Intryga i miłość/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Intryga i miłość
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 2.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Skradzione miliony

W zamku lorda Clifforda pokpiwano sobie zlekka na temat tajemniczego zjawienia się małego karzełka. Wszyscy dopatrywali się w tym zręcznej mistyfikacji, urządzonej dla żartu przez markiza di San Balbo. Mimo wszystko lord Clifford uznał za stosowne mieć się na baczności. Skomunikował się ze słynnym biurem i wezwał detektywa znanego ze swej zręczności. Z uprzejmością właściwą arystokracji angielskiej, mister James Holliday, detektyw, został przedstawiony wszystkim gościom. Była to godzina podwieczorku i panie w jasnych strojach zgromadziły się w hallu. Brakło jedynie miss Florence Goar oraz jej wuja — pułkownika. Markiz di San Balbo rozmawiał z zainteresowaniem z detektywem, który opowiadał mu o swych niezwykłych wyczynach i sukcesach.
— Od dłuższego czasu — chwalił się — jestem na tropie Tajemniczego Nieznajomego. Proszę mi wierzyć, markizie, że ten słynny złoczyńca jest zwykłym sobie początkującym dyletantem. Oznajmia z góry o swych zamiarach. Ponadto zostawia wszędzie przedmioty, których prawdziwy przestępca nie zostawiłby nigdy po sobie: myślę o jego listach, pisanych jego ręką. Jego czarne listy przeszły już prawie do legendy. Moim zdaniem z całą łatwością uda mi się zdemaskować tak niesłychanie nieostrożnego przestępcę...
— O ile mi wiadomo — odparł Brazylijczyk z uśmiechem — osobnik ten rozwija bezkarnie swą przestępczą działalność już przeszło od roku. Wydaje mi się, mister Holliday, że przez ten czas pan lub któryś z pańskich kolegów mogliście zdążyć zaaresztować Tajemniczego Nieznajomego.
Detektyw zaśmiał się sucho:
— Pan ma najzupełniejszą rację. Ale trudno jest niesłychanie przeniknąć do domostw parów angielskich. Jest rzeczą charakterystyczną, że człowiek ten wybiera zawsze przyjęcia, bale lub polowania za tło swych występków.
— Ale tym razem pańskie życzenia się spełniły — rzekł markiz di San Balbo — Nasz przemiły gospodarz, lord Clifford celem zachowania pewnych ostrożności, zaprosił pana do siebie... Mam nadzieję, że jeśli złodziej się pojawi zrobi nam pan przyjemność zaaresztowania go w naszej obecności.
Brazylijczyk zamilkł na chwilę, wreszcie z głośnym śmiechem dodał:
— Jak panu prawdopodobnie wiadomo, ów dziwny osobnik zapowiedział nam swoje przybycie za pośrednictwem duchów. Miałem zaszczyt wczoraj dać małe przedstawienie spirytystyczne, w czasie którego karzełek Jimm Gocky zapowiedział nam na noc dzisiejszą przybycie owego wirtuoza złodziejskiego.
— Jeśli chodzi o mnie, — odparł detektyw — nie wierzę ani słowa w te blagi. Przypomniał sobie jednak, że autor tych blag stał przed nim. Dorzucił więc wyjaśniającym tonem:
— To znaczy tyle, że wedle mnie chodziło tu przede wszystkim o udaną rozrywkę towarzyską.
— Istotnie — przyznał markiz.
Rozmawiając i spacerując jednocześnie doszli do biblioteki, oddzielonej od wielkiej sali ciężką portierą. Markiz przeprosił detektywa i niespostrzeżony przez nikogo wszedł do biblioteki.
Markiz wiedział, że biblioteka posiada drzwi, prowadzące na korytarz, łączący się z wyższym piętrem. Z kocią zręcznością tłumiąc odgłos kroków, markiz prześlizgnął się aż do pokoju zajmowanego przez miss Florence Goar. Wczoraj dowiedział się wielu rzeczy o ohydnym postępowaniu starego pułkownika. Postanowił za wszelką cenę unieszkodliwić tego satyra i wyswobodzić biedną dziewczynę z jego rąk.
Z początku nic nie słyszał. Po chwili jednak posłyszał odgłos westchnienia i jęków dziewczyny, którym odpowiadał pełen gróźb głos starego pułkownika. Nagle wewnątrz rozległ się okrzyk strachu. Markiz gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do pokoju: Pułkownik ze zranioną ręka stał przy stole. Miss Florence blada i z włosami w nieładzie, z oczyma pełnymi strachu opierała się plecami o szafę. Tylko dwa kroki dzieliły ją od jej rzekomego opiekuna.
— Czego pan tu chce? — spytał pułkownik ostro.
— Proszę mi wybaczyć. Usłyszałem krzyk kobiecy i sądziłem, że mogę być w czymkolwiek pomocny.
— Nikt nie potrzebuje tu pańskiej pomocy i pańska obecność wydaje mi się całkiem zbyteczna — rzekł unosząc się pułkownik. — Nie rozumiem zresztą, jak miał pan czelność wejść bez pukania do cudzego pokoju?
W tej chwili markiz ujrzał na ziemi u stóp młodej dziewczyny sztylet o hebanowej rączce. Zrozumiał scenę jaka się tu odegrała. Pułkownik ponowił prawdopodobnie swe bezwstydne propozycje i wobec odmowy, postanowił opór jej złamać siłą. Dziewczyna, doprowadzona do ostateczności, zrobiła użytek z broni, którą stale nosiła przy sobie. Stąd rana na ręce pułkownika. Wzruszenie i strach dziewczyny, jej obronna pozycja, tłumaczyły resztę.
Markiz, opanowany i wytworny, zamienił z miss Florence porozumiewawcze spojrzenie i rzekł:
— Wszyscy zebrali się już na dole i dopytują się o pana pułkownika. Zechce pan przyjąć ode mnie dobrą radę i nie wzbudzać podejrzeń swoją zbyt długą nieobecnością.
Pułkownik miał zamiar odpowiedzieć, lecz spokojna twarz i ostre spojrzenie czarnych oczu markiza obezwładniły zupełnie dawnego żołnierza.
— Mój wuj i ja prosimy, aby zechciał nam pan wybaczyć naszą nieobecność — rzekła miss Florence — Za chwilę zejdziemy.
Gdy w dziesięć minut później markiz rozmawiał spokojnie z panem domu, do sali weszła miss Florence z pułkownikiem Goar, na którego ręce widniał szeroki plaster. Uśmiechnął się do siebie. W duszy pełen był podziwu dla ukochanej istoty, która z bronią w ręce potrafiła walczyć o swój honor. Część towarzystwa przeniosła się po skończonym posiłku do palarni. Pułkownik Goar, został i argusowym okiem wodził za swą bratanicą. Markiz nie mógł znaleźć okazji, aby zbliżyć się do dziewczyny. Wśród towarzystwa, które pozostało w hallu, rej wodził detektyw James Holliday, opowiadający damom niestworzone historie, w których występował stale w roli bohatera i zbawcy. Rudge Fitzgerald usiłował od czasu do czasu uszczypliwym słówkiem poskromić samochwalstwo detektywa, lecz ten nie dawał się zbić z tropu. Markiz usiadł w fotelu i z roztargnieniem przeglądał album z widokami Szkocji, gdy nagle usłyszał wymówione tuż obok niego jego imię.
— Raulu — był to głos pani Morton — jak długo każesz mi to znosić? Nic mnie nie powstrzyma, rzucę chętnie swe stanowisko z takim trudem osiągnięte. Nie chcę nic. Wystarczy, abym tylko miała ciebie. Musisz mi wreszcie dać odpowiedz, albo...
Nie skończyła groźby. Gwałtowne wzruszenie nie pozwoliło jej mówić dalej.
— Czego pani chce? — odparł markiz nie odrywając oczu od widoków Szkocji.
Mała brunetka, pochyliwszy się nad ilustracjami drżała silnie. W pewnej chwili ogarnęło go coś w rodzaju litości. Opanował się jednak, rzuciwszy okiem w drugi koniec sali, gdzie siedziały obok siebie Florence Goar i Lilith Clifford, obie piękne w swych wieczorowych toaletach. Z zimnym uśmiechem na nieruchomej twarzy wyszeptał:
— Proszę czynić, co się pani podoba. Życzę tylko, aby znalazła pani naiwnych, którzy uwierzą w pani bajeczki i plotki.
Wstał i skłoniwszy się zimno siedzącej kobiecie, skierował się prosto do dziewcząt.
Około godziny dziesiątej pułkownik Goar dał pierwszy hasło do rozejścia się. Miss Florence na surowy wzrok stryja z niechęcią zabierała się do wyjścia. Odchodząc, musiała przejść obok markiza, który zdążył szepnąć jej przejmującym głosem:
— Proszę się nie obawiać. Ja czuwam.
Część towarzystwa poszła za ich przykładem. Pozostali zaś, między którymi znalazł się i markiz di San Balbo, przeszli do palarni. Lord Clifford i detektyw zostali sami w wielkiej sali.
— Mam nadzieję, że wszystko jest przemyślane, rzekł lord — Czy przygotował się pan, mister Holliday na wszelkie ewentualności?
— Oczywista, milordzie, moi dwaj agenci powinni tu się zjawić lada chwila. Dał się słyszeć dźwięk dzwonka. Wszedł służący i oznajmił, że jacyś dwaj panowie pragną widzieć się z panem Hollidayem.
— To oni — odparł detektyw, promieniejąc z zadowolenia.
W tej samej chwili lokaj wprowadził do sali dwuch ludzi, robiących wrażenie żołnierzy armii kolonialnej. Opaleni i chudzi, jak szkielety, z oczyma wpadniętymi, wyglądali na gorących zwolenników alkoholu. Widocznym było nawet, że tegoż wieczoru zażyć musieli podwójną ilość whisky i grogu.
Lord Clifford kazał im dać jeść w służbowej jadalni.
— Czy chce pan sam podjąć się strzeżenia mego gabinetu? — zapytał Hallidaya.
— Oczywista, milordzie — Spędzę tam noc. Jednego z mych ludzi postawię w bibliotece, drugiego w westibulu. Ktoś kto będzie chciał zjawić się w bibliotece przejdzie tam chyba po ich trupie. Trzebaby chyba było być zjawą z tamtego świata, aby przefrunąć oknem i przeniknąć do gabinetu... Tam natomiast duch miałby jeszcze do czynienia ze mną. Ze mną zaś, milordzie, nie jest sprawa łatwa — Proszę przyjrzeć mi się i osądzić, czy taki żółtodziób, — początkujący włamywacz i dyletant mógłby sobie dać ze mną radę?
Lord Clifford, niezbyt przekonany o prawdzie jego słów, pożegnał detektywa i przeszedł do gości. Holliday natomiast wszedł do biblioteki, aby stamtąd udać się do gabinetu, w którym znajdowała się kasa, zawierająca olbrzymią sumę.
Detektyw przysunął fotel do ognia. Rozsiadł się w nim wygodnie, umieścił nogi na podnóżku i przygotował do czuwania. Ukołysany wspaniałymi perspektywami swej przyszłej sławy, z trudem rozróżniał już głosy biesiadników. Ostatni goście, grający w piketę, rozeszli się wkrótce i cisza zapanowała w zamku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.