Intruz/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Zaledwie przybyłem do Rzymu a już balowałem, żem tu przyjechał. Zastałem miasto rozpalone, całe w ognia, opustoszałe niemal całkowicie; a to mnie przejęło przestrachem. Zastałem niemy jak grób dom, w którym znajome sprzęty, przedmioty najlepiej mi znane, przybierały pozór niewyraźny i dziwny; i tu wszystko przejmowało mnie lękiem. Czułem się zupełnie osamotnionym, przerażająco osamotnionym; mimo to wszakże nie puściłem się na poszukiwanie przyjaciół, nie chciałem przypominać sobie ani poznawać nikogo. Podjąłem wyłącznie pościg za człowiekiem, przeciw któremu popychała mnie nienawiść nieubłagana; pościg za Filipem Arborio.
Spodziewałem się, że spotkać go muszę zaraz w którem z miejsc publicznych. Poszedłem do restauracyi, gdzie, jak wiedziałem, bywał zazwyczaj. Czekałem na niego wieczór cały, obmyślając sposób, w jaki mu rzucę wyzwanie. Za każdym razem, kiedy posłyszałem kroki jakiegoś nowoprzybywającego, krew uderzała mi do głowy. Ale nie przyszedł wcale. Rozpytywałem garsonów. Oddawna go już nie widzieli.
Udałem się do sali fechtunku. Sala była próżną, pogrążoną w zielonawym cieniu, jaki tworzyły żaluzye zamknięte, pełna tego wyziewa specyalnego, jaki wydobywa się z posadzek drewnianych, kiedy się je polewa wodą. Mistrz opuszczony teraz przez swych uczniów, przyjął mnie z wielkiemi objawami uprzejmości.
Słuchałem uważnie drobiazgowego opowiadania o zwycięztwach, odniesionych w atakach ostatniego konkursu; potem spytałem go, co się dzieje z niektórymi moimi znajomymi, którzy uczęszczali również do sali fechtunku; wreszcie zapytałem go, co się dzieje z Filipem Arborio.
— Niema go już w Rzymie od czterech czy pięciu miesięcy. Słyszałem, że zachorował na jakąś chorobę nerwową, nadzwyczaj poważną i że trudno mu będzie podobno wyzdrowieć. Mówił mi o tem hrabia Galiffa. O ile to jednak jest dokładnem, nie wiem.
I dodał:
— W samej rzeczy, był on bardzo wyczerpany. Wziął odemnie kilka lekcyj zaledwie. Obawiał się zawsze każdego ataku; nie mógł widzieć przed sobą ostrza pałasza...
— Galiffa jest jeszcze w Rzymie? — spytałem.
— Nie, wyjechał do Rimini.
W kilka minut później pożegnałem się.
Ta niespodziewana wiadomość przejęła mnie. „Oby to było prawdą!“ — pomyślałem. I z upodobaniem przypuszczałem, że tu chodzi o jedną z owych straszliwych chorób mlecza pacierzowego lub tkanki mózgowej, które doprowadzają człowieka do ostatecznego upadku do zidyocenia, do najsmutniejszych form szaleństwa a wreszcie do śmierci. Wiadomości, które zaczerpnąłem z książek naukowych, wspomnienie odwiedzin, zrobionych raz w domu obłąkanych, obrazy dokładniejsze jeszcze, które mi pozostały z specyalnego wypadku jednego z moich przyjaciół, Juliusza Spinelli, tłumnie przychodziły mi teraz na pamięć. I widziałem biednego Juliusza Spinelli siedzącego na wielkim fotelu, obitym skórą czerwoną. bladego tą bladością ziemistą, ze sparaliżowanemi rysami twarzy, z ustami przeciągniętemi i otwartemi, pełnemi śliny odpływającej i niezrozumiałego jąkania; widziałem twarz jasnowłosą, wątłą i bolesną siostry, podwiązującej serwetę pod brodę chorego, jak to się robi małym dzieciom, i sondą wprowadzającą mu do żołądka pożywienie, którego niezdolny już był przełknąć.
— To prawdziwy zysk — myślałem. — Gdybym miał pojedynek z przeciwnikiem tak sławnym, gdybym go zranił w nim poważnie, gdybym go zabił, z pewnością fakt ten nie przeszedłby niepostrzeżenie; byłby na ustach wszystkich, byłby rozbierany, komentowany przez wszystkie dzienniki. I może odkrytoby istotną przyczynę pojedynku. Ta choroba opatrznościowa natomiast oszczędza mi tego niebezpieczeństwa, wszelkich przykrości, całej tej gadaniny. Mogę bardzo spokojnie wyrzec się radości okrutnej ukarania własną ręką winowajcy (a zresztą, czy jestem pewien wyniku), kiedy wiem. że choroba paraliżuje i doprowadza do bezsilności człowieka, którego nienawidzę. Czy tylko jednak wieść ta jest pewną? A jeśli to było tylko chwilowem jakiemś zaburzeniem nerwowem?“ Przyszła mi myśl szczęśliwa. Wsiadłem do powozu i kazałem się zawieźć do księgarni jego wydawcy. Przez drogę całą przedstawiałem sobie w myśli, z serdecznem życzeniem, dwojakie rodzaje zaburzeń mózgowych, najstraszliwszych dla literata, dla artysty języka, dla stylisty; afazya i agrafia. I wyobraźnia przedstawiała mi ich symptomata.
Wszedłem do księgarni. Z początku nie rozróżniałem nic zgoła: oczy miałem jeszcze olśnione światłem zewnętrznem. Posłyszałem tylko głos nosowy i akcent nieco cudzoziemski pytającego:
— Czem mogę panu służyć?...
Spostrzegłem teraz za kantorem jakiegoś człowieka, nieokreślonego wieku, o płowo-blond włosach, suchego, bladego, rodzaj albinosa. Zwróciłem się do niego, wymieniłem tytuły kilku książek. Kupiłem kilka z nich; potem spytałem o ostatnią powieść Filipa Arborio. Albinos podał mi, Tajemnicę“. Wówczas udałem, że jestem fanatycznym wielbicielem powieściopisarza.
— Czyżby to była ostatnia jego powieść?
— Tak, panie... Przed dwoma może czy trzema miesiącami księgarnia nasza zapowiedziała była nową powieść tego autora, zatytułowaną: „Turris eburnea“.
— „Turris eburnea“.
Serce zadrżało we mnie.
— Ale nie zdaje mi się, abyśmy ją wydać mogli.
— Dlaczegóż to?
— Autor jest bardzo chory.
— Chory? I cóż to za choroba?
— Paraliż postępowy — odpowiedział albinos, odrywając straszliwe wyrazy jeden ud drugiego, z pewną afektacyą naukową.
„Och! toż to choroba Juliusza Spinelli!“
— Więc to poważna choroba?
— Bardzo poważna — potwierdził sentencyonalnie albinos. — Pan wie, że paraliż ten jest już nie powstrzymanym.
— Ależ to początek dopiero?
— Początek, tak; ale dziś niema już wątpliwości co do natury cierpienia. Ostatnim razem, kiedy był tutaj, słyszałem jego rozmowę, i wówczas już niektóre wyrazy przychodziło mu wymawiać z trudnością.
— A! pan słyszałeś?
— Tak, panie. Niektóre wyrazy wymawiał w sposób niezdecydowany, niepewnie, cokolwiek drżąco...
Nadzwyczajna uwaga, którą okazywałem, pełna, rzekłbym, uwielbienia, podniecała widocznie albinosa. Zdaje mi się, że z przyjemnością byłby powtórzył mi sylaby, przy których zacinał się język sławnego powieściopisarza.
— A gdzież on jest teraz?
— W Neapolu. Lekarze poddali go kuracyi elektrycznej.
— Kuracyi elektrycznej! — powtórzyłem, z doskonale udanem zdumieniem, zupełnie nieświadomy niby tych rzeczy, w celu połechtania próżności albinosa i przedłużenia rozmowy.
Prawda i to, że w tej księgarni wązkiej i długiej, jak kurytarz, przewiewała smuga chłód u sprzyjająca pogadance. Światło było tu łagodne. Jeden subiekt drzemał spokojnie na krzesełku, z brodą opartą na piersi, w cieniu wielkiego globusa. Goście nie przychodzili wcale.
Księgarz miał w sobie coś śmiesznego, co mnie bawiło, z tą swoją twarzą bladawą, z ustami gryzonia, z głosem nosowym. I w tej ciszy bibliotecznej było bardzo przyjemnie słyszeć twierdzenie z taką pewnością wyrażane o nieuleczalnej chorobie człowieka znienawidzonego.
— Lekarze zatem nie tracą nadziei, że im się uda wyprowadzić go z tej choroby? — ozwałem się, chcąc pobudzić jeszcze albinosa.
Niepodobieństwo.
— Ale zdaje mi się, że w paraliżu postępowym wydarzają się przecież wypadki wyzdrowienia.
— Nie, panie, nie. Może pożyć jeszcze dwa, trzy, cztery lata, ale wyzdrowieć już nigdy.
— A jednak, zdaje mi się...
Nie wiem, zkąd brała się u mnie ta lekkodusznoś ćbawienia się temi nowinami, ta uprzejmość ciekawa rozkoszowania się memi uczuciami. To pewna, że sprawiało mi to przyjemność. Albinos zaś, podrażniony memi zaprzeczeniami, wszedł, nie rozprawiając już dłużej ze, mną, na drabinkę drewnianą, przystawioną do jednej z wyższych półek. Był cienki i w tej chwili wydał mi się podobnym do jednego z tych kotów bezdomnych, wychudłych i oblazłych z szerści, co się czepiają stoku murów. Wchodząc po drabince, trącił głową sznur przeciągnięty z jednego końca księgarni w drugi, który służył za miejsce spoczynku dla much. Cała chmara much zawirowała dokoła jego głowy z szalonem brzęczeniem. Zeszedł, trzymając w ręku tom jakiegoś dzieła; autorytet, który stwierdzał jego zdanie. A muchy nieubłagane zleciały z nim razem.
Pokazał mi tytuł. Był to traktat patologii specyalnej.
— Zechciej pan zobaczyć.
Przerzucił kilka kartek. Ponieważ kartki książki nie były przecięte, rozchylił palcami dwie kartki nierozcięte i utkwiwszy swe oczy białawe, przeczytał;
„O paraliżu postępującym opuszkowym nic dobrego wróżyć nie można“...
I dodał:
— A cóż, jesteś pan teraz przekonanym?
— Tak. Ale jakież to nieszczęście! Tak rzadka inteligencya!
Muchy nie mogły się uspokoić. Wszystkie razem sprawiały brzęk szalony. Napastywały albinosa, mnie, subiekta, śpiącego w cieniu globusa.
— W jakim był wieku? — spytałem, mimowolnie myląc się w czasie słowa, jak gdybym mówił o umarłym.
— Kto, panie?
— Filip Arborio.
— Trzydzieści pięć lat, o ile mi się zdaje.
— Tak młody!
Miałem dziwną ochotę rozśmiania się, dziecinną chętkę rozśmiania się w sam nos albinosowi i zostawienia go nagle zdumionego. Było to dziwnie osobliwe jakieś podniecenie, cokolwiek nerwowe jakieś, nigdy nie doznawane, nieokreślone. Umysł mój przejmowało coś w rodzaju tej wesołości dziwacznej i niepowstrzymanej, która nas chwyta czasami w niepowiązanych wrażeniach sennych. Traktat pozostał otwarty na kantorze i pochyliłem się, by obejrzeć winietę, przedstawiającą twarz ludzką, skurczoną w jakimś okropnym a dziwacznym grymasie: „zaniku połowicznego twarzy“. Muchy nieubłagane brzęczały bez ustanku.
Ale przyszła mi teraz myśl inna. Zapytałem:
— Czy wydawca otrzymał już manuskrypt owej „Turris eburnea?“
— Nie, panie. Zapowiedzieliśmy książkę; ale prócz tytułu, nic z niej nie istnieje jeszcze.
— Nic, tylko tytuł?
— Tak, panie. I skutkiem tego cofnęliśmy zapowiedź.
— Dziękuję. Zechciej pan odesłać mi do domu te książki w ciągu dnia dzisiejszego.
Pozostawiłem mój adres i wyszedłem.
Wyszedłszy na trotuar, doznałem dziwacznego wrażenia, jak gdybym się gdzieś zabłąkał. Zdawało mi się, że pozostawiam za sobą strzęp życia sztucznego, udanego, fałszywego. To wszystko, co zrobiłem, com mówił, com doznał i twarz albinosa, i głos jego, i ruchy — wszystko to wydało mi się sztucznem, nabierało pozoru jakiegoś snu, charakteru wrażenia otrzymanego nie z zetknięcia się z rzeczywistością, ale z niedawno przeczytanej powieści.
Wsiadłem do powozu, powróciłem do domu. Wrażenie owo nieokreślone rozproszyło się. Zebrałem myśli, chcąc się zastanowić. Upewniałem się, że to wszystko jest rzeczywistością niezaprzeczoną. Mimowolnie w umyśle moim poczęły się tworzyć obrazy dotkniętego chorobą, będące odbiciem tych, których mi dostarczyły wspomnienia o nieszczęśliwym Spinellim. I przejęła mnie nowa teraz ciekawość. „Gdybym też pojechał do Neapolu, zobaczyć go?“ Przedstawiałem sobie widok opłakany tego człowieka utalentowanego, poniżonego przez chorobę, bełkoczącego jak idyoci. Już nie doznawałem teraz radości. Całe uniesienie nienawiści minęło; opanował mnie smutek głęboki. W gruncie rzeczy nieszczęście tego człowieka nie miało żadnego wpływa na moje własne położenie, nie poprawiało w niczem mego własnego nieszczęścia. Nic nie zmieniło się ani we mnie, ani w obecnej mej sytuacyi, ani w przewidywaniach na przyszłość.
I zastanowiłem się nad zapowiedzianym tytułem książki Filipa Arborio: „Turris eburnea“. Wątpliwości tłumnie stanęły przed moim umysłem. Czy tu chodziło o spotkanie całkowicie przypadkowe, w czasie owej znanej mi dedykacyi? Albo też przeciwnie może, autor zamierzył stworzyć typ literacki, do którego wzorem miała mu być Juliana Hermil, z osobistą swoją niedawną przygodą? Problemat dręczący przedstawił mi się znowu. Jaki był przebieg całej tej przygody od jej powstania, aż do chwili rozwiązania?
I zdało mi się, że słyszę jeszcze słowo Juliany, jej okrzyk owej nocy niezapomnianej: „Kocham cię, zawsze ciebie tylko kochałam, zawsze byłam twoją; odpokutowuję tem piekłam minutę słabości, słyszysz? za minutę słabości. To najczystsza prawda. Czyliż nie czujesz tego, że to prawda?“
Niestety! ileż razy zdaje nam się, że czujemy prawdę w głosie, co kłamie! Nic nie może nas uchronić od tego oszukaństwa. Ale jeśli to, co czułem w głosie Juliany było szczerą prawdą, w takim razie istotnie więc zaskoczoną została w jednej z chwil słabości fizycznej w własnymże domu moim — i bezświadomie niemal uległa gwałtowi; zbudziwszy się zaś z tego odurzenia, doznała grozy i obrzydzenia wobec faktu niedającego się naprawić i wygnała tego człowieka i nie widziała go już więcej.
Temu przypuszczeniu w samej rzeczy nic nie zaprzeczało; a nawet pozory pozwalały przypuszczać, że oddawna Juliana zerwała z nim zupełnie i stanowczo.
„W własnym moim domu!“ — powtarzałem sobie. I w tym domu, niemym jak grób, w tych pokojach opustoszałych i dusznych ścigał mnie natrętnie ten obraz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.