiedykolwiek.
W chwili też, gdy hrabina przyklękła według ceremonjału na jedno kolano i całowała rękę królewską, Ludwik XV pochwycił ją za ramię i w nagrodę tych mąk, jakie od dwóch tygodni znosiła, podniósł z temi słowy:
— Jakto, ty u nóg moich, hrabino? To żarty chyba!... ja to powinienbym, a nadewszystko chciałbym znaleźć się u stopek twoich. — Potem, również według ceremonjału, otoczył ją ramionami, ale zamiast etykietalnego, złożył na jej ślicznej twarzyczce prawdziwie serdeczny pocałunek.
— Prześliczną masz pani chrzestną córkę — odezwał się do pani de Béarn; — ale i ona poszczycić się może tak szlachetną opiekunką, którą z przyjemnością widzę znowu na moim dworze.
Stara dama skłoniła się królowi.
— Pójdź hrabino, powitać córki moje — odezwał się następnie do pani Dubarry — i pokaż im, że znasz dobrze ukłony. Spodziewam się, iż nie będziesz miała powodu być niezadowoloną z tych, jakie ci one oddadzą.
Trzy księżniczki, widząc zbliżającą się panią Dubarry, powstały jak za naciśnięciem sprężyny i czekały.
Czujne oczy króla nakazywały im zachowanie się jak najuprzejmiejsze.
Z pewnem wzruszeniem odpowiedziały na niższy niż nakazywała etykieta pokłon pani Dubarry; podobało się to ogólnie, a tak rozczuliło księżniczki, iż uściskały ją serdecznie. Królowi przypadło to nadzwyczaj do smaku.
Od tej chwili powodzenie hrabiny w triumf się przemieniło; powolniejsi lub mniej zręczni dworzanie długo czekać musieli, aby docisnąć się z ukłonem.
Dubarry zaś, zdawała się o wszelkiej intrydze nie pamiętać; nic sztucznego nie przebijało w jej pogodnej wesołości, w jej sercu, radością wezbranem, nie było, zdawało się, miejsca na żadne nienawistne uczucie.
Pan de Richelieu, zwycięzca z pod Mahon, znał się ze sztuką wojenną. Podczas, gdy zwykli dworacy, pozostawszy na swoich miejscach, czekali aż przyjdzie na nich kolej składania hołdów bóstwu, on, jak wódz kawalerji, stojący w otwarłem polu i czekający na zmianę frontu szeregów, obrał pozycję za taboretem hrabiny i najpierwszy obok się znalazł.
Pani de Mirepoix, świadoma zręczności przyjaciela, poszła za jego przykładem i nieznacznie przysunęła swój taboret do taboretu faworyty.
We wszystkich grupach zawrzała rozmowa, a osóbka pani Dubarry wzięta została w obroty. Podtrzymywana miłością króla i dobrem przyjęciem księżniczek, mając przytem podporę w swojej chrzestnej matce, śmiało spoglądała ona na panów otaczających monarchę, a pewna swego stanowiska, szukała oczami nieprzyjaciółek pomiędzy damami.
Naraz postać ludzka przesłoniła jej perspektywę.
— Ah! książę — zawołała — potrzeba było aż tu przybyć, aby was spotkać nareszcie!
— Jakto, hrabino?...
— Ano, od tygodnia przynajmniej nie pokazaliście się ani w Wersalu, ani w Paryżu, ani w Luciennes.
— Zachowywałem sobie przyjemność ujrzenia pani tutaj dzisiejszego wieczora — odpowiedział stary dworak.
— Przewidywałeś to może, mości książę?
— Pewny tego byłem, hrabino.
— Co za człowiek z ciebie, książę?... Wiedziałeś o wszystkiem, a nie uprzedziłeś mnie, która o niczem nie wiedziałam.
— Niepodobna, hrabino, byś nic o tem nie wiedziała?
— Nic a nic!... Byłam w tem położeniu, co kiedyś Ezop, gdy stróż porządku publicznego zatrzymał go na ulicy i zapytał: „Dokąd idziesz? — Nie wiem — odpowiedział bajkopisarz. — Tak?... no to w takim razie pójdziesz do więzienia. — Widzisz zatem, że nie wiedziałem, dokąd idę“ — odparł filozof. — Tak samo i ja, mości książę, mogłam przypuszczać, że idę do Wersalu, lecz na pewno twierdzić tego nie mogłam. Byłbyś też oddał mi wielką przysługę, gdybyś był raczył mnie odwiedzić... teraz przyjdziesz, nieprawdaż?
— Pani — odpowiedział Richelieu, udając, że nie odgaduje szyderstwa — nie pojmuję dlaczego nie byłaś pewną przybycia tutaj?
— Dlatego, mości książę, że byłam otoczona sidłami.
I bystro spojrzała na Richelieu’go, który wytrzymał to spojrzenie niewzruszony.
— Sidła? Boże?! co ja słyszę, hrabino?
— Najpierw skradziono mi fryzjera.
— Fryzjera?
— Tak jest, mości książę.
— Czemuż mnie pani nie powiadomiłaś o tem; byłbym ci przysłał innego,.
— Ale mówmy trochę ciszej — dodał — byłbym ci przysłał skarb, talent, który wynalazła pani d‘Egmont, artystę, przy którym bledną wszyscy perukarze, wszyscy fryzjerzy królewscy, byłbym ci przysłał mojego Leonarda...
— Leonarda? — wykrzyknęła pani Dubarry.
— Tak, człowieka, który czesze Septymanję, człowieka, którego ona ukrywa przed ludzkiem okiem, jak Harpagon swoją skrzynkę. Zresztą, hrabino, niemasz się na co użalać, uczesana jesteś zachwycająco. A co najdziwniejsze, że fryzura twoja przypomina kształtem tę, jaką córka moja zadysponowała wczoraj Boucherowi — i w jakiej byłaby tu dzisiaj, gdyby nie zachorowała. Biedna Septymanja!
Hrabina bardziej jeszcze badawczo spojrzała na księcia. Stał on przed nią uśmiechnięty, nieodgadniony.
— Wybacz, hrabino, że ci przerwałem, mówiłaś wszak o sidłach?...
— A no tak; pozbawiwszy mnie fryzjera, wydarto mi suknię, prześliczną moją suknię.
— A! jakież to ohydne: lubo znowu co prawda, hrabino, potrafiłaś się wybornie bez niej obejść... ta, którą masz na sobie, zrobiona jest z przepysznej tkaniny... Materja chińska, haftowana w kwiaty, nieprawdaż? — Gdybyś pani była do mnie się w swoim kłopocie udała, jak to na przyszłość robić powinnaś, byłbym ci przysłał suknię, którą córka moja kazała sobie na twoją prezentację przygotować, a która tak jest do tej podobna, iż przysiągłbym, że jest ta sama...
Pani Dubarry pochwyciła księcia za obydwie ręce, zaczęła bowiem pojmować, kto był tym czarownikiem, co ją z kłopotu wybawił.
— A czy wiesz, książę, jaką karetą tu przyjechałam?
— Nie, prawdopodobnie swoją własną.
— I karetę moją, książę, sprzątnięto mi, tak samo, jak suknię i fryzjera.
— Ależ to była, widzę, najformalniejsza zasadzka? W jakiejże karecie przybyłaś zatem, hrabino?
— Najpierw powiedz mi, książę, jak wygląda kareta pani d‘Egmont?
— Na honor, zdaje się, że w przewidywaniu dzisiejszego wieczoru, zadysponowała sobie karetę, wybitą białym atłasem, ale zbrakło czasu na wymalowanie herbu.
— Róże łatwiej się maluje, niż bardzo skomplikowane herby rodziny Richelieu i d’Egmont. Wiesz, książę, żeś jest zachwycającym człowiekiem.
I podała mu obydwie rączki, które stary dworak ujął i zaczął okrywać pocałunkami. Poczuł wtedy, że te śliczne ręce drżały.
— Co się stało? — zapytał, rozglądając się dokoła.
— Książę... — powiedziała hrabina, patrząc błędnemi oczyma.
— Co się stało?
— Kto jest ten człowiek, tam, przy panu de Guémenée?
— Ten w mundurze oficera pruskiego?
— Tak.
— Ten brunet z czarnemi oczami i twarzą wyrazistą? Hrabino, to jakiś wyższy oficer Jego Królewskiej Mości króla pruskiego, delegowany do uświetnienia obecnością swoją prezentacji dzisiejszej.
— Nie żartuj, książę; ten człowiek był już we Francji przed trzema czy czterema laty; to człowiek, którego znam, którego szukałam, a nigdzie odnaleźć nie mogłam.
— Jesteś w błędzie, hrabino; jest to hrabia de Fenix, cudzoziemiec, świeżo przybyły.
— Czy widzisz, książę, jak on się we mnie wpatruje?
— Wszyscy patrzą na ciebie, pani, bo wyjątkowo jesteś piękną!
— Kłania mi się, czy widzisz?...
— Wszyscy kłamać ci się będą, jeżeli dotąd jeszcze nie czynili tego.
Ale hrabina nie słuchała tych komplementów; dziwnie wzruszona, z wejrzeniem utkwionem w człowieka, który całą jej uwagę pochłonął, odwróciła się od księcia i jakby pomimowoli postąpiła kilka kroków w stronę nieznajomego.
Król, który nie spuszczał z oka ulubienicy, zauważył ten ruch, a sądząc, iż chce z nim mówić, zbliżył się, aby złożyć jej swoje powinszowania.
Myśl, zajmująca umysł hrabiny, tak ją całą jednak pochłonęła, że nie była w stanie się opanować.
— Najjaśniejszy Panie — zapytała — kto jest ten oficer pruski, stojący poza panią de Guémenée?
— Który w tej chwili na nas patrzy? — zapytał Ludwik XV.
— Tak — odpowiedziała hrabina.
— Ten o postawie wyniosłej, w złotym kołnierzu?
— Tak, tak, właśnie.
— Reprezentant mojego kuzyna, króla pruskiego... filozof taki sam, jak i on. Rozkazałem mu być tu dziś wieczorem. Chciałem, aby filozof ja pruska uświęciła za pośrednictwem ambasadora triumf Umiłowanej...
— Nazwisko jego, Najjaśniejszy Panie?
— Zaczekajno... tak, hrabia Fenix.
— To ten sam! — wyszeptała pani Dubarry — to on, jestem tego pewna!
Król czekał chwilę na nowe zapytania pani Dubarry, a widząc, że milczy, powiedział:
— Zawiadamiam was, panie moje, że jutro przybywa do Compiegne delfinowa. Jej Królewska Wysokość przyjęta będzie w samo południe; do orszaku należeć będą wszystkie damy przedstawione, z wyjątkiem naturalnie tych, które są chore; podróż jest zawsze męcząca, a delfinowa nie chciałaby narażać ich cennego zdrowia.
Król wypowiedział te słowa, surowo patrząc na panów de Choiseul, de Guémenée i de Richelieu.
Nastało głębokie milczenie. Znaczenie tych słów aż nadto było jasne: było to wypowiedzenie niełaski.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani Dubarry, stojąca przy boku króla — błagam o przebaczenie dla pani hrabiny d‘Egmont.
— Czemuż to, jeżeli łaska?
— Bo ona jest córką księcia de Richelieu, a on jest moim najwierniejszym przyjacielem.
— Richelieu?
— Pewną tego jestem, Najjaśniejszy Panie.
— Uczynię, co będziesz tylko chciała, hrabino — odpowiedział król.
I zbliżył się do marszałka, który nie stracił ani jednego poruszenia ust hrabiny i który, jeżeli nie słyszał, to odgadł, co mówiła.
— Spodziewam się, kochany książę, iż pani d‘Egmont wyzdrowieje do jutra?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie. Dziś nawet, jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie tego.
Książę skłonił się przed królem tak, ażeby ukłon ten wyrażał cześć i wdzięczność zarazem.
Król nachylił się do ucha hrabiny i coś jej cichutko powiedział.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała z czarującym uśmiechem hrabina — jestem posłuszną Waszą poddaną.
Król skinieniem ręki pożegnał obecnych i oddalił się do swoich apartamentów.
Zaledwie próg sali przestąpił, gdy hrabina jeszcze bardziej wystraszone oczy skierowała na niezwykłego człowieka, który ją tak żywo zajmował.
Człowiek ten wraz z innymi oddał cześć przechodzącemu królowi, ale w ukłonie nawet czoło jego zachowało wyraz dumy, a nawet groźby; skoro zaś wyszedł Ludwik XV, przecisnął się pomiędzy tłumami i stanął w odległości dwóch kroków od pani Dubarry.
Hrabina, pociągnięta nieprzepartą ciekawością, postąpiła ku niemu, tak, że schylając się w ukłonie, mógł jej powiedzieć cicho, aby nikt inny słyszeć nie mógł:
— Czy poznajesz mnie, pani?
— Poznaję; jesteś pan prorokiem moim z placu Ludwika XV.
Podniósł na nią przejrzyste i pewne siebie spojrzenie.
— Czy skłamałem, przepowiadając ci, pani, że będziesz królową Francji?
— Nie, przepowiednia pańska prawie że jest spełniona, gotowa też jestem dotrzymać mego zobowiązania. Czego pan żądasz, powiedz, bardzo cię o to proszę...
— Miejsce nie po temu; ani czas jeszcze nie nadszedł.
— Proszę mi wierzyć, że każde żądanie postaram się spełnić z gotowością.
— Czy będę mógł w każdym czasie, na każdem miejscu i o każdej godzinie dostać się do pani?
— Przyrzekam to uroczyście.
— Dziękuję.
— Ale pod jakiem przedstawisz się pan nazwiskiem? czy jako hrabia de Fenix?
— Nie, jako Józef Balsamo.
— Józef Balsamo... — powtórzyła hrabina, podczas gdy tajemniczy cudzoziemiec zniknął pośród tłumu. — Józef Balsamo! dobrze... nie zapomnę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.