Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX
POŻEGNANIE TAVERNEY

Nicolina, przed wejściem do swej pani, zatrzymała się na schodach, aby powściągnąć wrzący w niej gniew.
Baron spotkał ją nieruchomą, zamyśloną, ze zmarszczonemi brwiami. I chociaż sam był zajęty, gdy zobaczył ją tak ładną, pocałował, jak gdyby był panem Richelieu w trzydziestym roku życia.
Nicolina, ocknąwszy się na ten umizg barona, udała się prędko do Andrei, która kończyła już pakować kuferek.
— I cóż! — odezwała się panna de Taverney — namyśliłaś się?
— Już proszę pani — odpowiedziała Nicolina jak najswobodniej.
— Wychodzisz za mąż?
— Nie, przeciwnie.
— Tak? a cóż ta wielka miłość?
— Nigdy nie będzie tyle warta, co dobroć, jaką mnie pani obdarza w każdej chwili. Należę do pani i chcę do niej należeć zawsze. Znam panią, której służę, a czy mogę wiedzieć jakiegobym pana sobie wzięła?
Andreę ucieszyły te oznaki przywiązania, jakich się nie spodziewała po trzpiotowatej Nicolinie. Ani się domyśliła, czego jej życzy ta sama Nicolina.
Andrea uśmiechnęła się z zadowoleniem, że znalazła istotę ludzką lepszą, niż przypuszczała.
— Dobrze, że jesteś do mnie przywiązaną Nicolino, — odpowiedziała — tego ci nie zapomnę. Powierz mi swój los, moje dziecko, a jeżeli spotka mnie jakie nieszczęście, będziesz miała także w niem udział.
— O! jestem całkiem oddana panience.
— Bez żalu?
— Oddałam się na oślep.
— To nie odpowiedź — rzekła Andrea. Nie chcę, ażebyś mi kiedy wymawiała, żeś poszła za mną na oślep.
— Nikomu nic wyrzucać nie będę, prócz siebie, proszę pani.
— Więc się porozumiałaś ze swoim konkurentem?
Nicolina zarumieniła się.
— Już — odpowiedziała.
— Tak, widziałam, jakieś z nim rozmawiała.
Nicolina przygryzła usta. Miała okno naprzeciw pokoju Andrei i wiedziała dobrze, że stamtąd widać było także okno Gilberta.
— Tak, prawda — odpowiedziała.
— I powiedziałaś mu?
— Powiedziałam mu — odparła Nicolma, zauważywszy, że ją Andrea bada.
Znowu się w niej obudziły podejrzenia; pomyślała, że to fałszywy manewr nieprzyjaciela i starała się zająć stanowisko odporne.
— Tak — dodała — powiedziałam mu, że go już nie chcę.
Widocznie tak miało być, że te dwie kobiety, z których jedna była czysta jak brylant, a druga z naturalną skłonnością do występku, nie zrozumieją się nigdy.
Andrea nadal brała docinki Nicoliny za przymilanie się. W tymże czasie baron uzupełniał swoje pakunki: wziął jeszcze starą szpadę, którą miał pod Fontenoy, pergaminy, stwierdzające jego przywilej jeżdżenia karetami Jej Królewskiej Mości, zbiór Gazet i różne listy.
Wszystko to stanowiło pokaźniejszą część jego dobytku.
Jak Biaz, wszystko to mógł wziąć pod pachę.
W alei zastano pana delegata, który podczas wszystkich tych przygotowań wysączył butelkę do ostatniej kropli.
Delegatowi wpadła w oko wysmukła kibić i toczona nóżka Nicoliny i chodził wciąż od stawu do kasztanów, w nadziei zobaczenia jeszcze tej pięknej dziewczyny, która zaledwie co się ukazała i znikła mu z przed oczu.
P. de Beausire — wiemy już, że się tak nazywał — wyrwany został z rozmyślań głosem barona, proszącego go o karetę.
Poskoczył, skłonił się panu de Taverney i głosem donośnym rozkazał stangretowi zajechać w aleję.
Kareta wtoczyła się. La Brie ułożył z tyłu walizę z niewysłowionym wyrazem radości i dumy.
— Pojadę więc karetą królewską — wyszeptał w uniesieniu, myśląc, że jest sam.
— Za karetą, mój przyjacielu — odezwał się Beausire z protekcyjnym uśmiechem.
— Jakto! zabierasz, ojcze, La Brie’ego? — zapytała Andrea barona — a któż będzie pilnował Taverney‘u?
— A ten próżniak-filozof.
— Gilbert?
— Tak, czyż nie ma strzelby?
— Ale z czego będzie żył?
— Ze strzelby! i pysznie będzie jadał: kuropatw, jarząbków i cietrzewi nie brak w Taverney.
Andrea spojrzała na Nicolinę, ta zaczęła się śmiać.
— To go tak żałujesz, niedobra! — rzekła Andrea żartobliwie.
— O! on jest bardzo sprytny — odpowiedziała Nicolina — nie umrze z głodu.
— Trzeba mu jednak zostawić parę luidorów — odezwała się Andrea do barona.
— Ażeby go popsuć... I tak już z niego wielkie ladaco!
— No, ale potrzebuje żyć.
— Jak będzie krzyczał, to zawsze mu coś dadzą.
— O! — rzekła Nicolina — niech państwo będą spokojni, on krzyczeć nie będzie.
— W każdym razie — rzekła Andrea — niech mu ojciec zostawi trochę pieniędzy.
— On ich nie przyjmie!
— Nie przyjmie? To taki dumny ten twój pan Gilbert?!
— O! proszę pani, już nie mój, chwała Bogu!
— Dosyć, dosyć — przerwał Taverney — niech djabli porwą Gilberta! kareta czeka, siadajmy moja córko.
Andrea nic nie odrzekła, pożegnała wzrokiem zameczek i wsiadła do ciężkiej karety.
Pan de Taverney zajął miejsce obok niej, La Brie we wspaniałej liberji i Nicolina z taką miną, jakgdyby wcale nie znała Gilberta, usadowili się na koźle. Woźnica, jako pocztyljon, dosiadł jednego z koni.
— A pan oficer królewski gdzie się podzieje? — zawołał Taverney.
— Konno pojedzie, panie baronie, konno, — odpowiedział Beausire, zerkając na Nicolinę, rumieniącą się z radości, że prostego chłopa odrazu zastąpił elegancki kawaler.
Po chwili ciężka landara ruszyła i drzewa alei, tej ukochanej przez Andreę alei, znikały jedno za drugiem, pochylając się z wiatrem, jakgdyby żegnały dziedziców.
Przy bramie wjazdowej Gilbert stał wyprostowany, nieruchomy. Z gołą głową, zdawał się wcale nie patrzyć, a jednak widział Andreę.
Ona, wychyliwszy się oknem karety, pragnęła patrzyć jeszcze dłużej na dom swój rodzinny.
— Zatrzymajmy się trochę!... — zawołał pan de Taverney do woźnicy.
A gdy kareta stanęła:
— Widzisz, panie próżniaku — odezwał się wesoło do Gilberta — teraz będzie ci dobrze; zostaniesz sam, jak prawdziwy filozof, nic nie będziesz robił, nikt na ciebie nie będzie gderał. Pilnuj przynajmniej, ażeby czasem wszystko się nie spaliło, gdy będziesz się wylegiwał i pamiętaj o Mahonie.
Gilbert skłonił się w milczeniu. Poczuł na sobie wzrok Nicoliny; bał się zobaczyć dziewczynę triumfującą, ironiczną — bał się tego, jak dotknięcia rozpalonego żelaza.
— Ruszaj! zawołał p. Taverney do woźnicy.
Nicolina jednak nie śmiała się, jak przypuszczał Gilbert, i owszem, potrzebowała całej siły woli, ażeby nie pożałować głośno biednego chłopca, którego porzucono bez chleba, bez widoków na przyszłość i bez żadnej pociechy; aż musiał spojrzeć na pana de Beausire, który tak ładnie wyglądał na koniu.
Ponieważ zaś Nicolina patrzyła na pana Beausire, nie mogła widzieć, iż Gilbert pożerał oczami Andreę.
Lecz Andrea nic nie widziała, prócz domu, w którym się urodziła i w którym umarła jej matka.
Nakoniec kareta się oddaliła. Gilbert, już przed chwilą tak mało obchodzący podróżnych, teraz stał się dla nich niczem.
Taverney, Andrea, Nicolina i La Brie — wstępowali teraz w świat nowy. Wszyscy myśleli o tem, co ich czeka.
Baron rachował, że w Bar-le-Duc zaciągnie z łatwością pożyczkę na serwis Balsama.
Andrea odmawiała cicho modlitwę, jakiej ją matka nauczyła, dla odpędzenia szatana pychy i ambicji.
Nicolina poprawiała chusteczkę, zsuwaną przez wiatr, za mało jednak jeszcze, niż tego pragnął pan de Beausire.
La Brie rachował w głębi kieszeni dziesięć luidorów, danych mu przez królową i dwa, które dostał od Balsama.
Pan de Beausire galopował.
Gilbert zamknął wielką bramę w Taverney, zawiasy zgrzytnęły, jak zwykle, z braku oliwy.
Następnie pobiegł do swej stancyjki, wyjął z komody dębowej gotowe zawiniątko i założył je na koniec laski dereniowej. Rozrzucił pościel, rozdarł siennik i wyciągnął papier, w którym zawinięty był talar błyszczący. Były to oszczędności Gilberta, składane przeszło od trzech lat.
Obejrzał talar, jakby dla przekonania się, czy go kto nie zamienił, i zawinąwszy znowu w papier, włożył do kieszeni.
Mahon wył i szarpał się na łańcuchu; biedne zwierzę żaliło się, widząc, że je opuszczają kolejno wszyscy przyjaciele i z właściwym sobie instynktem zgadując, że Gilbert to samo uczyni.
— Cicho bądź! — krzyknął Gilbert — cicho, Mahońn.
Potem, jakby mu się nasunęło na myśl podobieństwo losu:
— A mnie czy nie opuszczono, jak psa? — dodał — dlaczegóż by i ciebie nie miano porzucić, jak człowieka?
Później, zastanawiając się, wyrzekł:
— Przynajmniej jednak zostawiono mi wolność, mogę żyć, jak mi się spodoba.
Dobrze więc, dla ciebie, Mahoń, uczynię to, co dla mnie zrobiono, ani mniej, ani więcej.
Pobiegł do budy i uwolnił psa z łańcuha:
— Wolny jesteś — powiedział — teraz sam sobie dawaj radę.
Mahon poskoczył ku domowi, a zastawszy wszystkie drzwi pozamykane, puścił się w stronę ruin i znikł wśród nich.
— Dobrze — powiedział Golbert — zobaczymy, czyj instynkt jest lepszy, psa czy człowieka.
To powiedziawszy, wyszedł zaraz furtką, zamknął ją na dwa spusty, klucz przerzucił przez mur, do stawu, ze zręcznością, jaką posiadają chłopi w ciskaniu kamieni.
A jednak Gilbert, opuszczając Taverney, uczuł coś podobnego, jak Andrea. Z tą różnicą, że Andrea żałowała przeszłości, w Gilbercie zaś budziła się nadzieja lepszej przyszłości.
— Żegnaj! — zawołał, zwracając się i ogarniając po raz ostatni wzrokiem zamek, którego dach wyglądał pośród gałęzi sykomorów — żegnaj, miejsce cierpień i nienawiści, gdzie chleba kawałek rzucano mi, jak złodziejowi; żegnaj i bądź przeklęte! Serce mi skacze z radości, czując, że stanę się wolnym z chwilą, gdy te mury opuszczę; żegnaj, ty więzienie, piekło, jaskinio tyranów, — żegnaj na wieki!
Rzuciwszy to przekleństwo, mniej może poetyczne, lecz niemniej doniosłe od innych, Gilbert popędził za karetą, której turkot słychać było jeszcze w oddali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.