Internat. Kolonje letnie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Jak kochać dziecko
Internat. Kolonje letnie
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkiewicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JANUSZ KORCZAK
JAK
KOCHAĆ DZIECKO
INTERNAT
KOLONJE LETNIE
Wydanie drugie


WARSZAWA - 1929 - KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO

1. Napisałem przed 15 laty w tej książce:
„Niech żaden z poglądów nie będzie ani bezwzględnem przekonaniem, ani przekonaniem na zawsze. Niech dzień dzisiejszy zawsze tylko będzie przejściem od sumy wczorajszych doświadczeń do większej z dniem jutrzejszym... Tylko w tych warunkach praca nie będzie ani monotonna, ani beznadziejna“.
Tak właśnie było i tak pozostało. Nie umiem powiedzieć, w czem dojrzałem, w czem tylko się zestarzałem; co jest zdobytą ufnością w stosunku do dziecka i życia, a co utraconą iluzją, że wychowawca może perswazją-suggestją włożyć dziecko w własne odczuwania życia i jego obowiązków.

2. Zwolna toczy się koło historji. Człowiek jest produktem terenu i czasu — plus zasób własnego zdrowia, sił, uczuć, wyobraźni, inteligencji, uzdolnień, urody — umiejętności obcowania, uzgodniania rozbieżnych chceń własnych i cudzych.
Może przedewszystkiem dzielą się ludzie na gatunki: homo rapax, vulgaris, i w pewnej tylko odsetce — sapiens. Zadaniem eugeniki będzie — dobór cech dodatnich, ograniczenie przyrostu osobników społecznie ujemnych. — Czy prawo Mendla znalazło już odgłos w pedologji?
Jedną z form ułomności psychicznych leczymy drogą opoterapji (miksedemat-tyreoidyna); czy badania nad wewnętrzną sekrecją gruczołów nie rozwiążą lecznictwa pedagogicznego?

3. Każdy twór żywy pragnie, by mu było dobrze, unika bólu lub w nim znajduje zadowolenie.
Długo biedziłem się nad pytaniem, co właściwie nazywa się instynktem samozachowawczym. Wyjaśniłem na codzienny użytek rolę twórczą cierpienia.
Również stosunek dobra i zła, siła i liczba tego, co krzywdzi i burzy lub koi i tworzy — jest tematem świadomych poszukiwań w obserwacji życia zbiorowego.
Rzuty myślowe poprzez nieliczną gromadkę dzieci internatu w świat dorosły, jego zjawiska i prawa — coraz wyraźniejsze: od samorządu dzieci do parlamentów świata.

4. Kodeks sądu koleżeńskiego wydaje mi się niewykończoną, ale pomyślną próbą unikania ogólnie stosowanego systemu kar i represji. — Ilość kar doraźnych, więc przypadkowych, znakomicie zmalała.
Tortura przeżyła się. Jest dziś zbędna. Może zamknięcie — więzienie w wielu przypadkach jest niepotrzebne? Zresztą czujność prawa wzrosła. Nie wystarcza już kryminałów dla wszystkich osobników ujemnych za wszystkie czyny występne.
Może zacząć od sądów dla nieletnich i młodemu delikwentowi przebaczać (paragrafy niżej 100), albo powiedzieć: „postąpiłeś niesłusznie, źle, bardzo źle“ — niezawsze wzywać rodziców.
Nie wiem — daleko sięgam.

5. Jaki jest mój dzisiejszy stosunek do dziecka i społeczeństwa dziecięcego — wyjaśnia broszura: „Prawo dziecka do szacunku“.
Jak w głównych zarysach wygląda samorząd, dać może pojęcie książeczka Marji Falskiej: „Nasz Dom“.
Dziesięciolecie samorządu, jego historja — to poważne studjum. Niestety, czasu nie mam — tyle jeszcze pracy: wiek przedszkolny, młodzież — zresztą sprawy bieżące: szkoda niewielu lat życia na oglądanie się wstecz.
Dokumenty są w gazetach internatu, sprawozdaniach z posiedzeń samorządu, zeznaniach sądowych, statystyce. Dodatnią stroną systemu jest to właśnie, że pozwala kolekcjonować momenty życia.

J. K.
INTERNAT
I

1. Pragnę napisać książkę o internacie miejskim, gdzie sto dzieci sierot, chłopców i dziewcząt w wieku szkolnym, wychowuje się pod opieką nielicznego personelu, w własnym gmachu, przy nielicznej służbie.
Internat nie może się poszczycić bogatą literaturą. Spotykamy albo prace wyłącznie hygieniczne, albo namiętną krytykę samej zasady wychowywania dzieci w gromadzie.
Poznałem barwne i mroczne tajemnice internatu w roli wychowawcy sypialni, umywalni, sali rekreacyjnej, jadalni, podwórka i klozetu. Nie znam dzieci w ich galowym stroju klasy szkolnej, znam je w negliżu codziennego życia.
Książka może być ciekawa nietylko dla wychowawcy koszarowego więzienia, jakiem jest internat, ale i celkowego więzienia, jakiem dla współczesnego dziecka jest rodzina.
Zarówno w internacie, jak w rodzinie, dzieci są męczone, energiczniejsze próbują oszukać dozór, wyłamać się z pod czujnej kontroli, — uparcie i beznadziejnie walczą o swe prawa.
Obawiam się, że czytelnik zechce mi wierzyć, — wówczas książka przyniosłaby mu szkodę. Uprzedzam więc: droga którą wybrałem, dążąc do celu, nie jest ani najkrótsza, ani najdogodniejsza, jest jednak najlepsza dla mnie, — bo moja, — bo własna. Znalazłem ją nie bez mozołu, nie bez bólu, — i wówczas dopiero, gdy zrozumiałem, że wszystkie przeczytane książki, obce doświadczenia i cudze zdania — kłamały.
Wydawcy drukują niekiedy złote myśli wielkich ludzi; o ile byłoby pożyteczniej ułożyć zbiór fałszów, wypowiedzianych przez klasyków prawdy i wiedzy. — Rousseau rozpoczyna „Emila” zdaniem, któremu przeczy cała współczesna wiedza o dziedziczności.

2. Książka ma być możliwie krótka, bo przeznaczam ją w pierwszym rzędzie dla młodego towarzysza, który wpadł nagle w wir najtrudniejszych zagadnień wychowawczych, najbardziej splątanych warunków życiowych, — i ogłuszony, rozżalony, — wzywa ratunku.
Biedak nie ma czasu na studja. W nocy dwa razy go budzono: dziecko ząb bolał, zaczęło płakać, — musiał je pocieszać i leczyć. Ledwo zasnął, obudziło go inne; straszny sen miało: umarli, rozbójnicy, — chcieli zabić, wrzucili go do rzeki; więc znów uspokajał, usypiał.
Człowiek śpiący nie może czytać wieczorem grubych dzieł wychowawczych, bo mu się oczy kleją, bo jeśli się nie wyśpi, będzie rozdrażniony, niecierpliwy, — niezdolny do wcielania w czyn zbawiennych zasad uczonego dzieła. — Będę się streszczał, by nie zakłócać mu nocnego spoczynku.

3. W dzień wychowawca nie ma czasu na studja. — Ledwo zasiadł do czytania, przychodzi pierwsze dziecko ze skargą, że gdy pisało, trącił je sąsiad, zrobił się kleks — i nie wie teraz, czy zacząć od początku, czy tak zostawić, czy wydrzeć kartkę. — Drugie dziecko kuleje: gwóźdź ma w trzewiku, chodzić nie może. — Trzecie pyta się, czy wolno wziąć domino. — Czwarte prosi o klucz od szafy. — Piąte oddaje znalezioną chustkę do nosa: „znalazłem, nie wiem czyja“. Szóste daje do przechowania cztery grosze, które dostało od cioci. — Siódme przybiega po chustkę: „to moja, położyłem na oknie na chwilkę, a on zaraz zabrał“.
Tam w kącie mały niezdara bawi się nożyczkami: naśmieci, skaleczy się, — kto mu dał nożyczki? — Na środku pokoju żywa sprzeczka, zaraz przejdzie w bójkę, — trzeba zapobiedz. — To, które w nocy ząb bolał, biega teraz jak szalone, — znów któreś z piszących potrąci lub kałamarz zrzuci na podłogę; a w nocy znów może ząb je rozboli.
Wychowawca musi bardzo chcieć, aby mógł się zdobyć na przeczytanie nawet krótkiej książki.

4. Ale nie bardzo chce, bo nie wierzy.
Autor, dzięki licznym cytatom dowiedzie, że jest uczony. Jeszcze raz powtórzy, co już ogólnie wiadome. Te same nabożne życzenia, ciepłe kłamstwa, niewykonalne rady. — Wychowawca powinien... powinien... powinien. — I ostatecznie, we wszystkich drobnych i ważnych sprawach musi sam decydować, jak wie i umie, a co najważniejsze, — jak może.
— To dobre w teorji, — pociesza się boleśnie.
I czuje wychowawca niechęć do autora, że ten siedząc w ciszy przy wygodnem biurku, dyktuje przepisy, bez potrzeby bezpośredniego stykania się z ruchliwą, krzykliwą, dokuczliwą i niesforną gromadą, której niewolnikiem jest każdy, kto nie chce być jej tyranem, z której co dnia inne tak gruntownie życie mu zatruje, że z trudem rozchmurzą wszystkie pozostałe.
Poco go drażnią mirażem wielkiej wiedzy, doniosłych zadań, wzniosłych ideałów, gdy on jest i musi pozostać wyrobnikiem — kopciuszkiem?

5. Czuje, że traci zapał, który niósł w pracę samorodnie, niezależnie od czyjegoś kazania. — Dawniej cieszyła go myśl, że urządzi zabawę, przygotuje niespodziankę dla dzieci. Pragnął w szare i jednostajne życie internatu wnieść nowe, radosne tchnienie. Teraz cieszy się, gdy zanotuje beznadziejne: to samo. Jeśli żadne z dzieci nie wymiotowało, nie wybiły szyby, nie usłyszał ostrej wymówki, — znaczy, że dzień dobrze przeszedł.
Traci energję: na drobne wykroczenia patrzy dziś przez palce, stara się mniej widzieć, mniej wiedzieć, bo tylko — najkonieczniejsze.
Traci inicjatywę: dawniej otrzymywał cukierki, zabawkę, — już miał plan, by najlepiej wyzyskać. Teraz prędko rozda łakocie: niech zjedzą czemprędzej, bo znów będą sprzeczki, skargi, pretensje. — Nowy sprzęt lub przedmiot — więc znów trzeba pilnować, bo złamią, zepsują. — Jakaś doniczka w oknie, obrazek na ścianie, — tyle jest do zrobienia, ale on nie wie, nie chce, czy nie może. A zresztą już nie dostrzega.
Traci wiarę w siebie. Dawniej nie było dnia, by nie dojrzał czegoś nowego w dzieciach lub w sobie. — Dzieci garnęły się, teraz stronią od niego. Czy je kocha jeszcze? — Jest szorstki, niekiedy brutalny.
Może niezadługo stanie się podobny do tych, dla których chciał być przykładem, do których czuł niechęć za ich oziębłość, bierność i niesumienność?

6. Ma żal do siebie, do otoczenia, do dzieci.
Przed tygodniem otrzymał list o chorobie siostry. Dzieci się dowiedziały, uszanowały smutek: cicho spać się pokładły. Był im wdzięczny.
A onegdaj przybył nowy wychowaniec. Wyłudziły wszystkie dane mu przez rodzinę cukierki, i piórnik, i obrazki, — zagroziły, że jeśli się poskarży, zbiją go, — a udział w brudnej sprawie brały i te, które uważał za uczciwe.
Zarzuci mu dziecko ręce na szyję i powie „kocham“, — i prosi o nowe ubranie.
Toż samo dziecko; raz rozrzewniony dziwi się, skąd w niem tyle subtelnego taktu i głębokiego odczucia, to znów odtrąca go drapieżna przewrotność.
Raz: chcę, muszę, powinienem; to beznadziejne: czy warto?
Teoretyczne założenia tak się splątały z osobistem codziennem doświadczeniem, że stracił nić, — im dłużej myśli, tem mniej rozumie.

7. Nie rozumie, co dzieje się wokoło.
Stara się ograniczyć nakazy i zakazy do najmniejszej ilości koniecznych. Daje dzieciom swobodę, niezadowolone żądają więcej.
Chce wejrzeć w ich troski. Zbliża się do chłopca, który wbrew zwyczajowi usunął się na stronę, cichy i obojętny. — Co ci jest? Czemu jesteś smutny? — „Nic mi nie jest, wcale nie jestem smutny“ — odpowiada niechętnie. — Chce go pogłaskać po głowie, — chłopiec usuwa się szorstko.
Tam grupa dzieci prowadzi ożywioną rozmowę. — Zbliża się, — milkną. — O czem mówiłyście? — „O niczem“.
Zda się, że go lubią. A wie, że wyśmiewają. — Mają zaufanie, — a zawsze coś ukrywają. — Pozornie wierzą jego słowom, a chętnem uchem słuchają złych szeptów.
Nie rozumie, nie wie, — i jest mu obco i wrogo, — i źle.
Wychowawco ciesz się raczej. Już odrzucasz przesądny, sentymentalny pogląd na dziecko. Już wiesz, że nie wiesz. — Nie jest tak jak sądziłeś, więc jest inaczej. — Nie zdając sobie sprawy, już szukasz drogi. — Gubisz się? — Pamiętaj, że nie jest hańbą błądzić w przeolbrzymim lesie życia. — Błądząc nawet, rozglądaj się ciekawie, a ujrzysz mozajkę pięknych obrazów. — Cierpisz? — W bólu rodzi się prawda.

8. Bądź sobą, — szukaj własnej drogi. — Poznaj siebie, zanim zechcesz dzieci poznać. — Zdaj sobie sprawę z tego, do czego sam jesteś zdolny, zanim dzieciom poczniesz wykreślać zakres ich praw i obowiązków. — Ze wszystkich sam jesteś dzieckiem, które musisz poznać, wychować i wykształcić przedewszystkiem.
To jeden z najzłośliwszych błędów sądzić, że pedagogika jest nauką o dziecku, a nie o — człowieku.
Gwałtowne dziecko w uniesieniu uderzyło, dorosły w uniesieniu zabił. — Dobrodusznemu dziecku wyłudzono zabawkę, dorosłemu wyłudzono podpis na wekslu. — Lekkomyślne dziecko za daną mu na kajet dziesiątkę kupiło cukierki, dorosły przegrał w karty cały majątek. — Niema dzieci — są ludzie; ale o innej skali pojęć, innym zasobie doświadczenia, innych popędach, innej grze uczuć. — Pamiętaj, że my ich nie znamy.
Niedojrzałe!
Zapytaj starca, on cię w czterdziestym roku za niedojrzałego jeszcze uważa. — Ba, całe klasy społeczne są niedojrzałe, bo słabe. — Całe narody wymagają obcej opieki, — też niedojrzałe, bo armat nie mają.
Bądź sobą i czujnie przyglądaj się dzieciom wówczas, gdy sobą być mogą. — Przyglądaj się i nie żądaj. — Bo nie zmusisz żywego, zaczepnego dziecka, by było skupione i ciche; nieufne i chmurne nie stanie się szczerem i wylanem; ambitne i oporne nie będzie łagodnem i uległem.
A ty sam?
Jeśli nie masz imponującej postawy i mocnych piersi, próżno starać się będziesz donośnym głosem uciszać hałas gromady. — Masz dobry uśmiech i cierpliwe spojrzenie — nic nie mów: może uspokoją się same? Szukaj własnej drogi.
Nie żądaj od siebie, byś był już poważnym, dojrzałym wychowawcą z buchalterją psychologiczną w sercu i kodeksem pedagogicznym w głowie. Masz cudownego sprzymierzeńca, czarodzieja — młodość, a wzywasz zrzędę — niedołęgę — doświadczenie.

9. Nie — co być powinno, a — co być może.
Chcesz być kochanym przez dzieci, ale musisz ugniatać je w ciasne, duszne formy współczesnego życia, współczesnej obłudy, współczesnej przemocy, — w sumiennej, obowiązkowej, nakazanej pracy. — One nie chcą, bronią się, muszą mieć żal do ciebie.
Chcesz aby były szczere i dobrze wychowane, gdy formy światowe są kłamliwe, a szczerość jest zuchwalstwem. — Czy wiesz, co myślał chłopiec, któregoś pytał wczoraj, czemu smutny? — Pomyślał: „odczep się odemnie“. — Już jest nieszczery; nie powiedział, co myśli; tylko usunął się niechętnie, i to nawet cię uraziło.
Nie należy się skarżyć, brzydkie są obmowy, — a jakże się wtajemniczysz w ich sprawy, bóle, grzechy?
Nie karać i nie nagradzać. A musi być i regulamin, i hasło, którego się mają słuchać. — Dzwonek musi zgromadzić wszystkie na obiad; a jeśli się spóźnią, nie przyjdą, nie zechcą?
Masz być wzorem. A jakże się ustrzeżesz swych wad, przywar, śmiesznostek? — Spróbujesz ukryć? — Napewno ci się to uda: im staranniej ukrywać będziesz, tem staranniej dzieci będą udawały, że nie widzą, nie wiedzą. I tylko najcichszym szeptem wyśmiewać cię będą.
Trudno, — nawet bardzo trudno, — zgoda!— Ale trudności ma każdy, ale rozwiązywać je można różnie. — Odpowiedź będzie tylko względnie dokładna. — Bo życie nie jest zbiorem arytmetycznych zadań, gdzie odpowiedź zawsze jedna, a sposobów rozwiązania co najwyżej — dwa.

10. Zabezpieczyć dzieciom swobodę harmonijnego rozwoju wszystkich władz duchowych, wydobyć pełnię ukrytych sił, wychowywać w czci dla dobra, piękna i wolności... Naiwny, — spróbuj. Społeczeństwo dało małego dzikusa, byś go ociosał, ułożył, uczynił łatwo strawnym, — i czeka. — Czeka państwo, kościół, przyszły chlebodawca. — Żądają, czekają, czuwają. — Państwo żąda państwowego patrjotyzmu, kościół kościelnej wiary, pracodawca uczciwości, a wszyscy przeciętności i pokory. — Zbyt mocne złamie, ciche sponiewiera, przewrotne niekiedy przekupi, biednemu zawsze drogę zagrodzi, — kto? — nikt, — życie.
Sądzisz, że dziecko — to drobna wartość. Sierota — pisklę wypadłe z gniazda; umrze, nikt nie dostrzeże, mogiła chwastem porośnie. — Spróbuj, — przekonasz się, — zapłaczesz. — Przeczytaj historję przytułku Prevost’a w wolnej, republikańskiej Francji.
Dziecko ma prawo chcieć, upominać się, żądać, — ma prawo wzrastać i dojrzewać, a dojrzawszy, rodzić owoce. — A celem wychowania: nie hałasować, nie drzeć trzewików, słuchać i wykonywać rozkazy, nie krytykować a wierzyć, że wszystkie mają wyłącznie jego dobro na celu.
Harmonia, rozlewność, swoboda, — to przykazanie: kochaj bliźniego. Rozejrzyj się po świecie, — uśmiechnij.

11. Nowy wychowaniec.
Ostrzygłeś, obciąłeś paznogcie, wykąpałeś, przebrałeś, — i już jest podobny do wszystkich.
Już nawet umie się kłaniać, nie mówi: „chcę“ tylko „proszę“; gdy wejdzie obcy, wie że należy pozdrowić. — Już na popisie zadeklamuje wierszyk, wytrze zabłocone obuwie; nie plunie na podłogę, używa chustki od nosa.
Nie łudź się, że przekreśliłeś w pamięci mroczne wspomnienia, złe wpływy, bolesne doświadczenia. Te czyste i czysto ubrane długo pozostaną zmięte, obolałe, spłowiałe, — są rany nieczyste, które miesiącami cierpliwie goić należy, i wówczas jeszcze pozostają blizny, gotowe zawsze znów ropieć.
Internat sierot jest kliniką, gdzie spotykasz wszelkie niedomagania ciała i duszy przy słabej odporności ustroju, gdzie chora dziedziczność opóźnia i przeszkadza zdrowieniu. I jeśli internat nie będzie uzdrowiskiem moralnem, grozi mu, że będzie ogniskiem zarazy.
Zamknąłeś drzwi internatu na wszystkie zasuwy, ale nie zdołasz, by nie przysączył się zły szept uliczny, by nie wcisnęły niefiltrowane i okrutne głosy, których nie zagłuszy paciorek morału. Wychowawca może opuścić oczy i udawać, że nie wie, ale dzieci tem złośliwiej będą wiedziały.

12. Powiadasz: zgadzam się na kompromisy, akceptuję ten materjał dzieci, jaki przynosi mi życie, uchylam czoła przed koniecznemi warunkami pracy, aczkolwiek są bardzo trudne. — Ale żądam swobody w drobiazgach, pomocy i ułatwienia w samej technice pracy.
Naiwny, nic żądać nie możesz.
Zwierzchnik zrobi ci zarzut, że na podłodze ponarzucane papierki, że mały roztrzepaniec nabił sobie guza, że fartuszki nie są dość czyste, a łóżka dość równo zasłane.
Chcesz usunąć dziecko, uznałeś to za konieczne dla dobra pozostałych. Proszą, aby go nie wydalać: może się poprawi?
Zimno jest w salach, a większość twych anemicznych dzieci ma odmrożone palce. Węgle, ciepło — są drogie, ale chłód je warzy fizycznie i duchowo. — Nie, dzieci trzeba hartować.
Dziwisz się, że z dwóch jajek wypada niepełna łyżka jajecznicy. Słyszysz opryskliwą odpowiedź, że to rzecz nie twoja.
Kolega napewno wiedział, gdzie jest klucz od szafy, może sam schował, umyślnie pozwolił szukać. — Gdy wychodzi wieczorem, zostawia sypialnię bez opieki, nie pozwala się wtrącać do swojej sali, do swoich dzieci.
Kaprys despotyczny i nieświadomość władzy, nieuczciwość administracji, zła wola i niesumienność towarzysza pracy. — Dodaj: prostactwo służby, awantura z praczką o zarzucone jakoby przez ciebie prześcieradło, z kucharką o przydymione mleko, ze stróżem o zadeptane schody.
Jeśli wychowawca znajdzie szczęśliwsze warunki pracy, tem lepiej. — Jeśli takie właśnie, niech się nie dziwi, nie oburza, — tylko rozumnie obliczy siły i energję — na dłuższą metę, niż pierwszych kilka miesięcy.

13. Internat z lotu ptaka.
Gwar, ruch, młodość, wesele.
Takie miłe państewko naiwnych małych ludzi.
Tyle dzieci, a tak czysto.
Harmonia uniformu odzieży, rytm śpiewu chóralnego.
Hasło, — milkną wszystkie. Modlitwa, — zasiadają do stołów. — Ani bójek, ani sprzeczek.
Przemknie miła buzia, migną uśmiechnięte oczy. Takie mizerne jedno — biedactwo.
Wychowawca łagodny, spokojny. — Przybiegło któreś z zapytaniem, — odpowiedział. Komuś zdala żartobliwie palcem pogroził, — zrozumiano i posłuchano. — Gromadka najwierniejszych otacza was zwartem kołem.
— Czy wam tu dobrze?
— Dobrze.
— Czy kochacie pana?
Uśmiechają się, kokieteryjnie pochylając głowy.
— Brzydko jest nie odpowiadać, gdy się pytają. Czy kochacie?
— Kochamy.
Miła praca, wdzięczne zadanie. Drobne troski, drobne potrzeby, — światek dziecięcy.
— Weźcie, to dla was pierniczki.
Grzecznie podziękowały. Żadne pierwsze nie wyciągnęło ręki.

14. Gościu przygodny, patrz raczej na te dzieci, które stoją zdala.
Gdzieś w cieniu jedno chmurne, palec ma owinięty szmatką. Dwoje starszych, szepcząc coś z ironicznym uśmiechem, bacznie śledzą was wzrokiem. Kilkoro zajętych nie wie nawet, że ktoś obcy przyszedł. Inne umyślnie udaje, że czyta, by się do niego nie zwrócono z konwencjonalnem pytaniem. — Inne korzysta, że wychowawca zajęty, wymyka się cichaczem, by bezkarnie zbroić.
Jest takie, które czeka niecierpliwie, aż pójdziesz, bo chce wychowawcę o coś zapytać. Inne właśnie się zbliża, bo chce być widziane. Inne czai się, by podejść ostatnie, by samo tylko być przy was, bo wie, że wychowawca powie: „to nasz śpiewak, to nasza mała gosposia, to ofiara tragicznej historji“.
Pod jednaką odzieżą sto różnych serc bije, a każde z nich — inna trudność, inna praca, inna troska i obawa.
Sto dzieci — stu ludzi, którzy nie kiedyś tam, nie jeszcze, nie jutro, ale już... teraz... dziś są ludźmi. Nie światek, a świat, nie — drobnych, a doniosłych, nie niewinnych, a ludzkich — wartości, zalet, przywar, dążeń, pragnień.
Zamiast się pytać, czy kochają, zapytaj raczej, czem się to dzieje, że słuchają, że jest porządek, program i ład.
— Niema kar...
— Kłamstwo.

15. Jakie są twe obowiązki? — Czuwać. — Jeśli chcesz być dozorcą, możesz nie robić nic. Jeśli jesteś wychowawcą, masz szesnastogodzinny dzień roboczy, bez przerw, bez świąt, dzień złożony z pracy, nie dającej się ani określić, ani dostrzedz, ani skontrolować, ze słów, myśli, uczuć, którym imię — tysiąc. — Zewnętrzny ład, pozorne dobre ułożenie, tresura na pokaz — wymagają tylko twardej ręki i licznych zakazów. I dzieci są zawsze męczennikami obawy o ich rzekomą pomyślność; najcięższe krzywdy mają w tej obawie swe źródło.
Wychowawca wie równie dobrze, jak dozorca, że uderzone w oko dziecko może oślepnąć, że grozi mu zawsze złamanie ręki, lub zwichnięcie nogi, ale pamięta, że liczne są wypadki, gdy dziecko omal nie postradało oka, ledwo nie wypadło z okna, silnie stłukło i mogło złamać nogę, podczas gdy rzeczywiste nieszczęścia są stosunkowo rzadkie, a co ważniejsze — zabezpieczyć przed niemi nie można.
Im mizerniejszy poziom duchowy, bezbarwniejsze moralne oblicze, większa troska o własny spokój i wygodę, tem więcej nakazów i zakazów, dyktowanych pozorną troską o dobro dzieci.
Wychowawca, który nie chce mieć przykrych niespodzianek, nie chce ponosić odpowiedzialności za to, co się stać może, — jest tyranem dzieci.

16. Tyranem stanie się wychowawca, dbały o moralność dzieci.
Chorobliwa podejrzliwość tak dalece zajść może, że już nie dzieci różnej płci, nie każdych dwoje dzieci, które usuną się na stronę, ale własne ręce dziecka uważać będziemy za wroga.
Jakiś bezimienny ktoś gdzieś kiedyś podyktował zakaz trzymania rąk pod kołdrą.
— Kiedy mi zimno, kiedy się boję, zasnąć nie mogę.
Jeżeli w pokoju jest ciepło, ono nietylko ręce, — całe się odkryje. Jeżeli jest śpiące, zaśnie po pięciu minutach. — Ileż podobnie bezmyślnych podejrzeń, opartych na nieznajomości dziecka...
Zauważyłem raz jak paru starszych chłopców, szepcząc coś tajemniczo, prowadzili do klozetu malców, którzy po pewnym czasie powracali zmięszani do sali. — Wiele wysiłku mnie kosztowało, żem nadal siedział i pisał spokojnie. — A zabawa była niewinna. — Oto jeden z chłopców (pracuje u fotografa) zasłonił fartuchem pudełko od cygar; pragnących się fotografować ustawiał pod kranem, umieszczonym w ścianie klozetu, i gdy ci z miłym wyrazem twarzy nieruchomo oczekiwali na zdjęcie, na hasło: „trzy“ — puszczano im strumień zimnej wody na głowy.
Doskonała lekcja rozumnej ostrożności dla malców; zlani wodą, na pierwsze tajemnicze szepnięcie, nie pójdą drugi raz do klozetu.
Wychowawco, który zbyt jednostronnie czuwasz nad moralnością dzieci, obawiam się, że sam nie jesteś w porządku.

17. Teoretyk dzieli dzieci na kategorje według temperamentów, typów umysłowych, upodobań, — praktyk zna przedewszystkiem dzieci dogodne i niedogodne, — przeciętne, któremi nie trzeba się zajmować, i wyjątkowe, które wiele pochłaniają czasu.
Niedogodne: najmłodsze, poniżej przeciętnego wieku, najstarsze — krytyczne i oporne; niedołężne, rozlazłe i słabowite, gwałtowne i natrętne.
Dziecko, które już nuży, które wyrosło z rygorów internatu, które upokarza ogólny regulamin sypialni, jadalni, modlitwy, zabawy, spaceru.
Dziecko, któremu z ucha płynie materja, wrzód się zrobił, paznokieć się obiera, oczy łzawią, głowa boli, gorączkuje, kaszle.
Dziecko, które powoli się ubiera, myje, czesze, je. Jego łóżko ostatnie zasłane, ręcznik ostatni zawieszony, na jego talerz czy kubek czekać trzeba; ono opóźnia sprzątanie sypialni, uprzątnięcie stołu, odesłanie naczyń do kuchni.
Dziecko, które co chwila zwraca się z zapytaniem, skargą, pretensją, płaczem, nie lubi towarzystwa dzieci, natrętnie garnie się do ciebie, zawsze czegoś nie wie, o coś prosi, coś mu potrzebne, ma coś ważnego do powiedzenia.
Dziecko, które szorstko odpowiedziało, obraziło kogoś z personelu, pokłóciło się, pobiło, rzuciło kamieniem, umyślnie złamało lub podarło, powiada, że nie chce.
Wrażliwe i kapryśne, któremu bolesna jest drobna uwaga, chmurne spojrzenie, chłodna obojętność za karę.
Miły psotnik, który ci zapcha kamykami umywalkę, będzie się huśtał na drzwiach, odkręci kran, zasunie szyber, odśrubuje dzwonek, ścianę zamaże niebieskim ołówkiem, gwoździem porysuje parapety okien, na stole wytnie litery. Zabójczo wynalazczy a nieobliczalny.
To są rabusie twego czasu, tyrani twej cierpliwości, ferment twego sumienia. — Walczysz z niemi, a wiesz, że nie ich wina.

18. O szóstej dzieci wstają. — Masz im powiedzieć tylko: „dzieci, wstańcie“, — nic więcej.
W samej rzeczy, jeśli stu dzieciom powiesz, żeby wstały, ośmdziesiąt dogodnych wstanie, ubiorą się, umyją, gotowe na nowe hasło rannego śniadania. Ale ośmiorgu musisz dwa razy powtórzyć, pięciorgu trzy razy, — by wstały. — Na troje musisz krzyknąć. — Dwoje musisz obudzić. — Jedno głowa boli: chore, a może udaje?
Dziewięćdziesiąt dzieci się ubiera, ale dwojgu musisz dopomódz, bo nie zdążą. — Jednemu zarzuciła się podwiązka, jedno ma odmrożony palec i nie może ubrać się w trzewik. Jednemu zrobił się supeł na sznurowadle. Ktoś komuś przeszkadza przy słaniu łóżka. Ktoś nie chce dać mydła, inny pcha się lub pryska przy myciu, zamienił ręcznik, nalewa na podłogę. Ubrał prawy trzewik na lewą nogę, nie może zapiąć fartucha, bo guzik się urwał; ktoś zabrał bluzkę, przed chwilą była. — Ktoś płacze: to jego miska, on się w niej zawsze myje; ale tamten pierwszy dziś przyszedł.
Ośmdziesiąt dzieci nakarmiłeś pięciu minutami czasu, dziesięcioro połknęło po minucie, a dwojgiem zajęty byłeś prawie pół godziny.
To samo będzie jutro, tylko inne coś zgubi, inne niedomagać będzie, inne źle łóżko pościele.
To samo będzie za miesiąc, za rok, za pięć lat.

19. Miałeś powiedzieć tylko: „dzieci, wstańcie“, — nic więcej. A jednak nie zdążyłbyś.
Nie zdążyłbyś, gdyby jedno z dogodnych dzieci nie znalazło zarzuconej podwiązki czy bluzki, drugie nie przyniosło zapasowego pantofla dla odmrożonej nogi, trzecie nie rozwiązało supła.
Bo podwiązka była tak ukryta, że trzeba było wleźć po nią pod łóżko, pantofel trzeba przynieść z odległego pokoju, a nad supłem pracował twój zastępca długo, zrazu pazurem, potem zębem, potem gwoździkiem, który wczoraj znalazł, wreszcie pożyczonem dla tego celu szydełkiem.
Nie możesz nie dostrzedz, że jedno z dzieci częściej gubi, drugie częściej znajduje, jedno robi supły, drugie rozwiązuje. Jedno często niedomaga, drugie zawsze zdrowe. Jedno wymaga pomocy od ciebie, drugie ją okazuje. — Przypuśćmy, że nie żywisz żalu do pierwszych, nie czujesz wdzięczności dla drugich.
Ale oto dziś z trudem wstaje to, które wieczorem rozmawiało długo w sypialni. Ale młodsze lepiej posłało łóżko, niż starsze. Ale to, które boli gardło, piło wodę z kranu, choć uprzedzałeś, że woda zimna, a ono spocone. — Sam się domyśl, co wówczas powiesz, choć wiesz, rozumiesz, godzisz się, przebaczasz.
Bo im więcej tych niedogodnych, tem więcej z szesnastu godzin dziennej pracy pochłonie dreptanie, krzątanie się, zrzędzenie, a mniej pozostanie na to, co podniosłe, szczytne, — czytaj: „wychowawca powinien“.
Mniej czasu i mniej sił...

20. Pomoc, okazywana wychowawcy przez dzieci, może być zupełnie bezinteresowna. Pomaga, bo chce, pomaga, bo dziś chce, za jutro nie odpowiada.
Ale taki pomocnik, kapryśny, ambitny i uczciwy, nie każdej czynności się podejmie. Łatwo się zniechęci, gdy napotka nieoczekiwane trudności, obrazi się, gdy wychowawca okaże niezadowolenie, ma wątpliwości, więc pyta się, żąda kontroli i wskazówek. Nie narzuci się z naprzykrzoną pomocą; trzeba go wyszukać, ośmielić, zachęcić; gdy go poprosić, zrobi chętnie, gdy nakazać, nie zechce. Nie można na nim polegać, bo zawieść może, gdy najpotrzebniejszy.
Dozorca znajdzie bez trudu innego pomocnika wśród dzieci. Sprytny, energiczny, bezczelny, fałszywy i interesowny, sam narzuci się z pomocą, odepchnięty powróci, w potrzebie z pod ziemi wyrośnie, odgadnie ze spojrzenia życzenie, każde polecenie spełni, wszystkiego się podejmie.
Jeśli źle wykona, wykręci się, skłamie, zgromiony uda pokorę. Zawsze zaraportuje: „wszystko w porządku“.
Jeśli nie zgłębiając „drobnych“ spraw i trosk dzieci, wychowawca niesumienny, nieudolny lub wyczerpany, takiemu dziecku — dyżurnemu odda swą władzę, dyżurny wyręczy, zastąpi go bez trudu. Z dziecka, które poszuka, zawoła, przyniesie, sprzątnie, dopilnuje, przypomni, — wie, słyszało, powie, — stanie się wkrótce istotnym zastępcą.
To nie lizuch niewinny szkoły, to groźny feldfebel internatu — koszar.

21. Dyżurnemu łatwiej radzić sobie z gromadą, niż dorosłemu. — Bo dozorca jeśli uderzy, to nie z całej siły, jeśli zagrozi, to z pewnym powściągiem, jeśli ukarze, to za przewinienie. — A dziecko — dozorca uderzy nie w plecy, ale w głowę lub w brzuch, bo tak więcej boli, zagrozi nie karą, a czemś pozornie naiwnem: „poczekaj, jak będziesz spał w nocy, to cię zarznę sprężynowym nożem“, z najzimniejszą krwią oskarży niewinnego i zmusi do przyznania niepopełnionego przestępstwa: „powiedz, że ty zjadłeś, wziąłeś, złamałeś“, — i malec drżąc powiada: „ja złamałem, ja ukradłem“.
Szary ogół dzieci boi się jego więcej, niż wychowawcy, bo dyżurny wie wszystko, bo jest z nimi ciągle. Oporni nienawidzą, rzadko mszczą się, częściej przekupują.
Teraz mały tyran ma już pomocników, zastępców. Już sam nic nie robi, tylko rozkazuje, donosi na opornych i — odpowiada za wszystko przed władzą.
Trzeba dobrze odróżniać: to nie faworyt, nie ulubieniec, to istotny pomocnik, totumfacki, zausznik. — On dba o wygodę pana, pan go toleruje, — choć wie, że kłamie, oszukuje, wyzyskuje, ale bez niego obejść się nie może, a zresztą — czeka na lepszą posadę.

22. Podstępne i tajemnicze pogróżki zastępują zabronione bójki, jawne i hałaśliwe:
— Poczekaj, ja panu powiem. Poczekaj, dam ja ci już w nocy.
To magiczne zaklęcia, któremi sprytny a przewrotny zmusi do milczenia, uległości, pokory — młodsze, słabsze, głupsze, uczciwe.
Klozet i sypialnia — dwa wolne tereny, gdzie wymieniają się tajemnice, gdzie koncentruje się konspiracyjne życie internatu. — I mylą się wychowawcy sądząc, że sypialnia i klozet wymagają tylko jednostronnej czujności.
Znam wypadek, gdy chłopiec w nocy przypełznął do łóżka wroga i szczypał go, targał za uszy, za włosy, ostrzegając:
— Cicho bądź, jak krzykniesz i pana obudzisz, to cię wyrzucą.
Znam wypadek, gdy chłopcu umyślnie w nocy nalewano wodę do łóżka, aby mu dozorca podłożył hańbiącą ceratę.
Znam wypadek, gdy dyżurny mocno, do krwi obcinał paznogcie nielubianym towarzyszom. — Inny dyżurny umyślnie zrobił zimną kąpiel chłopcu, z którym się gniewał.
Teror złych sił może się zakorzenić w internacie, zatruwając atmosferę, szerząc epidemje moralne, kalecząc i pustosząc. — I dopiero w atmosferze kłamstwa, wymuszania, zatajania, ucisku, przemocy, cichych rozpraw, fałszywych denuncjacyj, strachu i milczenia, w atmosferze, przesyconej miazmatami moralnego gnicia, powstają epidemje samogwałtu i kryminalnych czynów.
I wychowawca wpadłszy do podobnej kloaki, ucieka, a jeśli uciec nie może, zataja.

23. Rychło dzieci dostrzegą, że dozorca ukrywa przed zwierzchnością, że te zyskują jego względy, które zdobyły pochwałę, narażają na niechęć, gdy z ich winy dozorca usłyszał cierpką uwagę.
Między dozorcą i dziećmi zawiera się cichy układ: będziemy wspólnie udawali, że dzieje się najlepiej, będziemy ukrywali, gdy stanie się „coś takiego“.
I już do uszów naczelnego kierownika w jego zacisznej kancelarji dochodzi niewiele, a poza mury zakładu nie przedostaje się nic. — Dzieci popełniają szereg niedozwolonych i karygodnych czynów, on toleruje je przez nieudolne lub złośliwe niedbalstwo.
Może dlatego dzieci internatu są tak nieśmiałe i milczące, odpowiadają chętnie tylko na banalne pytania: „czy ci dobrze, czy jesteś posłuszny“, i zachowują dyskretne milczenie, gdy „mogą się wydać“. Może dlatego internat nosi cechę jakichś złych tajemnic, a rozmowa z dzieckiem, które raz w raz porozumiewa się wzrokiem z wychowawcą, jest krępująca i niemiła?...
W trzeciej części tej książki opowiem, jak w organizacji Domu Sierot zabezpieczyliśmy pomoc dzieci bez obawy złych następstw, jak wprowadziliśmy jawność w życie internatu.

24. Dzień szarej troski i żmudnej krzątaniny ma swe dzieci dogodne i niedogodne, ma je i dzień pokazu, uroczystego jarmarku.
Dla wychowawcy, który prowadzi śpiewy, dogodne dziecko o najdźwięczniejszym głosie, dla wychowawcy — gimnastyka najzręczniejsze. Pierwszy myśli o popisowym chórze, drugi o publicznym turnieju.
Dzieci zdolne, układne, śmiałe czynią honory domu podczas galowej wizyty, dobrze reprezentują instytucję, dobrze świadczą o wychowawcy, a ładne — poda bukiet dostojnej osobie.
Czy wychowawca może nie być im wdzięczny? — Cóż z tego, że zaśpiewał, zagrał na skrzypcach, z fantazją odegrał swą rolę w komedyjce? — To nie jego zasługa. — I pełen skrupułów uczciwy wychowawca, gwałt sobie zadając, ukrywa miłe wzruszenie.
Czy słusznie? — Czy udana obojętność zdoła oszukać, a jeśli oszuka, czy nie krzywdzi? Dla dziecka jest to dzień ważny, uroczysty, pamiętny, — trochę oszołomione, więcej przestraszone, wśród obcych, licznych dostojnych, — biegnie do tego, kto mu bliski, bo ceni jego pochwałę przedewszystkiem, domaga się jej, ma prawo...
Nie pozwól im się panoszyć, ale musisz wyróżnić...
A co się wówczas stanie z przepisem o bezwzględnej równości wszystkich dzieci? — Ależ ten przepis jest kłamstwem.

25. Wychowawca-praktyk ma dzieci, które mu dają miłe wzruszenia, wynagradzają za poniesione trudy, które są dziećmi niedzieli jego własnej duszy, — ukochane zupełnie niezależnie od wartości i pożytku, który przynoszą.
Miłe, bo ładne; miłe, bo pogodne, bo wesołe, bo wdzięczne, bo uśmiechnięte; miłe, bo ciche, poważne, skupione i chmurne; miłe, bo małe, niedołężne i roztargnione; miłe, bo krytyczne, śmiałe i pełne buntu.
Zależnie od duchowego oblicza i ideałów wychowawcy, różnym różne są bliskie, drogie.
Jedno imponuje energją, drugie rozrzewnia dobrodusznością, trzecie budzi wspomnienia własnego dziecięctwa, czwarte rzewną troskę o jego przyszłość, w piątem budzi lęk jego górny lot, w szóstem pokorna lękliwość. A zpośród tych wielu miłych jedno kochasz, jak istotę najbliższą, której najlepiej życzysz, której łzy najbardziej cię bolą, o której życzliwość najbardziej zabiegasz, które — pragniesz, by o tobie nie zapomniało.
Jak to się stało, — kiedy? — Nie wiesz. — Przyszło nagle — bez motywów — nieoczekiwanie, — jak miłość.
Nie ukrywaj: uśmiech, ton głosu, spojrzenie cię zdradzą.
A pozostałe dzieci? — Nie obawiaj się, nie będą miały żalu; i one mają ulubieńców.

26. Młodzi i tkliwi wychowawcy skłonni są pokochać to najcichsze, zalęknione w tłumie, o smutnych oczach i tęsknej duszy. Ku tym zapomnianym, w cieniu, zwracają się gorącem uczuciem, pragną zdobyć ich zaufanie, czekają na zwierzenia. — Co czuje, o czem myśli ten anioł o znużonych skrzydłach?
Ogół dzieci się dziwi. Za co kochać, kiedy on taki głupi. Ulubieńca, którego dawniej omijano, jako zero, co najwyżej popchnięto, gdy stał na drodze, teraz świadomie i celowo prześladują. Zazdroszczą, bo wybór wypadł niefortunnie.
Wychowawca rozpoczyna nierówną walkę o ulubieńca — i przegrywa. — Poznawszy błąd, stara się go zlekka, nieznacznie odsunąć od siebie. — Zrozumiało, odeszło, patrzy smutnie jakby z wyrzutem, swemi wilgotnemi oczami. — Wychowawca cierpi: gniewa się na siebie i na dzieci.
Poeto, gdybyś wiedział, że to poetyczne dziecko ma jedną tylko tajemnicę w wielkich oczach z długiemi rzęsami, — tajemnicę gruźliczego obarczenia, — możebyś zamiast czekać na zwierzenia, — czekał raczej na kaszel, zamiast pocałunków, dawał tran z gwajakolem. I jemu i sobie i dzieciom oszczędziłbyś wielu chwil przykrych.

27. Bywa, że pokochałeś dziecko bez wzajemności. Ono chce bawić się w piłkę, w wyścigi, w wojnę, — ty pragniesz je pogłaskać, przytulić, popieścić. To gniewa je, niecierpliwi, upokarza, — i albo usuwa się od zbędnych czułości, albo — zarzuca ręce na szyję i prosi o nowe ubranie. — To twoja wina, nie jego.
Bywa, że o względy jednego dziecka ubiega się parę osób personelu; wówczas mały faworyt lawiruje przebiegle, by nie urazić nikogo. Bo ty pozwalasz mu później spać chodzić, gospodyni zamieni podarte pończochy, a kucharka poczęstuje jabłkiem lub rodzynkami.
Bywa, że dziecko zmysłowe, lub zdeprawowane znajduje zadowolenie w pieszczocie. Lubi głaskać rękę, bo taka mięciutka, powie, że twoje włosy pachną, pocałuje w ucho lub w szyję, lub w każdy po kolei kochany paluszek. Miej oczy szeroko otwarte: to są pieszczoty lubieżne.
Uczucia erotyczne żyją w dziecku. Natura przepisała życiu wzrost i rozmnażanie; prawo to obejmuje człowieka, zwierzę, roślinę. Uczucie seksualne nie wyrasta nagle i z niczego; ono drzemie jeszcze, ale cichy jego oddech już słyszysz. Są i ruchy, i uściski i pocałunki i zabawy dzieci skrycie lub jawnie zmysłowe.
Ale wychowca nie ma potrzeby wznosić oczów ku niebu, ani rąk składać w zdumieniu, ani odżegnywać się z oburzeniem.
Daj życiu dziecka rozpęd, by się nie nudziło, pozwól mu biegać i hałasować, spać tyle tylko, ile zechce; a uczucie seksualne będzie kiełkowało spokojnie, nie brudząc ani szkodząc.

28. Badawcze oko nauki dostrzegło pierwiastek seksualny w uczuciu rodziców. Matka, która karmi niemowlę, ulega mu w równej mierze, jak ojciec, gdy tuli do ust zimne ręce martwej dzieciny.
Niewinne pogłaskanie dziecka po twarzy lub włosach, okrycie kołderką, nawet modlitwa o jego szczęście, gdy śpi cicho, u wezgłowia jego kołyski, — jest normalnym przejawem zdrowego erotycznego uczucia, a pozostawienie dziecka pod opieką służby, znajdowanie wyższego zadowolenia w czczej kawiarnianej gawędzie, jest jego zwyrodnieniem.
Dla zwyrodniałych, stępionych zmysłów, uczucia te są zbyt łagodne i już nieuchwytne. Tu matka musi obsypać pocałunkami nóżki, plecki i brzuszek dziecka, by doznać uczucia, które zdrowej matce daje lekkie dotknięcie. Nie wystarcza uczciwe — zmysłowe, pożąda — lubieżnego.
Dziwisz się, — może nie chcesz wierzyć? Może powiedziałem to, co przeczuwałeś, podejrzewałeś, ale odrzucałeś gniewnie?
Bo nie wiesz, że instynkt rozrodczy w jego różnolitych drgnieniach oscyluje między najwznioślejszem twórczem natchnieniem i najhaniebniejszą zbrodnią.
Z uczucia, które żywisz dla dzieci, musisz zdać sobie sprawę i czuwać nad niem, bo ciebie, który nie tylko wychowujesz, ale jesteś i wychowańcem dzieci, też same dzieci mogą zdeprawować.
Cztery ściany domu, szkoły, internatu — kryją mroczne tajemnice. Niekiedy skandal kryminalny oświetli je błyskawicą na chwilę. I znów ciemność.
W uprawnionych gwałtach, jakich się dopuszcza współczesne wychowanie na duszach dzieci, — w niewoli, tajemnicy i bezapelacyjnej władzy, — muszą kryć się i swawola i zbrodnia.

29. Wychowawca-apostoł. Przyszłość narodu. Szczęście przyszłych pokoleń.
Ale gdzie w tem moje własne życie? moja własna przyszłość, moje własne szczęście, moje własne serce?
Rozdaję myśli, rady, ostrzeżenia, uczucia, rozdaję szczodrze. Gdy co moment podchodzi inne dziecko, z coraz innem żądaniem, prośbą lub pytaniem, zabierając czas, myśl, wzruszenie, — czujesz niekiedy boleśnie, że będąc słońcem tej gromady, sam stygniesz, że świecąc, sam tracisz promień po promieniu.
Wszystko dla dzieci, a co dla mnie?
One krzepną w wiadomości, doświadczenie, wskazania moralne, gromadzą zapasy, — ja tracę. — Jak nadal gospodarzyć zasobem własnych sił duchowych, by nie okazać się bankrutem?
Przypuśćmy, że wychowawca nie ma własnej młodości, która wzywa o prawa, rodziny, która go skuwa, trosk materjalnych, które niepokoją, fizycznych niedomagań, które dolegają. — Cały oddany świętej sprawie wychowania, musi mieć uczucie. — Jak je ocalić od rozbicia?
I gdy wraca do domu, który ma być jego domem, nie mogąc serdecznie przywitać wszystkich, czy nie ma prawa uśmiechnąć się do jednego? Gdy opuszcza wieczorem sypialnię, nie mogąc wszystkich czule pożegnać, czy bodaj niekiedy nie ma prawa to jedno czy dwoje wyróżnić oddzielnem; „śpij synuś, śpij mały urwisie“. Czy gromiąc za drobne przewinienie, nie ma prawa wyraźniej przebaczać spojrzeniem, gdy czyni gorzkie wyrzuty?
Jeśli się nawet myli, nie najcenniejsze wybrał, cóż z tego? — Miłe wzruszenia, które ono daje, pokryje szeregi przykrych; otrzymanym od kochanego uśmiechem obdzieli wiele.
Może są wychowawcy, którym wszystkie dzieci są jednakowo obojętne lub nienawistne, ale niema takich, którym wszystkie byłyby jednakowo miłe i drogie.

30. Przypuśćmy bezwzględną równość. Niema dogodnych ani niedogodnych, miłych ani niemiłych. Dla wszystkich jednakowe kawałki chleba i porcje zupy, jednakowa ilość godzin snu i czuwania, jednakowa surowość i pobłażanie, — bezwzględny uniform odzieży, porcji, regulaminu, uczucia. Mimo jawną niedorzeczność, przypuśćmy, że tak być powinno. — Żadnych przywilejów, żadnych wyjątków, żadnego wyróżnienia, — bo to psuje.
I wówczas nawet wychowawca ma prawo postępować błędnie, ponosząc konsekwencje popełnianych błędów.
Listy Pestalozzego o pobycie w Stanz to najpiękniejsze dzieło wychowawcy praktyka.
.....„jeden z mych najulubieńszych wychowańców nadużył mej miłości i pozwolił sobie na niesprawiedliwą groźbę względem drugiego; to mnie wzburzyło; dałem mu uczuć swe niezadowolenie dość surowo“.
Dziw: wielki Pestalozzi miał ulubieńców, unosił się gniewem...
Albo nadmiarem zaufania, albo zbytkiem pochwał, zbłądził; i sam w pierwszym rzędzie został ukarany: zawiódł się.
Niekiedy zdumienie ogarnia, jak szybko dotkliwie odpokutować musi wychowawca za popełnione błędy. — Niech czujnie je koryguje.
Niestety, niekiedy w najważniejszych zagadnieniach nie może.

31. Nie hałasować!
Dzieci wyładowują tylko część energji, którą mają w gardle, w płucach, w duszy, tylko część krzyku, który mają w mięśniach. Posłuszne, dławią go do możliwych granic.
— Cicho, — jest hasłem klasy szkolnej.
— Nie wolno hałasować podczas obiadu.
— Nie hałasować w sypialni.
Dzieci hałasują aż do wzruszenia cicho, biegają aż do łez ostrożnie aby nie odsunąć stołu, — wymijają się wzajemnie, ustępują — byle nie wynikła sprzeczka, byle się coś nie stało; bo znów usłyszą nienawistne: „tylko bez hałasów“.
Nie wolno i na podwórku krzyczeć, bo niepokoją sąsiadów. — A jedyną ich winą, że każdy metr ziemi w mieście drogo kosztuje.
— Nie jesteście w lesie, — cyniczna uwaga, brutalne znęcanie się nad dzieckiem, że nie może być tam, gdzie być powinno.
Pozwólcie im się rozbiegnąć po łące, a nie będzie wrzasku, jeno miły szczebiot ludzkiego ptactwa.
Jeśli nie wszystkie, to znaczna większość dzieci lubi ruch i wrzawę, od swobody ruchu i krzyku zależne jest ich zdrowie fizyczne i moralne. — A ty wiedząc o tem, musisz upominać:
— Siedźcie spokojnie — i cicho.

32. Popełniasz zawsze i konsekwentnie błąd zwalczania — słusznego uporu dziecka.
— Ja nie chcę!
Nie chcę iść spać, bo choć zegar wydzwonił godzinę, wieczór pachnie, uśmiecha się skrawkiem gwiazdami usianego nieba. — Nie chcę iść do szkoły, bo pierwszy śnieg spadł w nocy i tak wesoło na świecie. — Nie chcę wstać, bo zimno, smutno. — Wolę nie jeść obiadu, byle skończyć partję palanta. — Nie przeproszę nauczycielki, bo ukarała niesprawiedliwie. — Nie chcę robić zadania, bo czytam Robinsona. — Nie włożę krótkich spodni, bo się śmiać będą.
Musisz.
Bywają rozkazy, które wydajesz, bo tobie rozkazano, gniewnie, a bez przekonania; a nie spełnić nie wolno.
Słuchaj się już nietylko mnie, który waży każdy nakaz, zanim go oznajmi, ale i tych licznych a bezimiennych, których prawa są okrutne i niesprawiedliwe.
— Ucz się, szanuj, wierz!
— Nie chcę, to krzyk duszy dziecka, a musisz go tępić, bo nie w lesie a w społeczeństwie żyje człowiek współczesny.
Musisz, — inaczej będzie chaos.
Im łagodniej upór zdławisz, tem lepiej, im szybciej i gruntowniej, tym mniej boleśnie zabezpieczysz konieczną karność gromady, — osiągniesz minimum koniecznego porządku. — A biada ci, jeśli łagodny — uczynić tego nie zdołasz.
Bez organizacji, w rozprzężeniu, tylko nieliczne, wyjątkowe dzieci rozwijać się mogą pomyślnie, dziesiątki się zmarnują.

33. Są błędy, które popełniać będziesz zawsze, bo jesteś człowiekiem, nie maszyną.
Smutny, znużony, cierpiący, rozgoryczony, dostrzegasz w dziecku cechę, która dorosłych czyni złymi i szkodliwymi: fałsz, chłodne wyrachowanie, brzydką wyniosłość, mizerny podstęp, drapieżną zachłanność, — czy nie postąpisz zbyt porywczo?
Nie zgadza mi się rachunek. Co chwila wchodzi inne dziecko, choć wstęp do kancelarji jest dzieciom względnie wzbroniony. Ostatni wchodzi chłopczyna, niosąc mi w podarku bukiecik: bukiet wyrzucam przez otwarte okno, jego za ucho wyprowadzam za drzwi.
Poco mnożyć przykłady nierozumnych i brutalnych postępków...
Ale dziecko wybaczy. Obrazi się, rozgniewa, — pomyśli — i bardzo często sobie ufnie przypisze winę. — Kilkoro wrażliwszych będzie cię unikało, gdy jesteś zły lub zajęty. — Wybaczą, gdy znają życzliwość.
To nie jakaś nadprzyrodzona intuicja dziecka, że wie, kto je kocha, — a czujność istoty zależnej, która musi gruntownie poznać, bo w twoich rękach jej pomyślność spoczywa. Podobnie urzędnik — niewolnik tak długo przygląda się i rozmyśla o szefie, aż pozna jego wszystkie zwyczaje, upodobania, humory, drgnienie warg, ruch ręki, błysk oczu. — I wie, kiedy poprosić o podwyżkę lub urlop, i czeka niekiedy cierpliwie długie tygodnie na odpowiednią chwilę. — Dajcie im niezależność, stracą tę spostrzegawczość.
Dziecko wybaczy nietakt, niesprawiedliwość, ale nie przywiąże się do wychowawcy, — pedanta lub oschłego despoty. A każdy fałsz odtrąci z niechęcią lub wydrwi.

34. Nie uda się uniknąć błędów, które płyną z nałogu utartych słów, ogólnie przyjętych czynów, ze zwykłego stosunku do dzieci, jako istot niższych, niepoczytalnych, uciesznych w swem naiwnem niedoświadczeniu.
Lekceważąco, żartobliwie, protekcyjnie odnosić się będziesz do ich trosk, życzeń, pytań, — zawsze któreś urazisz boleśnie.
Ono ma prawo żądać szacunku dla swego smutku, choćby nim była strata kamyka, życzenia, choćby niem był spacer bez palta, gdy mróz na dworze, pytania pozornie niedorzecznego. — Ty nie bierzesz udziału w stracie, krótkiem: „nie można“ odrzucasz prośbę, jednem: „głuptas jesteś“ przecinasz wątpliwości.
Czy wiesz, dlaczego chłopiec chciał wziąć pelerynę w dzień upalny? — Bo ma brzydką łatę na kolanie pończochy, a w ogrodzie będzie dziewczynka, którą kocha...
Nie masz czasu, nie możesz ciągle czuwać, zastanawiać się, odszukiwać ukrytych motywów jawnie bezsensownego życzenia, wtajemniczać w niezbadane obszary dziecięcej logiki, fantazji, poszukiwań prawdy, — naginać się do jego dążeń i upodobań.
Te błędy będziesz popełniał, bo nie błądzi ten tylko, kto nic nie robi.

35. Jestem porywczy. Ani olimpijski spokój, ani filozoficzna równowaga nie są moim udziałem. — To źle. — Cóż kiedy nie mogę?
Gdy zostanę zwymyślany jak ekonom przez pana — życie, gniewam się, że niewolnik — dziecko nie rozumie, z jakim trudem zdobywam dla niego o jedno ogniwo dłuższe, o gram lżejsze kajdany. — Widzę opór tam, gdzie mi nie wolno ustąpić, i jako urzędnik mówię: musisz, a jako przyrodnik: nie możesz. — To, parobek, złoszczę się, że bydło lezie w szkodę, to człowiek, cieszę się, że dzieci — żyją. — Jestem naprzemian klucznikiem więzienia, pilnuję nakazanego przez cyrkularz porządku, to równy między równymi, niewolnik wśród towarzyszy, buntuję się przeciw prawu — despocie.
Gdy uderzę łbem w zagadnienie, wobec którego jestem niemocen, gdy słyszę zapowiedź groźnych zjawisk, którym zapobiec nie mogę, sam będąc już lękiem i przewidywaniem, widząc ich beztroskliwość i ufność, czuję gniew bólu lub serdeczną życzliwość.
Gdy dostrzegę w dziecku nieśmiertelną iskrę bogom wykradzionego ognia, błysk myśli niekarnej, dostojność gniewu, poryw zapału, smutek jesienny, słodycz ofiarną, — lękliwą dostojność, dzielne, radosne, ufne, zaczepne poszukiwanie przyczyn i celów, mozolne próby, groźny odruch sumienia, — przyklękam kornie, bom gorszy, słaby i tchórz.
Czemże wam jestem, jeśli nie balastem wolnego lotu, pajęczyną waszych barwnych skrzydeł, nożycami, które mają krwawy obowiązek ścinania bujnych pędów?
Stoję wpoprzek waszej drogi, lub drepczę bezradnie, zrzędzę, dokuczam, przemilczam, przekonywam nieszczerze — bezbarwny i śmieszny.

36. Dobrzy od złego różnią się wychowawcy tylko ilością popełnianych błędów, wyrządzanych krzywd.
Są błędy, które dobry wychowawca popełnia tylko raz, a oceniwszy krytycznie, nie ponawia, długo błąd popełniony pamięta. Jeśli postąpi niesłusznie, nietaktownie — w znużeniu, wszystkie wysiłki skieruje ku temu, by zmechanizować drobne, a dokuczliwe czynności, bo wie, że źle się dzieje, bo nie ma dość czasu. Zły wychowawca winę własnych pomyłek przypisuje dzieciom.
Dobry wychowawca wie, że warto myśleć nad drobnym epizodem, bo w niem się kryje zagadnienie, — nie lekceważy.
Dobry wie, co robi na żądanie tryumfującej władzy, panującego kościoła, mającej moc tradycji, przyjętego zwyczaju, pod żelaznym nakazem warunków. Wie, że nakaz ma o tyle tylko dobro dzieci na celu, że uczy je naginać się, ulegać, obliczać, przyucza do kompromisów przyszłości, gdy dorosną.
Zły wychowawca sądzi, że dzieci w samej rzeczy powinny nie hałasować, nie plamić ubrań, sumiennie wykuwać gramatyczne formułki.
Rozumny wychowawca nie dąsa się, że nie rozumie dziecka, ale rozmyśla, poszukuje, wypytuje dzieci. One go pouczą, by ich nie urażał zbyt dotkliwie, — byle chciał się uczyć.

27. „U mnie niema kar“, — mówi wychowawca, i niekiedy sam nie podejrzewa, że nietylko są, ale i bardzo surowe.
Niema ciemnego karceru, ale jest izolacja i pozbawienie swobody. — Tylko postawi w kącie, posadzi przy oddzielnym stole, nie pozwoli odwiedzić rodziny. — — Odbierze piłkę, magnes, obrazek, flaszeczkę od perfum, — więc jest konfiskata własności. — — Zabroni chodzić spać ze starszemi, nie pozwoli w święto włożyć nowego ubrania, — więc pozbawienie szczególnych praw i przywilejów. — — Wreszcie czy nie jest karą, gdy okazuję mu chłód, niechęć, niezadowolenie?
Stosujesz kary, złagodziłeś tylko lub zmieniłeś ich formę. — Dzieci się boją, czy będzie to duża, mała lub tylko symbol kary. — Rozumiesz: dzieci się boją, jest karność.
Można batożyć miłość własną, uczucie dziecka, jak dawniej batożono ciało.

38. Niema kar, ja mu tylko tłomaczę, że źle postąpiło.
Jak wytłomaczysz?
Powiesz, że jeśli się nie poprawi, będziesz zmuszony je wydalić. Naiwny, grozisz karą śmierci. Nie wydalisz go: tamto, wydalone przed rokiem, było chore, nienormalne, a ten jest zdrowy, miły urwis, z którego dzielny człowiek wyrośnie; chcesz go tylko nastraszyć. — Ba, i niańka nie odda dziecka dziadowi, nie zaprowadzi do lasu, by je wilki zjadły, — ona też tylko grozi.
Wzywasz opiekunów, by się z nimi rozmówić: to groźba jeszcze bardziej wyrafinowana.
Grozisz, że spać będzie w korytarzu, jeść na schodach, że mu śliniak założysz, — grozisz zawsze karą o stopień wyższą, niż te, które są w użyciu.
Niekiedy groźby są bezcielesne, nieokreślone:
— Ostatni raz ci mówię. — Zobaczysz, że to się źle skończy. — Ty się doigrasz wreszcie. — Już więcej ci nie powtórzę: możesz robić, co ci się podoba. — Teraz serjo wezmę się do ciebie. Sama mnogość zwrotów dowodzi, jak są rozpowszechnione, dodam, nadużywane.
Dziecko niekiedy wierzy, zawsze nawpół wierzy:
— Co będzie ze mną teraz?
Nie ukarał, a jeśli ukarze, to kiedy — jak? Obawa niewiadomego, nieoczekiwanego.
— Jeśli ukarałeś, nazajutrz ono się już oddaliło od bolesnego przeżycia, zbliżyło do pojednania, zapomnienia. — Budząc się nazajutrz po zapowiedzianej groźbie, może zbliżyło się do chwili ciężkiego obrachunku.
Można groźbami utrzymywać dzieci w dużej karności, przy słabym krytycyzmie sądzić, że jest łagodny sposób działania, — gdy niedokonana groźba jest dużą karą.

39. Istnieje błędne, oparte na powierzchownej obserwacji przekonanie, że dziecko szybko zapomina swe smutki, urazy, postanowienia. Dopiero płakało, już się śmieje. Ledwo się pokłóciły, już bawią się razem. Przed godziną obiecało poprawę, znów broi.
Tak nie jest: dzieci długo pamiętają urazę, przypomni ci krzywdę, wyrządzoną przed rokiem. Nie spełnia wymuszonej obietnicy, bo nie może.
Biega i bawi się, bo dało się porwać ogólnej wesołości; ale znów wróci do pełnych troski myśli — w ciszy, przy książce, wieczorem przed zaśnięciem.
Niekiedy dostrzegasz, że dziecko jakieś cię unika. Nie zbliży się z zapytaniem, nie uśmiechnie przechodząc, nie wejdzie do twego pokoju.
— Myślałem, że pan się jeszcze gniewa, — odpowie zagadnięte.
Z trudem przypominasz sobie, że przed tygodniem za drobne przewinienie powiedziałeś mu coś względnie przykrego względnie podniesionym głosem. I dziecko ambitne lub wrażliwe przeżyło wiele przykrych chwil w ciszy, niepostrzeżenie.
Dziecko pamięta.
Wdowa w ciężkiej żałobie zapomni się w żartobliwej rozmowie i głośno roześmieje; wnet westchnie: „ach ja się śmieję, a mój biedny mąż — nieboszczyk“. — Bo wie, że tak trzeba. Rychło tej sztuki nauczysz dzieci; skarć surowo, że wesołe, a powinno być smutne i skruszone, — posłucha. — Nieraz zdarzało mi się widzieć, jak biorące żywy udział w zabawie, przybierało nagle strapioną minę, spotkawszy się z moim chmurnem spojrzeniem. „Ach prawda, nie wypada się bawić, gdy się na ciebie gniewają“.
Pamiętaj, że są dzieci, które udają obojętność: niech nie myśli, że ono się boi, martwi, pamięta. Jeśli kara obliczona była na ich upokorzenie, honor nakazuje — właśnie nic sobie nie robić. To dzieci, które bodaj najżywiej odczuwają i długo pamiętają.

40. Niema kar tylko zgromienie, napomnienie, słowa. — Ale jeśli w tem słowie kryje się chęć shańbienia.
— Patrz, jak twój kajet wygląda? Do czego ty jesteś podobny? Pięknie się spisałeś. Patrzcie, co on zrobił.
A publiczność — towarzysze mają obowiązek uśmiechać się ironicznie, wyrażać zdumienie, pogardę. Czynią to nie wszystkie, im uczciwsze, tem bardziej wstrzemięźliwe w wyrażaniu niepochlebnego sądu.
Istnieje inny rodzaj kary; stałe lekceważenie i poniżająca rezygnacja:
— Jeszcze nie zjadłeś? — Znów ostatni? — Znów zapomniałeś?
Spojrzenie pełne wyrzutu, machnięcie ręką, westchnienie rozpaczy.
Delikwent w poczuciu winy zwiesza głowę, niekiedy pełen buntu i niechęci spogląda z podełba na szczującą go sforę, by w wolnej chwili rozprawić się z kim należy.
— Daj mi to, — częściej niż inni powtarzał jeden z chłopców.
W dość ostrej formie skarciłem brzydki zwyczaj. — W rok później, gdy notowano dawane dzieciom przezwiska, usłyszałem echo swej nietaktownej przemowy: wśród innych — chłopiec miał najboleśniejsze przezwisko: „dajmito — żebrak“.
Wyśmiewanie jest dużą, bolesną karą.

41. Przemawiasz do uczucia.
— To ty tak mnie kochasz? Obiecałeś, tak dotrzymujesz?
Prośba łagodna, wyrzut serdeczny, pocałunek, jako zadatek żądanej poprawy, wreszcie wymuszenie nowej obietnicy.
I pozostawiasz dziecko z ciężkiem w duszy uczuciem: zobowiązane dobrocią, wspaniałomyślnem przebaczeniem, w poczuciu swej bezradności, nie wierząc częstokroć w możność poprawy, ponawia przyrzeczenie, postanawia stoczyć raz jeszcze decydującą walkę ze swą porywczością, lenistwem, roztargnieniem — ze sobą.
— A co będzie, jeśli znów zapomnę, spóźnię się, uderzę, hardo odpowiem, zgubię?
Niekiedy pocałunek cięższe nakłada okowy, niż rózga.
Czy nie zauważyłeś, że jeśli dziecko raz coś zrobi po danej obietnicy poprawy, czuj duch, bo po pierwszem nastąpi drugie, trzecie przewinienie.
To ból poniesionej porażki i niechęć do wychowawcy, że do nierównej zmusił walki podstępnie wydartą obietnicą. — Ponowisz jątrzące wezwanie do jego sumienia, uczucia, — odepchnie cię gwałtownie.
Na jego gniew odpowiadasz burzliwym gniewem, — krzykiem. Dziecko nie słucha, jeno czuje, że wyrzucasz je ze swego serca, odbierasz życzliwość. Obcy, sam — pustka wokoło. A ty w uniesieniu stosujesz wszystkie kary: i groźbę i wyrzut, i drwinę, i istotne represje.
Zobacz, z jakiem współczuciem patrzą nań towarzysze, jak łagodnie starają się pocieszyć:
— Pan tylko tak mówił. Nie bój się, — to nic: nie martw się, — zapomni.
A wszystko ostrożnie, by nie narazić się wychowawcy, nie oberwać od zbuntowanej ofiary.
Ilekroć robiłem „wielką awanturę“, obok niesmaku doznawałem jasnego uczucia; skrzywdziłem jedno, ale nauczyłem wiele wielkiej cnoty: solidarności w nieszczęściu. — Mali niewolnicy wiedzą, jak to boli.

42. Niekiedy gromiąc dziecko, czytasz w jego wzroku sto buntowniczych myśli.
— Sądzisz może, że zapomniałem. Ja dobrze wszystko pamiętam.
Dziecko źle kłamiąc skruchę, mówi ci niechętnem spojrzeniem.
— Nie moja wina, że masz taką dobrą pamięć.
Ja:
— Byłem cierpliwy. Czekałem, może się poprawisz.
Ono:
— Szkoda wielka. Nie trzeba było czekać.
Ja:
— Myślałem, że wreszcie przyjdziesz do rozumu. Myliłem się.
Ono:
— Jeżeliś taki mądry, nie powinieneś się mylić.
Ja:
— Ponieważ ci przebaczam, myślisz, że ci wszystko wolno?
Ono:
— Wcale tak nie myślę. — Kiedy się to skończy wreszcie?
Ja:
— Już dłużej nie można z tobą wytrzymać.
Ono:
— Baj baju, zły dziś jesteś jak chrzan, więc się przyczepiłeś do mnie...
Niekiedy dziecko podczas burzy zachowuje zdumiewający stoicyzm.
— Ile razy ci powtarzałem, żeby na łóżkach nie skakać, — piorunuję. — Łóżka nie są do zabawy. Do zabawy są piłki, łamigłówki...
— A co to są łamigłówki? — zapytuje ciekawie.
W odpowiedzi dałem mu po łapach...
Innym razem, po burzliwej rozmowie, byłem zapytany:
— Proszę pana, dlaczego jak się kto złości, to się robi czerwony?
Podczas gdy ja wysilałem głos i umysł, by go zwrócić na drogę cnoty, on śledził badawczo grę kolorów twarzy pod wpływem afektu. Pocałowałem go, — był uroczy.

43. Słusznie nienawidzą dzieci zbiorowych oskarżeń.
— Z wami nie można dobrocią... Znowuście... Jeśli się nie poprawicie...
Dlaczego za winę jednego lub kilkorga mają odpowiadać wszystkie?
Jeśli dał powód do burzy mały cynik, będzie zadowolony: zamiast otrzymać całą porcję gniewu, otrzymał tylko ułamek. — Uczciwy będzie zbyt surowo dotknięty, widząc tyle niewinnych ofiar swojego przestępstwa.
Niekiedy gromy spadają na pewną grupę dzieci: chłopcy są nic nie warci, — lub odwrotnie: dziewczynki są wyjątkowo występne, najczęściej „starsze, zamiast dawać przykład... Patrzcie, jak mali są poprawni“.
Tu oprócz słusznego gniewu niewinnych, budzimy zażenowanie chwalonych, które znają liczne swe grzechy, pamiętają, jak same były pod pręgierzem. Osiągamy wreszcie zły tryumf małych kpiarzy: „acha, a widzicie, beee“.
Chciałem raz wyjątkowo uroczyście zareagować na niewyjaśnioną kradzież. Wszedłem do sypialni chłopców, gdy już zasypiali, i uderzając w takt o poręcz łóżka, donośnym głosem mówiłem:
— Znów kradzież. To się musi skończyć. Szkoda pracy na wychowywanie złodziei...
Tęż samą, dość długą przemowę, powtórzyłem w sypialni dziewczynek.
Nazajutrz taką rozmowę prowadzili chłopcy z dziewczętami:
— I u was też krzyczał?
— A jakże.
— Mówił, że wszystkie wyrzuci?
— Mówił.
— I bił pięścią w łóżko?
— Bił z całej siły.
— A w czyje łóżko, bo u nas — w Maniusi.
Ilekroć występowałem ze zbiorowemi oskarżeniami, zasmucałem najpoczciwsze i rozdrażniałem wszystkie, ośmieszałem się w oczach krytycznych: „to nic, niech się trochę pozłości, — to zdrowo“.

44. Czy wychowawca nie rozumie, że znaczna część kar jest niesprawiedliwa?
Bójka.
— On mnie pierwszy uderzył. — Bo on się ze mną drażnił... Wziął i nie chciał oddać. — Ja tylko tak żartowałem... Przeszkodził zamazał. — To nie ja, on mnie pchnął.
I ukarałeś bądź obu (dlaczego?), bądź starszego, który powinien ustąpić młodszemu (dlaczego?), bądź tego, który przez prosty przypadek uderzył boleśniej, szkodliwiej. — Ukarałeś, bo nie wolno się bić. — A czy wolno się skarżyć?
Wylał, przewrócił, złamał.
— Ja nienaumyślnie.
Powtarza twoje własne zdanie: ty każesz przebaczać, jeśli mu nieumyślną wyrządzą szkodę.
— Ja nie wiedziałem... Ja myślałem, że można.
Spóźnił się, bo... umie, ale...
Słuszne powody odrzucasz, jako wykręty. To podwójna krzywda: i nie wierzysz mu, choć prawdę mówi, i ukarałeś niesprawiedliwie.
Niekiedy zakaz względny z racji przypadku staje się bezwzględnym. Niekiedy przestaje być zakazem.
W sypialni nie wolno hałasować, ale wolno rozmawiać przyciszonym głosem. Jeśli jesteś wesół, sam roześmiejesz się z niewinnego figla, gdy jesteś zmęczony, skarcisz zwykłą sypialnianą gawędę bodaj tylko szorstką uwagą:
— Dosyć będzie tego gadania... Ani słowa więcej... Kto się raz jeszcze odezwie...
Nie wolno wchodzić do kancelarji, ale dzieci wchodzą. Dziś właśnie masz miesięczny rachunek, potrzebny ci spokój. — On nie wiedział, więc wszedł i oberwał. — Gdyby go nawet nie wyprowadzono za ucho, jeśli mu tylko powiedzieć:
— Po co tu wlazłeś? Wynoś mi się w tej chwili.
To i tak — gniew twój jest niezasłużoną karą.

45. Podczas gry w piłkę stłukł szybę, — przebaczyłeś, bo szyby rzadko się tłuką, bo nie wiesz, kto właściwie zawinił, bo nie lubisz karać.
Ale gdy wybito czwartą szybę, gdy wybił ją chroniczny psotnik, który ma jeszcze grzech złej noty w szkole, — karzesz go krzykiem, groźbą, złością.
— Ja nienaumyślnie, — odpowiada śmiało, w twojem przekonaniu hardo.
Czwarta szyba... psotnik... zły uczeń... leniuch... jeszcze hardo odpowiada... Wychowawco, zapewniam cię, że dasz mu po łapach. — A przecież dziecko nie może zrozumieć, nie ma potrzeby godzić się z faktem, że ukarałeś je dla przykładu, że ono jako mniej wrażliwe, jest dogodnem medjum dla zastosowania efektowniejszej kary, że karę wymierzyłeś nie za ten jeden fakt, a za całokształt jego działalności.
Ono wie, że dzieciom A, B, C — przebaczyłeś, a jego niesprawiedliwie ukarałeś...
Postąpiłeś inaczej: zabrałeś piłkę.
— Nie wolno grać w piłkę.
Niesprawiedliwie: kara dotyka dziesiątki niewinnych dzieci.
Jeszcze łagodniej: zapowiadasz, że jeśli jeszcze raz szybę wybiją, wówczas zabierzesz piłkę: niesprawiedliwie stosujesz karę — groźbę dla wszystkich, gdy winnych będzie czworo.
I z tych czworga nie wszyscy są winni, bo jeden stłukł szybę, która już była trochę pęknięta, drugi nie stłukł całej, tylko sam rożek, trzeci stłukł wprawdzie, ale go popchnięto, a właściwie winien ten czwarty, który zawsze coś zrobi takiego, że pana rozzłości.

46. Przebaczyłeś bezwzględnie. Sądzisz, że postąpiłeś słusznie. — Mylisz się.
— Gdybym ja to zrobił, — myśli jeden.
— Jemu to wszystko wolno, — myśli drugi, — bo pan jego lubi.
Znów niesprawiedliwie.
Są dzieci, dla których dostateczną karą jest mars na czole, szorstka uwaga lub łagodne: „zmartwiłeś“. Jeśli chcesz przebaczyć, muszą dzieci rozumieć, dlaczego to czynisz, i ono niech zrozumie, że nie wolno mu więcej, niż pozostałym. Inaczej rozpanoszysz je, rozpuścisz, oddasz na łup dotkniętej w poczuciu swych praw gromady. Popełnisz błąd; i ono, i dzieci — wymierzą ci karę.
Zapomnij na chwilę o czterech stłuczonych szybach (a właściwie dwóch, bo jedna już była pęknięta, a druga ma rożek stłuczony). Zapomnij i rozejrzyj się, ile grup rozważa i komentuje wypadek. W każdej grupie ktoś inny urabia opinję na twoją korzyść lub niekorzyść.
Prawica twierdzi, że szyby są drogie, że pan będzie miał przykrość od zarządu, bo powiedzą, że pan jest za dobry, i dzieci go nie słuchają, i niema porządku: należało surowiej ukarać.
Lewica (zwolennicy gry w piłkę):
— W nic się bawić nie wolno, — wszystkiego zabraniają. Jak tylko ktoś coś zrobi, zaraz krzyki, groźby, awantury. Przecież nie można cały dzień, jak malowane lalki, siedzieć.
Tylko centrum wszystko przyjmuje ufnie i z rezygnacją.
Nie uśmiechaj się pobłażliwie: to nie żart, nie drobiazg, — to istotne życie dzieci w koszarach.
Więc raz na zawsze, zasadniczo i we wszystkich przypadkach zrzec się kar i dać dzieciom zupełną swobodę?
A jeśli samowola dziecka — jednostki ogranicza prawa ogółu? Swawolny sam się nie uczy i pozostałym przeszkadza, własnego łóżka nie zaściele i inne rozrzuci, zarzuci własne palto, ubierze cudze — cóż wtedy?

47. „Brzydko się skarżyć, ja nie pozwalam się skarżyć”.
A co ma robić dziecko, jeśli je okradziono, znieważono ojca lub matkę, obmówiono przed kolegami, grożą, namawiają do złego?
Brzydko się skarżyć. Kto uświęcił tę zasadę; czy dzieci od złych wychowawców, czy wychowawcy od złych dzieci ją przejęli? Bo zasada ta wygodna dla złych i najgorszych.
Ciche i bezradne będą krzywdzone, wyzyskiwane, rabowane, a pomocy wezwać, upomnieć się o sprawiedliwość nie wolno. Krzywdziciele tryumfują, krzywdzeni cierpią.
Dla niesumiennego, niedołężnego wychowawcy, wygodnie jest nie wiedzieć, co się wśród dzieci dzieje, bo lekceważy ich spory, bo nie umie rozważyć ich rozumnie.
„Najlepiej niech się same pogodzą“. I tu gdzie idzie o własną wygodę, jego zaufanie do dzieci sięga tak daleko, że wierzy w ich rozum, doświadczenie i sprawiedliwość, że w tak ważnej dziedzinie pozostawia im swobodę działania.
Swobodę? — Ależ nie: bić się nie wolno, kłócić się nie wolno, nawet wykluczyć z zabawy nie pozwolisz, odsunąć się nie dasz. — Pogniewał się i tylko nie chce spać przy nim, nie chce siedzieć przy stole, chodzić z nim w jednej parze. To tak słuszne, naturalne żądanie, — nie wolno.
Dzieci są kłótliwe? — Nieprawda, — one są i zgodne i wyrozumiałe. — Wpatrz się tylko uważnie w warunki ich pracy i współżycia. — Spróbuj czterdziestu urzędników posadzić w jednym pokoju, trzymać ich pięć godzin na niewygodnych ławkach przy odpowiedzialnej pracy pod bezustanną czujną kontrolą zwierzchnika, — oni oczy sobie wydrapią.
Wsłuchaj się w skargi dzieci i badaj, a znajdziesz sposoby, by niejednemu zaradzić i dać zadośćuczynienie. Sąsiad pchnął wystający róg mego zeszytu, — zrobiła się brzydka linja przez środek stronicy, lub stalka zadrapała papier, rozpryskując atrament. — Najczęstsza skarga klasy.

48. Specjalny charakter mają skargi pauzy szkolnej.
— On nie daje się bawić, — przeszkadza...
Pauza wprowadza niektóre dzieci w stan dzikiej półprzytomności. Biegną, skaczą, roztrącają: bezsensowny wrzask, beztreściwe ruchy, nieodpowiedzialne czyny. Dziecko biegnie bez celu, popycha idących, wymachuje rękami, wydaje okrzyki, wreszcie uderzy kogoś pierwszego z brzega. Zwróć uwagę, jak często popchnięte lub uderzone gniewnie się odwróci, — nic nie powie, — usunie.
Są dzieci, które bez żadnej racji zaczepionego nie zostawią w spokoju. „Odejdź, zostaw“ — to dla nich hasło, by właśnie nie odejść. Dzieci nie lubią ich i pogardzają za brak ambicji i taktu, — i te wywołują skargi.
— My się bawimy, a on... Proszę pana, on zawsze... Jak my się zaczniemy bawić, on zaraz...
Skarżący jest w afekcie gniewu („zaperzony“), ton głosu dowodzi rozpaczy. — Pauza krótka, szkoda każdej cennej chwili, a on zatruwa, kradnie momenty wolności.
Pamiętaj, że tylko dziecko wyprowadzone z cierpliwości, bezradne, nie chcąc się bić, w ostateczności, zwraca się do ciebie. — Ono traci bezużytecznie czas, naraża na niedbałą lub szorstką odpowiedź. — Musisz mieć odruchowe, nawykowe zdanie — to ci oszczędzi pracę myślenia.
— Przeszkadza? Zawołaj go tu, — mówię.
Często tem sprawa się kończy. Szło o to, aby natręta odpędzić: widząc, że kolega idzie na skargę, ukrył się, — więc cel został osiągnięty.
Jeśli skarżący powraca: „on nie chce przyjść“ — wówczas mówię groźnie: „Powiedz, żeby w tej chwili przyszedł“.
Ogół dzieci rzadko i bardzo niechętnie się skarży. Jeśli pewna odsetka skarży się często, należy zbadać, przemyśleć dlaczego. — Nigdy nie poznasz dzieci, lekceważąc ich skargi.

49. Proszę pana, czy można, czy wolno, czy pan mi pozwoli?
Zdaje mi się, że wychowawca, który nie lubi skarg, w równej mierze nie toleruje — próśb. Pragnąc jednak i tu znaleźć motyw słuszny, opiera się na zasadzie, głoszącej:
— Wszystkie dzieci są na równych prawach. Żadnych wyjątków, żadnych przywilejów.
Czy słusznie? — Może tylko wygodnie?
Konieczność częstego odpowiadania: „nie można — nie pozwalam — nie wolno“, — przykra jest dla wychowawcy. — Kiedy się zdaje, że sprowadziliśmy zakazy i nakazy do ilości najmniejszej, gniewa nas, gdy żądają dalszych koncesyj. I niekiedy, uznając słuszność prośby, zabraniamy, bo jedna uwzględniona wywołuje cały szereg próśb wielu dzieci. — Pragniemy osiągnąć ideał, aby dzieci uznały konieczność zakreślonej granicy i nie żądały więcej.
Jeśli jednak poddasz się ciężkiemu obowiązkowi odrzucania, ale wysłuchiwania życzeń, jeśli je będziesz notował i segregował, — przekonasz się, że są życzenia bardzo częste, codzienne — i zgoła wyjątkowe.
Prośby o zmianę miejsca przy stołach były stałe i dokuczliwe. Pozwoliliśmy dzieciom raz na miesiąc zmieniać miejsca. — O tej drobnej reformie możnaby napisać obszerną monografję, tyle w niej jest stron dodatnich, — a zawdzięczamy ją wyłącznie dokuczliwym prośbom.
Biada dzieciom i wychowawcy, który potrafi stłumić każde, nie objęte regulaminem życzenie. Dzięki nim bowiem, jak dzięki skargom, poznajesz większość tajemnic duszy dziecięcej.

50. Prócz dzieci, które zwracają się do wychowawcy w swojej własnej sprawie, mamy jeszcze prośby — przez posłów.
— On się pyta, czy wolno, czy pan mu pozwoli?
Przez czas długi gniewał mnie ten rodzaj petentów, a to z wielu powodów:
Posłami bywają często dzieci, które własnych spraw mają dosyć, których częste zwracanie się zdążyło dokuczyć; przychodzą zwykle nie w porę, gdy się śpieszysz, jesteś zajęty, nie w humorze, prośby bywają często tego rodzaju, że odpowiedź jest wyraźnie odmowna; wytwarza to pozornie system protekcyjny: czy poseł nie przypisze sobie zasługi przychylnej decyzji; wreszcie jest w tem coś, jakby lekceważenie: Przyjdź sam, racz się pofatygować, a nie proś przez adwokata.
Bezowocność walki z tego typu prośbami kazała się dopatrzeć w zjawisku głębszych przyczyn. I znalazłem.
Znalazłem ogólno-ludzką, nie wyłącznie dziecięcą subtelność duszy.
Odpowiedź opryskliwa nie obraża proszącego w cudzej sprawie. Proszący, a zainteresowany nie widzi niechętnego oblicza, przykrego skrzywienia, niecierpliwego ruchu ręki. Otrzymuje tylko odmowę.
Zdarzało mi się widzieć, jak istotny petent przyglądał się zdaleka, jaki efekt wywoła jego prośba, gotów na pierwsze wezwanie stawić się sam dla złożenia bliższych wyjaśnień.
Gdy wprowadziliśmy w Domu Sierot system piśmiennego porozumiewania się z dziećmi, — ilość próśb przez posłów znacznie zmalała. I zyskaliśmy nawykową odpowiedź:
— Niech napisze, co chce i dlaczego.

51. Aż do znudzenia powtarza się nakaz ex cathedra, by odpowiadać na pytania dzieci. I biedny wychowawca, wierząc bezkrytycznie, wchodzi w konflikt z sumieniem, bo nie może, nie umie, nie ma cierpliwości ciągle być pytanym, zawsze odpowiadać. I nie podejrzewa nawet, że im częściej zmuszony jest krótkiem: „nie nudź“, — zbyć małego natręta, tem lepszym jest wychowawcą.
— Czy dobrze napisałem, wyczyściłem buciki, umyłem uszy?
Jeśli pierwszy zapytuje, bo ma wątpliwości, to następni pragną tylko zwrócić na siebie uwagę, przerwać rozpoczętą robotę, otrzymać zbędną pochwałę.
Są pytania trudne, na które lepiej nie odpowiadać, niż zbyć powierzchownem, niezrozumiałem wyjaśnieniem. Zrozumie, gdy będzie się uczył fizyki, kosmografji, chemji. — Zrozumie gdy będzie się uczył fizjologji. — A tego nikt nie wie, nawet dorośli, nawet nauczyciel, — nikt nie wie.
Należy wziąć pod uwagę samo dziecko, skupione, lub powierzchowne, intencję pytania: beztreściwą ciekawość lub chęć rozwiązania męczącego zagadnienia, tajemnicy przyrody, proplematu etycznego, — a wreszcie — możność odpowiedzi. I moje: „zobacz w książce, nie zrozumiesz, nie wiem, zapytaj mnie za tydzień, lub — nie zawracaj głowy“ — będzie rezultatem wielu względów.
Podejrzliwem okiem patrzę na wychowawcę, który twierdzi, że odpowiada cierpliwie na pytania dzieci. — Jeśli nie kłamie, to — może jest tak obcy dzieciom, że rzadko i wyjątkowo tylko zwracają się z pytaniami.

52. Jeśli skargi, prośby i pytania są kluczem do poznania duszy dziecka, to szeptem uczynione wyznanie jest szerokim ku niej gościńcem.
Oto dobrowolne, w kilka miesięcy po fakcie, uczynione zwierzenie:
„Byliśmy bardzo źli na pana; — on i ja. Więc umówiliśmy się, że w nocy jeden z nas wejdzie przez okienko do pana pokoju, weźmie binokle i wrzuci do klozetu, — potem myśleliśmy, że szkoda wyrzucić, że tylko schowamy. — Nie spaliśmy, tylko czekaliśmy do dwunastej w nocy. — Jak już wstałem, żeby iść, to jeden chłopiec się obudził i poszedł za potrzebą. — Ale później znów wstałem. — Wszedłem przez okienko — tak mi serce biło — binokle leżały na stole. Pan spał. — Więc prędko wziąłem i schowałem pod poduszkę. — Potem zlękliśmy się. Już nie wiedzieliśmy co robić. — Potem on powiedział, żeby położyć na miejsce. — Więc ja powiedziałem, żeby on położył. — Ale on nie chciał. — To ja znów wstałem, ale już przez okno nie wchodziłem, tylko sam włożyłem i trochę popchnąłem“.
Znając obu, wiem skąd płynęła inicjatywa, jak ułożył się powoli plan wykonania, dlaczego zemsty nie doprowadzono do końca.
Temu jednemu faktowi możnaby cały wykład poświęcić, tak jest bogaty w materjał myślowy.

53. Jeśli uśmiechasz się do dziecka, oczekiwaną odpowiedzią powinien być uśmiech. Opowiadasz coś ciekawego, oczekujesz zainteresowania. Gniewasz się, winno okazać skruchę.
To znaczy, że na bodziec otrzymujesz normalną reakcję. Bywa inaczej: dziecko reaguje paradoksalnie. — Masz prawo się zdziwić, winieneś się zastanowić, ale się nie gniewaj, nie dąsaj.
Zbliżasz się do dziecka życzliwie, ono się niechętnie usuwa, niekiedy wyraźnie unika: może zawiniłeś wobec niego, może ono zawiniło, coś złego zrobiło, — i uczciwość nie pozwala mu otrzymać pieszczoty niezasłużonej. — Zanotuj, zapytaj się po tygodniu, po miesiącu: może zapomni, może powie, może uśmiechem lub zażenowaniem okaże, że pamięta, ale nie chce powiedzieć. — Uszanuj tajemnicę.
Skarciłem raz dzieci surowo:
— Co to za jakieś szeptania po kątach, chowanie się w klasie, tajemnice; wiecie, że tego nie lubię.
W odpowiedzi: stoicka rezygnacja, złośliwa przekorność, swawolna pogoda. — Wyraźny brak skruchy powinien był zwrócić mą uwagę. — Nie zrozumiałem, podejrzewałem zdrożne knowania naszych opornych. — A one w tajemnicy odbywały próby komedyjki, którą postanowiły nas uraczyć. — Dziś jeszcze rumienię się na myśl, jak bardzo musiałem być śmieszny w swem zacietrzewieniu.

54. Moje dziecko niema przedemną tajemnic, zwierza mi się ze wszystkich myśli, — mówi matka.
Nie wierzę, by tak było, ale wierzę, że tego żąda — i błądzi.
Przykład: Dziecko widzi na ulicy pogrzeb. Pochód uroczysty, — latarnie, — powaga. Za trumną idzie dziecko w żałobie: w krepą obszytej sukience, — jest uczestnikiem obrządku, pełnego tajemniczej poezji. — I zjawia się myśl przelotna: to musi być przyjemnie; gdyby mama umarła... Z trwogą spogląda na matkę: o, nie chce, żeby mama umarła, skąd się takie myśli biorą?
Czy podobną myśl wolno, można zwierzyć? Czy mamy prawo je napastować w momencie groźnego konfliktu z sumieniem?...
Jeśli dziecko zawierza ci tajemnicę, ciesz się, bo jego zaufanie — to najwyższa nagroda, najlepsze świadectwo. Ale nie wymuszaj, bo ono ma prawo do tajemnicy; nie wymuszaj ani prośbą, ani podstępem, ani groźbą, — wszystkie sposoby będą jednakowo niegodne, — nie zbliżą; raczej oddalą cię od wychowańca.
Należy przekonać dzieci, że mamy szacunek dla ich tajemnicy, że zapytanie: „czy możesz mi powiedzieć?“ nie oznacza: „musisz“. — Na moje: „dlaczego“ niech nie odpowiada wykrętem a szczerem:
— Ja tego powiedzieć nie mogę. Powiem panu kiedyś. Nigdy nie powiem.

55. Zauważyłem raz, jak jedenastoletni chłopiec, zbliżywszy się do dziewczynki, którą kochał, szepnął coś. W odpowiedzi zarumieniła się, wstydliwie opuściła głowę, zaprzeczyła ruchem ramion.
W parę dni później zapytałem się, o co ją zagadnął. — Żadnego zmieszania, szczera chęć przypomnienia.
— Ach, spytałem się, czy wie, ile jest 16 razy 16.
Byłem mu tak wdzięczny, tyle dobrych, serdecznych myśli wzbudził we mnie.
Innym razem doszło do mej wiadomości, że jedna z dziewczynek miała jakąś tajemniczą przygodę, gdy przechodziła wieczorem przez ogród. — Dzieci nasze wychodzą na miasto same i pojedyńczo; to leży w programie wychowawczym, zrzec się tej zasady byłoby bardzo boleśnie. — Wskazana była czujność. — Przygoda w ogrodzie zaniepokoiła mnie. — Więc nalegałem, by powiedziała, zagroziłem, że w przeciwnym razie nie będzie mogła sama wychodzić.
Powiedziała:
Kiedy szła przez ogród, przelatujący ptaszek zanieczyścił jej kapelusz, „narobił mi na głowę“.
Z nas dwojga, zda mi się, ja byłem bardziej zawstydzony.
Gdybyśmy nie byli tak mało subtelni w stosunku do dzieci, jak często bylibyśmy zmuszeni wstydem spłonąć za niechlujstwo życia, które one zastały, przed którem obronić je jesteśmy niemocni.

56. Cichy szept zwierzenia bywa niekiedy szeptem denuncjacji.
Nie oburzaj się obłudnie, wysłuchasz donosiciela, bo wysłuchać masz obowiązek.
— On pana przeklina, powiedział na pana brzydkie słowo.
— Skąd wiesz, że on mnie przeklina?
— Dużo chłopców słyszało.
Więc przypadkowo słyszane, a nie podsłuchane celowo.
— No dobrze, ale dlaczego mi to mówisz?
Zakłopotanie: tak sobie powiedział.
— I cóż chcesz, abym mu zrobił?
Zakłopotanie: nie wie, co chce, abym zrobił?
— A czy wiesz, dlaczego mnie przeklął?
— Był zły, że pan...
Treść błaha, intencja nieokreślona. — Zapewne liczył na zainteresowanie wychowawcy, może imponowała mu myśl, że posiadłszy ważną tajemnicę, podzieli się nią ze starszym.
— A ty nie przeklinasz, jak jesteś zły?
— Czasami przeklinam.
— Nie rób tego, to brzydki zwyczaj.
Nie praw mu morałów, — może kierowała nim istotna życzliwość; a jeśli nie, parę kłopotliwych pytań i brak zainteresowania dla otrzymanej wiadomości są dostateczną karą.

57. Intencja występna: chęć zemsty.
— Starsi chłopcy mówią świństwa, mają jakieś nieprzyzwoite obrazki i wierszyki.
— Jakie obrazki i wierszyki?
— Nie wie. — Schował się, aby go nie widzieli, umyślnie podsłuchał. Mówi dlatego, że nie wolno mieć takich obrazków. Chce, aby ich ukarano.
— A czy nie prosiłeś, aby ci pokazali obrazek?
Prosił, ale oni nie chcieli, mówili, że jeszcze za mały.
— A czy mogę powiedzieć, od kogo wiem o tem?
Nie, nie pozwala: oni by go zbili.
— Jeżeli nie pozwalasz powiedzieć, od kogo wiem, nie mogę im nic zrobić. Bo będą podejrzewali innego, i jego zbiją.
Owszem, on się nie boi: niech pan zrobi, jak chce.
— Dziękuję ci, żeś mi powiedział. Przy sposobności pomówię z nimi, poproszę, aby tego więcej nie robili.
Dziękuję mu: on dojrzał to, co dostrzec moim było obowiązkiem. — Jeśli chcę wskazać na szpetność zemsty, odkładam morał na później. Na dziś dosyć: zawiódł się, innego oczekiwał efektu, — pocisk chybił celu.

58. Sprawa może być ważna, a intencja czysta:
— Był w domu, gdzie jest szkarlatyna. — Malcy zbierają się w szatni, palą papierosy, mogą dom podpalić. Iks namawia Igreka, aby ukradł. — Zet wynosi stróżowi jedzenie, wzamian otrzymuje jabłka. — Wczoraj jakiś pan na ulicy proponował dziewczynce cukiernię i spacer samochodem.
Ono wie, dlaczego mówi. Dojrzawszy niebezpieczeństwo lub czyn karygodny, wahało się, nie wiedziało co robić. Przychodzi się poradzić, jak ma postąpić, bo ci ufa. — Będą się gniewali, będą unikali, — trudno, — niema rady. — Dziecko spełniło swój obowiązek: ostrzega.
Muszę traktować je jako doradcę w rozwiązaniu trudnego zagadnienia. Wyświadczyło mi dużą przysługę. A teraz razem myślimy, co robić dalej.
Pamiętaj, że ilekroć przychodzi do ciebie dziecko z cudzą tajemnicą, zawsze oskarża.
— Nie spełniłeś swego obowiązku: nie wiesz. A nie wiesz, bo choć cieszysz się zaufaniem, ale względnem tylko, — zaufaniem dzieci, ale nie wszystkich.

59. Od chwili gdy wiesz, nie śpiesz się.
Nie dawaj nieuczciwemu donosicielowi tryumfować: ja zwróciłem uwagę, ja spełniłem ważną misję. — Uczciwe dziecko masz obowiązek osłonić przed zemstą niechęci, — odkładając omówienie sprawy na czas dłuższy, masz możność przy wzmożonej czujności, sam dostrzec.
Dalej: jeśli dostrzegłszy przewinienie, natychmiast podnosisz alarm, dajesz dzieciom pewność, że ilekroć milczysz, nie wiesz.
— Skąd pan wie, kiedy się pan dowiedział, dlaczego pan nie powiedział odrazu? — oto najczęstsze pytania, gdy przypomnisz grzech, dawno popełniony.
Dalej: nie śpiesząc się, czekasz z omówieniem sprawy na odpowiedni moment, gdy dziecko jest życzliwie usposobione, gdy sprawa zbagatelizowała się przez czas, zatraciła aktualność. Ach to było dawno: przed miesiącem. Opowie ci szczerze, co go skłoniło do złego czynu, jak wykonał, co czuł przedtem, podczas i potem.
Dalej: nie uniesiesz się, masz czas rozważyć, obmyślić, przygotować się. — Od rozumnego rozwiązania sprawy, zależy niekiedy cały twój dalszy stosunek do dziecka lub grupy dzieci...
Korzystając z twego dobrego humoru, chłopiec prosi o szufladkę z kluczykiem.
— Bardzo chętnie. Będziesz mógł lepiej schować swoje nieprzyzwoite obrazki, żeby ich małe dzieci nie znalazły.
Zawstydzony, oszołomiony, zdumiony.
Teraz on będzie pragnął z tobą się rozmówić. — Nie śpiesz się! — Gdy ochłonie, odda ci chętnie obrazek (utracił urok nowości), powie od kogo dostał, komu dawał oglądać. — Im spokojniej mówisz, tem bardziej banalizujesz sprawę, — im rozumniej, tem bardziej zbliżasz.

60. Zasada.
Niech dziecko grzeszy.
Nie zabiegajmy o to, by każdy czyn uprzedzić, w każdem zawahaniu się natychmiast drogę wskazać, przy każdem pochyleniu biec z pomocą. Pamiętajmy, że w momencie silnych zmagań może nas zbraknąć.
Niech grzeszy.
Gdy z namiętnością walczy drobna jeszcze wola, niech pokonane będzie w walce. Pamiętajmy, że w utarczkach z sumieniem ma się ćwiczyć i wzrastać jego moralna odporność.
Niech grzeszy.
Bo jeśli nie błądzi w dziecięctwie, a pilnowane i ochraniane, nie nauczy się brać za bary z pokusą, wyrośnie na biernie moralne, w braku sposobności, nie — czynnie przez siłę powściągów.
Nie mów:
— Brzydzę się grzechem.
Raczej:
— Nie dziwi mnie, że zgrzeszyłeś.
Pamiętaj:
— Dziecko ma prawo skłamać, wyłudzić, wymusić, ukraść. — Ono nie ma prawa kłamać, wyłudzać, wymuszać, kraść.
Jeśli ani razu nie miało sposobności, jako dziecko, wydłubać z placka rodzynków, zjeść je pokryjomu, — ono nie jest i nie będzie uczciwe, gdy dojrzeje.
— Oburzam się.
Kłamiesz.
— Pogardzam.
Kłamiesz.
— Po tobie się nigdy tego nie spodziewałem... Więc nawet tobie nie można ufać?
To źle, że się nie spodziewałeś. Źle że bez zastrzeżeń ufałeś. — Marnym jesteś wychowawcą: nie wiesz nawet, że dziecko jest — człowiekiem.
Oburzasz się nie dlatego, że dostrzegasz niebezpieczeństwo dziecka, ale że ono naraża na szwank opinję twego zakładu, twego wychowawczego kierunku, twojej osoby: dbasz wyłącznie o siebie.

61. Pozwól dzieciom błądzić i radośnie dążyć do poprawy.
Dzieci chcą się śmiać, biegać, swawolić. Wychowawco, jeśli dla ciebie życie jest cmentarzem, pozwól im widzieć w niem łąkę. Sam w włosienicy, bankrut doczesnego szczęścia czy pokutnik ofiarny, miej mądry uśmiech pobłażania.
Tu musi — musi panować atmosfera szerokiej tolerancji dla żartu, psoty, złośliwości, podstępu, fałszu, — naiwnego grzechu. Tu niema miejsca dla żelaznego obowiązku, kamiennej powagi, twardego musu i bezwzględnego przekonania.
Ilekroć wpadałem w ton klasztornego dzwona, zawsze błądziłem.
Wierz mi, że życie internatu dlatego jest tak mętne, że zakreślamy mu zbyt wysoki poziom idejowy. Po stokroć, w koszarowem życiu internatu nie wychowasz ani cudownie jednolitej prawości, ani lękliwej czystości, ani niepokalanej niewinności uczuć, która nie wie, że zło istnieje.
A zresztą, czy nie dlatego tak kochasz te swoje prawe, ofiarne, łagodne, iż wiesz, jak im źle będzie?
A zresztą, czy umiłowanie prawdy może się obejść bez znajomości dróg, któremi chadza fałsz? — Czy chcesz, aby otrzeźwienie przyszło nagle, gdy świat brutalną pięścią wyrżnie w ideały? Czy wówczas dojrzawszy pierwsze twoje kłamstwo, nie przestanie odrazu wierzyć we wszystkie twe prawdy?
Zresztą, gdy życie wymaga pazurów, czy mamy prawo uzbrajać je li tylko w — rumieniec wstydu i ciche westchnienie?
Obowiązkiem twym wychować ludzi, nie owieczki, pracowników, nie kaznodziei, — zdrowie fizyczne i moralne. — A zdrowie nie jest ani tkliwe, ani ofiarne. Pragnę, aby mnie o niemoralność oskarżyła obłuda.

62. Dzieci kłamią.
Kłamią, gdy się boją, a wiedzą, że się prawda nie wyda.
Kłamią, gdy się wstydzą.
Kłamią, gdy je zmuszasz do powiedzenia prawdy, której powiedzieć nie chcą lub nie mogą.
Kłamią, gdy im się zdaje, że tak potrzeba.
— Kto wylał?
— Ja, — przyzna się dziecko i usprawiedliwić się spróbuje, jeśli wie, że mu powiesz tylko: „weź ściereczkę i wytrzyj“ — i dodasz, co najwyżej: „niezdara“.
I do poważnego przewinienia się przyzna, gdy wie, że wychowawca usilnie poszukiwać będzie, postanowił wykryć prawdę bezwzględnie. — Przykład: nielubianemu chłopcu nalano wodę do łóżka. — Nikt się nie przyznaje. — Zapowiedziałem, że nie wypuszczę nikogo z sypialni, dopóki nie przyzna się winny. — Mija godzina, gdy starsi chłopcy idą do roboty, zbliża się czas śniadania dla wszystkich. Śniadanie jeść będą w sypialni. — Do szkoły nie pójdą, — do zajęcia już i tak się spóźnili. — W sypialni szmer poufnych narad. — Jest grupa bezwzględnie niewinnych, inne — mniej, bardziej i najbardziej podejrzane. — Już się zapewne domyślają, może już wiedzą, — może namawiają, by się przyznał.
— Proszę pana...
— Tyś to zrobił?
— Ja.
Kara byłaby zbędna: ten rodzaj przewinienia już się nie powtórzy...
Pozwól dzieciom na zachowanie tajemnicy, — dasz mu prawo powiedzieć: „wiem, ale nie powiem“, — nie będzie kłamało, że nie wie.
Pozwól dzieciom szczerze zwierzać się ze swych uczuć, które nie odpowiadają uświęconym przykazaniom.

63. „Jak pana dzieci kochają“, — mówi sentymentalna osoba.
Podobno są więźniowie, którzy kochają wyrozumiałych dozorców. Ale czy jest dziecko, któreby nie miało żalu do swego wychowawcy: jakiś nakaz przykry, jakieś kiedyś powiedziane ostre słowo, utajone życzenie, którego nie wyjawi, bo „z tego nic nie będzie“. — Jeśli sądzą, że kochają, to dlatego, że tak być powinno, bo im tak mówią starsi; inne — bo nie chcą pozostać w tyle; pewna ilość sama dobrze nie wie, raz im się zdaje, że tak, że kochają, to znów nienawidzą; a wszystkie, widząc moje wady, pragnęłyby mnie trochę przerobić, ulepszyć. — Biedacy, nie wiedzą, że najcięższą moją winą jest, że przestałem być dzieckiem.
„Jak pana dzieci kochają“.
Jak dobiegły, tuliły się, tłoczyły, gdy powróciłem z wojny. — Ale czy nie ucieszyłyby się więcej, gdyby nagle na sali zjawiły się niespodzianie — białe myszy albo świnki morskie?
Matko, ojcze, wychowawco, jeśli cię dziecko pokochało głęboką, zawsze równą, bezinteresowną miłością, — zaleć mu lekką hydropatję, nawet trochę bromu.

64. Są momenty, gdy dziecko kocha cię bezgranicznie, gdy tak mu potrzebny jesteś, jak Bóg w nieszczęściu: dziecku w chorobie i dziecku, przerażonemu przez straszny sen w nocy.
Pamiętam noc, spędzoną w szpitalu przy łóżku chorej dziewczynki. Od czasu do czasu dawałem jej tlen do wdychania. Drzemiąc, mocno trzymała moją rękę. Każdemu ruchowi ręki towarzyszyły jej słowa półprzytomne, które szeptała, nie otwierając oczu: „mamo, nie odchodź“.
Pamiętam, jak drząc, w afekcie beznadziejnej rozpaczy, przyszedł do mego pokoju przerażony snem o umarłych — chłopiec. — Wziąłem go do łóżka. Opowiedział sen, opowiedział o zmarłych rodzicach, pobycie u wuja po ich śmierci. Mówił serdecznym, pełnym wylania szeptem, może w chęci wynagrodzenia za przerwany spoczynek, może w obawie, bym nie zasnął, zanim go nie odstąpią ostatecznie złe mary.
Mam list chłopca, pełen skarg na mnie i na Dom sierot. — Napisał go na pożegnanie. — Żali się, że go nie rozumiałem, byłem dla niego zły i niesprawiedliwy. Na dowód, że umie ocenić dobroć, przykład: nigdy nie zapomni, że gdy w nocy raz ząb go bolał, nie gniewałem się, że mnie obudził, nie brzydziłem się kłaść mu w ząb watę z lekarstwem. Z dwuletniego pobytu ten jeden fakt uważał za godny serdeczniejszej wzmianki. A wychowawca musi usuwać chore dzieci z internatu, a w nocy musi spać po całodziennej pracy.

65. Nie żądajmy od dzieci ani pojedyńczych ani zbiorowych poświęceń.
Ojciec, który ciężko pracuje, mama, którą głowa boli, wychowawca zmęczony — to potrafi wzruszyć raz lub parę razy, — na stałe znuży, znudzi, gniewać będzie. — Możemy zahukać dzieci, że na pierwsze nasze skrzywienie bólu lub niezadowolenia — odpowiedzą szeptaną mową i chodzeniem na palcach, — ale czynić to będą niechętnie, z obawy, nie z przywiązania.
Będą grzeczne i uroczyste, bo pan ma zmartwienie. Ale niech to dzieje się rzadko, wyjątkowo.
A my dorośli czy zawsze gotowiśmy ulegać kaprysom starych, ich czcigodnym poglądom i starczym zachciankom?
Sądzę, że wiele dzieci wyrasta w obrzydzeniu dla cnoty, bo je bezustannie wdrażano, przekarmiano dobremi słowami. — Niech samo odkrywa powoli potrzebę, piękno i słodycz altruizmu.
Ilekroć wskazuję dzieciom na ich obowiązek względem rodziny, młodszego rodzeństwa, obawiam się zawsze, że błądzę.
One same zanoszą do domu obrazki, wygrane w loteryjkę cukierki, bo im sprawia zadowolenie radość małego braciszka, a może tylko ambicja, że one też coś dają, — jak dorośli.
Dziecko odbiera z kasy oszczędzonego rubla, daje na buciki siostrze. Piękny czyn. Ale czy ono ma świadomość wartości pieniędzy, — może to tylko lekkomyślność?
Nie czyn a pobudka charakteryzuje dziecko, jego oblicze moralne, jego potencjalną przyszłość rozwojową.

66. Przygnębiliśmy dzieci obowiązkiem wdzięczności, szacunku, — autorytetem naszym. Ono wszystko to czuje, ale inaczej, — każde po swojemu.
One cię szanują, bo masz zegarek, bo otrzymałeś list z zagraniczną marką, bo masz prawo nosić zapałki i późno spać chodzisz, bo podpisujesz się czerwonym atramentem, bo masz szufladę, zamykaną na kluczyk, bo masz wszystkie przywileje dorosłych. — Wiele mniej szanują cię za wykształcenie, w którem zawsze dopatrzą się braków. — A czy pan umie mówić po chińsku, liczyć do miljarda?
Wychowawca opowiada ładne bajki, ale ładniejsze zna stróż, kucharka. Wychowawca gra na skrzypcach, ale towarzysz wyżej piłkę podbija w palancie.
Dzieciom dobrodusznym wszyscy imponują, krytyczne nie uchylają głowy ani przed rozumem, ani moralnością naszą. — Dorośli kłamią, oszukują, są fałszywi, używają brzydkich wykrętów. Jeśli nie palą pokryjomu papierosów, to tylko dlatego, że mogą palić jawnie, że robią co chcą.
Im usilniej dbasz o zachowanie autorytetu, tem bardziej cię omija, im ostrożniej się nosisz, tem łatwiej wyślizgnie się z ręki. Jeśli nie jesteś śmieszny do ostateczności, bezwzględnie niedołężny, nie starasz się głupio wkraść w łaski dzieci, kokietując i pobłażając, — będą cię po swojemu szanowały.
Po swojemu, — jak? — nie wiem.
Będą się śmiały, żeś chudy i wysoki, żeś tłusty, żeś łysy, że masz brodawkę na czole, że jak się gniewasz, to ci się nos rusza, że jak się śmiejesz, chowasz głowę w ramionach. I będą cię naśladowały, i pragną być chude albo tłuste i nosem poruszać, gdy się gniewają.
Pozwól im w serdecznej wyjątkowej chwili, rzadkiej koleżeńskiej rozmowie, powiedzieć, co myślą o tobie.
— Pan jest taki dziwny. Czasem to pana lubię, ale czasem tobym pana zabił ze złości.
— Jak pan coś mówi, to się zdaje, że to wszystko prawda. Ale jak się pomyśli, to widzę, że pan tylko tak mówi, bo my jesteśmy dzieci.
— Nigdy nie można wiedzieć, co pan sobie o nas naprawdę myśli.
— I pośmiać się z pana nie można, bo tylko czasami pan jest śmieszny.

67. Nikt nie zaprotestował, że w powiastce dla dzieci pod nagłówkiem „Sława“ pozwoliłem jednemu z bohaterów ukraść. Długo się wahałem, ale nie mogłem inaczej: ten chłopak o silnem chceniu i żywej wyobraźni musiał raz ukraść.
Bo dziecko kradnie, jeśli tak bardzo mieć pragnie, że oprzeć się nie może.
Dziecko kradnie, gdy czegoś jest bardzo dużo, więc można wziąć jedno. — Kradnie, gdy nie zna właściciela. — Kradnie, gdy jemu skradziono. — Kradnie, bo mu to potrzebne. — Kradnie, bo je namówiono.
Przedmiotem kradzieży może być kamyk, orzech, papierek od karmelka, gwoździk, pudełko od zapałek, ułamek czerwonego szkiełka.
Bywa, że wszystkie dzieci kradną, że istnieje tolerancja dla kradzieży. Te drobne, bezwartościowe przedmioty — stanowią niby osobistą, niby wspólną własność.
— Macie tu szmatki, bawcie się.
A jeśli się pokłócą, co wtedy?
— Przestańcie się kłócić: masz tyle, daj i jemu kilka.
Znalazł złamaną stalkę, — oddaje ci.
— Weź, wyrzuć.
Znalazł podarty obrazek, sznurek, paciorek. — Jeśli wolno wyrzucić, wolno i schować.
I powoli staje się tak, że stalka, igła, kawałek gumy lub ołówek, naparstek, wreszcie każdy leżący na oknie, stole, na podłodze przedmiot jest niby wspólną własnością. — Jeśli w rodzinie wynika z tego powodu setka sporów, to w internacie będą ich codziennie tysiące.
Są dwa sposoby: jeden — niegodziwy — nie pozwolić dzieciom na przechowywanie „rupieci“, drugi — słuszny, że każdy przedmiot ma właściciela, wszystko, co znalezione, winno być zwrócone, bez względu na minimalną, czy żadną wartość. — Każdy przedmiot zarzucony winien być odszukany natychmiast.
W ten sposób dziecko ma jasne dyrektywy, pozostaje tylko jeden, pierwszy rodzaj kradzieży, — a ulegają pokusie niekiedy — dzieci nie najgorsze.

68. Oszustwo jest tylko odmianą kradzieży, — kradzieżą zamaskowaną.
Wypraszanie podarków, jawnie niedorzeczne zakłady, gry hazardowe i gry w „zielone“, „w kosmate“, wreszcie zamiana przedmiotów cennych (scyzoryk, piórnik, pudełko od czekoladek) na przedmioty bezwartościowe. — Wreszcie — pożyczanie bezterminowe.
Najczęściej wychowawca, dbając o własną wygodę, — zabrania zamieniać, robić podarunki, grać z intencją korzyści. Ten zakaz raz na zawsze zamyka pokrzywdzonemu drogę do wyklętej i tak skargi.
Setki spraw najbardziej życiowych, ciekawych, swoistych, nie dochodzą do wiadomości wychowawcy, a jedna jaskrawa, zdemaskowana, daje mu pole do retorycznego popisu, pełnego życiowej nieprawdy kazania. Zakaz jeszcze bardziej stanowczy, — znów cisza do następnej awantury. — Bo zakaz ma siłę na krótki przeciąg czasu, bo go życie odrzuca.
Ileż brzydkich, deprawujących i krzywdzących spraw — z powodu zaciągniętych zobowiązań, wyłudzonych darów, świadomie oszukańczych tranzakcyj.
Dziecko, które zgubiło pożyczony scyzoryk lub piłkę — może stać się niewolnikiem.

69. Wychowawca, który wstępuje ze słodką iluzją, że wchodzi w światek czystych, czułych i szczerych duszyczek, których względy tak łatwo zaskarbić, a zaufanie zyskać, — rychło się rozczaruje. I miast mieć żal do tych, którzy go w błąd wprowadzili i do siebie, że uwierzył, — będzie się dąsał na dzieci, że wiarę jego zawiodły. A czyż one winne, że ci ukazano ponęty pracy, ukrywając ciernie?
Wśród dzieci jest tyluż złych ludzi, ilu wśród dorosłych, tylko nie mają bądź potrzeby, bądź możności tego okazać. W świecie dziecięcym dzieje się to wszystko, co się dzieje w brudnym świecie dorosłych. Znajdziesz przedstawicieli wszystkich typów ludzi i okazy wszystkich ich czynów niegodnych. Bo dzieci naśladują życie, rozmowy, dążenia środowiska, w którem się wychowały, bo mają w zarodku wszystkie ich namiętności.
I jeśli jutro spotkam grupę dzieci, już dziś winienem wiedzieć, kto one. Będą tam łagodne, bierne, dobroduszne, ufne, — aż do najzłośliwszych, jawnie wrogich i pełnych przewrotnej inicjatywy, lub obłudnie uległych, konspiracyjnie złośliwych, — intryganci i dzieci przestępne.
Przewiduję konieczność walki o regulamin i bezpieczeństwo bezdusznych i uczciwych. Wezwę do współdziałania dodatnie wartości gromady, przeciwstawię je złym siłom. I wówczas dopiero rozpocznę planową pracę wychowawczą, zdając sobie jasno sprawę z granic wpływów wychowawczych na danym terenie.
Mogę stworzyć tradycję prawdy, ładu, pracowitości, uczciwości, szczerości, ale nie przerobię żadnego z dzieci na inne, niż jest. Brzoza pozostanie brzozą, dąb dębem, — łopuch łopuchem. Mogę budzić to, co drzemie w duszy, nie mogę nic stworzyć. Śmieszny będę, dąsając się na siebie lub dziecko.

70. Zauważyłem w uczciwych wychowawcach niechęć ku dzieciom nieszczerym. Pragnąłbym zwrócić ich uwagę, że niewola, w której trzymamy dzieci, wychowuje i fałsz i przebiegłość w wykorzystaniu twych upodobań i obłudną chęć dogodzenia i interesowną komedję przywiązania. Dotknięte są tą niemocą w różnym stopniu wszystkie.
Wejrzyj w duszę twoich nieszczerych. To biedne dzieci. Niekiedy ambitne, a bez realnej wartości, może zapoznane, niekiedy słabe fizycznie i brzydkie, poniewierane, niekiedy z boku tresowane w obłudzie, psute i kaleczone zarówno przez ciebie, który ich nie lubisz, jak przez tych, którzy nie dostrzegli fałszu przywiązania, wdzięczności i wzorowości — i dają im przywileje.
Jeśli to chłodne i złośliwe zbliży się do ciebie, przytuli, — choć wiesz, że jest to aktem wyrachowania, nie masz prawa go usunąć. Może ono tylko nie umie, może inne oszukują cię zręczniej, wdzięczniej, jeszcze kłamliwsze, bo ulegają suggestji własnej gry?
Między temi, które więcej kręcą się koło ciebie, niżbyś pragnął, może są słabe i nielubiane i chcą, byś je specjalną otoczył opieką, osłonił przed krzywdą?
Może ktoś im szepnął: bądź serdeczny, daj bukiecik, pocałuj i — poproś. Może dziecko spełnia polecenie bez przekonania, wbrew swej szczerej ale oschłej naturze, więc z nakazu, niezręcznie, nieumiejętnie.
Dziwiło mnie, gdy jeden z chłopców, powściągliwy, oschły, starczy, zamknięty w sobie, mizantrop, zaczął mi nagle okazywać serdeczność, pierwszy śmiał się z mego żartu, torował drogę, uprzedzał życzenia. Robił to niezręcznie, z jawną chęcią zwrócenia uwagi na to, co czyni. Tak trwało dość długo, ukrywałem doznawaną przykrość... Gdy poprosił wreszcie, aby przyjęto jego młodszego brata do Domu sierot, — czułem, jak mi łzy nabiegają do oczów: biedak, ile wysiłku go kosztowało, by przez tyle czasu być tem, czem nie jest w istocie.

71. Dzieci nie lubiane przez dzieci, i ich faworyci, prowodyrzy. Temat ważny, badania możeby dały nam klucz do rozwiązania niejednej zagadki powodzenia w życiu nie według skali wartości i siły, a czegoś nieuchwytnego, nieznanego.
Dzieci ładne, zdrowe, pogodne, z inicjatywą, śmiałe, z talentem, zawsze mają przyjaciół, sprzymierzeńców, wielbicieli; zbyt ambitne mają i wrogów. Stąd obozy. Są przelotni ulubieńcy zbiorowisk dziecięcych: same wynoszą je na czoło, by cieszyć się potem z ich upadku.
Nie dziw, że dziecko, które umie zorganizować zabawę, zna bajki, lubi i umie się bawić, jest mile widzianym towarzyszem: daje wesołość, fantazję, jak inne podzieli się owocami. I ostatecznie cóż lubią, jeśli nie bogactwo łakoci czy ducha, z którego czerpią.
Dzieci nie lubią rozlazłych i dokuczliwych, a czemże one są jeśli nie biedne ciałem i słabe duchem? Zwracają się do wychowawcy, bo nie mogąc nic dać dzieciom, nic wzamian nie otrzymują.
Tak być musi, że najwięcej cię absorbują, najbliżej otaczają te dzieci, które nie najwyższą posiadają wartość. Nie żądaj dla nich pełni praw, one same niewiele żądają.
Ale ich nie odtrącaj.

72. Dziecko stara się, dodam, ma prawo wykorzystać wszystkie plusy, które posiada, wszystkie dodatnie wartości, któremi rozporządza, by zwrócić na siebie uwagę: więc miłą powierzchowność, zręczność, pamięć, łatwość wysłowienia, dźwięczny głos, pochodzenie. Jeśli nie przekonawszy, będziemy mu przeszkadzali, zbudzimy niechęć: dopatrzy się złośliwej szykany, może zazdrości.
— To nasz śpiewak, nasz gimnastyk.
Może to nie jest słuszne? Może to je psuje? A może tylko ośmiela do szczerego wypowiedzenia, co myśli: tak, ono jest dumne, że najlepiej śpiewa, że najzręczniejsze.
Czy nie jest większym nietaktem powiedzieć dziecku opryskliwie:
— Myślisz, że jak ładnie śpiewasz, jak tatuś twój jest wójtem, — to ci już wszystko wolno?
Albo:
— Myślisz, że mnie uśmiechem w błąd wprowadzisz? Całujesz mnie, bo chcesz coś dostać?
Tak jest; ale i ty tak postępujesz.
Czy nie zastępujesz pamięcią brak własnych myśli lub inteligencją — brak pamięci? Czy nie starasz się uśmiechem zyskać ich posłuszeństwa, bo nie umiesz lub nie lubisz grozić? Czy nie chcesz pocałunkiem uzyskać poprawy?
Czy nie ukrywasz swych wad i przywar?
Czemu dziecku odbierasz prawo, z którego sam korzystasz, mając olbrzymi przywilej wieku i władzy.
Znakomita większość dzieci nie ma jeszcze rozumu. Posługują się sprytem. Spryt nazywa Lok małpą rozumu. Im lepsze dasz warunki twym wychowańcom, by dojrzeli, tem prędzej twoje ucieszne małpki staną się ludźmi.

73. Dzieci ostatnie i spóźnione — one są probierzem cierpliwości wychowawcy.
Dzwonek — niewtajemniczeni nie wiedzą, ile potrzeba wysiłku ze strony wychowawcy, ile wytrwałej dobrej woli ze strony dzieci, aby owych sto stawiło się w komplecie na dane hasło.
Jeszcze tylko jeden wiersz niedokończonego przepisywania, jeden numer wywoływanej loteryjki, jedno słowo niedokończonej rozmowy, już nie do rozdziału ale do kropki przeczytana bajka.
Wychodząc z pokoju, czekasz aby drzwi zamknąć. Z hałasem, popychając się biegną zbyt pośpiesznie wszystkie, prócz jednego czy dwojga, na które musisz czekać, zanim coś w ostatniej chwili włożą czy wyjmą.
Wydajesz obuwie, płaszcze, — znów to samo.
I czekasz przy otwartej szafie, przy lampie, by ją zgasić, przy wannie, by wodę wypuścić, przy stole, by zebrać naczynia, — czekasz z rozpoczęciem lub zakończeniem czynności na to jedno lub dwoje. A im zawsze zarzuci się czapka, gdy już wyjść miały, złamała stalka, gdy rozpoczynasz dyktando.
— Prędzej... Ruszaj że się... Długo tego będzie?... Czy raczysz nareszcie?
Nie dąsaj się: takie być muszą.

74. Zakaz, pozornie nie uciążliwy. Walczysz bezowocnie, a dzieci nie słuchają. Nie dąsaj się.
Zabroniliśmy wieczorem rozmawiać w sypialni.
— Cały dzień mieliście do gadania. Teraz spać.
Widocznie coś nie pozwala dzieciom ulec słusznemu żądaniu, bo dzieci rozmawiają półgłosem, szeptem, cichym szeptem. Jest szmer.
Krzyknąłeś — cisza, ale nie na długo.
Dziś, wczoraj, jutro, — toż samo. Więc pozostaje kij, przemoc — lub badanie.
— O czem wczoraj rozmawiałeś w sypialni?
— Opowiadałem mu, jak żyliśmy w domu, kiedy tatuś jeszcze żył. — Pytałem go się, dlaczego Polacy nie lubią Żydów. — Mówiłem, żeby się poprawił, to pan się na niego nie będzie zawsze gniewał. — Mówiłem, że jak będę duży, to pojadę do eskimosów i nauczę ich czytać i budować domy.
Brutalnem: „cicho tam“ przerwałbym te cztery rozmowy.
Zamiast przewinienia, dostrzegasz jedną z głębokich, serdecznych trosk duszy twych dzieci. W hałasie i jarmarcznej krzątaninie niema miejsca na ciche zwierzenie, smętne wspomnienie, serdeczną radę, poufne zapytanie. Ciebie nuży całodzienny hałas, pragniesz przed snem znaleźć chwilę zaciszną, tegoż pragną i one...
Zabraniasz rano rozmawiać, zanim wybije oznaczona godzina? A co ma robić ten, który się wcześniej obudził, który codziennie wcześniej się budzi?
Znów bezcelowość walki o ranny spokój sali dała dzieciom zwycięstwo, a mnie odkrycie, jeśli nie decydującej, to w każdym razie nie drugorzędnej wagi.

75. Inny przykład.
Często zdarzało mi się zadawać dzieciom pytanie:
— Co porabiasz, co słychać u ciebie, czemu jesteś smutny, jak się miewają twoi w domu?
Często otrzymywałem odpowiedź:
— Nic nowego, wszystko dobrze, nie jestem smutny.
Wówczas byłem zadowolony. Na to, by okazać dziecku zainteresowanie, życzliwość, traciłem małą część minuty. Często pogłaskałem które w przejściu.
Po pewnym czasie zwróciło moją uwagę, że dzieci nie lubią ani tych pytań ani pieszczot. Niektóre niechętnie odpowiadały, jakby z pewnem zażenowaniem, odpowiadały z chłodną rezerwą, niekiedy z ironicznym uśmiechem. Raz zwrócił się do mnie chłopiec w dość ważnej sprawie w chwilę potem, gdy na pytanie dał zdawkową odpowiedź. Od głaskania wyraźnie uchylały się niektóre dzieci, skądinąd czułe, uczuciowe.
Przyznaję, że mnie to drażniło, dąsałem się; zrozumiałem wreszcie. W tych nawykowych, od niechcenia rzuconych pytaniach, dziecko nie widzi ani szczerego zainteresowania się ani możności zwrócenia się z prośbą. Ma słuszność: Podając całe pudełko cukierków, liczysz na to, że gość weźmie jeden i nie największy. Częstujesz dziecko ułamkiem minuty, ono ci daje żądaną odpowiedź: „wszystko dobrze“, ale spłacając dług dobrego wychowania, ma żal do ciebie za fałsz udanego zainteresowania się jego osobą; ono nie chce być traktowane, aby zbyć, w przelocie.
— No cóż, lepiej? — zapytuje lekarz przy obchodzie sali szpitalnej.
Z tonu głosu, ruchów, widzi chory, że lekarz się spieszy, więc odpowiada niechętnie:
— Dziękuję, lepiej.

76. Dzieci nie mają doświadczenia w fałszu form towarzyskich, dodam, w zwykłych kłamstwach potocznej mowy:
— Wprost ręce opadają; powinno być cicho jak w kościele; pali się wszystko na nim; co weźmie do łapy, to zepsuje; sto razy mówiłem; już więcej nie powtórzę.
Dla dziecka są to kłamstwa.
Jakże nie wstyd mówić, że ręce opadają, gdy się niemi porusza swobodnie? W kościele wcale nie jest cicho. Spodnie się podarły, gdy przechodził przez parkan i można je zacerować; wcale się nie spaliły. Bardzo wiele rzeczy bierze do rąk i nie psuje, a że się jedna złamała, to się może zdarzyć. Sto razy nie mówiono, a najwyżej może pięć razy, i nieraz jeszcze powtórzą.
— Ogłuchłeś czy co?
Nie, nie ogłuchł. To pytanie też jest kłamstwem.
— Na oczy mi się nie pokazuj.
I ten rozkaz jest kłamstwem, bo podczas obiadu każą mu siedzieć przy stole.
Ileż razy dziecko buntowniczo się zachowuje, bo woli otrzymać parę szturchańców, byle się wstrętna przemowa skończyła. Może dziecko, przekonane o konieczności szacunku dla wychowawcy, cierpi widząc, jak ten szacunek wali się w gruzy? Bo o ileż mu łatwiej ulegać w przekonaniu o ich istotnej moralnej wyższości.

77. Wprowadziliśmy w Domu Sierot reformę: dzieci podczas śniadania, obiadu i kolacji otrzymują nadprogramowo tyle suchego chleba, ile zechcą. Ale nie wolno go rozrzucać i zostawiać. Niech weźmie tyle, ile zjeść może. Nie odrazu dzieci zdobywają odnośne doświadczenie, bo świeży chleb jest przysmakiem dla wielu.
Wieczór, kolacja się skończyła, wezwano małe do sypialni.
W tej samej chwili jedna ze starszych dziewczynek, ugryzłszy niewielki kęs chleba, rzuca manifestacyjnie resztę porcji na stół, przy którym siedzę, i powłóczystym krokiem idzie dalej. Byłem tak zdumiony, że nie powiedziałem nic więcej, tylko: „jesteś obrzydliwa bezczelna dziewucha“. W odpowiedzi lekceważący ruch ramion, łzy, obrażona udała się do sypialni.
Zdziwiłem się, gdy niezadługo zastałem ją już w łóżku śpiącą.
W kilka dni później zrozumiałem powód wyraźnie niedorzecznego czynu, gdy ta sama dziewczynka oznajmiła, że chce chodzić spać wcześnie, razem z małemi.
Ambitna, nie odrazu mogła się zdecydować na poniżające chodzenie spać z malcami. I oto, półświadomie czy podświadomie, sprowokowała wówczas mój gniew, by mieć powód do obrazy, łez, i co za tem idzie — przedterminowego pójścia spać...
Słów parę o jej powłóczystym chodzie.
Chodząc, nie podnosiła nóg, suwała je po podłodze. Niektórym dzieciom się to podobało, zaczęły ją naśladować. Ten starczy chód u dziecka zdawał mi się nienaturalny, śmieszny, brzydki, dodam, lekceważący. Nieco później dostrzegłem, że jest nietylko naturalny, ale swoisty dla dzieci w wieku silniejszego rozwoju. Jest to chód znużenia.
W praktyce prywatnej niejednokrotnie zapytywałem:
— Czy nie zauważyła pani, że chód dziecka się zmienił?
— Ależ tak: chodzi, jak obrażona księżna. To mnie do rozpaczy, do wściekłości niekiedy doprowadza. Suwa nogami, jakby miała sto lat lub była wie Bóg jak spracowana.

78. Czy ten jeden przykład nie dowodzi, jak ściśle zrośnięty jest świat przejawów ducha z jego fizjologicznem podłożem?
Mylą się ci, którzy sądzą, że porzuciwszy szpital dla internatu, sprzeniewierzyłem się medycynie. Po ośmiu latach pracy szpitalnej zrozumiałem dość silnie, że wszystko, co nie jest tak przypadkowe, jak przejechanie przez automobil lub połknięcie gwoździa, może być poznane w dziecku tylko przy paroletniej jego obserwacji klinicznej nie zrzadka, w chorobie-katastrofie, ale codziennej, w jasnych okresach jego pomyślności.
Berliński szpital i niemiecka literatura lekarska nauczyły mnie myśleć o tem, co wiemy i powoli, systematycznie posuwać się naprzód. Paryż nauczył mnie myśleć o tem, czego nie wiemy, a wiedzieć pragniemy, musimy, będziemy. Berlin, to dzień roboczy, pełen drobnych trosk i zabiegów, Paryż, to święto jutra z jego olśniewającem przeczuciem, potężną nadzieją i nieoczekiwanym tryumfem. Siłę chcenia, ból niewiedzy, rozkosz poszukiwań dał mi Paryż. Technikę uproszczeń, wynalazczość drobiazgów, ład szczegółów — wyniosłem z Berlina.
Wielka synteza dziecka — oto co mi się śniło, gdy w bibljotece paryskiej z rumieńcem wzruszenia czytałem dziwne dzieła francuskich klasyków-klinicystów.

79. Medycynie zawdzięczam technikę badania i dyscyplinę naukowego myślenia.
Jako lekarz, stwierdzam objawy: widzę wysypkę na skórze, słyszę kaszel, czuję wzniesienie ciepłoty, powonieniem ustalam zapach acetonu z ust dziecka. Jedne dostrzegam odrazu, ukrytych poszukuję.
Jako wychowawca, mam również objawy: uśmiech, śmiech, rumieniec, płacz, ziewnięcie, okrzyk, westchnienie. Jak bywa kaszel suchy, wilgotny i duszny, tak bywa płacz łzami, łkaniem i prawie bez łzy.
Objawy ustalam bez gniewu. Dziecko gorączkuje, dziecko kaprysi. Obniżam gorączkę, usuwając w miarę możności jej powód, osłabiam natężenie kaprysu, ile się da bez szkody dla jego ducha.
Nie wiem dlaczego mój zabieg lekarski nie osiąga pożądanego skutku, nie dąsam się a poszukuję. Dostrzegam, że moje zarządzenie chybia celu, rozkaz nie jest wykonywany przez wiele dzieci lub jedno, nie dąsam się, ale badam.
Niekiedy objaw pozornie drobny i bez znaczenia, mówi o wielkiem prawie, pozornie oderwany szczegół wiąże się u dna z ważnem zagadnieniem. Jako lekarz i jako wychowawca nie znam drobiazgów i czujnie śledzę to, co zdaje się przypadkowem i bezwartościowem. Drobny uraz rujnuje niekiedy mocne, karne a kruche funkcje ustroju. Mikroskop odkrywa w kropli wody zarazę, która pustoszy miasta.
Medycyna pokazała mi cuda terapji i cuda wysiłków w podpatrywaniu tajemnic natury. Dzięki niej widziałem po wielekroć, jak człowiek umiera, i z jaką bezlitosną siłą, rwąc łono matki, przedziera się na świat do życia płód, dojrzały owoc, by stać się człowiekiem.
Dzięki niej, nauczyłem się wiązać mozolnie rozproszone szczegóły i sprzeczne objawy w logiczny obraz rozpoznania. I bogaty w doświadczoną świadomość o potędze praw natury i geniuszu badawczej myśli ludzkiej, staję wobec niewiadomej: dziecko.

80. Gniewne spojrzenie wychowawcy, pochwała, napomnienie, żart, rada, pocałunek, bajka jako nagroda, zachęta słowna — to są zabiegi lecznicze, które należy podawać w mniejszych lub większych dozach, częściej lub rzadko, zależnie od przypadku, zależnie od indywidualnych cech ustroju.
Istnieją dewiacje, skrzywienia charakteru, które cierpliwie leczyć trzeba ortofrenją. Istnieje wrodzona lub przejściowa anemja ducha. Istnieje wrodzona słaba odporność przeciwko zarazie moralnej. Wszystko to można rozpoznawać i leczyć. Zbyt pośpieszne, błędne rozpoznanie i niewłaściwe lub zbyt energiczne leczenie sprowadzają pogorszenie.
Głód i przesyt w zakresie życia duchowego są tak samo materjalne, jak w życiu fizycznem. Dziecko, głodne rady, wskazówki, pochłonie ją, przetrawi i przyswoi, przekarmiane morałem — będzie doznawało mdłości.
Gniew dziecka — jedna z najważniejszych, najciekawszych dziedzin.
Opowiadasz mu bajkę, nieuważnie słucha. Nie rozumiesz, dlaczego, ale zamiast się zdziwić, jak przyrodnik, niecierpliwisz się, dąsasz.
— Nie chcesz słuchać, to dobrze; jak mnie poprosisz, nie opowiem.
— Nie to nie, — odpowiada dziecko, — bez łaski.
Jeśli nie powie, to pomyśli: poznasz po ruchu, po wyrazie twarzy, że nie dba o bajkę...
Całując, tuląc małego urwisa, prosiłem go, aby się poprawił. Rozpłakał się, i ze łzami, z rozpaczą powiedział:
— Proszę pana, czy to moja wina, że pan akurat nie lubi łobuzów, tylko same niedołęgi. No niech pan jemu każe być łobuzem, to on także pana nie będzie słuchał.
Jego łzy nie były wcale oznaką skruchy. On nie protestował przeciw moim pieszczotom i słodkim przemowom, bo uważał je za zasłużoną surową karę za swoje liczne grzechy. On tylko myślał beznadziejnie o swej przyszłości: ten poczciwy ale głupi wychowawca nie może zrozumieć, że ja nie mogę być inny. Dlaczego tak surowo karze pocałunkiem, którego nienawidzę, niechby mi lepiej dał za ucho i kazał całe lato chodzić w podartych spodniach.

81. Sumując ogrom wyników, jakie dała kliniczna obserwacja dziecka w szpitalu, zapytuję, co dał nam internat: nic.
Zapytuję internatu, ile godzin snu wymaga dziecko? Podręczniki hygieny podają jakąś tablicę, przypisywaną z książki do książki, a ułożoną nie wiadomo przez kogo. Tablica głosi, że im dziecko starsze, tem mniej potrzebuje snu: to kłamstwo. Ogólnie biorąc, dzieci mniej wymagają snu, niż sądzimy, dodam: niżbyśmy pragnęli. Ilość godzin snu waha się zależnie od etapu rozwojowego, w którym się dziecko znajduje, i często trzynastoletnie chodzą spać z małemi, gdy dziesięciolatki są rzeźkie i nie słuchają książkowych przepisów.
Toż samo dziecko — dziś nie może się doczekać hasła, by wyskoczyć z łóżka, niezależnie od pogody i temperatury sypialni; po upływie roku staje się nagle ociężałe, z wysiłkiem się podnosi, przeciąga i ociąga, a chłód sali o rozpacz je przyprawia.
Łaknienie dziecka: nie je, nie chce, oddaje, wykręca się, oszukuje by nie jeść. Mija rok: je, pochłania — kradnie bułkę z kredensu.
A potrawy ulubione i nienawistne?
Na pytanie, jakie ma dwa największe zmartwienia, chłopiec odpowiada: jedno, że mi mama umarła, drugie, że muszę jeść grochówkę. A są dzieci, które zjadają po trzy porcje zupy grochowej.
Ale czy można mówić o indywidualnych właściwościach, gdy się nie zna praw ogólnych?
A owo pochyłe trzymanie się dzieci, które się po pewnym czasie znów prostują i znów pochylają? Blade rumienią się i znów bledną. Zrównoważone psychicznie, stają się nagle kapryśne, oporne, niekarne, — by po pewnym czasie znów się zrównoważyć, — „poprawić“.
Ileż arszenikowej rozpusty i ortopedycznego szwindla znikłoby z medycyny, gdybyśmy znali wiosny i jesienie rozwoju dziecka. Gdzież badać je, jeśli nie w internacie? Szpital ma zadanie studjować choroby, brutalne zmiany, jaskrawe objawy, cała jubilerszczyzna hygjeny, mikroobserwacja drgnień — wypracowane być winny w internacie.

82. Nie znamy dziecka, gorzej: znamy je z przesądów. Aż wstyd, jak na dwa, trzy dzieła, pisane naprawdę przy kołysce, powołują się aż do obrzydzenia wszyscy. Aż wstyd, jak pierwszy lepszy sumienny pracownik staje się autorytetem niemal wszystkich zagadnień. Najdrobniejszy szczegół w medycynie liczy bogatszą literaturę, niż tu całe dziedziny. Lekarz jest tylko honorowym gościem internatu, nie-gospodarzem. Nic dziwnego, że ktoś z przekąsem orzekł, że reforma internatu jest reformą murów, a nie ducha. Nad dzieckiem internatu ciągle jeszcze panuje morał, nie badanie.
Czytając stare prace kliniczne lekarzy, widzimy drobiazgowość studjów, które niekiedy śmiech, zawsze zdumienie budzą: liczono ilość wykwitów na skórze przy wysypkowych chorobach, lekarz dnie i noce nie odstępował chorego. Medycyna ma dziś prawo nieco zaniedbać klinikę, pokładając nowe nadzieje w pracowniach.
A pedagogika, przeskoczywszy klinikę-internat, odrazu chwyciła się prac laboratorjum.
Zaledwie trzy lata spędziłem w internacie, tyle, by się rozejrzeć — i nie dziwię się, że zdobyłem skarby spostrzeżeń, projektów, przypuszczeń; boć w tej złotej krainie nikt nie był jeszcze, nie wiedzą o jej istnieniu.

83. Nie znamy dziecka.
Dziecko w wieku przedszkolnym, wiek szkolny, to podział policyjny tam, gdzie istnieje pobór szkolny. Okres ząbkowania, zębów stałych, dojrzewania. Nic dziwnego, że w warunkach dzisiejszej obserwacji dziecka, dostrzegliśmy tylko jego zęby i włosy pod pachami.
Nie umiemy nawet zdać sobie sprawy z przeciwności, które rzucają nam się w oczy w ustroju dziecięcym: z jednej strony żywotność komórek, z drugiej uraźliwość. Z jednej strony pobudliwość, wytrzymałość, siła, z drugiej — łamliwość, niezrównoważenie, znużenie. I ani lekarz, ani wychowawca nie wiedzą, czy dziecko jest istotą „niezmordowaną“, czy chronicznie zmęczoną.
Serce dziecka? Wiem. Dziecko ma dwa serca: centralne, przepracowane i peryferyczne, w elastycznych naczyniach. Dlatego tętno tak łatwo znika, ale łatwo znów się zrównoważa.
Ale dlaczego jedne dzieci pod wpływem afektu mają tętno zwolnione, gdy drugie — szybkie, miarowe? Dlaczego jedne bledną, drugie się rumienią? Kto wysłuchiwał serce dzieci, z których każde sto razy przez sznur przeskoczyło? Czy pozorna żywotność nie w tem ma swe źródło, że dziecko jest niedoświadczone w spotrzebowaniu swej energji aż do ostatnich granic? Dlaczego tętno dziewcząt pod wpływem afektu jest częstsze, niż u chłopców, co znaczy, że dany chłopiec ma „dziewczęcą reakcję tętna“, a dziewczynka — chłopięcą?
To są wszystko pytania nie lekarza internatu, a wychowawcy lekarza w internacie.

84. Wychowawca powiada:
— Mój system postępowania, mój pogląd. Choćby miał ubogie teoretyczne przygotowanie i niewielką liczbę lat pracy poza sobą, ma prawo tak mówić.
Ale niech dowiedzie, że ten system czy pogląd podpowiedziało mu doświadczenie pracy w takich warunkach na takim terenie, z takim materjałem dzieci. Niech usprawiedliwi swe stanowisko, przytoczy przykłady, poprze kazuistyką.
Daję mu nawet prawo do tego, co jest najtrudniejsze, najbardziej ryzykowne: do rokowania, przepowiadania, na co wyrośnie dane dziecko.
Ale niech ma zawsze świadomość, że może się mylić. Niech żaden z poglądów nie będzie ani bezwzględnem przekonaniem, ani przekonaniem na zawsze. Niech dzień dzisiejszy zawsze będzie tylko przejściem od sumy wczorajszych doświadczeń, do większej z dniem jutrzejszym.
Każde zagadnienie winno być rozpatrywane niezależnie od ogólnego poglądu, każdy fakt niezależnie. Bo fakty przeczą sobie, a tylko z ilości ich po tej lub innej stronie można domyślać się praw ogólnych.
Tylko w tych warunkach praca jego nie będzie ani monotonna, ani beznadziejna. Dzień każdy przyniesie mu coś nowego, nieoczekiwanego, niezwykłego, co dzień bogatszy będzie w nowy przyczynek.
Niezwykła lub rzadka skarga, kłamstwo, spór, prośba, przewinienie, objaw nieposłuszeństwa, fałszu, bohaterstwa, będą dlań cenne, jak dla zbieracza rzadka moneta, skamieniałość, roślina, położenie gwiazd na niebie.

85. I tylko wówczas każde dziecko kochać on będzie rozumną miłością, zainteresuje się jego treścią duchową, potrzebami, losem. Im bliższy będzie dziecka, tem więcej dostrzeże w niem cech godnych uwagi. W badaniu znajdzie i nagrodę i zachętę do dalszego badania, dalszych wysiłków.
Przykład:
Dziewczynka zła, brzydka, dokuczliwa. Jeśli bierze udział w zabawie to, by ją zdezorganizować. Zaczepi podstępnie, bo chce być pokrzywdzoną, aby móc się skarżyć. Okażesz jej życzliwość, rozzuchwalasz. Inteligencja słaba, dążeń brak, uczuciowości niema, ambicja żadna, wyobraźnia uboga.
Kocham ją jak przyrodnik, który przygląda się jakiejś mizernej, złośliwej istocie, — ot urodziło się takie biedne brzydactwo, taki kopciuszek natury.
Zapowiedziałem surowo:
Pamiętaj, żebyś się nie ważył wyjść z łóżka.
I powróciłem do przerwanych wieczornych opatrunków.
Gdy po chwili rozległo się z sypialni trwożne: proszę pana — wiedziałem, co ono oznacza.
Nie posłuchał, wyszedł z łóżka, by zakończyć niezałatwiony porachunek z kolegą.
Milcząc wymierzyłem parę klapsów po ręce i zarzuciwszy kołdrę na plecy, wziąłem do swego pokoju.
Dawniej, pół roku temu, byłby się opierał, wyrywał, chwytał za poręcze łóżek, futrynę drzwi. Dziś ma już doświadczenie paru nieudanych prób, więc idzie. Dziwnie wymierzony krok: trochę szybciej, znaczyłoby, że ulega, trochę wolniej, byłby już opór. Popycham go dłonią, bardzo lekko, akurat tyle, że wiem, że idzie z musu.
Idzie, a na twarzy jego osiada ponury cień, powiedziałbyś z duszy wypłynęła czarna chmura, która musi stężeć w burzę.
Stoi, oparł się o ścianę, łeb spuścił, nie drgnął.
Kończę drobne zabiegi: jodynuję skaleczony palec, waseliną smaruję popękane wargi, kropla gliceryny na rękę, łyżka lekarstwa na kaszel.
— Możesz wrócić.
Idę za nim, bo nuż w powrotnej drodze uderzy? Nie, spojrzał tylko, zwolnił kroku, może czekał, — niech zaczepi, niech powie: „acha, w kącie stałeś“.
Doszedł do łóżka, położył się, przykrył na głowę kołdrą, może przyczaił się, może chce, abym wrócił do siebie.
Chodzę między rzędami łóżek.
Już był na drodze poprawy, dziś znów miał zły dzień. Trzasnął drzwiami ze złości, drzwi oszklone, szyba pękła. Powiedział, że to wiatr, przeciąg, — uwierzyłem.
Przy skakaniu przez sznur nie chciał się trzymać kolei, obraził się, nie skakał, przeszkadzał. Dzieci się poskarżyły. Kolacji nie jadł: bułka mu się nie podobała, dyżurny nie chciał zamienić.
Trudno wytłumaczyć dzieciom, że jemu więcej należy przebaczać.
Cichnie szmer usypiającej sali. Osobliwa chwila, dziwnie się wówczas łatwo i dobrze myśli.
Moja praca naukowa.
Krzywe wagi, profile rozwojowe, indeks wzrostu, prognoza ewolucji somatycznej i psychicznej. Tyle nadziei, jaki będzie wynik? Jeśli żaden?
A czy nie dość, że doznaję uczucia radosnej wdzięczności, że rosną i krzepną? Czy to samo nie jest dostateczną nagrodą za pracę? Czy nie mam prawa być bezinteresownym czcicielem natury: niech zielenią się krzewy.
Oto strumień, który szemrze, niwa zbożna, ogród, który liśćmi szeleści. Mam ziarnom kołyszących się kłosów zadawać pytania, pytać krople o ich przeznaczenie?
Poco kraść naturę, niech zachowa swe tajemnice.
Oto śpią, z których każde ma jeden bodaj grzech, bodaj grzech oderwanego guzika, którego nie przyszyło. Jakie to wszystko drobne w perspektywie groźnego jutra, gdy błąd mści się niekiedy całem zdruzgotanem życiem.
Tacy bezpieczni i cisi.
Dokąd mam was prowadzić? Czy ku wielkim ideom, wzniosłym czynom? Czy tylko wdrożyć w spełnianie koniecznych obowiązków, bez których społeczeństwo wyrzuca poza nawias, ale abyście mogły swą godność zachować? Czy za tę trochę strawy i opieki w ciągu lat paru, mam prawo żądać, nakazywać, chcieć? Może dla każdego z was własna droga choćby pozornie najgorsza, będzie jedynie słuszna?...
Wśród ciszy sennych oddechów i mych trwożnych pytań rozlega się łkanie.
Znam ten płacz, to on płacze. Ile dzieci, tyle różnych rodzai, od płaczów cichych i skupionych, poprzez kapryśne i nieszczere, aż do krzykliwych i bezwstydnie nagich.
Przykro, gdy dziecko płacze, ale jego jednego tylko łkanie, zdławione, beznadziejne, złowieszcze, budzi grozę.
Nerwowe dziecko, to mało: jak często, nie znając istoty, zadowolniamy się nazwą niewiadomej treści. Nerwowe, bo mówi przez sen, nerwowe, bo tkliwe, bo żywe, bo ospałe, bo szybko się nuży, bo ponad wiek rozwinięte, progéneré, mówią Francuzi.
Są rzadkie dzieci, które liczą nie własnych przeżytych lat dziesięć. One niosą tarę wielu pokoleń, w ich zwojach mózgowych krwawi się nagromadzona udręka wielu zbolałych stuleci, i pod wpływem nieznacznego bodźca wyładowuje się ukryta w potencji siła bólu, żalu, gniewu, buntu, i doznaje się wrażenia niestosunku między drobnym bodźcem a burzliwą reakcją.
To nie dziecko płacze, to stulecia płaczą, to ból i tęsknota zawodzą, nie że w kącie stało, a że je gnębiono, gnano, poniewierano, wyklęto. Poetyzuję? Nie, tylko nie znajduję odpowiedzi i zapytuję.
Musi być uczucie silnie napięte, jeśli drobiazg może wytrącić z równowagi. Musi być uczucie ujemne, bo z trudem wywołasz uśmiech, pogodne spojrzenie, nigdy głośną oznakę dziecięcej radości.
Zbliżyłem się do niego i powiedziałem stanowczym, ale łagodnym szeptem:
— Nie płacz, bo dzieci pobudzisz.
Ucichł. Wróciłem do siebie. Nie zasnął.
To jedno wśród ciszy łkanie, tłumione na rozkaz, jest zbyt bolesne, zbyt samotne, sieroce.
Ukląkłem przy łóżku, w żadnym podręczniku nie szukałem wyrazów ani intonacji. Mówiłem monotonnym półgłosem:
— Wiesz, że ciebie kocham. Ale nie mogę ci na wszystko pozwalać. Wiatr nie zbił szyby, tylko ty zbiłeś. Dzieciom przeszkadzałeś się bawić. Kolacji nie jadłeś. Chciałeś się bić w sypialni. Ja się nie gniewam. Ty się już poprawiłeś: sam poszedłeś, nie wyrywałeś się. Ty jesteś już grzeczniejszy.
Znów płacze głośno. Uspokajanie wywiera niekiedy wprost odwrotny skutek: zamiast koić, podnieca. Ale wybuch, zyskując na sile, traci na trwaniu. Łka głośno, by po chwili ucichnąć.
— Może jesteś głodny? Dać ci bułkę?
Ostatnie spazmy gardła. Już tylko płacze, skarży się rzewnie, duszą dziwnie skołataną, obolałą, skrzywdzoną.
— Pocałować cię na dobranoc?
Odmawia ruchem głowy.
— No, śpij już, śpij synusiu.
Lekko dotknąłem ręką jego głowy.
— Śpij.
Zasnął.
Boże, czem obronisz tę duszę wrażliwą, by jej życie nie stetłało w błocie?...



KOLONJE LETNIE
...Powiedz raczej, jakie nadzieje sam
niosłeś, jakim ulegałeś złudzeniom, jakie
spotkałeś trudności, jak cierpiałeś,
zetknąwszy się z rzeczywistością, jakie
popełniałeś błędy, jak korrygując je zmuszony
byłeś odstępować od uświęconych poglądów,
na jakie godziłeś się kompromisy...
1. Koloniom letnim zawdzięczam wiele. Tu po raz pierwszy spotkałem się z gromadą dzieci, i w samodzielnej pracy poznałem abecadło praktyki wychowawczej.

Bogaty w złudzenia, ubożuchny w doświadczenie, sentymentalny i młody, sądziłem, że będę mógł wiele, bo wiele pragnę.
Wierzyłem, że łatwo zaskarbić sobie miłość i zaufanie dziecięcego światka, że należy dzieciom na wsi zupełną pozostawić swobodę, że obowiązkiem moim w stosunku do wszystkich być jednakowym, że życzliwość rychło wywoła skruchę w każdym nieletnim grzeszniku.
Czterotygodniowy pobyt na kolonii pragnąłem uczynić dzieciom „suteryn i poddaszy“ „wstęgą wesela i radości“ bez jednej łzy.
Biedni wy, mili towarzysze, którzy jak ja wówczas, nie możecie doczekać się chwili, gdy rozpocznie się wreszcie. Żal mi was, jeśli zmrożeni na wstępie, zachwiani w podstawach, sobie przypisując winę, — nie umiecie rychło odzyskać równowagi.
I kusi was głos cudzego doświadczenia:
— Widzisz: nie warto. Rób tak jak ja: dbaj o własną wygodę. W przeciwnym razie djabli cię wezmą ku radości zawistnych, bez pożytku dla dzieci, którym chcesz służyć. Nie warto!
Jesteś zależny od doświadczonych, oni bądź co bądź, radzą sobie, gdy ty, wyznaj szczerze, stoisz zdumiony i bezradny.
Biedacy, jak mi was żal.

2. Takie łatwe i wdzięczne zadanie. Masz trzydzieścioro dzieci z ogólnej liczby stu pięćdziesięciu, i żadnego programu. Możesz robić, co chcesz. Zabawy, kąpiel, wycieczka, bajka, — zupełna swoboda inicjatywy. Gospodyni dostarczy pożywienia, koledzy wychowawcy okażą pomoc, służba pilnować będzie porządku, wieś da wam piękny teren, słońce — łaskawe uśmiechy.
Oczekując niecierpliwie dnia wyjazdu, obmyślałem szczegóły trzeciorzędne i dalekie, nie przeczuwając zadań najbliższych i ważnych. Więc postarałem się o gramofon, latarnię magiczną, wydobyłem fajerwerki, kupiłem warcaby i domina, na zapas, bo może między zabawkami ich zbraknie.
Wiedziałem, że dzieci należy przebrać w kolonijne ubrania, rozmieścić w sypialni i przy stole, a przedewszystkiem poznać nazwiska i twarze moich trzydziestu, a może wszystkich stu pięćdziesięciu. O tem nie myślałem wcale, to samo się zrobi. Myśląc o dzieciach, nie troszczyłem się, kto one.
Wierząc naiwnie w łatwość, przylgnąłem do wdzięku oczekującego mnie zadania.

3. Jak poznać trzydzieści nazwisk, niekiedy trudnych i podobnych, i trzydzieści twarzy? O tem nie wspomina żaden z podręczników, a bez tego niema autorytetu wychowawcy, żaden kierunek nie może być zapoczątkowany.
Nasuwają się tu pytania: jakie nazwiska i jakie dzieci pamięta się najwcześniej? Jakie są indywidualne właściwości pamięci wzrokowej wychowawcy? Jak wpływa to na los dzieci i ogólną pracę w zakładach o znacznej ich liczbie?
Doświadczenie poucza, że są dzieci, które poznaje się łatwo, spontanicznie, są których się trzeba uczyć. Nie wolno pozostawiać sprawy tej czasowi, bo popełnisz szereg błędów, skompromitujesz się wielokrotnie, zanim poznasz wreszcie wszystkie.
Najprędzej poznaje się dzieci ułomne, z oznaką szczególną, niezwykłe, więc małego wzrostu lub najwyższe czy najstarsze, garbate, rude, wyjątkowo ładne lub brzydkie. Wcześniej jeszcze, zanim widział dziecko, już przykuwa niekiedy nazwisko uwagę wychowawcy. Jeśli o powodzeniu papierosów lub specyfiku decyduje częstokroć szczęśliwa nazwa i opakowanie, i z ludźmi niestety tak bywa.
Z powodzi wrażeń chwytamy najłatwiejsze do zapamiętania, przy ocenie wartości, to co najmniej trudu wymaga, by dostrzec i sprawiedliwie ocenić.

4. Że dla dziecka, które przedstawia pewną wartość dodatnią lub umie się w nią przystroić, ważnem jest by o niem wiedziano, rozumie się samo przez się. Zwracamy się przeważnie do dzieci które znamy, dajemy im zlecenia, dajemy możność zbliżenia się, porozumienia, odznaczenia. I czują się pewniejsze, bliższe, już uprzywilejowane.
Dziecku milej zwrócić się do wychowawcy, który je zna, czy to będzie prośba, czy pytanie, i wychowawca chętniej je wysłucha, jeśli słyszał, wie, pamięta, poznaje. To o co przeciętne musi zabiegać, otrzymuje łatwo, szybko, bez pracy, dziecko o łatwej do zapamiętania powierzchowności lub nazwisku.
Pozostające w cieniu, w poczuciu dziejącej im się krzywdy lub ufnej wiary w swą nieznaczną wartość, odsuwają się jeszcze bardziej, i teraz chcąc poznać, już musisz je odszukiwać. Inaczej, pozostawiasz je własnym siłom w konfliktach z gromadą i własnym bez pomocy i rady przeżyciom.
W każdem biurze, fabryce, koszarach, są pokrzywdzeni tylko dlatego, że o nich zwierzchnik nie wie, nie zna ich, nie pamięta. Tak marnują się niekiedy wartościowe siły.
I dzieci, szybko zdobywszy doświadczenie, czekają, napięły uwagę przy pierwszem spotkaniu z tobą, i mały Mickiewicz lub Sobieski czeka na żartobliwe pytanie ładne żąda przychylnego uśmiechu, gdy brzydki rudziak, czy Baran, podejrzliwie przeczuwa, że w nowem środowisku czekają go nowe przykrości. I jeśli na pierwsze ładne, miłe, pewne siebie, tylko dłużej, uważniej spojrzałeś, a ciszej, szybciej przeczytałeś niefortunne nazwisko, już potwierdziłeś nadzieję pierwszego, obawę drugiego.

5. Z racji wewnętrznych wad i zalet, najprędzej poznasz gwałtowne i dokuczliwe, zaniedbane i ponad przeciętną normę dobrze wychowane. Wybryki łobuzów, płaczliwe skomlenia nudziarzy, alarmują o swej obecności; najbiedniejsze nabawiają kłopotu zdziczeniem; zamożniejsze i fałszywe zwracają uwagę dobremi manierami. Będą wreszcie wyrachowane i ruchliwe, które ci się gwałtem narzucą z pomocą, radą, informacją.
I te wszystkie, ładne, o mile brzmiącem nazwisku, zamożniejsze, natarczywe, żądają, byś je szybko poznał i wysunął na plan pierwszy, kosztem szarego tłumu, który ma pozostawać w cieniu, i dziwią się, jeśli tego odrazu nie uczynisz, i burzą się, jeśli tego nie chcesz uczynić, i zastosują wszystkie metody walki, jakiemi posługują się dorośli.
Młode książątko w szkole dla zamożnych, synek wójta w szkole ludowej, jeśli sam nie żądał, to mu ktoś szepnie, by żądał, jeśli nie otrzyma, by mścił się: „Powiedz, że bije, że nie zmówił pacierza, że szorstko odezwał się o władzy, że źle uczy, że się nami wcale nie zajmuje.“ Albo ci krzesło wysmarują kredą, zanieczyszczą klozet, podczas wizytacji wywołają nieporządek, zbuntują bezbarwne i obojętne, wplączą w brzydką sprawę najniewinniejsze, te właśnie, które pragniesz przedewszystkiem osłonić przed krzywdą.
Oczekując z radością na dzień wyjazdu, naiwnie nie przeczuwałem, ile potrzeba ostrożnego taktu, aby panować nad groźną gromadą.

6. Nie czułem obawy widząc, że niektóre dzieci musiałem kilkakrotnie upominać, aby nie wychylały się z okien wagonu, nie wybiegały na ganek. Już proponował mi jeden, że stanie przy drzwiach, będzie pilnował, drugi chciał zapisywać nazwiska tych, którzy są nieposłuszni. Odrzuciłem oba projekty ostrą uwagą:
— Pilnuj tylko siebie; jak się nie wstydzisz zapisywać kolegów?
— To nie moi koledzy, — odparł pogardliwie.
Oburzyłem się dziecinnie.
Były i takie, które umierały z pragnienia; tym tłomaczyłem cierpliwie i bezskutecznie, że zaraz po przyjeździe na miejsce napiją się mleka.
Ze zbędną troskliwością uspokajałem malca, który płakał, że rozłączono go z matką; zbyt pieczołowicie czuwałem, by które z dzieci nie wypadło przez okno; pozatem, pragnąc zadzierzgnąć węzły sympatji ze swą grupą, traciłem drogocenny czas na błahe rozmowy: czy byłeś już na wsi, czy martwisz się, że nie wyjechał z tobą mały braciszek?
Szybko załatwiłem poziomą czynność odebrania pieniędzy i pocztówek, żartobliwie łajałem te, które oddawały pocztówki już zgniecione i zabrudzone, z niechęcią uspokajałem te, które widząc, jak bez ceremonji obchodzę się z ich własnością, uprzedzały, że ich pocztówki są czyste, a oddana do przechowania złotówka nowa i błyszcząca. Co zrobić ze szczoteczkami do zębów, które mi też chciano oddać, nie wiedziałem: „tymczasem niech zostaną u was“.

7. Z uczuciem ulgi, opuściłem pociąg, dumnie skonstatowałem, że są wszystkie dzieci, że przeszło szczęśliwie. Pozostała część drogi, na wozach.
Przy najmniejszej dozie doświadczenia można było przewidzieć, że dzieci, nie uprzedzone, bezładnie rzucą się na wozy, że zwinne i przedsiębiorcze zajmą najprzedniejsze miejsca, że niezgrabne pogubią worki na odzież i nieszczęsne szczotki do zębów, że trzeba je będzie przesadzać, że będzie hałas i zamieszanie.
Utrzymanie porządku w zupełności zależne jest od przewidywania. Przewidując, wszystkiemu mogę zapobiec.
Jeśli idę na dłuższą przechadzkę po mieście, winienem uprzedzić dzieci, by poszły za potrzebą, bo mi zwierzą tajemnicę potrzeby w tramwaju lub na ulicy...
Na przechadzce zbliżamy się do zagrody ze studnią. Zatrzymuję je:
— Ustawcie się w pary. Będziecie do studni zbliżali się po czworo.
Nie uprzedzę, daremny będzie wysiłek, by utrzymać porządek. I jeśli wyniknie bójka, stłuką kubek, podepcą ogródek, rozwalą zagrodzenie, — winne są nie dzieci, a brak doświadczenia wychowawcy.
To są drobiazgi, to doświadczenie przy dobrej woli szybko się zdobywa; ale decyduje ono w pierwszym występie zaraz, który niekiedy ma wpływ na cały przyszły stosunek wychowawcy do dzieci.
Droga na kolonję była udręką dla mnie. Gdy pierwsze zeszło z woza, bo mu się znudziło jechać, należało nakazać, by siadło na wóz. Nie zrobiłem tego. I oto, z krzykiem dzikim, bezładnie, częścią na wozach, częścią pieszo, gubiąc po drodze worki i modlitewniki, popychając się, podniecone, ogłuszone, znalazły się dzieci na werandzie.

8. Żaden z podręczników wychowawczych nie mówi o tem, że gdzie się przebiera 30 dzieci w instytutową odzież, musi być kilkoro, dla których wszystkie koszule będą za długie, za wązkie koło szyi lub zaciasne w barkach.
Stosy bielizny i ubrań — ruchliwa, rozkapryszona gromada — i zupełny brak doświadczenia dozorcy. Przebranie kilkorga przekonało i mnie i dzieci, że dobre chęci nie zastąpią wprawy.
Z nietajoną wdzięcznością przyjąłem pomoc gospodyni, która bez wysiłku, bez pośpiechu a szybko, poradziła sobie nietylko z dziećmi, ale i z bielizną, którą zdążyłem już pomieszać bezładnie. Kilkoro niezadowolonych ze zbyt długich rękawów, braku guzika lub za szerokich spodni uspokoiła, że jutro się poprawi.
Tajemnica jej tryumfu a mojej porażki polegała na tem, że gdy ja chciałem, aby wszystko pasowało, przylegało i było w dodatku estetyczne, ona wiedziała, że tak być nie może, że gdy ja zająłem się pierwszymi paroma, pozostałe niecierpliwie czekały, ona odrazu wydała połowę koszul, dając malcom najmniejsze, średnim i największym — duże, pozostawiając ich własnej inicjatywie ściślejsze dobieranie drogą zamiany. Toż samo było ze spodniami i bluzami. I w rezultacie, były dzieci, zręczne i zabiegliwe, według miary ubrane, i niepraktyczne, niezgrabne, ubrane jak małe klowny z jarmarcznego cyrku. Ale, co najważniejsze, gdy dzwonek oznajmił kolację, wszystkie były przebrane, własna ich odzież zapakowana w worki, opatrzona numerami, złożona w pakamerze.

9. Jak mają dzieci siedzieć przy stole?
I tego zagadnienia nie przewidziałem. Zdecydowałem pośpiesznie w ostatniej chwili, zgodnie z naczelną zasadą o swobodzie: niech siedzą, jak chcą. Nie pomyślałem jednak, że właściwie są tylko cztery miejsca odmienne — narożne, że pozostałe wszystkie są jednakowe; więc będą kłótnie o te cztery miejsca i tem większe, im więcej będzie na nie amatorów.
Nie przewidywałem, że spór o te cztery miejsca będzie się powtarzał podczas każdego posiłku, że ci którzy je pierwsi zajęli, będą się przy nich opierali z zasady pierwszeństwa, inni z zasady równości.
Nie przewidywałem, że w miarę zapoznawania się i zaprzyjaźniania, będą dzieci codziennie zmieniały sąsiadów; więc znów spory w momencie rozdawania mleka i zupy, mających tę właściwość, że przy utraconej przez naczynie równowadze, rozlewają się i niszczą.
Nie przewidywałem, że przy ciągłej zmianie miejsc, trudniej mi będzie poznać dzieci.
Byłem nawet dość niemądry, by pozostawić dzieciom wybór wolny łóżek w sypialni: gdzie kto chce spać. Doprawdy, gdyby mnie samemu pozostawiono wybór, nie wiedziałbym, któremu miejscu oddać pierwszeństwo. Zarządzenie to jednak było tak jawnie niedorzeczne, żem je cofnął szybko, nie tak jednakże, by i tu nie było wiele zamieszania i hałasu. Pokładłem dzieci według listy, doznałem olbrzymiej ulgi, gdy zapanował wreszcie względny spokój.
Niewyraźnie zdawałem sobie sprawę z poniesionych porażek, byłem jednak zbyt oszołomiony, by poszukiwać ich źródeł.

10. Gospodyni po raz trzeci wzywała mnie na wieczerzę, pozostali dozorcy opuścili już swe sale. Sądziłem, że pierwszego wieczora nie należy zostawiać dzieci samych: mogą się bać, płakać; ale doświadczona gospodyni twierdziła, że zmęczone zasną; jakże jej nie wierzyć? Większość w samej rzeczy już spała.
Poszedłem, ale nie na długo; rychło musiałem powrócić, i śpiesznie, aby zrobić opatrunek chłopcu, który miał klamrą rozcięte czoło, drugi zapaśnik miał podbite oko, które w ciągu szeregu dni zmieniało swą barwę z czerwonej na żółtą, czarną i brudno-szarą.
— Dobrze się sezon zaczyna, — powiedziała gospodyni.
Uważałem to za cierpką i obraźliwą uwagę, tem bardziej niesłuszną, że za jej namową opuściłem salę.
Należało przewidzieć, że gdy część dzieci zaśnie, inne podniecone zmianą wrażeń, zasnąć nie będą mogły, podrażnione mogą rozpocząć kłótnię i bójkę. Byłem przygotowany raczej tulić tęskniące i smutne, nie godzić zwaśnione, gdy, o dziwo, ten, który płakał w drodze, teraz spał głęboko.
Nie dostrzegłem najważniejszego; bójka, tak poważne przewinienie, było groźną zapowiedzią: dowodziła, że autorytet mój był zachwiany, już w pierwszym dniu mej niefortunnej działalności.
Dodam nawiasem, że jeden z uczestników bójki miał twarz usianą śladami ospy: zapewne to odegrało pewną rolę w kłótni, która zakończyła się tak tragicznie dla mych błękitnych nadziei: ani jednej łzy — leżało w programie; a były łzy już w drodze na kolonję, a teraz — krew.

11. W nocy źle spałem. Któreś z dzieci, nienawykłe leżeć samo na wązkiem łóżku, zsunęło się z świeżo słomą nabitego siennika, z łoskotem spadło na podłogę. Ktoś przez sen jęknął czy zagadał, to znów imaginowałem, że uderzony w oko może wzrok utracić. Nerwy grały.
Miałem poza sobą dziesięć lat korepetytorskiej pracy, — nie byłem młodzikiem, ani nowicjuszem na niwie pedagogicznej; przeczytałem wiele książek o psychologji dziecka. A mimo to stałem bezradny wobec tajemnicy zbiorowej duszy społeczeństwa dziecięcego. Że ono stawia jakieś nowe żądania, że zaskoczony zostałem przez bolesną niespodziankę, nie ulegało wątpliwości. Ambicja moja cierpiała, znużenie ogarniało, jakto, już?
Może się jeszcze łudziłem, że po pierwszym, wyjątkowym bądź co bądź dniu, nastąpią oczekiwane, tęczowe i uśmiechnięte; co jednak uczynić, by jutro bezpieczne zapewnić, nie wiedziałem.

12. Zasadniczym błędem było niechętne odrzucenie pomocy zeszłorocznego dyżurnego: byłby nieocenionym pomocnikiem pierwszych dni pobytu na kolonii. Niech pilnuje przy drzwiach wagonu, niech nawet zapisuje, jeśli tak zawsze bywało. Niech powie, jak temu zapobiec, by dzieci nie ukrywały posiadanych pieniędzy, jak zwykle siedzą przy stole, jak śpią w sypialni, którędy idzie się do kąpieli.
Analiza wszystkich popełnionych błędów, byłaby niezmiernie pouczająca. Niestety, jeśli nawet robiłem notatki, pomijałem niepowodzenia: rany były zbyt świeże, zbyt bolesne. Dziś po czternastu latach, szczegółów nie pamiętam. Wiem, że dzieci skarżyły się, że są głodne, że je nogi bolą od chodzenia boso, widelce są z piaskiem, zimno bez peleryn, że doświadczony dozorca z oburzeniem patrzał na nieład i rozprzężenie w mojej grupie; że gospodyni dawała wskazówki odnośnie do pomyślności własnej mej osoby, którą na szwank narażałem przez zbytnią gorliwość. Wiem, że stróż skarżył się na zanieczyszczanie lasu, rujnowanie werendy przez chłopców, którzy wyciągali cegły z filarów, że moja grupa najwięcej zużywa przy myciu wody, którą trzeba pompować do zbiornika.
Aż przyszło i to najgorsze, piątego czy szóstego wieczora.

13. Gdy chłopcy leżeli w łóżkach, w napół ciemnej sypialni, rozpoczęła się kocia muzyka.
Ktoś gwizdnął ostro, ktoś zapiał, inny zaszczekał, zaryczał, znów gwizdnął ktoś, z pauzami, w różnych kątach sali.
Zrozumiałem.
Zapewne miałem już stronników wśród dzieci. Przemawiałem, tłomaczyłem, prosiłem, widziałem i zrozumienie i życzliwość. Nie umiałem jednak ani wyszukać, ani tem mniej zorganizować dobrych sił mej grupy. Więc ambitni i fałszywi, których nadzieje zawiodłem a chęć pomocy lekceważąco odrzuciłem, szybko się porozumieli; korzystając z braku doświadczenia a oceniwszy słabość, rzucili wyzwanie.
Chodziłem między łóżkami wolnym krokiem; chłopcy leżeli przykładnie z zamkniętemi oczami, niektórzy przykryci kołdrą na głowę, i znęcali się, wyzywali, hazardowali.
Mieliśmy w gimnazjum nauczyciela, którego jedyną winą było, że pobłażliwy, nie umiał panować nad klasą. Z przerażeniem wspominam orgje złośliwych wybryków, któremi go ścigaliśmy.
Tak mścić się potrafią tylko niewolnicy, gdy poczują siłę w obliczu znienawidzonej władzy. Każda despotyczna szkoła ma wśród personelu podobną ofiarę, która cierpi i ukrywa, boi się zarówno władzy jak dzieci.
Przeżyłem wiele w ciągu tych kilku minut, które wieczność trwały.

14. Więc taka odpowiedź na moją życzliwość, zapał, pracę? Zrazu czułem ból krwawy. Cały kryształowy gmach marzeń runął, rozsypał się w gruzy.
Gniew i podrażniona ambicja: będę pośmiewiskiem tych, których przerastam uczuciem, których przekonać, pociągnąć przykładem, może zaimponować chciałem.
Zatrzymałem się pośrodku sali, zapowiedziałem spokojnym a zdławionym głosem, że jeśli złapię, to zbiję. Serce tłukło, wargi drżały! Przerwało mi gwizdnięcie.
Złapałem, wytargałem za uszy, gdy protestował, zagroziłem, że wyrzucę na werandę, po której chodzi w nocy pies, spuszczony z łańcucha.
Wiecie kogo zbiłem? Takiego, który pierwszy raz, jeden raz gwizdnął. Dlaczego to zrobił, nie umiał wytłomaczyć.
Jakaż to była doskonała lekcja, dana mi przez dzieci.
Szedłem w białych rękawiczkach, z butonierką przy boku, po miłe wrażenia i wdzięczne wspomnienia, do głodnych, poniewieranych, wydziedziczonych. Chciałem się wyłgać obowiązkom kosztem paru uśmiechów i tanich fajerwerków, nie zdobyłem się nawet na trud nauczenia się ich nazwisk, rozdania bielizny, opieki nad czystością klozetu. Czekałem na ich sympatję, nie chciałem akceptować wad, wyhodowanych w niszach wielkomiejskiego życia.
Nie o pracy, a o zabawie myślałem; ten bunt dzieci otworzył mi oczy na ujemne strony radosnych wakacji.
I cóż, zamiast zrobić rachunek popełnionych błędów, uniosłem się, poszczułem psami.
Moi towarzysze, dozorcy, przyszli tu z musu po zarobek, ja, dla idei; może dzieci odczuły fałsz i ukarały?

15. Nazajutrz przed wieczorem uprzedził mnie jeden z chłopców, że nieporządki mają się powtórzyć, a gdybym kogoś uderzył, nie dadzą się, będą się bronili, — uzbroili się w kije.
Należało działać szybko i energicznie. Na oknie sypialni umieściłem jasną lampę, przy wejściu do sypialni poodbierałem kije, które zaniosłem do swego pokoju: jutro im zwrócę.
Czy zrozumiały, że je zdradzono, czy jasne oświetlenie sypialni onieśmieliło, czy brak oręża do obrony pokrzyżował plany, dość, że zwyciężyłem.
Zmowa, bunt, zdrada, represje — tak odpowiedziało życie na moje rojenia.
— Jutro z wami pomówię, — brzmiała groźna zapowiedź, zamiast sentymentalnego: „dobranoc, dzieci“, którem je częstowałem w ciągu pierwszych wieczorów, a co było zgoła zbyteczne.
Okazałem się taktownym zwycięzcą.
I znów życie pouczyło, że niekiedy stąd płynie pomyślność, gdzie sądzimy, że dotknęła nas katastrofa, że burzliwe przesilenie często jest początkiem zdrowienia.
Nie tylko nie straciłem życzliwości dzieci, ale przeciwnie, wzrosło wzajemne zaufanie. Dla dzieci sprawa ta była drobnym epizodem, dla mnie — przełomowem zdarzeniem.
Zrozumiałem, że dzieci są siłą, którą można zachęcić do współdziałania, zrazić lekceważeniem, z którą trzeba się liczyć. Tych prawd, dziwną rzeczy koleją, nauczył mnie kij.
Nazajutrz podczas pogadanki w lesie, poraz pierwszy mówiłem nie do dzieci, a z dziećmi, mówiłem nie o tem, czem chcę, aby były, ale czem one chcą i mogą być. Może wówczas po raz pierwszy przekonałem się, że od dzieci można się wiele nauczyć, że i one stawiają i mają prawo stawiać swe żądania, warunki, czynić zastrzeżenia.

16. Uniform odzieży cięży dzieciom nie dlatego, że krój czy kolor jest jednakowy, ale że część dzieci cierpi fizycznie z powodu nieodpowiedniej odzieży. Szewc nie uwzględni właściwości stopy dziecka, jeśli czujność wychowawcy nie stwierdzi, nie zrozumie, nie wskaże. Dajcie nudziarzowi wygodne obuwie, może stanie się ruchliwy i wesoły. Jeśli regulamin kolonii wymaga, by dzieci w lecie chodziły boso, będzie to radością dla tych, które i w mieście boso chodziły, torturą dla pewnej ilości o wyjątkowo delikatnej skórze. Dzieciom anemicznym i mniej ruchliwym potrzebna jest cieplejsza odzież.
Jak odróżnić kaprys od istotnej potrzeby w internacie, gdy niełatwe to jest w rodzinie? Jak ustalić granicę, do czego dziecko łatwo się przyzwyczai, co stanowi przelotną niewygodę, od tego co jest właściwością jego ustroju, indywidualną różnicą jednego w masie.
W internacie obowiązuje uniform snu. I tu doza snu obliczona jest na przeciętną potrzebę dziecka, a wahania są znaczne. Stąd będziesz miał dzieci chronicznie śpiące i takie, z któremi walczyć musisz i bezowocnie, o spokój ranny w sypialni. Boć to męka dla dziecka nie spać i leżeć w łóżku, jak męką jest wstać, gdy jest znużone i senne.
Wreszcie uniform pożywienia, który niezbyt chętnie uwzględnia wiek, a zupełnie pomija różnice łaknienia u poszczególnych dzieci względnie jednego wieku.
Stąd w internatach mamy nieszczęśliwe dzieci, bo niewygodnie lub niedostatecznie ciepło odziane, śpiące lub niekarne odnośnie do snu, półgłodne i głodne.
Są to zagadnienia pierwszorzędnej wagi, decydujące w sprawie wychowania.

17. Niema boleśniejszego widoku, jak owo rwanie się do dokładki lub dolewki głodnej dziatwy, spory o nieco większy kawałek chleba; niema bardziej demoralizującego czynnika, niż handel jedzeniem.
Na tem tle powstają najostrzejsze scysje między sumiennym wychowawcą i sumienną gospodynią. Bo wychowawca rychło zrozumie, że głodnego dziecka wychowywać nie można, bo głód jest złym doradcą.
Rodzice mogą powiedzieć „niema chleba“, nie stracą ani miłości ani szacunku dzieci, wychowawca ma prawo powiedzieć to wyjątkowo, ale tylko wyjątkowo, i tylko wówczas, gdy sam jest głodny. Różnicę między przeciętną normalną dyjetą dzieci a większem łaknieniem należy wyrównywać chlebem, ile kto chce i zjeść może.
Wiem: dzieci będą nosiły chleb po kieszeniach, będą go chowały pod poduszki, kładły po futrynach okien i topiły w klozecie. Tak będzie przez tydzień, przy nierozumnych wychowawcach przez miesiąc, ale nie dłużej. Wolno ukarać dziecko, które tak czyni, ale nie wolno grozić:
— Przestanie się chleb wydawać.
Bo wówczas ostrożniejsze w obawie zapowiedzianych represji, będą robiły zapasy.
Wiem: dzieci będą opychały się chlebem, a normalne porcje iść będą do pomyj. Zapewne, gdzie niechlujnie przygotowane niesmaczne jedzenie spotka się z nie do cna wygłodzoną dziatwą, tam musi ustąpić przed niezbyt nęcącym podniebienie, ale nie wstrętnym chlebem wczorajszym.
Wiem: obje się ten czy ów głuptas, — kłopot, zamieszanie, ale wierzcie mi, uczyni to raz lub dwa razy; tylko dzieci do zbytku pilnowane nie mają doświadczenia.

18. Będą scysje nawet tam, gdzie panuje zupełna harmonja między gospodynią i dozorem. Jeśli dzieci są syte, zdarzać się niekiedy będzie, że część przygotowanego jedzenia pozostanie. Dzień gorący, pośpiech z powodu wycieczki, lekkie przypalenie mleka, gospodyni występuje z wymówką:
— Połowa kaszy została, a oto chleb, znaleziony pod werandą.
Niech wychowawca wypije dla przykładu, pełny kubek przypalonego mleka, niech zapowie, że nie będzie przechadzki, jeśli zupy nie zjedzą, niech chleb wydaje licznemi ale małemi kawałkami, niech nie lekceważy zmartwienia gospodyni; ale chleb musi pozostać, nie wolno kapitulować, nawet na jeden dzień nie wolno.
Wychowawcy skłonni są lekceważyć troski gospodyni, gospodyni skłonna jest upatrywać lekceważenie tam, gdzie go niema. Gdzie jest dobra wola z obu stron, bywają akurat takie starcia, jakie być muszą między ludźmi, którzy pracują w różnych działach na jednym terenie. Trzeba mieć takt, a wychowawcy, który w uniesieniu potrafi się zapomnieć i powie: — Niech pani lepiej garnków pilnuje, nie wtrąca się do dzieci, — przypomnę, że gospodyni ma zupełne prawo odpowiedzieć: — A pan niech dzieciom tyłki wyciera, bo praczka nie może doprać bielizny.
Bo jeśli w samej rzeczy obowiązkiem gospodyni jest pilnowanie czystości kuchni, to obowiązkiem wychowawcy — i czystości bielizny. Dobra wola podyktuje im prawa taktownego współdziałania, da zrozumienie, że służą jednej, dobrej sprawie.
Powiadam: gdzie jest dobra wola.

19. Dzieci są już syte, sądzisz, że zwalczyłeś upór, — nie, on się tylko przyczaił. Może dziś umyślnie zupa jest przesolona, ryż rozgotowany na klajster. Może umyślnie porcje mięsa są duże, prócz tego kartofli dowoli, i kwaśne wiśnie na deser, „niech mu się pochorują, przekona się, jak to smakuje“. Cały ryż w kuble, po słonej zupie dzieci nachlapią się wody, agrest lub zsiadłe mleko dopełni miary.
Pamiętaj młody wychowawco, że jeśli dziecko umie być wyrafinowanie okrutne, czyni to nieświadomie, z cudzego podszeptu; przewrotność dojrzałego człowieka, któremu zawadzasz, nie ma granic.
Wydziedziczeni, sponiewierani przez życie, tu mszczą się za doznane krzywdy. Zawiedzeni w ambitnych dążeniach, tu lubują się w bezodpowiedzialnej władzy, każą się czcić, łaskawie pozwolą usłużyć, despotycznie rozkazują. Bezbarwni i niedołężni, pokorni i obłudni, tu znajdą chleb za cenę najbrudniejszej pracy i — milczenia. Jeśli im zawadzasz, nie łudź się, że ci ustąpią bez walki długiej, uporczywej, namiętnej; zbyt szybkie i łatwe zwycięstwo kryje w sobie zarodek porażki: czekają, aż się znużysz, tymczasem pragną uśpić twą czujność, lub zebrać przeciwko tobie dowody.
Jeśli młoda pokojówka przyszła późnym wieczorem do twego pokoju, by z polecenia gospodyni coś przynieść, o coś poprosić, mogło to być przypadkowe, ale mogło mieć i cel ukryty. Im jesteś młodszy i mniej doświadczony, tem bądź powolniejszy w czynach, ostrożniejszy w słowach i podejrzliwszy, gdy coś ci zbyt łatwo przychodzi.

20. Jeśli nie chcesz iść z prądem, ulegać władzy, dogadzać głos mającym, opierać się na sprytnych i zabiegliwych, poniewierać szarymi, gnębić opornych i niekarnych; jeśli chcesz we wszystko wejrzeć, każdemu słusznemu żądaniu zadość uczynić, oprzeć się nadużyciu, skargę wysłuchać, — musisz mieć wrogów, jako minister, jak skromny wychowawca. Jeśli zbyt butnie, nieoględnie i ufnie rozpoczniesz walkę, poparzysz się raz i drugi, może odejdzie ochota dalszego eksperymentowania kosztem spokoju, niekiedy egzystencji i przyszłości. Im lekkomyślniejszy wzlot, tem groźniejszy upadek...
A zresztą, nie wierz mi, ja kłamię, jestem starym zrzędą. Rób jak ci dyktuje uczucie, porywczo, z impetem, bez kompromisów, najprostszą drogą... Wygryzą cię, przyjdą nowi, zajmą twe miejsce, poprowadzą dalej. Z nieuczciwym żadnych układów, niedołęgę z drogi, szubrawca w pysk. Nie masz doświadczenia, tem lepiej: jeśli ono wskazuje drogę, którą będziesz mógł pełzać całe życie, ty nie chcesz: wolisz szybować bodaj przez godzinę... Zwyciężony dla łysych i siwych nie będzie czcigodny, dla młodych zostanie bohaterem.
Ale nie cofaj się w pół drogi...
Nie dąsaj się, boś sam chciał...
Nie mów, że nie uprzedzono, zwiedziono, okłamano...

21. Mowa o hałasie była mniej więcej tej treści:
„Zbiłem chłopca, zrobiłem źle. Zagroziłem, że go wyrzucę na werandę, gdzie go pies ugryzie; to było bardzo brzydkie. Ale kto jest winien, że popełniłem dwa brzydkie czyny? Winne są te dzieci, które umyślnie hałasowały, żeby mnie rozgniewać. Może być, że ukarałem niewinnego. Ale kto jest winien? Winne są te dzieci, które skorzystały z ciemności, żeby się ukryć. Dlaczego wczoraj było cicho? Bo się paliła lampa. To wasza wina, że byłem niesprawiedliwy. Ja się bardzo wstydzę, ale i wy się powstydźcie. Ja się przyznałem, a teraz wy się przyznajcie. Są dzieci dobre i złe, każde złe dziecko może się poprawić, jeżeli chce, ja mu chętnie pomogę. Ale i wy mi pomóżcie, abym mógł zostać dobrym, abym się nie zepsuł przy was. Mnie jest bardzo nieprzyjemnie, że jeden z chłopców ma podbite oko, że drugi ma opatrunek na głowie, że pan X na was się skarży, że stróż się na was żali.“
Potem każdy mówił, czy jest dobry, porządny, czy tak sobie, czy sam nie wie; potem mówili, czy chcą bardzo się poprawić, czy tylko trochę, czy wcale nie chcą. Wszystko to zostało zapisane. Poznałem prawicę, centrum i lewicę grupy...
Są zbiory mów politycznych, sądowych, kazań kościelnych. Dlaczego niema drukowanych mów wychowawców do dzieci? Bo zdaje się ogółowi, że tak łatwo przemówić do duszyczek dziecięcych. Niektóre mowy do dzieci przygotowywałem po tygodniu i dłużej.

22. Wspólnie radziliśmy co robić, aby dzieci nie zanieczyszczały lasu, by nie było hałasów przy stole, aby nie rozrzucano chleba, aby na dane hasło zbierały się do kąpieli, czy na posiłek.
Robiłem nadal wszystkie błędy, od których pragnę was uchronić, ale pozyskałem obietnicę pomocy ze strony części mej grupy.
Głupstwa same mściły się na mnie w bezcelowo ponoszonych wysiłkach, w bezpłodnej utracie energji. Dzieci wzruszały ramionami, niekiedy starały się mnie przekonać, często ustępowałem.
Pamiętam rozmowę o stopniach ze sprawowania. Nie chciałem stawiać stopni: wszyscy zasługują na piątki, bo każdy stara się być dobry; a jeśli nie może, nie powinno się go karać.
— Jak nie napiszę ojcu, że mam piątkę, to będzie myślał, że się źle sprawuję.
— A u innych panów jest łobuz, to ma przynajmniej trójkę, a ja jestem grzeczny i nic nie mam.
— Jak coś złego zrobię, i pan postawi stopień, to wiem, że się już skończyło.
— Jak niema stopni, to się jakoś nie chce być posłusznym; sam nie wiem dlaczego.
— A ja nie. Jak pan stawia stopnie, a coś złego zrobię, to myślę: niech mi postawi trójkę. A jak niema stopni, to mi nieprzyjemnie.
Rozważcie każdy z dowodów, a zobaczycie, jak poważne poruszają zagadnienia, jak w ich świetle wyraźnie zaznaczają się indywidualne różnice dzieci.
Ustąpiłem: każde samo oznaczało stopień, na który zasłużyło; niektóre z przykrością: „ja nie wiem“.

23. Ulegałem dość długo przesądowi, że numer poniża dziecko. Uparcie nie chciałem ustawiać dzieci w pary, sadzać przy stole podług numerów. A dzieci cieszą się swemi numerami: ma dziewięć lat i dziewiąty numer, ma numer dwudziesty, i ciotka jego mieszka akurat pod numerem dwudziestym. Czy poniża to widza w teatrze, że ma numer na bilecie?
Wychowawca powinien znać dzieci, w serdecznej rozmowie nazwać zdrobniałem imieniem, którem przemawia matka.
Należy znać rodzinę wychowańca, zapytać o małą siostrę, która była słaba, wuja, który stracił zajęcie. Jeśli łóżka stoją podług numerów, z 30 będzie pięcioro, które chcą zmienić miejsce: bo chce spać przy braciszku, bo sąsiad mówi przez sen, bo chce być bliżej pokoju wychowawcy, bo w nocy się boi.
Idą do kąpieli parami według numerów; ale jeśli chce się zamienić, by iść z przyjacielem, jeśli jego para chodzi zbyt wolno, jeśli nogę skaleczył, numer nie powinien przeszkadzać, niech zmieni parę lub miejsce.
Już w ciągu pierwszych dni — numer może stać się nazwiskiem, z pod którego przeziera osobowość dziecka, aż wykłuje się pełna moralna i intelektualna jego postać. Wówczas nieodzowny numer nie przynosi szkody.

24. Niosłem uczucie dzieciom, które nie chciały, nie znosiły, bały się go. Sądziłem naiwnie, że w ciągu czterech tygodni można wyleczyć każde cierpienie, każdą zagoić ranę. Traciłem czas.
Brałem pod szczególną opiekę dzieci najmniej wartościowe, zamiast zostawić w spokoju.
Z rozrzewnieniem wspominam, jak ulegając mym prośbom dopuszczały do zabawy takie, które psuły zabawę, jak ustępowały zaczepnym, które rozzuchwalała nakazana pobłażliwość.
Daję cud piłkę głupcowi, który nie umiejąc grać, nosi ją w kieszeni, bo każdy ma równe prawa do piłki, którą dawałem „sprawiedliwie“, po kolei.
Wymuszałem obietnice poprawy, wyzyskując dobrą wolę uczciwych, które nie chciały brać zobowiązań niewykonalnych.
Cieszyłem się, że idzie coraz składniej, nie licząc ani bezsennych godzin, ani sił, które szły na marne. Lekceważyłem dzieci, ich zabawy, spory, sprawy, bo były dla mnie wówczas jeszcze „drobne“.

25. Kolonje letnie są trudnym a wdzięcznym do prowadzenia internatem. Otrzymujesz odrazu znaczną ilość dzieci, gdy w każdym innym, do istniejących i już ułożonych, przybywają pojedyńczo lub nielicznemi grupami. Warunki dozoru na dużym terenie są również niełatwe. Pierwszy tydzień organizowania jest trudny, ostatni wymaga wzmożonej czujności: dzieci już myślami i nałogami zwracają się ku miastu.
Sumienny a niedoświadczony wychowawca tu ma możność najmniej boleśnie wypróbować swe siły; w pracy żywej i szybko pozna zagadnienia wychowawcze internatu, nieodpowiedzialny za dalszą przyszłość, może objektywniej oceniać wady i przywary. Jeśli zda sobie sprawę z omyłek i błędów, ma możność w następnym sezonie z nową partją dzieci, nie mając świadków popełnionych błędów, nie niosąc ich konsekwencji, rozpocząć nową pracę na nowych podstawach.
Niema potrzeby oszczędzać sił i obliczać zapału i energji na długą metę. Zmęczy się, lato przejdzie, — odpocznie.
Zdobyte w pierwszym miesiącu doświadczenie da mu w drugim zadowolenie stwierdzonych postępów, szybko dostrzeże różnicę, co go zachęci do dalszych wysiłków.
Praca pierwszego sezonu tylko pozornie ginie bezpowrotnie: w drugim sezonie będą znajomi, krewni i koledzy dzieci z pierwszego. Rozpytaj a dowiesz się, że one już cię znają, już znają twe wymagania; zanim cię zobaczyły, już czują sympatję, chęć uznawania twego autorytetu.

26. Drugi sezon rozpoczął się pod szczęśliwszą gwiazdą. Otrzymawszy w wilję wyjazdu listę, uczyłem się nazwisk po kolei. Niektóre nazwiska budziły zaufanie, inne — obawę. To nie żart: pomyślcie, jak wygląda malarz Kurzawa, chłop Ślimak, szewc Niedola.
Uzbrojony w dzienniczek i ołówek, notowałem wszystko, co mnie w dziecku uderzyło przy pierwszem zetknięciu. Plus, minus, znak zapytania, postawione przy nazwisku, było oceną pierwszego wrażenia. Krótkie: „miły, łobuz, gapa, zaniedbany, zuchwały“ — były pierwszą charakterystyką, która się mogła sprawdzić lub nie, ale dawała ogólne wrażenie całości.
Tak bibljotekarz przerzuca nową znaczną przesyłkę książek, ciekawie rzucając okiem na nagłówek, rozmiar, okładkę. To miła praca: ot będzie co do czytania!
Zanotowałem specjalnie polecone, licznie odprowadzane, bogato na drogę obdarowane, opóźnione. Już są i pytania i prośby i rady dzieci, tem właśnie ciekawe, że pierwsze. Jeśli który zgubi kartę zapisu, a sąsiad szybko i głośno odpowie: „jestem“ gdy go wywołano z listy, a za drugiego odpowiada matka, jeden pchnie tego, co zajął jego miejsce, drugi się poskarży, jeden ukłoni układnie, drugi chmurnie patrzy wokoło, to wszystko ma dla wychowawcy ogromne znaczenie; dostrzeżone i utrwalone w pamięci lub w notesie, — jest dlań cennym materjałem rozpoznawczym.

27. Odbierając pocztówki, kładę je w ponumerowane i złożone napół papierki, bo niektóre są polinjowane, inne zatłuszczone i zgniecione. Zupełnie słuszny miały żal dzieci w pierwszym sezonie, że zwracano nie ich karty, aby pisały do domu.
Pieniądze zawijałem w papierki ponumerowane i składałem w chustce do nosa, również w przeddzień przygotowanej.
To depozyt, własność tem bardziej nietykalna, że depozyt przymusowy. Dziecko, oddając dziesięć groszy zawierza cały swój majątek: masz obowiązek poważnie go traktować.
Przy drzwiach wagonu stał dyżurny, przy każdem oknie był dyżurny. Miałem czas z każdem dzieckiem zamienić słów parę, znów przybywały do notatnika szczegóły.
Notowałem te, które napierały się wody, które się skarżyły, pokłóciły przy oknie.
Po raz trzeci przedefilowała cała grupa, gdy atramentowym ołówkiem notowałem numery na workach. I tu, gdy wywołałem nazwisko, jedne podochodziły szybko, inne kilkakrotnie trzeba było przywoływać. Była i grupa takich, które zamiast wyglądać przez okna, otaczała mnie, ciekawie przyglądając się pracy. Znów któreś płakało: posłałem chłopca, by je pocieszył, on to lepiej zrobi, a zresztą — niech popłacze.

28. Uprzedziłem, że będą wozy na stacji, żeby teraz, w wagonie, załatwiły potrzeby; że do wozów nie wolno się tłoczyć, w drodze nie wolno zesiadać, że kto będzie miał ubranie nie na miarę, jutro mu się zamieni. Dwaj zeszłoroczni koloniści będą pomagali przy rozdawaniu mleka, trzej inni przy ubraniach.
Nawiązywałem nić przyjaźni na zasadzie rzeczowej rozmowy, nie pustego flirtu.
Zanotowałem, kto ma brudne uszy, długie paznokcie, brudną koszulę; bo jeśli matka nie ogarnie dziecka przed wyjazdem, jest nietylko biedna, ale i niedbała, niekiedy dziecko już jest samodzielne, samopas puszczone, lub nie ma matki. Gdy je przebiorę i umyję, ten szczegół będzie stracony.
Godziłem się na każdy projekt pomocy lub wyręczenia. Bo wiedziałem, że moim zadaniem jest zorganizowanie i czujna kontrola, że sam nie podołam ogółowi, że zdam egzamin na dobrego wychowawcę, jeśli będę miał czas na sprawy najważniejsze i opiekę nad dziećmi wyjątkowemi z racji ich zdrowia, temperamentu, zaniedbania, niedołęstwa lub dużej wartości duchowej.
I kiedy dzieci przebrane zasiadły przy stole w porządku numerów, zacząłem się uczyć ich twarzy.
Już lepiej znałem mą grupę, niż w ubiegłym sezonie po dniach kilku.

29. Jednego poznam po piegach, drugiego po brwiach, trzeciego po znamieniu na skrzydle nosa, czwartego po kształcie czaszki. Zawsze zostanie kilkoro, w których upatruje się nie istniejące podobieństwo, których się nie poznaje czas dłuższy. Trudności tych nie zna nauczyciel klasy, gdy ma je codziennie, nieruchomo umieszczone w ławkach. Ale zna je pedel szkolny, inspektor, dyrektor. I łatwo jest broić niepostrzeżenie nieznanemu, gdy paru kozłów ofiarnych odpowiada za siebie i innych.
— Ach, znam ja ciebie. Ty już nie pierwszy raz, — ty zawsze.
A istotny winowajca śmieje się w kułak.
Dlatego z takim naciskiem podkreślam konieczność szybkiego poznania wszystkich dzieci, że wszelkie szkodliwe uprzedzenia zarówno na korzyść dziecka, jak na niekorzyść, — mają swe źródło w ich nieznajomości.
Nie będę zda mi się, daleki od prawdy, jeśli powiem, że dziecko ładne, o miłej, wdzięcznej buzi, ma wszelkie dane, by uznane było za dobre, a brzydkie lub z defektem, za złe. Stąd płynie równie niesłuszne uprzedzenie niektórych wychowawców względem ładnych dzieci. Powtarzam raz jeszcze, że bezwzględnie i w każdym przypadku będzie złym wychowawca, który nie zna choćby jednego ze swych wychowańców.

30. Wieczorem, gdy pokładli się do łóżek, miałem pogadankę o chłopcach z ubiegłego sezonu.
„Opowiem o chłopcach, którzy spali na łóżku piątem, jedenastem, dwudziestem i trzydziestem drugiem“.
„Jeden z nich okazał się bardzo miły, drugi zawsze i ze wszystkiego był niezadowolony, trzeci bardzo się poprawił, czwarty miał przykry wypadek w nocy, zrobił w łóżko, chłopcy z początku brzydko się z niego śmieli, ale potem przekonali się, że on jest biedny, słaby i niedołężny, więc się nim opiekowali. Gdzie oni są teraz, o czem myślą?“
W tych czterech powiastkach z życia, krył się i morał, i plan dnia, i trudniejsze zagadnienia życia kolonijnego.
Uprzedziłem, co mają zrobić, gdy się w nocy bać będą, co — gdy się jutro wcześnie obudzą.
I zasnęli wszyscy, prócz dwóch.
Jeden zostawił dziadka chorego i o nim myślał, drugiemu matka mówiła zawsze przed snem dobranoc. Temu ostatniemu, jednemu na trzydziestu ośmiu, potrzebny był tego wieczora pocałunek, aby mógł zasnąć. — Pomyślałem, że ten właśnie, jeden z najwrażliwszych, mógł być w pierwszym sezonie, w nieładzie i podnieceniu, zgromiony, albo przez prostą omyłkę wytargany za uszy.
Już pierwszego wieczora miałem czas, by porobić notatki: w osobnym kajecie — o pierwszym dniu na kolonii, w osobnym, o każdem dziecku. I już o połowie dzieci miałem coś, jeden drobny szczegół do zanotowania.

31. Nazajutrz, skoro świt, byłem w sypialni, i znów zanim rozbiegną się i zmieszają, uczyłem się poznawać dzieci swojej grupy.
W ciągu całego dnia, co raz do innego zwracałem się z zapytaniem, jak się nazywa.
— A ja, proszę pana? A jak ja się nazywam?
Podobnych, czy tych, którzy mi się zdawali podobni, ustawiałem obok siebie i studjowałem, a chłopcy zwracali uwagę na szczegóły, po których można odróżnić i rozpoznać.
Z godziny na godzinę przybywały szczegóły, które mnie wtajemniczały w życie osobiste lub tę czy inną dziedzinę duchowego życia dziecka.
Szybko i czarownie, pod wpływem wsi i pogodnych wpływów wychowawczych, zmięte dusze, zrazu ze zdziwieniem i lękiem, potem coraz ufniej i radośniej, zwracają się ku temu, co piękne i harmonijne.
Ale istnieje zakres możliwości wychowawczych, których żaden cud nie zmieni. Obudzi się dusza czujna i bogata, tylko warunkami znużona; ale uboga i senna ledwo na bolesne skrzywienie uśmiechu się zdobędzie. Żal ci? Masz tylko cztery krótkie tygodnie.
Prawość wrodzona, samorodna, przylgnie do nowych form jasnego życia, przewrotność z niechęcią się odwróci.
Są krzewy, które jeden deszcz ożywi, są chore i zgoła zwiędłe, są chwasty, które opornie przejmują kulturę.

32. Przyglądałem się bacznie, jak organizuje się społeczeństwo dziecięce i zrozumiałem trudności pierwszego sezonu.
Gdy dzieci o wartości dodatniej dopiero się rozglądają na nowym terenie, lękliwie i wstrzemięźliwie zapoznają i zbliżają ku sobie, już siła ujemna zdążyła się zorganizować, narzucić ton i zyskać posłuch.
To, które rozumie konieczność regulaminu, ograniczeń i przystosowań, pomaga pracy wychowawcy biernie, nie przeszkadzając, ulegając mającym dobro ogólne na względzie programom. To, co pragnie wykorzystać dobrą wolę, skrupuły, wahania, życzliwość lub słabość wychowawcy, występuje odrazu czynnie i zaczepnie.
Zdumienie ogarnia, jak może dwunastoletni chłopiec, oderwany od rodziny, w obcych mu warunkach, pod obcym dozorem, wśród nowych rówieśników, nie odczuć skrępowania, ani zażenowania, i już w pierwszym dniu żąda, opiera się, protestuje, spiskuje, dobiera towarzyszy, przeciąga na swą stronę biernych i bez inicjatywy, mianuje się dyktatorem i rzuca demagogiczne hasło.
Nie masz ani chwili do stracenia, musisz go szybko dostrzec i wejść z nim w układy. Tyś mu z góry wróg, jak każda władza, która żąda i nie pozwala; przekonaj, że jesteś inną władzą, niż spotykał dotychczas.

33. Przykład:
W wagonie zwracam chłopcu uwagę, że wychodzić na peron nie wolno. Wyszedł; na wołanie nie odpowiada. Na ostrą wymówkę, lekceważąca odpowiedź: „co się stało, pić mi się chciało“. Zapytuję o nazwisko.
— Pan ciebie zapisał.
— Ważna rzecz.
Już mu się ciekawie przyglądają, już ma stronników, już imponuje. Czasem jedno: „dobrze, dobrze“, albo wzruszenie ramion wystarcza, by go poznać. Jeśli tak w pierwszym dniu, pomyśl, co będzie jutro, za tydzień?
Rozmówiłem się z nim tegoż wieczora. Rozmowa była poważna, rzeczowa, jak równego z równym: ułożyliśmy warunki jego pobytu na kolonii.
W mieście sprzedaje kurjery na ulicy, gra w karty, pije wódkę, zna cyrkuł.
— Chcesz tu zostać? — Tak sobie. — Nie podoba ci się? — Nie wiem jeszcze. — Po co tu przyjechałeś? — Jedna pani mnie namówiła.
Podał jej imię, nazwisko i na wszelki wypadek, fałszywy adres.
— Słuchaj chłopcze: chcę abyś mógł tu pozostać przez cały miesiąc, aby ci się tu podobało. O jedno cię proszę: jeśli ci się znudzi, powiedz, dam ci na bilet, wrócisz do Warszawy, sam nie uciekaj i nie rób umyślnie tak, bym cię odesłał wbrew twej woli. Pozwolę ci robić, co zechcesz, tylko nie psuj porządku, nie wtrącaj się do dzieci. Dobranoc.
Podałem mu rękę.
Nie próbuj go traktować, jak dziecko, bo ci śmiechem w twarz pryśnie lub oszuka pozorną skruchą i odwróciwszy się, powie coś zjadliwego, sprytnie podpatrzonego, by cię ośmieszyć. Wszystko, byle nie mdły sentyment, bo cię zlekceważy, wyzyska i ośmieszy.

34. Był drugi:
W nastrojowem sam na sam, gdy nie patrzała nań głupia, pokorna, tchórzliwa dzieciarnia, dla której czuł pogardę, zwierzył się, wzruszył, obiecał poprawę.
Na podobne rozmowy nie wolno się powoływać, nie należy żądać spełnienia przyrzeczeń. Gdy w kilka dni później wyrznął w łeb miską chłopca, który potrącił go przy jedzeniu, przypomniałem nietaktownie, w ostrej formie, o danej mi obietnicy, — odpowiedział nienawistnem spojrzeniem. W parę dni później wykradł ubranie, przebrał się w lesie, poszedł na dworzec.
Pragnąłbym na jedno zwrócić uwagę młodych pracowników, którzy nie znają dzieci sfer ubogich; wśród dzieci tych są wychowane najstaranniej i najbardziej zaniedbane. Te dwie kategorje dzieci nie tylko się unikają wzajemnie, nie lubią, lekceważą. Ale dzieci rodzin boją się sąsiadujących z niemi dzieci ulicy. Nierozważny społecznik nie widzi olbrzymiej różnicy między moralnym i niemoralnym chłopcem, bo obaj są biedni, mieszkają na przedmieściu w ubogiej dzielnicy, należą do jednej „sfery“. Właśnie dlatego pierwszy obawia się drugiego, dlatego jest dlań niebezpieczny. Nikt nie ma prawa zmuszać ich do koleżeństwa.
— Poczekaj, wrócimy do Warszawy, to ja ci odpłacę, — słyszy się często groźbę w ostatnim tygodniu kolonijnego sezonu ze strony narzuconych niefortunnych kolegów.

35. Byłem świadkiem rozpaczliwych wysiłków, czynionych przez grupę osób, by zapoczątkować w Warszawie kluby dziecięce. Czytałem książeczkę ze sprawozdaniem o czynionych w tej mierze próbach w Moskwie. Ten sam błąd wytwarzał te same trudności. Gdy dzieci szkolne zażądały usunięcia łobuzów, kierowniczka powiada z wyrzutem:
— Mój synek bawi się z nimi, a wy nie chcecie: to brzydko.
Jej synek mógł się bawić: bo jego nie obiją, gdy będzie wieczorem wracał z pracy do domu, nie krzyknie mu nikt: „te, co za facetkę prowadzisz“, gdy będzie z kuzynką szedł do kościoła w niedzielę; nie zaczepią go: „te, pożycz mi dyskę na papierosy“.
Jeśli jej synek będzie szedł z mamą i ciocią na spacer i do synka podejdzie mały obdartus, a ciocia z przerażeniem zapyta:
— Skąd znów twój Antoś ma takie znajomości?
Mama tonem wyższości odpowie:
— To jego kolega z setlementu.
I bawić ją będzie bogobojne zacofanie starej cioci.
Ale matka robotnica słusznie obawiać się będzie i ostrzegać przed podobnem koleżeństwem.
Jeśli dojrzały robotnik ma prawo nie chcieć przyjaźnić się z pijakiem i rzezimieszkiem, bo to go kompromituje, jeśli nawet nie grozi niczem, — dziecko robotnika ma prawo, ma obowiązek unikać złego towarzystwa.
A jeśli łobuz tylko udaje dobre sprawowanie, by dzięki przypadkowemu spotkaniu dostać się do sfery rówieśników, do których inaczejby nie trafił? aby tę znajomość wyzyskać, skorzystać?...
Wytwarzanie koleżeństwa między dziećmi zupełnie różnemi odnośnie do moralnej wartości i doświadczenia życiowego, które tylko ubóstwo łączy w jedną sferę, jest szkodliwem wciąganiem ich do złego towarzystwa, lekkomyślną próbą ich moralnej odporności.

36. Nalegałem: „bawcie się z nimi“. Wbijałem w ambicję:
— Was jest trzydzieścioro, on jeden. Więc wy wszyscy nie możecie jednego poprawić, a on was wszystkich ma zepsuć?
— Co mamy robić, aby on się poprawił? On się nie chce z nami bawić; jak się zgodzi, to nam psuje zabawę.
Nie ja, a dzieci miały słuszność.
Znacznie później zrozumiałem, że jeśli wychowawca chce wśród dzieci przeciętnych mieć niemoralne, ponosi za to całą odpowiedzialność, cały obowiązek czuwania. To trud ponad siły dzieci.
Najpiękniejsze z pozoru założenie musi być sprawdzone. Najoczywistsza prawda, w praktycznem zastosowaniu do przeprowadzenia trudna, powinna być sumiennie i krytycznie rozpatrzona. Jesteśmy znacznie doświadczeńsi od dzieci, wiemy bardzo wiele, czego dzieci nie wiedzą, ale co myślą i czują dzieci, one lepiej od nas wiedzą.
Jeśli dziecko chce, a nie wie dlaczego, może ukrywa istotne powody, może nie jest ich pewne. Sztuką wychowawcy będzie dowiedzieć się, niekiedy domyśleć, częstokroć doszukać tych nawpół uświadomionych motywów.
— W tem coś się kryje, — im częściej wychowawca tak myśli, tem szybciej doskonalić się będzie, tem pewniej uniknie uporczywych błędów, płynących z fałszywych założeń.

37. Narzucałem dzieciom towarzystwo rozlazłych, niedołężnych, lub niemiłych.
To był nonsens.
— Bawią się w „berka“. — Niedołężny nie umie ani sam uciekać, ani innych chwytać. Nieuczciwy będzie umyślnie tak uciekał, by go rychło złapano, bo sam chce być berkiem. Jeśli zmusisz dzieci do zabawy z nimi, będą ich umyślnie omijali, nie będą ich łapali.
Na miły Bóg, kto z dorosłych zasiądzie do kart z szulerem lub takim, który grać nie umie?
Wydajesz piłkę, ale pod warunkiem, że i on bawić się będzie. Czy można się dziwić, że przyjmują niechętnie ciężki warunek? Czy można im mieć za złe, że czują niechęć? Czy nie obiją, jeśli z jego winy stracą metę — i kto temu winien?
Dużego taktu wymaga opieka nad tego typu dziećmi. Należy baczyć, aby ich nie krzywdzono ale czuwać, by i one nie przeszkadzały.
Na niego zawsze trzeba czekać. Przez niego zawsze psuje się zabawa. Znów z jego winy pan się na nas gniewał, czegoś zabronił, coś odebrał, czemś groził.
W pierwszym sezonie staczałem walki o niedołęgę, w drugim ze wzruszeniem patrzałem, jak jeden z największych zawadjaków wziął najcichszego pod opiekę, — sam, z własnej dobrej woli.

38. Nie lekceważyć!
Bawili się chłopcy w grę, która zwie się „ciupy“ lub „strulki“. Znana już była biednym dzieciom starożytnego Rzymu. Grający rzuca na stół lub na podłogę pięć kamyków. Potem jeden z kamyków rzuca w górę, i zanim chwyci spadający kamyk, musi szybko pochwycić ze stołu jeden z pozostałych czterech. Jest kilka klas trudności. Do gry tej potrzebna jest zręczność i pięć niewielkich kamieni, czyli ciup.
Niezmiernie częste były skargi na to, że ktoś zabrał jeden lub wszystkie ciupy. Byłem wówczas przeciwnikiem skarg.
— Mało masz tu kamyków. Poszukaj sobie innych.
Trzy błędy.
Po pierwsze, każdy ma prawo do własności, choćby przedmiot był najbardziej błahy i bezwartościowy. Że stratę łatwo pokryć — czegoż to dowodzi? Niech ten, który zabrał moje ciupy, poszuka sobie innych.
Ten, który zabrał, popełnił czyn wyraźnie zdrożny, conajmniej niesłuszny. Przywłaszczył sobie cudzą własność.
Gdy sam zacząłem grać w ciupy, przekonałem się, że nie wszystkie małe kamienie są jednakowo wygodne. Zbyt okrągłe rzucone na stół zanadto się rozlatują, zbyt kanciaste, układają się za blizko.
Pięć dobranych kształtem i kolorem kamyków dla gracza, to jak pięć koni jednej maści i wzrostu, pięć pereł w naszyjniku, pięć psów, ułożonych do polowania.
Są świadkowie, którzy widzieli, pamiętają, stwierdzą, do kogo ciupy należą. Słuszność była po stronie dzieci.

39. „On obraził moją matkę“. Po długiem wahaniu: „nazwał mnie skurwysynem“. Jako wychowawca, obowiązany jetem przewidzieć, że podobnym epitetem niejeden ojciec częstuje majstra, który w fabryce dokuczył, właściciela domu, gdy mu pieca nie chce poprawić.
— Wiecie, jaki on złośnik. Dawniej bił się ze wszystkimi, teraz już tylko wymyśla, już się poprawił. To prawda, skurwysynami nazywają ludzi, jeśli ich bardzo chcą obrazić, nazywają ich także szubrawcami, łajdakami, szelmami. Najczęściej w gniewie, niekiedy wcale tak nie myśląc. Bo czy naprawdę pomyśli kto, że łajdakiem jest chłopiec, dlatego że nie chciał pożyczyć piłki lub potrącił nienaumyślnie przy grze w klipę? Są ludzie gwałtowni i spokojni...
Widziałem zdziwienie chłopców, że głośno i wyraźnie wymawiam zadżumiony wyraz. A powiedziałem głośno, bo co szeptane, fermentuje, ropieje i drażni, bo niema w wychowaniu szkodliwszego czynnika, jak fałsz udanej skromności. Jeśli są wyrazy, o których boisz się mówić, co zrobić z czynem, który mogą popełnić? Wychowawca nie może bać się ani słów, ani myśli, ani czynów dzieci.
Kto chce być wychowawcą biednych, niech pamięta, że medycyna odróżnia praxis pauperum od praxis aurea, niech pamięta, że mamy wytwornych w mowie rozpustników, ordynarnych w gębie bohaterów cnoty. Musisz znać sferę, z której pochodzą twoi wychowańcy...

40. Byłoby zbyt ryzykownem twierdzić, że dzieci ubogie są moralniejsze od zamożnych. Istnieją alarmujące obserwacje odnośnie do jednych i drugich. Jedno zdaje mi się być pewnem: obserwacje czynione są w klatkach miejskich mieszkań, gdzie brak przestrzeni, zakaz głośnych okrzyków i biegania, nuda i rozleniwienie, zmuszają dzieci do silnych a nie mącących spokoju otoczenia wrażeń i wzruszeń.
Na zasadzie obserwacji dzieci na kolonii letniej twierdzę stanowczo, że normalne dziecko zawsze woli grę w piłkę, wyścigi, kąpiel, wspinanie się po drzewach, niż tajemnicze usuwanie się w kąt dla niewiadomych marzeń.
Można spokojnie pozwolić chłopcom i dziewczętom na rozbiegnięcie się po lesie przy małym dozorze, gdyż zbieranie poziomek i grzybów tak pochłonie, że raczej bójki o zdobycz w postaci grzyba spodziewać się można, rabunku ze strony silniejszych, niż objawów czułości.
Zaciszny kąt podwórza miejskiego ubogiej dzielnicy i przestrzeń między szafami w dostatniem mieszkaniu mieszczucha — kryją tajemnice, dla których niema miejsca na łące i w polu. Tylko nie trzymajcie dzieci w łóżkach po jedenaście godzin na dobę, ku swojej wygodzie, bo one, w lecie szczególniej, nie sypiają więcej, niż ośm — dziewięć godzin.

41. Ze zdziwieniem przekonałem się na kolonii, że dzieci nie czują urazy do nakazów i zakazów, które mają na celu zachowanie planu, porządku, ładu w wewnętrznem życiu, i ulegają im chętnie. Jeśli się które wyłamuje, szczerze wyzna swą winę i wyrazi skruchę, najwyżej powie:
— Ja wiem, ale co ja poradzę, kiedy nie mogę.
Są dzieci, które prowadzą rozpaczliwą walkę z wrodzonym usposobieniem, na korzyść tego właśnie ogólnego ładu. Nie należy utrudniać tej walki przez nadmierne wymagania, bo się zniechęcą lub zdziczeją.
Wychowawca powinien zdawać sobie sprawę, które nakazy i zakazy są bezwzględne, które znoszą ustępstwa. Bezwzględnie nie wolno samemu kąpać się w rzece, ale względnie nie wolno wspinać się na drzewa. Bezwzględnie nie wolno spóźniać się na obiad, ale względnie nie wolno spóźniać się, gdy ustawiamy się w pary, aby iść na spacer: niech spóźnieni dogonią nas, gdy już przejdziemy wiorstę; bo żywe dziecko nie chce stać na miejscu i czekać, aż wszystkie się zbiorą.
Dla wyjątkowych dzieci, za zgodą ogółu — wyjątkowe prawa, — to najtrudniejsze i najwdzięczniejsze dla wychowawcy zadanie.
Jeśli na 150 jeden chłopiec tak pływa, że nic mu nie grozi, mieszka nad Wisłą, pół dnia w wodzie spędza, przepływając rzekę bez trudu, jeśli dzieci pozwolą, możesz mu nawet pozwolić samemu się kąpać. Musisz mieć odwagę wziąć na siebie względną obawę o jego życie.


KRZYWA BÓJEK DZIECI NA KOLONJI.



Dnia 5 lipca — wśród 30 dzieci — 12 bójek; posiedzenie, żeby się nie biły; nazajutrz — tylko 3 bójki; znów 8 i 10 — 6 bójek. Drugie posiedzenie w lesie na temat zgody. Nazajutrz tylko 2 bójki. Znów 7, 5 — 3 bójki. Narada pod hasłem: „jeden dzień bez bijatyk“. Jako rezultat zbiorowego wysiłku — nazajutrz jedna tylko bójka.
42. Instynkt społeczny właściwy jest dzieciom. Mogą pewne zapoczątkowanie przyjąć nieufnie, bo nie dowierzają dorosłym, bo nie zrozumiały, ale rychło zaakceptują, gdy same biorą w niem udział.

Co zrobić, aby dzieci nie rozrzucały chleba po lesie, aby nie spóźniały się na obiad, aby nie było bójek, przekleństw. Jeśli nawet podobne narady nie zaradzą danej bolączce, zawsze podnoszą poziom moralny ogółu dzieci utrwalają poczucie solidarnej odpowiedzialności i społecznego obowiązku.
Zapisujcie, ile dzieci spóźniało się przed naradą, ile notowano bójek w ciągu dnia. Notuj po naradzie, wywieś krzywą, przekonasz się, że będą rzadsze. Znów są częstsze, druga narada.
Najpiękniejsza mowa ma za zadanie wywołanie zapału, zapoczątkowanie, ale nigdy — utrwalenie.
Jedni zbyt wielką wagę przypisują słowu, zbyt wiele oczekują, drudzy zbyt lekceważą, bo się zawiedli. Jedni i drudzy błądzą. Słowami nic nie zrobisz, ale bez słowa żadnej pracy nie przeprowadzisz. Słowo jest sprzymierzeńcem, nigdy zastępcą.
Tylko takiego efektu oczekiwać możesz.

43. Posiedzenie o nieporządku w ustępie.
„Gdy jest pożar, lub powódź, najlepsi biegną na pomoc, narażając własne życie. Gdy trzeba wykonać coś trudnego lub przykrego, zawsze idą najlepsi. Mamy pracę trudną i przykrą do wykonania, i zwracamy się do naszych najlepszych... Więc kto się podejmie dobrowolnych dyżurów, po pół dnia każdy?“
Rozumie się, że zapisuje się wielu. Ale to dopiero początek. Na pierwsze dwa dni wybierasz energicznych, łatwo zapalnych, mniej stałych: bo dozór będzie najtrudniejszy w ciągu pierwszych dni paru, a że sprawa jest nowa, więc ją spełnią z tem większym zapałem. Powiedz, dlaczego oni będą pierwsi.
Nie przyjmujesz oferty kłótliwego, bo obawiasz się sporów, bo go nie lubią, bo mu na złość będą robili.
Odrzucasz zbyt porywczego: „bo pobijesz, lepiej nie bierz się do tej sprawy“.
Poważnych wyznaczasz na dnie następne: ufasz, że nie ostygną w zapale.
Cichego na jeszcze później: „wtedy już będzie łatwiej, jutro byś sobie nie poradził“.
Uprzedzasz, że znajdzie się taki, który go nazwie „gówniarzem, stróżem wychodkowym“. Nie obrażajcie się, to będzie dureń!
Uprzedzisz, co ma zrobić dyżurny, jeśli mu mały niedołęga zanieczyści klozet nieumyślnie, co jeśli to zrobi umyślnie, na złość; co będzie, jeśli nie uda mu się dostrzec winnego.
Musisz uzbroić go w miotłę i ścierkę. Musisz sam w ciągu dnia zachodzić, w czasie największej frekwencji, rano lub po obiedzie, samemu kwadrans dyżurować, w wypadku wątpliwym sam wziąć do rąk ścierkę i wytrzeć.
Próżno się gniewasz, wychowawco: „tyle razy się mówi“. To nie pomaga i nie pomoże. Więc po co mówić? Bo pewna ilość dzieci zrozumie zobowiązanie danego dobrowolnie przyrzeczenia, a niesumiennemu powiem: poco obiecywałeś? Jest to poważny atut.
Bo dziecko niema cynizmu dorosłych, którzy odpowiedzą:
— A czy zobowiązania trzeba wykonywać?

44. Nieodzowną jest dla wychowawcy pomoc dzieci, pod warunkiem bezustannej czujnej kontroli i zmiany. Bo tylko w ten sposób uniknąć może rozpanoszenia się młodych współpracowników. Władza psuje! Należy łagodnie i ostrożnie wyjaśnić, że dyżur nie daje żadnych przywilejów, że jest czynnością honorową.
Dyżurnych przy podawaniu przy stole zmieniałem codziennie z racji przyjętego zwyczaju, że dyżurny otrzymywał większe porcje jedzenia. Było to utrudnienie dla gospodyni, uważałem to za konieczne.
Byli dyżurni słania łóżek, po jednym na każdy rząd, dyżurni podawania misek do mycia rąk, dyżurni zbierania zabawek, dyżurny, który pilnował, aby ręczniki były równo zawieszane na poręczach łóżek.
Dyżurni, których zadaniem było zbierać szkło stłuczone, aby dzieci biegając nie kaleczyły nóg.
Przy wykonywaniu drobnych czynności łatwiej poznaje się dzieci, niż w zajęciu szkolnem: tam wchodzą w grę zdolności, przygotowanie ucznia, przypadek. Tu odrazu dostrzegamy dziecko zapalne a zmienne w upodobaniach, ambitne, zaczepne, sumienne lub nieuczciwe.

45. Jeśli w ciągu pierwszych paru dni czujnie baczyć, jak dzieci się wzajemnie poznają, przekonać się łatwo, że dobrym siłom potrzebna jest pomoc, poparcie, a przedewszystkiem czujna i ostrożna osłona przed tymi paru czy kilkorgiem, dla których system twój jest niedogodny.
Jeśli obowiązkiem władzy jest zabezpieczenie społeczeństwa przed gwałtem i nadużyciem ze strony elementów szkodliwych, to obowiązkiem wychowawcy jest zabezpieczenie dzieci przed pięścią, groźbą i obelgą, ich własność przed przywłaszczeniem (czy to będzie kamyk czy patyk), obrona ich organizacji (czy to będzie zabawa w piłkę czy budowanie domków z piasku).
Gdy się tę dużą pracę raz wykona, wystarcza z lekka utrzymywać od pochyleń i zboczeń.
Cały zaoszczędzony dzięki pomocy dzieci, czas i dużą część pożądanych wychowawczych suggestji poświęcić możemy jednostkom wyjątkowym, któremi pragniemy osobno i indywidualnie się zająć, bo chcemy, lub musimy, bo są wartościowe, niebezpieczne lub wprost tylko, nie układają się w przeciętną normę.
Mamy nietylko wyjątkowe dzieci, ale i wyjątkowe sytuacje, które nam wiele czasu zajmują. Dziecko nagle zachorowało, zmrok zapada a czworo dzieci nie powraca z lasu, skarga, że obrzucono kamieniami czy szyszkami żebraka, kradzież.
Im większa liczba, tem więcej tych wyjątkowych dzieci i sytuacji. Tu nic gniew nie pomoże: tak być musi. Cały rozum organizacji polega na tem, aby pomimo to, wszystko szło swoją koleją, aby drobne rzeczy same się załatwiały, abyś mógł zawsze powiedzieć:
— Same gospodarujcie, bo ja jestem zajęty...

46. Pogodną, wyrozumiałą jest pewność siebie i rozumne przewidywanie; nadąsane, niezrównoważone jest niedoświadczenie.
Na 30 — 40 dzieci musi być jedno nienormalne lub niemoralne, jedno bardzo zaniedbane, jedno złośliwe i aspołeczne, niezgodne i nielubiane, jedno gwałtowne, o wybujałej niezwykłej indywidualności, jedno niedołężne lub słabowite. Tak być musi!
Organizujesz wycieczkę: musi być jedno słabe, jedno obrażone, jedno, które dlatego niechętnie idzie, że wszystkie ochoczo się wybierają:
— Ważna wycieczka!
Jedno będzie szukało czapki, drugie się pobije w podnieceniu, trzecie w ostatniej chwili pobiegnie do ustępu, czwarte niewiadomo gdzie się podziało.
W drodze jednego głowa lub nogi rozbolą, jeden się skaleczy, jeden się obrazi, jednemu pić się będzie chciało.
Opowiadasz bajkę, — jeden obowiązkowo ci przerwie:
— Proszę pana, co to za robaczek.
Drugi:
— On się kłuje w ucho słomą.
Trzeci:
— O, barany pędzą!
Nadąsanie młodociane grozi:
— Jeżeli jeszcze raz ktoś przerwie...
Doświadczona pobłażliwość z uśmiechem przeczeka.
Czy gniewając się na wyjątkowe sytuacje, wychowawca nie zdaje sobie sprawy, że bez nich praca byłaby martwa, jednostajna, nudna; że wyjątkowe dzieci dają nam najobfitszy materjał do rozmyślań i dociekań, uczą nas ulepszać i poszukiwać. Gdyby nie one, jak łatwo uledz złudzeniu, że osiągnęliśmy ideał. A któż jest tyle nierozumny, by nie wiedział, że zawsze ponad względnie dobrem istnieje możliwe do osiągnięcia lepsze?

47. Drobna ale nie bez wartości uwaga. Jeśli jesteś pracowity, sumienny i bardziej uzdolniony, jako wychowawca, — sądź towarzyszów łagodnie. Nie dawaj im uczuć ich niższości. Jeśli dobrze życzysz dzieciom, dla ich dobra, wystrzegać się musisz wszelkich starć z kolegami.
Byłem najgorliwszy z wychowawców kolonji, nie mogło być inaczej. Ja byłem stęskniony do pracy wśród dzieci, gdy oni byli przesyceni. Z zadowoleniem tuliłem się do prostych warunków życia wiejskiego, gdy oni nie znajdowali uroku ani w słomą napchanych siennikach, ani w zsiadłem mleku.
Gdy chłopiec raz miał przykry wypadek, i wyniknął z tej racji spór z praczką, przeprałem pod studnią zawalaną koszulę i prześcieradło. Ale widziałem zmieszanie praczki, zakłopotanie gospodyni, zdumienie kolegów, na co z góry liczyłem. Gdyby to zrobił inny, możeby usłyszał pogardliwe:
— Bardzo dobrze. Niech wie, jak to smakuje. Zresztą to jego dzieciak.
Należy wystrzegać się obliczonych na efekt pięknych gestów. Jeśli w czynach, pozornie bardzo dodatnich, kryje się fałsz, drażnią silniej, niż słowa.
A już nigdy nie należy poczytywać za zasługę ani gorliwości, ani drobnych ulepszeń, wprowadzonych w ciągu pierwszych dni czy tygodni pracy na nowym terenie. Przeciwnie, gdyby było inaczej, jaknajgorzej świadczyłoby to o nowym pracowniku: on powinien być najgorliwszy i widzieć braki, które dla znużonego i nawykłego oka są już niedostrzegalne.

48. Mówiłem we wstępie, powtarzam i jeszcze raz z naciskiem powtórzę: wychowawca bywa i pielęgniarzem, nie wolno mu ani lekceważyć, ani wymawiać się z tego obowiązku: dziecko z moczeniem nocnem, dziecko wymiotujące, z ropiejącem uchem, dziecko które się zawalało, z wysypką na ciele czy na głowie, on musi wysadzić, umyć, opatrzyć. Musi to robić bez śladu obrzydzenia.
Niech robi co chce, niech się w tem ćwiczy w szpitalu, w przytułku dla rakowatych, w żłóbku dla niemowląt, ale musi się uodpornić.
Wychowawca dzieci ubogich musi prócz tego przyzwyczaić się do fizycznego brudu. Pudiculosa jest endemiczną chorobą dziatwy ubogiej całego świata, wychowawca musi od czasu do czasu znaleźć wesz na swej odzieży. O chorobie tej nie wolno mówić mu ani z oburzeniem, ani z obrzydzeniem, bo rodzice i rodzeństwo dzieci odnoszą się do tego zjawiska spokojnie i objektywnie, to też spokojnie i objektywnie należy dbać o czystość dzieci.
Wychowawca, którego o mdłości przyprawiają brudne nogi dzieci, który nie może znieść niemiłej woni, który na cały dzień traci spokój ducha, gdy, o zgrozo, wesz znalazł na palcie, niech czemprędzej idzie do sklepu, biura, gdzie chce, ale niech porzuci szkołę ludową, internat, bo niema bardziej poniżającej roli, jak ze wstrętem pracować na chleb.
— Nienawidzę brudu, a jestem dobrym wychowawcą, powiadasz wzruszając ramionami.
Kłamiesz: masz w ustach, w płucach, we krwi powietrze, w które nasmrodziły dzieci.
Od grzechu śmiertelnego, który może popełnić wychowawca, na szczęście raz na zawsze uwolniła mnie moja działalność lekarska. Dla mnie nie istnieje: „fe“. Może dlatego właśnie, moi wychowańcy lubią czystość.

49. Genialny entomolog francuski Favre, szczyci się, że poczynił epokowe obserwacje nad owadami, nie uśmierciwszy żadnego. Badał ich lot, ich zwyczaje, troski i radości. Przyglądał im się bacznie, gdy weseliły się w promieniach słońca, walczyły i ginęły w walce, poszukiwały pożywienia, budowały schroniska, robiły zapasy. Nie oburzał się; mądrym wzrokiem śledził potężne prawa natury w ich ledwo dostrzegalnych drgnieniach. Był nauczycielem ludowym. Badał gołem okiem.
Wychowawco, bądź Favre’em świata dziecięcego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.