Insurekcya/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Insurekcya
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
ROK 1794
INSUREKCYA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA   ============   LUBLIN   ============  ŁÓDŹ
KRAKÓW ================= G. GEBETHNER I SPÓŁKA
SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ — KSIĘGARNIA M. NIEMIERKIEWICZA
NEW YORK. THE POLISH BOOK IMPORT. CO, INC.
WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE.
▭ ▭  DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.  ▭ ▭





ROZDZIAŁ I.

W nocy z 22 na 23 marca 1794 r. jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa, dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nieustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się poprostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite harmatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty; niby przez żebra kościotrupa, patrzała noc i zacinał deszcz, pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach, przeżartych wilgocią, błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach prowadzących na dziedziniec i szerokich, niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:
— Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą, jak zmokłe kokosze!
— Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! pokornie melduję.
— Toczą się juchy, niby antały. Wchodzić na pokoje! — Zaśmiał się, dając im przejść.
Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartemi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów, niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za niemi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.
— Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! — Meldował ktoś z głębi dziedzińca.
— Wchodzić! A obijać buciory z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimentu — śmiał się rubasznie. — Ho! ho, pyski się im świecą, jak rądle, i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?
— W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.
— A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?
— Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie — dodał.
— Pochodni! Poświecić i wtoczyć tutaj; miejsca dosyć i będzie poręczniej.
Kilka pochodni buchnęło na wietrze, oświetlając straszliwe błoto dziedzińca, klasztorne mury i parę wozów, nakrytych zielonemi budami, które z niemałym wysiłkiem żołnierzów i koni podciągnięto pod refektarz i przetaczano do środka. Wagę miały nielada, bowiem zawierały broń, moderunek i furaże dla ludzi i koni. Jakieś obwiązane głowy wyzierały z pod bud i rozlegało się ciche kwilenie dziecka.
— Zległy tam które? czy co? — zaniepokoił się Derysarz.
— To ino chorzy Drabik z Balcerkiem, dziecko pani Jurkowej.
Ustawiono wozy w głębi, zdala od ognisk, wyłożono konie i zakrzątnięto się koło rozpalenia jeszcze jednego, największego ognia, przy którym nastawiono kotły na wysokich trójnogach. Zaczem gwar powstawał coraz większy i bieganina. Znalazła się wnet słoma, którą stroszono kupami w miejscach mniej wystawionych na pluchę. Rąbano na opał suche belki, skądciś przywleczone. Zabielało przy ogniskach parę nizkich, pochodowych namiotów. Zaś kilku gemejnów, najsprawniejszych majsterków do wszystkiego, wysunęło się ukradkiem na penetracyę i myszkowania. A że opactwo było godnie zaopatrzone, to nie upłynął i pacierz, gdy zaczęli powracać, niosąc, co im wpadło w pazury i co tylko dało się porwać. Niejedna przy tem gąska zagęgała po raz ostatni w twardych żołnierskich rękach! A któryś z ostatnich wlókł za tylnie nogi rozkwiczonego podświnka, nie zważając na klasztornego parobka, który wrzeszcząc i grożąc, próbował mu go odbierać. Żołnierze skoczyli na pomoc kamratowi; ponieważ jednak parobek nie przestawał lamentować, sierżant rozkazał:
— A dajże mu tam w pysk i za drzwi!
Pachołek juści wyleciał, jak z procy. Podświnka zarżnięto i właśnie go osmalano nad ogniem, kiedy zjawił się klasztorny ekonom, persona chuda, zakonną suknią przyodziana, różańcami brzękająca i przez nos z namaszczeniem rozgulgotana, niczem indor. Sprawa przybierała obrót niefortunny; ale sierżant, nie straciwszy rezonu, wyparł się wszystkiego w żywe oczy, parobka oskarżył o umizgi nieprzystojne do żołnierek, a za niewinność swoich ludzi gotów był choćby w kościele przysięgać. A że przytem czapkował ekonomskiej mości, łaciną gęsto szpikował i słowo szlacheckie dawał, ekonom uwierzył, o sprawach de publicis poszeptał, nowin naopowiadał i potem jeszcze przysłał z klasztornej spiżarni sporą beczułkę gorzałki, słoniny i wędzonych mięsiw.
Przywitali te dary tak wrzaskliwą uciechą, że Derysarz groźnie krzyknął:
— Cicho, kpy jedne! A jak mi, mocium tego, jeszcze raz przylezą ze skargą na którego, zapowiadam, każę go przepędzić przez kije! Nie będę za was oczów od psa pożyczał i łgał, jak najęty. Jurkowa, świntucha sprawić i kiełbas narobić!
— Wedle rozkazu, panie sierżancie — odrzuciła tęga, wysoka wiwandyerka.
— Mięsa pochować, zdadz się w marszu. Gorzałkę rozdam przy kolacyi.
Wszedł ostatni oddziałek aż ze Skawiny, po nim przywlekło się jeszcze kilkunastu ludzi, ściągających po dwóch i trzech. Sierżant, nie uwzględniając żadnych tłumaczeń, wyrżnął im ostre pro memoria za opóźnienie.
— Juści, mocium tego — przedrzeźniał — drogi złe, plucha, pewnie i przygoda jedna i druga, terefere kuku strzela baba z łuku. Ale tego nie wyznasz jeden z drugim, żeś żadnej karczmy po drodze nie pominął!
— Bośmy drogi pytać byli przymuszeni — zabełkotał jeden, mocno już podcięty — a że naród w tej stronie grzeczny, żołnierzów honorują, to jakże się z takim nie pokumać? Dobra moja kwaterka, lepszy jego garniec.
— Melduję pokornie — jąkał drugi — jako sporo parobków chciało do nas przystać! Przyjścia pana generała Kościuszki czekają po wsiach, niby zbawienia.
— Milczeć w szeregach! Mikołajczyk, znieść karabiny i wszystek moderunek, po trzydzieści ładunków na strzelbę i po dziesięć skałek wydać! A kto znajdzie, mocium tego, stępiony bagnet, naostrzyć! Taczalnik jest?
Posłyszawszy respons twierdzący, zasiadł przed namiotem twarzą do ogniska i gdy nastroszono pobok całe stosy karabinów, flint, pasów, ledewerków i wszystkiego, co było potrzebne do wyekwipowania, zaczął z regestru wyczytywać nazwiska, nie opuszczając przynależności do batalionów, kompanii i plutonów.
— Mocium tego, raz-dwa, żołnierskim krokiem! — upominał niekiedy.
Każdy z wywołanych stawał przed nim sprężony, jak drąg, i otrzymawszy broń i potrzebne efekty, dawał miejsce drugim. Każdego też z osobna obmacywał wilczemi ślepiami, nie odpuszczając bez jakowegoś słowa: którym dostała się przygana, których witał przyjacielsko, których przekpiwał, aż śmiała się cała kompania, zaś z poniektórymi coś tajnie i długo poszeptywał. Zajęło to sporą kwotę czasu, gdyż ludzi było z górą trzysta. Żołnierz to mimo dziadowskich pozorów wystawiał się wybrany, równy wzrostem i wiekiem, chłop w chłopa, jednako rosłe, pieczyste i sprawne, w obrotach wyćwiczone, w bojach zahartowani, setne zabijaki, że mało który nie był naznaczony plejzerem. Sam wybór żołnierstwa. Bowiem generał Wodzicki, przymuszony rozkazami hetmana, pozornie zmniejszył swój regiment i zdezarmowanych żołnierzów niby to rozpuścił; ale cichaczem rozkazał ich rozkwaterować po wsiach okolicznych i własnym sumptem utrzymywał, na okoliczność insurekcyi mając w pogotowiu. Taki postępek zjednał serca żołnierzów, że chociaż nie wszyscy byli dopuszczeni do sekretu o gotującem się powstaniu, wszyscy jednak gotowi byli dać gardła na skinienie generała. Więc też po skończeniu przeglądu wtajemniczeni otoczyli sierżanta, rozpytując natarczywie o wszelakie nowiny. Juści powiadał, co sam wiedział, a że żołnierz był prawy i polak cnotliwy, szeroko wystawiał nikczemne postępki aliantów, gwałty i uciemiężenia kraju. Żołnierstwo burzyło się coraz głębiej, srożyły się twarze zawziętością, błyskały oczy i zaciskały się pięście.
— Odpłacim ścierwom! Byle prędzej! — wrzały niepohamowane gniewy.
— Jutro zaczynamy! Sam Kościuszko poprowadzi! — rzucił im na końcu.
Ta wiadomość niby piorun wstrząsnęła żołnierstwem, zakotłowało się przy ogniskach i wszyscy naraz zaczęli się wydzierać, jak opętani.
— Niech żyje Kościuszko! Niech żyje nasz ojciec!
— Milczeć w szeregach! — ryknął groźnie. — Bychtować się do wymarszu i czekać!
Jakoby wodą chlusnął na płomienie, tak w mig przygasły wrzawy i uczyniła się cisza.
— Melduję pokornie — wystąpił podoficer Mikołajczyk — nie mamy doboszów.
— Mocium tego, są w Krzeszowicach. Może który potrafi wybębnić werbla?
To powiedziawszy, ogarnął się nieco i poszedł z powinnym raportem. Małe drzwiczki w końcu refektarza, jakimś cudem jeszcze ocalałe, prowadziły do kwatery, zajmowanej przez Kościuszkę i przybocznych oficyerów. A skoro tylko zniknął za niemi, w obozowisku powstał ruch i gwar, jakby w ulu przed wyrojem. Dziury po oknach od strony Wisły pozapychano słomą, że zrobiło się nieco zaciszniej, chociaż deszcz nie przestawał ani na chwilę zacinać. Ogniska, ustawicznie podsycane, buchały w górę płomienistemi grzywami, rozlewając dokoła lubo prażące ciepło. Myto się przy nich i szorowano akuratnie wiechciami z grochowin. Żołnierki porozsiadane stadkami, niby kokoszki, coś pilnie majstrowały igłami; jakaś tłukła kijanką przepraną koszulę, aż się rozlegało, insze zaś czyniły ochędóstwo przy dzieciach, a wszystkim ani na zdrowaś nie zamykały się gęby. Na skrzyżowanych drągach suszyły się przemiękłe ubrania i buty, dla rychlejszego skutku wypełnione owsem. Tu i owdzie w rynkach i na patelniach skwierczały słoniny i kiełbasy, gotowano barszcze. Żołnierze przeodziewali się od nowa na wszystkich oczach. Całe szeregi porozsiadane przed ogniskami na gruzach, goliło się, strzygło i czesało. Na gwałt smarowano tłustością buty i bielono flint pasy.
Mikołajczyk, żołnierz stary, wysoki, suchej kompleksyi, o zakrzywionym w kształt dzióba nochalu i zaciśniętych wargach, w zastępstwie Derysarza miał baczenie na obozowisko. Nic nie uszło uwagi jego świdrujących oczów, przytajonych pod krzaczastemi brwiami. Każde przewinienie lub niedokładność w moderunku zauważył i nie przepuszczał. Wydał knechtom dyspozycyę względem przyprawienia jadła. Przyciszył babie krzekoty. Sklął baraszkujących chłopaków. Kogoś potraktował szturchańcem. Temu i owemu wetknął szczyptę tabaki lub użyczył do lulki tytuniu. Sprawdzał też pociągnięciem dłoni po twarzach robotę golarzy i prawie za każdym razem skrzeczał:
— Szczecina! Popraw! Choćby ze skórą, a zbieraj do gładkości...
I cyrkulując dokoła ognisk, zawsze kończył przy otwartym kramiku Jurkowej; połykał kieliszek gorzałki, spluwał, przyglądał się kobiecie, zajętej robotą pończochy, coś medytował i nie mogąc się na nic zebrać, szedł do majsterka, który rozłożywszy przy jednym z ognisk polową kuźnię, osadzał skałki, przecierał lufy karabinów, reparował zamki, a głównie pociągał na brusie przytępione bagnety. Śmiał się przytem ustawicznie, gwizdał i pod byle pretekstem leciał suszyć zęby do Jurkowej. Chłopak był przystojny, czarny jak żuk, kędzierzawy i w łaskach u kobiet. Nie spodobało się to Mikołajczykowi; więc skrzyczawszy go za próżniactwo, zapędził do roboty i sam przy nim zasiadł, próbując ostrzów, oglądając karabiny i pouczając cisnących się do ognia gemejnów.
— Przyjdzie do bagnetów, dobra nasza! Żgaj twardo, a zawsze pod włos i prosto w bebech, potem zakręć: jak chrupnie, gotowy! Następuj drugiego! Karabin trzymaj krótko, swoje brzucho osłaniaj łokciami i przykładem, stawaj nieco bokiem i z prawej nogi. Dałeś bobu wrogowi, że się wykopyrtnął: odskakuj! A rusza się jeszcze, sztychem go do ziemi. W bitwie, przezpieczniejszy za plecami trup niźli raniony. A zapamiętajcie: Prusak nie straszny naszemu kamratowi, ale Moskal chwat na bagnety. Tamtego jenoś kolbą przez łeb trzasnął, a już na ziem leci i swoje Herr Je śpiwa; zaś drugiego się pilnuj, bo nim się pomiarkujesz, już ci flaki z torby wypuści. Znam ja ich sztuki. Niemało się człowiek nażgał jednych i drugich w bywszej wojnie pod Kościuszkiem.
Do refektarza wtargnęło niespodzianie kilkudziesięciu chłopów zbrojnych pod wodzą jakiegoś wysokiego oficyera. Jakoby chmura polśniewających kos i białych kapot zawisła nagle w mrokach. Oficyer piskliwie zakrzyczał:
— Rozstąpić się i dać miejsca przy ogniach!
Żołnierze jednak jakby niedosłyszeli, ani drgnął który. Wystąpił jeno Mikołajczyk i rozeznawszy oficyerską szarżę, oddał mu powinne honory i bardzo politycznemi słowy poradził założenie osobnego biwaku.
Oficyer się rzucał gniewnie i groził, a wreszcie przekonany, jako nie było żadnych dyspozycji względem mających nadciągnąć kosynierów, kazał się roztasować swoim w samym kącie refektarza. Rozpalono nowe ognisko na trzonie prawiecznego komina, przyczem powstały spory o drzewo i słomę, jakie chłopi chcieli zabierać żołnierzom. Ułagodził to jakoś Mikołajczyk, ale nieobeszło się bez klątw i wymyślań, jakich nie szczędzili gemejny.
Kosynierów było pięćdziesięciu, wszystko paroby na schwał, z wyrostu dębom podobni, miniaste, przybrane akuratnie w białe kapoty i czerwone krakuski z pawimi czubami; kosy mieli na sztorc obsadzone, topory za skórzanymi pasami, rzęsisto nabijanymi mosiądzem, zaś na plecach zawinięte w płachty toboły. Siedzieli przy swoich ogniach cicho, schmurzeni jednak i wielce markotni z przyjęcia, jakie im zgotowali żołnierze, słyszeli bowiem dobrze docinki tak dojmujące, że już niejeden ledwie się hamował, szczerząc jeno zęby, niby pies rozwścieklony i warcząc. Ale skoro Jurkowa przysunęła się z baryłką i całym swoim kramem, ostro się wzięli gorzałkować, przegryzając liczne kolejki suchemi kiełbasami a chlebem i serem. Wnet się im poprawiły humory; jaki taki hukał z kontentacyi, ktoś przyśpiewywał, a któryś jął wyciągać cienko na piszczałce. Tego było już za wiele żołnierzom i dalejże rozpuszczać jęzory i coraz głośniej dojadać:
— Postępują sobie, niby w karczmie, a fetory od nich biją, że niech Bóg broni.
— Wszy ich tak ekscytują. Gnojki oparszywiałe!
— Kołtuniarze! Wdziali pierwszy raz buty i myślą, że już są żołnierzami.
— Niechno zobaczą harmaty, a portki pogubią ze strachu.
— Wałkonie, juchy! Krowie ogony, Świńskie pociołki! — gadali coraz dosadniej.
Mikołajczyk nie wzbraniał, a skoro Jurkowa powróciła na dawne miejsce i zabrała się do pończochy, pilnując zarazem kuchty, rozbierającego podświnka, zaszeptał do niej konfidencyonalnie:
— Żołnierze mają racyę! Jakże od gnoju prosto na wojaczkę! — urażony się czuł do żywego. — Juści, generał Kościuszek wie swoje, ale i człowiek nie jest przez rozumu. Niemałej to potrzeba nauki i egzorcyrunków, żeby zostać żołnierzem. A taki świniopas odrazu ma być zdatny? Machać kosą — parobka to sprawa, nie żołnierska! Nalejno pani kusztyczek: ziąb mnie trzęsie, bojam się, żeby mi frybra na jutro nie wypadła. Zobaczymy, jak się te parobki sprawią przy jutrzejszem dobywaniu Krakowa. Łykoszyn ma harmaty, kosami ich nie ugryzie.
— Mój Boże — westchnęła ciężko — byle mojej chałupiny nie spalono przy tej okazyi. Niewielka obrada, sześć stancyjek, ale stoi przy samej bramie Sławkowskiej. — Grzela, wysadź z woza mojego chłopaka, bo coś matyjasi — rozkazała kuchcie. — I gdziebym na stare lata przytuliła głowę, gdzie!
Tu jęła wzdychać, aż jej spęczniałe piersi tak się rozpierały, że dziw nie puściły guziki opiętej, granatowej kurty. Kobieta była gładka, frontowa i wielce przemyślna; cały regiment Wodzickiego, w którym była wiwandyerką, przepadał za nią. Nawet niejeden z oficyerów ubiegał się o jej łaski, o czem z cicha szeptano.
Mikołajczyk długo robił grdyką, nim wreszcie kropnął prosto z mostu:
— Na mój rozum, powinna pani Jurkowa wziąć sobie przyjaciela...
— Żeby mną poniewierał i przepijał moją krwawicę, jak nieboszczyk...
— Trudno negować, jako hultaj był i ladaco, Panie świeć nad jego duszą! Znajdzie i stateczniejszy! Juści nie taki kostera i pijus, jak na ten przykład, ten kędzierzawy smoluch — splunął w jego stronę z awersyą. — Znajdą się, którzy uszanują, fortuny przysporzą i przyczynią honoru, a nawet i ołtarzaby się nie ulękli.
Przerwała im nagle wybuchła muzyka: bębenek brzękliwie zawarczał, piszczałka przebieraną nutą zagrała i skrzypki urżnęły od ucha.
— Cicho, psiekrwie! — skoczył do kosynierów z wrzaskiem Mikołajczyk. — Ani mrumru, bo o łby porozbijam instrumenty! Żywa dusza nie powinna o nas wiedzieć, a ci jak w karczmie! Cud będzie, jeśli tu kto nie przyleci ze sztabu.
W złą chwilę wymówił, gdyż właśnie wpadł kapitan Wasilewski, a za nim wylękły Derysarz. Dostało się kosynierom, a szczególniej ich oficyerowi, którym był Jacek Bujak, bywszy dyrektor dzieci w krakuszowickim dworze od niedawna fortragowany na podporucznika; lecz ten ku podziwowi, chociaż poczerwieniał, postawił się hardo:
— Właśnie gotowałem się z powinnym raportem do generała Kościuszki, a nikt drugi niema mi nic do rozkazowania ni przygan. Zabawiali się z mojego przyzwoleństwa — grzmiał zaperzony, tocząc wyzywająco oczami.
Wasilewski parsknął mu śmiechem w nos i krzyknął do swoich żołnierzów:
— Baczność! Jak się macie, dzieci? Dobry wieczór Jurkowa i cipuchny!
Rum powstał niesłychany i wśród niemałych wrzasków cisnęli się do niego z pytaniami, nie bacząc na subordynacyę. Zwłaszcza żołnierki nie miarkowały swoich kontentacyi. Stał między niemi, roześmiany i również radosny, wypytując o ewenty parotygodniowej rozłąki. Kobiety opowiadały na prześcigi, jedna przez drugą; słuchał cierpliwie, pogłaskując dzieci, które umorusanymi nosami trykały go w ręce. Człowiek był starszy, żołnierskiej postawy i donośnego głosu; twarz miał pogodną, dziobatą, czerwoną i oczy niebieskie, a chociaż brus, opryskliwy i wielce skory do szafowania kijami, regiment za nim przepadał, bowiem dbał o żołnierza i ujmował wszystkich prostotą obejścia i wesołością. Kiedy się uspokoiło, rozkazał wydawać kolacyę. Zadzwoniły żołnierskie kociołki, kuchta nalewał każdemu przepisaną racyę. A już zadowolenie wybuchnęło niby burza, gdy z polecenia kapitana Derysarz z Mikołajczykiem jęli rozlewać gorzałkę w podawane manierki.
— Podwójną racyę! Noc zimna i jutro Bóg wie, co się zdarzy! — oznajmił i pierwszy napił się na zdrowie całej kompanii.
— Bóg zapłać! Życzymy dobrego zdrowia — odkrzykiwali z zapałem.
Wiara zaszumiała wesołością, brzękały kociołki, skrzybotały łyżki, błogość spromieniała twarze. Barszcz z grochem, kaszą, kapustą i sporemi sztuczkami mięsa ginął, jakby w otchłaniach. Kości i suchary trzeszczały w potężnych szczękach. Kapitan zawijał, jak wszyscy, jeno na wety przyniosła mu Jurkowa sporą miseczkę jajecznicy z kiełbasą.
— Przy Jurkowej najlepszy francuski kuchta mógłby być pomywaczem — zachwalał, dobierając się do specyałów. — Jak będę królem, Jurkowa musi być przy mnie do jajecznicy! Ba — przypomniał sobie — my brzuchy ładujemy, a tamci łykają ślinkę! Sierżant, pozwolić, co zostało, tamtym kamratom! — rozkazał, wskazując kosynierów.
Bujak przyleciał do niego z czułemi podziękowaniami.
— Asan, kiedy ze starszymi masz sprawę, miarkuj się w słowach! — wypomniał surowo. — Leć na kwaterę generała, bo tam czekają wiadomości.
Bujak poleciał, jakby na skrzydłach. Kwatera była niedaleko, tuż za małemi drzwiczkami, w klasztornej stodole, przypartej do szczytowej ściany refektarza, pełnej jeszcze słomy i siana. Na klepisku, przy stole, sprawionym z wielkich drzwi, ułożonych na beczkach, siedziało paru oficyerów okutanych po uszy w kudłate burki, bowiem ziąb przejmował do żywego. W mdłych brzaskach świec, zatkniętych w drewniane kościelne lichtarze, ledwie można było dojrzeć twarze pochylone nad plantą, upstrzoną czerwonemi chorągiewkami. Rozważali w najgłębszem milczeniu, a jeden z nich tak spiesznie coś konotował, aż mu pióro pryskało. Niekiedy wiatr poświstywał, chybocąc światłami, ćwierkały w strzechach wystraszone wróble lub parskały konie, ustawione pod wrótniami.
Rujnk przystanął na stronie, nie ważąc się przerywać milczenia; dojrzał go jednak Kościuszko i wyciągając rękę, powiedział dobrotliwie:
— Bujak, jakież przynosisz awizy? Dużoś zwerbował?
— Oto powinny raport, Obywatelu Generale — wyjąkał, wzruszony, i chociaż oblany potem i z rozłomotanem sercem, ciągnął — pięćdziesięciu obywatelów, rozgorzałych pragnieniem walki z tyranami — prawił górnie, po swojemu — wszyscy są zwerbowani w dobrach krakowskiej kapituły; jakoby z wilczej paszczęki, tak wyrwałem ich właśnie z gniazda zabobonu i przesądów, by służyli wolności. J. W. starościna wolbromska, Dębińska, ofiarowała dla nich lenungi na dwa miesiące, okuty wóz, dwa wałachy z uprzężą i woźnika, zaś p. Siedlecki wyekwipował wszystkich sumptem J. W. podkomorzyny Górskiej. Czekają twoich rozkazów, Obywatelu Generale!
— Jakiż duch panuje między nimi?
— Najżarliwszych poświęceń dla ojczyzny i ludzkości — nabrał tchu, pochylił swoją długą postać i wyciągając rękę, wybuchnął — a mogę dołożyć, jako wszystkie poddaństwo i uciemiężeni oczekują jeno twego rozkazu, żeby powstać i runąć na tyranów i nieprzyjaciół wolności. Już po wsiach pieśni o tobie śpiewają, Obywatelu Generale, już baśnie prawią, już twoje sylwetki miasto szkaplerzów na piersiach noszą. I gdyby przeszkód nie stawiali dziedzice, wszystko chłopstwo zbiegłoby się do ciebie. Żydzi Mesyasza tak nie czekają, jak ciebie Polska cała...
— Rad jestem twoim poczciwym sentymentom — przerwał mu — postępuj dalej w myśl moich instrukcyi. Rano jutro odprowadzisz zwerbowanych Śląskiemu do Rzeplina. Fiszer, napisz dyspozycyę i dodaj parę słów do kapitana Kaczanowskiego.
Skinął mu głową i gdy Bujak wyszedł, zatarł ręce i rzekł w zatroskaniu:
— Z komendy Łykoszyna nie powinna się wyśliznąć ani jedna noga.
— Dwa bataliony i kompania artyleryi wystarczy do zwycięstwa. Jutro na południe Kraków będzie nasz — zabrał głos major Jagielski, podnosząc głowę z nad mapy. — Na wszelką ewentualność pójdą jeszcze w sukurs kompanie zdezarmowanych, jakie zebrał kapitan Wasilewski — spojrzał na pektoralik — wyruszą przed północą. W Krakowie wszystko zarządzone, uderzą na Łykoszyna o świcie.
— To pono oficyer wyższych instrukcyi; może spłatać jakiego figla.
— Musiał się czegoś domyślać, gdyż w ostatnich dniach obsadził dom pod Baranami, pałac Spiski, kamienicę pod »Wagą« i rozciągnął swoje posterunki po domach ulicy Sławkowskiej aż do samej bramy. Tem wydał swoje zamysły ucieczki, zaś dzisiaj od rana zdradził w tym względzie jeszcze wyraźniejsze inklinacye. Czyniliśmy temu wymarszowi różne ciche przeszkody. Nie zdoła wymknąć się niepostrzeżenie.
— A mogło być już po nim — szepnął jakby z żalem Biegański, adjutant Wodzickiego; lecz poczuwszy na sobie oczy Kościuszki, dodał objaśniająco: — Klubiści planowali oswobodzenie Krakowa w sposób szczególny: wyprawić przy zdarzonej okazyi wielki koncert w kasynie Żelechowskiego na Szewskiej, zaprosić Łykoszyna wraz z całym jego korem i ugościć ich należycie, a równocześnie żołnierzom ich po kwaterach też nie żałować gorzałki, zaś w stosownej chwili uderzyć na nich i wytępić. Generał Wodzicki nie dopuścił jednak do tego.
— I dobrze się zasłużył ojczyźnie! — wystąpił żywo Kościuszko. — Napadać pijanych i bezbronnych — zbójecki to proceder, niegodny żołnierzów, walczących za najświętsze prawa ludzkości. Takie zamierzenia przyniosłyby nam tylko hańbę. Naszą powinnością wystąpić w jasny dzień, otwarcie, przy biciu tarabanów. Sprawa, za którą gotowiśmy dać gardła, nie lęka się światłości, a nie przystoi jej uderzanie na wroga podstępem. Polak zawsze brzydził się zasadzką i nie daj Bóg, aby się przemienił. Nie zbraknie nam siły do pokonania wrogów, jeśli nie zbraknie ducha ofiarnych poświęceń i miłości! — zakończył, poruszony, wsparł się łokciami o stół i ukrywszy twarz w dłoniach, pogrążył się w zadumie. Nikt już nie śmiał zabierać głosu, jeno Jagielski szepnął na ucho Fiszerowi:
— Te wzniosłe systemata nic, jeno faramuszki, dobre dla sawantów, a grunt — tępić wroga na każdem miejscu i przy każdej okoliczności. Kazaniem nie nauczy moresu zbójów!
Derysarz naraz głośno zameldował o wymarszu żołnierzów.
Wypadli przed wrótnie stodoły przyjrzeć się pochodowi, gdy Wasilewski już wołał:
— Formuj się w kolumnę! Trójkami! Ciąg się w prawo — marsz!
Długi szereg, migocący bagnetami, występował z refektarza szykiem pochodowym. Przechodzili cicho i ginęli w śnieżycy, jaka się była właśnie zerwała.
— Za opactwem wejdą na trakt, a dopiero pod Norbertankami, na Zwierzyńcu, dosięgną Wisły, gdzie już czekają promy i łodzie. Ksieni z nami w porozumieniu i w razie potrzeby schroni ich w klasztorze na jakiś czas — objaśniał Jagielski, dosiadając konia. Biegańskiemu zaś na wsiadanem powiedział Kościuszko:
— Powiedz generałowi, że stawię się na porę. Zaczynajcie w imię Boże!
Patrzał za nimi, nasłuchując milknących stąpań. Przepadło wszystko w śnieżycy i oddaleniu. Śnieg ciężkiemi płatami zasypywał świat, opadał cicho i tak gęsto, że chociaż rozbielił nieco ciemności, na krok nie było podobna przejrzeć. Kościuszko wstrząsnął się od zimna i obtuliwszy się szczelniej w burkę, zajrzał do refektarza.
Rudera pokazała się mroczna i prawie cicha. Kobiety z dziećmi i paru woźników tulili się przy drgających ogniskach. Na chłopskim biwaku panował jeszcze cichy gwar. Wielu już spało na kupach słomy, widać też było klęczących przy pacierzach, jak przesuwali w palcach ziarna różańca, ktoś przez nos ciągnął jękliwym głosem godzinki, zaś reszta, obsiadłszy ogień, pogadywała z cicha. Bujak coś pilnie konotował. Kościuszko przysiadł się do niego i zaszeptał nakazująco:
— Nie wydaj mnie. Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków! — odpowiedział ten i ów, nie zwracając uwagi na przybysza; wzięli go za jednego z pozostałych żołnierzów. Nagrzewał zziębnięte ręce i jął z najbliższymi pogadywać. Zrazu odbąkiwali prawie niechętnie i ostrożnie; lecz tak sprawnie zatrącał o różne bolączki, że odpowiadali coraz żywiej i obszerniej, nie tając niczego, jak przed równym sobie. Rad z takiego obrotu, zaindagował pierwszego z brzegu Parobka:
— A że cię to puścili z chałupy na wojaczkę?
— Nie pytałech się nikogo o przyzwoleństwo — warknął opryskliwie. — Cóż mnie ta w chałupie miało przytrzymywać? Głód, nędza i dziedzicowe kije! Powiadali: »Chodź, Jasiek, na wojnę!« to i poszedłem. Co mi ta gdzie dobrego, marnacyja i tyla...
Drugi zaś, wyrośnięty, z płową grzywą równo przyciętą nad czołem, z oczami niby turkusy, rozgadał się obszerniej.
— Jeszcze na jesieni dziady proszalne przynosiły do naszej wsi pisma od samego Kościuszka i rozpowiadały, jako zbiera ludzi na wojnę z panami. Sam organista czytał, że każdemu, któren do wojska przystanie, Kościuszek obiecywa dać rolę i grunta, ile koma potrza. Wierzyli, nie wierzyli, bo gdzieby ta panowie co z dobra woli użyczyli chłopom, cheba tych kijów! Ale jak rzepliński dziedzic przysięgował w kościele, że to wszystko święta prawda, to nie było dnia, żeby który do niego nie uciekał. Wybrałem się i ja z drugimi. Cóż, kiej me ekonom przydybał, zbił i obiecał za karę wysłać aż za Tarnów na leśne roboty. Ledwie me matula wykupiła rocznym ciołkiem. Potem p. Dujak me zmówił, kosę dał, z drugiemi stowarzyszył i do Kościuszka zaprowadzi. Będziewa prać Moskali! — zaśmiał się junacko.
Trzeci z kolei, chłop znacznie starszy, dziobaty i o ponurem wejrzeniu, mówił.
— Żeby to była prawda, co ten Kościuszek obiecywa, wszystkie chłopy przystałyby do niego. Żadenby gnatów nie żałował, a przyszłoby głowę położyć, położyłby. A któżby się to oparł wszystkiemu chłopskiemu narodowi? — zatoczył dziko oczami i trzasnął kijem w ogień, aż się głownie rozleciały — ale bo to panowie przyzwolą na sprawiedliwość! Póki mają nóż na gardzieli, a sami zaradzić sobie nie potrafią, to skamlą: »Chłopie ratuj!« i niby temu złemu psu, nową budę obiecują za obronę. A niech się jeno na lepsze przemieni, to nam w nadgrodę dołożą jeszcze poborów i pańszczyzny. Coć rzekłem, prawdę rzekłem.
— Głupiś, Pietrek, jak ten rozdziawiony but! — powstał na niego starszy chłop o mądrych oczach i gębie naznaczonej plejzerem od ucha do nosa. — Nie panów idziema bronić, a jeno tej ziemi, wiary świętej i samych siebie. Mało ci to już nakładł w łeb p. Bujak, a ty cięgiem swoje, jak ten baran: be i be, i trykasz łbem o ścianę. Trykaj sobie na uciechę, jeno drugim ducha nie odbieraj. Mądrzejsze od ciebie poszły.
— Ja się ta panów nie bojam — wyrwał się któryś zuchwale — po wojnie, jak prawo będzie za nami a kosy w garściach, to niechże z nami popróbują dawnego traktamentu. Juści, każdy powinien dać obronę matce rodzonej. Woła nas Kosciuszek: idziewa bić, kogo nam przykaże.
— Czy to prawda, że on charakternik? — wtrącił któryś, zwracając się do Kościuszki. — Mówią, jako potrafi przemienić się w kota i ptakiem w górę wyfrunąć?
— I że choć taki wielki generał, a chłopów za swoim stołem usadza, z niemi za pan brat, a panów nawet do sieni dopuszczać wzbrania.
— I pono sam król mu nakazał: Rządy bierz, panom za zdrady głowy ucinaj, a chłopów wynoś, ziemię im rozdawaj i na dworach osadzaj!
— Tak pono zrobili w onej Francyi, gdzie Koscuseksamego ich króla zwojował.
Padały kłopotliwe pytania, snuły się gawędy, roiły się baśnie i majaczyły wyobrażenia o świecie, o ludziach i sprawach. A zwracali się z taką ufnością, iż czuł się w coraz kłopotliwszem położeniu. Na chwilę wybawił go jeden z parobków, zagadując:
— A może się wama chce jeść?...
Skwapliwie mu przytwierdził, bez wahania zabierając się do jedzenia. Któryś przepił do niego prosto z flachy: napił się jakoby małmazyi; drugi podał na patyku kiełbasę, przypieczoną w żarze: jadł ze smakiem; trzeci podtykał mu chleb gruby i czerstwy: smakował w nim, jakoby w najprzedniejszych antypastach.
Bujak, zaskoczony tą przygodą i zgorszony poufałością, z jaką chłopi traktowali Kościuszkę, siedział rozdygotany, cały w potach i gniewnie milczący.
Na dworze była noc, wiatr się targał, czasem śnieg pobielał siedzących, niekiedy deszcz zacinał, ale ogień wesoło trzaskał, ciepło przejmowało do kości, a gorzałka zdziebko rozbierała; więc też niejeden folgując sobie, plótł, co mu ślina przyniesła na język, jak się to zdarza, kiedy ludzie się stowarzyszą, zdziebko podochocą i rozserdecznią, że każdy, nawet niepytany powiada swoje. Tykali materyi tych, owych i przeróżnych. Nie brakowało głosów, obejmujących poczciwą troską całą Polskę. Niektórym roiły się orężne przewagi, śmiały się zdobycze i tryumfy, któryś znów głowił się nad niesprawiedliwością panów. Inny ciekawy był świata i pytał natarczywie o Warszawę, o króla, o dalekie kraje, o to, co za morzami. Pokazywali się przy okoliczności i niemali statyści. Przejawiały się niepowszednie rozumy i wielkie serca. Ten i ów nie ustrzegł się łez i tkliwych westchnień, gdy im Kościuszko wyłożył nieszczęścia, jakie spadły na Rzeczpospolitą. Potem znalazł się, który opowiadał bajki o wilkołakach i zaklętych królewnach; ale nie znalazł uznania, wydały się im nazbyt niepodobne do wiary. Starszy chłop z gębą plejzerowaną, jak się pokazało, bywszy żołnierz cesarski, rozwiódł się o wojnach. Tego słuchali w nabożnem skupieniu. Może i łgał, kto go ta wie, ale wtopili w niego rozgorzałe oczy, wyrywając mu nieomal każde słowo. Tak bowiem trafnie oddawał bitwy zaciekłe, tumulty, granie harmat, obroty kawaleryi, łupiestwa i mordy i bujne, niefrasobliwe, hulaszcze życie żołnierskie, iż jakby je wraz z nim przeżywali. Śmieli się, chmurząc i rozpalając na przemiany. Gorętsi, jeśli się coś nie stawało wedle ich życzeń, pokrzykiwali junacko, dodając w trudniejszych terminach odwagi; poniektóry już nawet za kosą się oglądał lub macał za pasem topora.
Słuchał i Kościuszko, nie przestając się w nich rozglądać, jakoby w rozwartych nagle księgach, zdumiewając się temu, co był w nich odczytywał. Zrozumiał, jako nie znał ich do tej pory, ani nawet imaginując, by takimi być mogli. Bowiem te paroby prosto od pługu i wideł, zalatujące gnojem i kożuchami, dawali mu obraz jakowychś wojów homeryckich. Grała w nich tak samo burzliwa, dzika krew i rozpłomieniały żądze przygód i nadzwyczajnych przewag, a zarazem pełni byli jakowejś dostojności, powagi, przystojnych manier, delikatności i niepohamowanej zaciętości. A pod tem wszystkiem gorzała potężna żarliwością wiara w niego, w jego obietnice i w tę nową, przyszłą Polskę, jaką im ukazywał. Chwilami równał ich nawet w myślach z onymi rycerzami, ciągnącymi na zdobywanie Chrystusowego grobu. Radość nim owładnęła, radość filantropa, znajdującego społeczność, żyjącą wedle praw natury, i radość wodza i statysty.
— Chłop wolny — konkludował w najgłębszem przeświadczeniu — to Polska wolna, to fundamentom jej potęgi i niepodległości. A któż się oprze całemu narodowi? — powtarzał słowa chłopskie, niedawno zasłyszane. — Przeto niewolno nam desperować o jutrze! I nie potrzeba — myślał radośnie, odsuwając się nieznacznie od ogniska. I jak się był zjawił, tak i odszedł, niepostrzeżony.
Fiszer już chrapał z głową wspartą o siodło i wpółwgrzebany w sianie, zaś dla niego było nagotowane polowe łóżko. Rzucił się na nie, okręcił burką i zasnął twardym, żołnierskim snem.
Było już dobrze po północy, kiedy Bujak, obudziwszy Fiszera, zameldował:
— Przyszli jacyś przebrani za chłopów, dali hasło i napierają się przed generała.
— Niech poczekają do rana! Ruszaj do stu dyabłów! — zaklął rozespany.
— Cóż to za jedni? Skąd? wtrącił przebudzony Kościuszko. — Zapal światło!
— Powiadają się być z Warszawy.
— Przyprowadź, właśnie potrzeba mi wiadomości z Warszawy.
Wszedł jakiś człowiek w chłopskiej odzieży i straszliwie obłocony i zdrożony. Był nim Sewer Zaręba, wysłannik wojskowej organizacyi, która po rozbiciu sprzysiężenia przez areszty i dezercyę wzięła rządy sprawy w swoje ręce. Na widok Kościuszki sprężył się i podając zwitek papierów, meldował:
— Plan wykoncypowany na okoliczność powstania Warszawy, twojego, Obywatelu-Generale, potrzebujący wejrzenia i aprobaty.
Kościuszko zasiadł znowu przy stole i wraz z Fiszerem przeglądał rysunki, cyfry, wyliczenia zestawionych sił polskich i moskiewskich. Zatopił się w tej pracy, nie przestając od czasu do czasu rzucać krótkich zapytań. Zaręba dawał ścisłe responsy, jako że był jednym z najczynniejszych członków spisku.
— Pamiętam cię z przeszłej wojny — powiedział niespodzianie Kościuszko, mający szczególny dar pamiętania twarzy i nazwisk. — Powiadał mi też o Waści Maruszewski.
— Pod Dubienką miałem honor stawać na twoich oczach, Obywatelu-Generale
— Jakżeś się o nas dopytał w Krakowie?
— Ks. Dmochowski powiedział, dał mi hasło i przewodnika. Tam już wrze...
— A wrze! Dzisiaj równo ze dniem bierzemy się do Łykoszyna.
— Chwała ci, Panie! — wykrzyknął mimowoli; niezmierna radość go rozdygotała, że nie mógł się utrzymać na nogach.
— Zmogła cię widać droga. Siadaj!
— Trzy dni na koniu dały mi się nieco we znaki.
— Azardowałeś zdrowiem — posłyszał znowu głos współczujący.
— Okoliczności przynaglały. Byłem też przymuszony nadkładać drogi, kluczyć i przebierać się stronami, żeby ujść chytrze pozastawianych sieci patrolów kozackich.
— Cóż Warszawa? Powiadaj! Fiszer, pokrzep go tykiem gorzałki!
— Wszystka w dygocie na walkę z wrogiem i w oczekiwaniach.
— Tak imaginujesz? Rozumiałem ją bardziej upadłą na duchu. Wprawdzie Maruszewski jeszcze w Dreźnie upewniał o jej gotowości, ale miałem relacye inne...
— Po aresztowaniach trwał pewien upadek, nim zdołano się otrząsnąć z przygnębienia. Lecz aktualnie, duch Warszawy podnosi się z godziny na godzinę, a szczególniej w pospólstwie, że już ciężko je utrzymać w karbach rozsądku. Wszystko się burzy, wrze i czeka z niecierpliwością. Każdy kładzie się spać z tą nadzieją, że go obudzą warczenia bębnów i krzyk: Do broni! Więc śmiem cię utwierdzać w pewności, Obywatelu-Generale, iż na twój rozkaz Warszawa powstanie, jak jeden mąż, i zrzuci haniebne jarzmo niewoli — dowodził gorąco, niemal wybuchając.
Kościuszko, odsunąwszy papiery, patrzył w niego przenikliwie.
— Lud to bohaterski, wszystką duszą oddany ojczyźnie i gotowy do ofiar krwi i mienia; to wulkan, który za twoim znakiem, Obywatelu-Generale, wybuchnie huraganem grzmotów i piorunów. Wobec wrogów tam już niema stanów, niema fakcyi, niema bogaczów ni nędzarzów, co mówię, niema nawet płci. Wszyscy bowiem zdeterminowani na jedno: Zwycięstwo albo śmierć! Zarówno szewc, jak i pyszny arystokrata, prostak, jak i filozof, jednakiem dyszą pragnieniem walki za ojczyznę! Wielkie damy składają precyoza na wojska; liberya znosi swoje mizerne zasługi, majsterkowie i czeladź prują się do ostatniej złotówki, krupne baby składają się trojakami na broń i prochy; nawet nikczemne żydostwo, nic ponad zyski nie widzące, usłyszało głos powinności i gotowe mimo przyrodzonego tchórzostwa brać się do oręża. Nikt nie pozwala się prześcignąć w ofiarności na święte cele insurekcyi. Już matki bez jęku oddają jedynych synów. Są, którzy pomimo spóźnionego wieku stawają pod sztandarami, którzy porzuciwszy rodziny i majętności, żywoty kładą na ołtarzu ojczyzny. Taką się w tę porę dawa poznać Warszawa: bohaterska, ofiarna i nieustraszona. Fortuna Igelströma, jak się prędko wyniosła, tak jeszcze prędzej upadnie. Zaś z tymi, których kupiły ruble i talary, którzy patrzą jeno za partykularnym profitem, lub czekają, kto będzie górą — zbytnio rachować się nie należy. To kupa zgonin: burza je rozwieje bez śladu. Król pójdzie z nami, pamięć na koniec Capeta go przyniewoli. Czego dowodzę, potwierdzą anneksa, dołączone do pisma, jakie złożyłem — dodał nagle, spostrzegłszy jakby cień nieufności w oczach Kościuszki, który istotnie tę zazbyt pomyślną relacyę o duchu i gotowości Warszawy przyjmował z pewnem niedowierzaniem. Wydały mu się poczciwą egzageracyą. Zmienił jednak wkrótce swoją opinię, bowiem w dalszej rozmowie Zaręba okazywał się być człowiekiem oświeconym i o szerszem objęciu spraw krajowych. Wręcz mu to powiedział, traktując go z wyróżniającą dobrotliwością. Późno w noc rozpytywał go o najprzeróżniejsze szczegóły warszawskich przygotowań, a szczególniej o ludzi nieznanych sobie, a wyróżniających się w sprzysiężeniu. W końcu zeszła rozmowa na Kilińskiego.
— Trzeba go wysuwać na czoło dla przykładu i zachęty pospólstwa — radził.
— Majster nie lubi chować się w cieniu, ambitna sztuka i rad się wystawia na oczy — objaśniał Zaręba.
— Dosyć na dzisiaj — zakończył Kościuszko, rzucając się na polowe łoże. — Zostaniesz przy mnie. Kraków za parę godzin będzie wolny, a jutro nastąpi publiczne proklamowanie aktu powstania. Będziesz miał z czem powracać do Warszawy.
Fiszer spał już od dosyć dawna, więc i Zaręba mając rozmowę za skończoną, zaszył się w siano, gdyż mroźny wiatr przeciągał po klepisku, dobierając mu się do skóry. Zimno i przeróżne medytacye nie pozwoliły mu jednak zasnąć. Świeca, dla przezpieczności zatknięta we wodzie na dnie wiadra, rzucała w górę snopem małych brzasków, że wszystko zdawało się być majaczeniem. Zaręba, wspierając się na łokciu, zapuszczał oczy w stronę Kościuszki; lecz w ciemnościach i ciszy późnej godziny posłyszał jeno jego równy i spokojny oddech. Spał snem sprawiedliwego. Znał go z twarzy i postaci, jak żołnierz zna wodza, prowadzącego w boje; uwielbiał go, jak i towarzysze, a nieraz w obozach, na biwakach i szczególniej na zebraniach spiskowych rozbierał jego cnoty i geniusz. Nigdy jednak nie wydał mu się tak wielkim, jak tego wieczora. Prosty w obejściu, skromny i przystępny, a bił od niego majestat bardziej onieśmielający, niźli królewski. Człowiek to miary starożytnych bohaterów — rozważał — wódz, naczelnik, dyktator, a służy mu proste żołnierskie łoże, obciągnięte skórą i ordynaryjna stodoła za pałace. I nic, żadnej pompy, żadnej wystawności, żadnego przepychu! Nie dla siebie, a wszystko dla ojczyzny! Zdumiewał się, poruszony do łez, gdy naraz posłyszał za sobą w sąsieku ostre trzeszczenie słomy. Wyraźnie ktoś skradał się od strony refektarza, przystawał na chwilę i znowu pełzał przyczajony. Zaręba uniósł nieco głowę i sięgnął po krucicę; przeszyło go straszne podejrzenie, więc gdy wynurzyła się jakaś tyczkowata postać, zmierzając ostrożnie do Kościuszki, wyciągnął rękę i zmierzył do niej. Na szczęście nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, kiedy Bujak, ściągnąwszy z pleców kożuch, okrył nim Kościuszkę, zasalutował, zrobił zwrot w tył niby na paradzie i odszedł, jak mógł, najciszej.
— Poczciwy drągal — mruknął rozrzewniony, chowając krucicę w zanadrze.
Obudził go dopiero duży dzień i głośne rozmowy, z których łacno wyrozumiał przykrą nowinę o ucieczce z Krakowa Łykoszyna. Właśnie goniec generała Wolickiego rozpowiadał obszernie o tem zdarzeniu.
— Stało się źle, niepodobna gorzej — przerwał mu sfrasowany Kościuszko. — Snać był uprzedzony o tem, co ma nastąpić. Chytra sztuka. Powiadomi swoich o naszych zamiarach i nie pozwolą się zaskoczyć. Pogoń już wysłana?
— Miały iść za nim dwie kompanie piechoty i sto jazdy.
— Fiszer, siadaj i pisz Wodzickiemu: Natychmiast pchnąć sztafety do Manżeta i Madalińskiego, niechaj co pary w koniach ruszą przeciąć mu drogę. Ktoś wydał.
— Krakowscy Targowiczanie — zawrzał rozjuszony Fiszer. — Siedzi ta przecież ten eks-poseł grodzieński, konfident Sieversa, Głębocki, siedzi Ożarowski, siedzą i drudzy. Doszli sekretu i zdradzili przed Łykoszynem. W jaką stronę ruszył?
— Sławkowską bramą i jak powiadają, ku Pińczowu — objaśniał goniec.
— Dopiszę aby piechotę wsadzono na wozy, to może go dopędzą. A czemuż nie uderzono na niego, gdy wychodził? Wszak bramy były obsadzone?
— Nie było rozkazu!
— A łby baranie, a kundle, a gamonie! Masz do generała i gnaj co pary w koniu! Zaraz jedziemy do Krakowa? — zwrócił się do Kościuszki.
— Ruszymy tam popołudniu, żeby stanąć o zmierzchu; tak radzi Wodzicki dla pewnych racyi — odparł wzburzony, przemierzając spiesznie stodołę.
— By Łykoszynowi nie nastawać na pięty — wybuchnął Fiszer. — Jabym nalazł sprawcę tego bigosu. Niedarmo generał był w takich faworach u królu Jegomości, niedarmo też odradzał powstanie i straszył — jurzył zaciekle przeciw Wodzickiemu. Nic jednak nie wskórał; Kościuszko tylko wzruszył ramionami i poszedł do kosynierów. Występowali w pochód pod wodzą Bujaka cale sprawnie i pokazując żołnierską postawę. Powiódł ich głębokim jarem ku Wiśle. Kościuszko dosyć długo patrzał na migoty kos i kapot, aż zginęli z oczów w nadbrzeżnych zaroślach. Wisła pełna, nalana roztopami, występująca tu i owdzie z brzegów, burzyła się, ciemne fale niby wały toczyły się bełkotliwie, błyskając raz po raz bryłami lodów i śniegów. Dzień robił się cichy i dosyć jasny, przymrozek ściął błoto w grudę, łamiącą się pod stopami. Z wysokiego brzega widać było rozległy kraj, wsie poprzywierane do ziemi, pola pełne jeszcze śniegów i rozlewisk, drogi podobne zakrzepłym strumieniom, wzgórza lesiste, a niegdzie wieże kościołów. Stężała mgła zasnuwała kotliny i modre ściany dalekich borów. Organy zahuczały w klasztorze; to go wyrwało z zadumań, a głos sygnaturki powrócił do wytężonej pracy. Zapędził do niej Fiszera wraz z Zarębą. I cały ten dzień 23 marca przepędził w surowem milczeniu. Nie pomogły zwyczajne krotochwile Fiszera; uśmiechał z nich jeno wargami, daleki w sobie od pustoty i tego, co się działo dokoła. W milczeniu przyjmował gońców z różnych stron, odbierał doniesienia i wysyłał jakieś rozkazy. Czasem pił gorącą, czarną kawę, której mu dostarczał Fiszer, przemierzał stodołę i znowu brał się do rozpatrywania planów warszawskiego powstania, dyktował Zarębie uwagi w najprzeróżniejszych materyach. A gdy pod wieczór wyjechał chłopski wóz, ubrał się w jakąś opończę, nacisnął na głowę baranią czapę i tak przebrany ruszył do Krakowa.
— Tutaj rzucą się losy żywota lub zagłady — powiedział, ujrzawszy miasto.
Wysiedli przed pałacykiem Wodzickiego, stojącym pod murami Krakowa za tak zwaną Szewską furtą, prawie naprzeciw ulicy św. Anny. Kościuszko szepnął hasło dyżurującemu w bramie oficyerowi, który nie poznawszy go z racyi przebrania i ciemności, rozkazał wartom przepuścić. Wodzicki już oczekiwał na niego w sali na pierwszem piętrze, gdzie miała się odprawić ostatnia narada, determinująca wybuch powstania. Jakoż pokrótce zaczęli się schodzić najznaczniejsi ze spiskowców, jacy się byli aktualnie znaleźli w Krakowie.
Pierwszy zjawił się szambelan A. Linowski, dniem naprzód przybyły na tę okoliczność z Wiednia; potem wszedł pułkownik regimentu Wodzickiego, A. Kczewski, z kapitanem Wasilewskim, a na ostatku zakutani w płaszcze, z postawionymi kołnierzami, w kapeluszach nasuniętych na oczy pokazali się: A. Kapostas, bankier z Warszawy, zbiegły szczęśliwie przed aresztowaniem; ks. Fr. Dmochowski, przybyły z Drezna, prawa ręka ks. Kołłątaja, którego choroba jeszcze przytrzymała za granicą; generał Ziemiański, J. Płaski, oraz kasztelan Dębowski. Witali się w milczeniu, obsiadając okrągły, wielki stół zawalony papierami. Sala była duża, ponura i dziwnie mroczna; mosiężny pająk na kilkadziesiąt świec dawał żółtawe, jakby gromniczne światło.
Fiszer z adiutantem Wodzickiego, Biegańskim, asystowali naradzie w pełnem uzbrojeniu na wszelką okoliczność. Przez uchylone podwoje do sieni, przemienionej w kordegardę, połyskiwały bagnety dwóch gemejnów. Bywał tam również Zaręba, postawiony na straży przez samego Kościuszkę.
Narada trwała długie godziny z krótką przerwą na posiłek, zawczasu nagotowany na długim stole pod ścianą, przy czem usługiwali adjutanci, albowiem dla utrzymywania sekretu nie dopuszczono nawet najzaufańszych ze służby Wodzickiego. Mało jednak jedli, pili jeszcze mniej i bardzo prędko powrócili do przerwanych obradowań.
Juści, jako duszą zgromadzenia był Kościuszko. On udzielał głosu i jego krótkie zdania, wypowiadane ze spokojnym żarem przeświadczeń, brzmiały mocą rozkazów. Mało kto mu się przeciwił lub w czem kontrował.
Wzywano też parę razy Zarębę, w materyach warszawskiego powstania indagując. Składał wyjaśnienia, jak powinne raporta, głosem nie dopuszczającym wątpienia, i powracał na swoje miejsce w kordegardzie w coraz większej denerwacyi. Wiedział, iż ostateczna decyzja wybuchu zapaść musi nieodwołalnie. Słyszał zdeterminowaną godzinę, porządek i miejsce, gdzie jutro ma być ogłoszony powszechności akt powstania; lecz pomimo tego miotały nim wciąż głuche obawy, żeby coś nie stanęło na przeszkodzie. Ćmił lulkę za lulką i promenował się po sieni, nie mogąc ustać ni usiedzieć na jednem miejscu. Co chwila też przez drzwi uchylone patrzył na głowy mężów ważących losy Polski, na ich twarze pobladłe, zradlone trawiącemi udrękami, przegryzione smutkami, a niekiedy rozjaśniane płomieniami nadziei. Grały w nich dusze żywe, czujące i oddane ojczyźnie. Miał ich za najgodniejszych w narodzie obywatelów, czcił na równi z najsławniejszemi w przeszłości, ale główną wagę położył na Kościuszce. W niego patrzył, niby w słońce, przyjmując ze drżeniem serca, każdy dźwięk jego głosu. Niepokoiła go jednak jego nieprzenikniona twarz, niby księga, tajnemi znaki pisana i na siedem pieczęci zamknięta. Niepodobna było z niej nic wyczytać. Jeno rozpłomienione oczy zdawały się oskrzydlać te w marmur zakrzepłe rysy.
— Maskali to, czy nieczułość? — rozważał, lecz nim doszedł responsu, odciągnął jego uwagę dość żywy spór, jaki się był zawiązał między Sz. Linowskim a ks. Dmochowskim, który pokazując się zaciekłym Jakobinem, pragnął uformować insurekcyę nie tylko na maksymach francuskiej rewolucyi, ale, co znamienniejsze, i na jej krwawych praktykach, nie przebierających w środkach. Wspierał swoją racyę uczonemi cytacyami, ognistą wymową i dosadnemi słowy. Linowski zaś gromił jego opinię z wytrawną i spokojną sztuką szermierza, pewnego swej ręki i oka, zadając mu raz poraz dotkliwe ciosy szyderstwem i drwiącą pobłażliwością, przyczem nie omieszkiwał najzjadliwiej zaczepiać jego patrona i przyjaciela, ks. Kołłątaja. Wspierał go w tem Wodzicki, okazowujący sankulotom wzgardę i uważający hersztów rewolucyi za opętanych zbrodnią ludojadów.
— Ale te ludojady — zawrzał gwałtownie ks. Dmochowski — ogłosiły prawo człowieka, ugruntowały równość, wywyższyły cnotę, rozumowi dały powinne miejsce, uczciły starość i sieroctwo, w nędzarzu pokazały brata, obaliły przesądy, tyranom wypowiedziały wojnę, przemocy najeźdźców wybiły zęby i zbawiły ojczyznę! Te ludojady dały światu nową religię: równość, wolność i niepodległość! Gdzie, kiedy i kto dokonał większych czynów?
— Koniec litanii taki — wtrącił żywo Linowski. — Zdetronizowali Boga, złupili kościoły, króla powlekli na gilotynę, delatorstwo uczynili powinnością republikanina, zbrodnię uznali zasługą, kradzież nazwali konfiskacyą, wolność opinii ogłosili zdradą, terror postawili w miejsce prawa, uliczne gamratki wynieśli na boginie. Szpieg, gilotyna i kat, oto ich nowa wiara, nazbyt obmierzła dla dusz cnotliwych, a już dla Polaków zgoła niepojęta. W naszej walce o podźwignięcie Rzeczypospolitej będzie po staremu »Bóg i ojczyzna« hasłem jedynem.
— Nie straszą mnie ich zbrodnie czy błędy, kiedy to jedno chowam w pamięci, że walczą z tyranami, giną za wolność i zbawiają ojczyznę! — powiedział Kapostas.
— I w tem ich nieśmiertelna zasługa — zakonkludował Kościuszko — ale wracajmy do naszych spraw, właśnie ks. Dmochowski ma złożyć pewne relacye.
Ksiądz natychmiast zaczął z równym żarem i porywczością odsłaniać zabiegi, czynione przez egzulantów, rozproszonych po Europie, a mających na celu sformowanie zbrojnej ligi przeciwko Rosyi. Turcya, Szwecya i Francya, oto były potencye, dyszące słuszną nienawiścią przeciwko najgroźniejszemu tyranowi świata. Nieustanny wzrost jej potęgi zagrażał wszystkim niewolą i upadkiem. Wspólny wróg przymuszał do wspólnej obrony granic i wolności. Co zagrażało Polsce, zagrażało jednako wszystkim socyuszom. Ksiądz opowiadał obszernie. Zarzucono go pytaniami, więc rozwodził się nad miarę, aż zniecierpliwiony Kapostas zapytał wręcz:
— Jakaż konkluzya? Występują przeciwko Moskwie razem z nami?
— Wystąpią, to pewne; ale aktualnie Turcya jeszcze nie gotowa, Szwecya dopiero rozpoczyna zbrojenia, zaś Francya zwłóczy z decyzyą z dnia na dzień.
— Znaczy: sami rozpoczynamy wojnę z trzema potencyami.
— Austrya się nie liczy — wtrącił żywo Dmowski — pozostanie w neutralności.
— Dopóki się nam nie powinie noga; wtedy skoczy nam do gardła i wydrze ostatnie bebechy! — odezwał się milczący dotychczas J. Ślaski.
— A układało się jak najpomyślniej — podjął znowu ks. Dmochowski — Francya miała pchnąć wojska na Ren i zatrudnić króla pruskiego, Wielkopolska miałaby wtedy rozwiązane ręce. Turcya ze Szwedem następować mieli z dwóch stron na Moskwę, a my z trzeciej najważniejszej. Taki układ zapowiadał najlepsze dla nas konjuktury. I zapowiada. Nie gotowi dzisiaj, gotowi będą za miesiąc. Mamy w tym względzie wiarygodne zapewnienia.
— My już czekać nie będziemy — zdeterminował Wodzicki.
— Kości rzucone! Niechaj się stanie, co się ma stać — dorzucił posępnie Kapostas.
— Liczymy już tylko na siebie i na własne męstwo — zabrał głos Kościuszko. — I zwyciężymy, jeśli nie zbraknie nam ducha poświęceń. Słuszność za nami. Przebrała się miara przemocy i zbrodni. Niechaj oręż rozstrzyga o naszych losach. Podnosimy sztandar walki o wolność, całość i niepodległość! Tylko Opatrzności wiadomo, co nam zgotuje fortuna. Zasię, chociażby losy zgotowały nam klęskę, pozostawimy rodakom testament usque ad finem. Ale dalsze odkładanie wybuchu byłoby rezygnacyą i pogrążeniem całej sprawy. Cóż bowiem poczniemy, jak nam zdezarmują wojska, najcnotliwszych obywatelów uwiężą, najzdatniejszych oficyerów rozproszą, zasoby zniszczą, arsenały rozkradną, ducha przygaszą i cały kraj wezmą w kajdany? Strach padnie na powszechność, a reszty dokona małoduszność i egoizm! Jeśliby nam wtedy przyszli nawet z pomocą przyjaciele, będzie za późno; grób się już zawrze i staną przy nim liczne straże. A co najgorsze, zbraknie ducha, ludzi i organizacyi. Poniechajmy zatem próżnych deliberacyi, bowiem przed nami tylko ta jedna droga:
— Śmierć albo zwycięstwo!
Porwali się z miejsc, strzeliły oczy i wraz wyrwał się zgodny okrzyk:
— Śmierć albo zwycięstwo!
— Zatem przystąpmy do rozważania generalnego planu powstania.
Pisać, regestra Korony, Wielkopolski, Litwy i wojsk ukrainnych rozkazał.
Jedenasta zaczęła wybijać, kiedy skończyła się narada i ostateczna decyzya zapadła; zwarły się mocno dłonie, jakby w niemej przysiędze, skrzyżowały się wierne spojrzenia, i pierwszy przemówił Wodzicki, pochylając głowę przed Kościuszką:
— Powszechna ufność w twoje ręce składa ster skołatanej Rzeczypospolitej.
— Wola narodu w tobie upatruje jedynego pana i zbawcę.
— Twoje cnoty, twoje czucia i twój geniusz, oto czem zbawisz i podźwigniesz.
— Obywatelu-Naczelniku, w tobie wszystka wiara i nadzieja Polski.
— Każesz umierać, padniemy co do jednego. Rozkazuj, Dyktatorze!
Leciały korne słowa do stóp prawego Naczelnika narodu. Nie odzywał się, może nawet nie słyszał, co do niego mówiono. Stał podobien ognistemu posągowi, w żarach wszystek i płomieniach. Majestat bił od niego, nieledwie świętość. Chwila była wzniosła i poruszająca do łez. Wiedzieli, jako tylko śmierć prowadzi do wolności, i dobrowolnie wybrali śmierć. Nikt się nie zawachał. Sami się dawali na ołtarz całopalenia, by ofiarą własnej krwi kupić u losów szczęście ojczyzny. Zaiste, obraz to był bohaterów. Odchodzili w uroczystem milczeniu spełnionej powinności. Szli amfiladą ziemnych pokojów do tajnego wyjścia, poprzedzani przez adjutantów z zapalonemi światłami. Nie wiedział nawet, kiedy odeszli; dopiero trzask zawieranych drzwi zbudził jego uwagę. Obejrzał się na strony. Był sam jeden. Wielka komnata, pogrążona w słabych brzaskach świateł, zaledwie dawała się objąć oczami. Ze ścian wyzierały konterfekty mężów zasłużonych w narodzie, gdzieniegdzie widniały starożytne zbroje, stały farfurowe wazy, dające podobieństwo bukietów rozkwitłych, polśniewały oślepłe ze starości zwierciadła i przygasłe złocenia. Staroświecki sprzęt surowym kształtem gęsto zalegał pawimenta. Obejrzał się raz jeszcze i ruszył do stancyi, przeznaczonej sobie na kwaterę, lecz nagle zatrzymał się przed progiem. Owo między oknem a drzwiami wyłoniła się przed nim jakby groźna chmura.
Dźwigał się na koniu olbrzymim skrzydlaty rycerz z kopią złożoną do ataku. Orle skrzydła u ramion, czarna, złotem nabijana zbroja i szyszak, powiewający czubem czarnych piór strusich, nadawały mu pozór majaczenia. Z poza opuszczonych krat przyłbicy jakby świeciły spojrzenia, zaś koń, cały w blachach i łuskach, zdawał się brać pęd bojowy. Skrzydlaty rycerz uderzał z furyą na niewidzialnego wroga, porywała go jakaś moc, niczem niepohamowana. Zdał się być wichrem, w kształt rycerza zaklętym, posępnym widmem chwały i świetności dawno struchlałych pokoleń.
Kościuszko pochylił głowę jakby przed cieniem zjawionej w tej wielkiej godzinie, duszy praojców i nawrócił z powrotem do stołu. Ale skrzydlaty majak przysłonił mu sprawy najbliższe i zakrył niepokojące myśli. Upłynęło sporo czasu, nim jął odczytywać na nowo gotowy już do podpisów i proklamowania publicznego akt insurekcyjny.
— Jeszcze parę godzin, a słowo stanie się ciałem! — pomyślał i odwrócił się gwałtownie, odniósł bowiem wrażenie, jakby ktoś wypowiedział te słowa. Nie było jednak nikogo w komnacie. Pałac Wodzickich, gdzie okoliczności zakwaterowały go na tę pamiętną w dziejach noc z 23 na 24 marca, zdawał się jakby wymarłym. Za oknami również leżało milczenie i czaiła się zimna, przemglona noc. Na niebo, zawalone skołtunionemi chmurami, wypływał księżyc, podobien srebrnemu korabiowi, wynurzającemu się z odmętów. Odłożył manifest, gdyż myśli o jutrze — o tem jutrze, przygotowywanem i wymarzonem w długie, nieprzespane noce, porwały go w szpony udręczeń.
Spróbował zajrzeć w przyszłość i cofał się w zabobonnym lęku, jakby przed obliczem groźnej prawdy, wyłaniającem się z ciemności przeznaczeń. Biorąc taką dyspozycyę umysłu za skutek przemęczenia trudami dni ostatnich, poszedł do swojej stancyi i jak był stał, rzucił się na łoże, nagotowane za parawanem z zielonej kitajki. Ale i tam nie opuściła go troska czująca, i tam dopadły dręczące pytania i obsiadłszy duszę, jakoby śladem drapieżnego ptactwa, złowróżbnie zakrakały.
Po chwili Zaręba zobaczył go znowu na wielkiej sali pochylonym nad planami. Późno już było, świece w pająku gasły jedna po drugiej, coraz mroczniej spozierały ze ścian oczy konterfektów, coraz mgliściej rysowały się sprzęty, a skrzydlaty rycerz stawał się jeno cieniem, ledwie dojrzanym. W tem jakieś krzesło odsunęło się gwałtownością i zaskrzypiała posadzka. Zaręba stanął we drzwiach. Kościuszko promenował się zwolna, cyrkulując do koła stołu, i raz poraz przystawał, by coś zobaczyć na mapie lub przeczytać w regestrach. Uderzyła północ. Duszno mu się naraz zrobiło, powietrze, nazbyt nagrzane i przejęte zapachami świec gasnących, przyprawiało o zawroty głowy, zaś ta sala wydała się naraz jakby grobową izbą, pełną ciemności i nieodgadnionych przerażeń.
— Otworzyć okna! — rzucił krótki rozkaz, spełniony w milczeniu przez Zarębę.
Wystawił zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy. Noc wtargnęła do sali, a wraz z nią spłynęły dźwięki jakiejś oddalonej muzyki.
— Kapela o północy, co to znaczy? — spytał oczekującego rozkazów Zarębę.
— Hejnał z wieży Maryackiej, jak zwyczajnie, przegrywany co godzina.
Hejnał rozgłaszał się coraz cudniej, jakby noc zaśpiewała senną litanię mrących godzin. W niezgłębionej cichości i ciemnościach rozświergotały się złociste trele, niby ptakowie przed wschodem, śpiewający radosną pieśń do słońca. Polały się perliste kaskady i wytryskały dzwonne fontanny. Słodko zaszeleściły deszcze niebiańskich melodyi. Gorącym i niebosiężnym pacierzem grała niewidzialna kapela. Płomiennemi usty zdały się śpiewać zburzone ciemności. A kiedy hejnał przechodził w ledwie dosłyszane pianissima, powietrze zdawało się drgać jakby warem szemrzących w południową spiekotę kwiatów, jakby wonnym pogłosem zbóż, przegarnianych skrzydłami omdlewających żarów. Ziemia śpiewała niebu hymn szczęścia. Zasię chwilami dominował głos mocny, uroczysty i rozległy — niby głos duszy samotniej, wyznający się wszystkiemu światu ze swoich nieśmiertelnych tęsknot i marzeń. Zaczem podniosły się jakieś skargi jękliwe, jakieś żałosne błagania zawodziły w przemglonych pustkach, jakieś szlochy zrozpaczonych. Lamentowała straszna nędza żywota.
Odstąpił na stronę, przyjęty do żywego i wzburzony. Nagła niemoc ogarnęła nim, że zasiadł ciężko przy stole. Myśli wzięły inny zgoła obrót, chwiejny i smutny. Poczuł się, jak człowiek, gdy mu zbraknie gruntu pod nogami, a on stanie w bezradnej męce zrozpaczenia i niepewności.
»Powszechna ufność składa w twoje ręce ster skołatanej Rzeczypospolitej« — zadźwięczały mu w mózgu słowa Wodzickiego. Zatargał się w sobie, w skroniach zabiło młotami, serce przestawało bić, cofał się w przerażeniu jakby przed straszliwą zjawą Golgoty.
A gdzież król, strażnik namaszczony? Gdzie hetmani? Gdzie urodzeni przewódcy tej ziemi nieszczęsnej? Czemuż nie stają na czele? — szeptały pobielałe wargi w stronę skrzydlatego rycerza. — Czemuż złożyli na moje słabe barki ten ciężar nadludzki? Zali godzien jestem takiego wywyższenia?
— Zali podołam i wydźwignę? — myślał coraz trwożniej i w tym chwilowym upadku ducha zobaczył wszystko zgoła niemożliwem do dokonania. Zdumiewał się nawet własnemu zuchwalstwu. Słabym się naraz poczuł, samotnym i bezradnym, jak źdźbło, przymuszone stawiać czoło nawałnicom. Walczył jednak ze sobą, łamał się i szamotał. Burza się w nim rozszalała. Myśli się rwały, niby ogniki, szarpane przez wichry. Bezsilność dawała gorzki posmak rozpaczy. Klęski widział, upadek, zatratę, a co jeszcze przed godziną zdało mu się niezłomne i pewne, waliło się teraz struchlałem rumowiskiem. Straszna noc zwątpienia opadła duszę.
— Boże miłosierdzia! Boże! — jęczał, rozpięty na krzyżu nadludzkiej męki.
Wybiła pierwsza. Zaręba, jakby skamieniały, stał w drzwiach kordegardy, nie spuszczając z niego oczów. Rozumiał, co się w nim dzieje, i ujrzawszy respons na swoje niepokojące pytania, cierpiał wraz z nim nieopisane udręki.
Naraz Kościuszko, jakby uciekając przed ostatecznem zwątpieniem, rzucił się do planów porozkładanych na stole. Szukał ratunku w regestrach i sumaryuszach sił zbrojnych, czytał długie litanie spiskowców po województwach. Przeglądał ranglisty oficyerów, podkreślając niektóre nazwiska. Rozpatrywał miejsca, zajmowane przez nieprzyjaciół, wykreślał marsze, konotował jakieś dyspozycye, obliczał zasoby i snać generalny obraz przedstawił się pomyślnie, gdyż odetchnął z widoczną ulgą. Rumieniec okrasił jagody i oczy nabrały blasków. Tak się jednak utrudził tą gorączkową pracą, przystąpił do okna zaczerpnąć powietrza. Owiał go przejmujący chłód i myśli wróciły do dawnego biegu. Pojrzał w niebo, w przymglone migoty gwiazd, w bezkresy ciemności, w niepojęte dalekości. Nieopowiedziana tęknota poniosła go na jakąś wyżę, z której oczami duszy ogarnął całą polską krainę. Leżała w mrokach i w milczeniu. Zasnęły nawet wichury i burze. Sama noc zdała się być snem. Jako ptak powracający z dalekich lądów, krążył w głuszy, aż przypadł piersią do ziemi ojczystej i ogarnąwszy ją wszystką mocą miłowania, poczuł, że jego serce bije zgodnie i za jedno z milionami serc współbraci. I wraz z tem przeświadczeniem spływała w niego moc całego narodu, niezłomne męstwo i determinacya walki usque ad finem. W tej chwili łaski stawał się duszą i czuciem powszechności jej sumieniem, nieśmiertelną wiarą i prawem.
— Podołam i wydźwignę! — ślubował, podnosząc czoło, spromienione gloryą bohatyrskiego posłannictwa. I z taką mocą zestrzeliły się w nim wszystkie potęgi, że zajaśniał nadziemską pięknością.
Poczuł się wodzem narodu i sprawcą jego przyszłych losów.
Słuszna duma zagrała mu w piersiach mocą wywyższenia i dobrowolnie przyjętej ofiary. Rozumiał bowiem, jako bierze na barki ciężki krzyż i dźwigać go powinien aż do końca dni swoich. Los wynosił go na szczyty niedostępne zwykłym śmiertelnikom, na szczyty Golgoty. Nie uchylił się jednak przed cierniową koroną przeznaczeń. Wszak już umierał dla siebie, aby żyć dla ojczyzny i ludzkości. Przeznaczenie formowało z niego nieśmiertelny płomień, by narodowi rozświecał ciemne i straszne drogi niedoli.
— »Ani z soli ani z roli, ale z tego, co mnie boli, wyrosłem« — przyszły do pamięci słowa Czarnieckiego. Treścią były najgłębszą i jego istności. Wszak z bólu wzięła się jego moc. Męką karmiła się jego dusza przez wszystkie lata żywota. Przemoc, tyrania, niesprawiedliwość, oto wiecznie krwawiące rany jego serca, oto generalni wrogowie. I niedość będzie wypędzić nieprzyjacioły, niedość uwolnić Polskę od hańbiącego jarzma i z ratować dobytek wieków — trzeba jeszcze podźwignąć rodaków do słońca cnoty i prawdy.
Bo służyć Polsce, to służyć powszechnemu szczęściu, to pomnażać i utrwalać sprawiedliwość, to służyć ludzkości — zagłębiał się w górne rozważania.
Wybiła druga godzina. Ostatnia świeca w pająku dogasała i w jej konającym blasku dojrzał po raz ostatni skrzydlatego rycerza. Zdał się unosić w powietrzu, furyą bojową porwany. Jakby słyszeć się dawały poszumy jego skrzydeł, szczęk zbroi, tententy rumaka i ogromny, niebosiężny krzyk, a tak wyraźnie, aż mu się to widziało cale niezwyczajnem.
— Obraz to polskiej duszy doskonały — szepnął w zadumie i z tem dziwnem wrażeniem rzucił się na kanapę, żeby nieco rozprostować kości; spać mu się zgoła nie chciało. Ale przemogły go trudy i zmęczone myśli i czucia osunęły się bezsilnie w ramiona zapomnień. Zasnął głęboko pod strażą milczenia. Skrzydlaty rycerz czuwał nad nim. Strażowały dostojne męże, spozierające z konterfektów tkliwemi oczami. Wartę trzymał Zaręba.
Godziny przechodziły, niby wędrowce, niewiadomo, dokąd spieszące, biły, jak ślepe ciosy przeznaczeń, a każda przynosiła jakąś wiedzę tajoną o jutrze, a każda, niby harfa, rozdrgana czuciami całej Polski, a każda błogosławiła go na dzień jutrzejszy na wielki czyn zmartwychpowstania.
Wiatr uderzył w okna, szyby rozbieliły się świtaniem, budził się przemglony dzień; na mieście pomimo wczesnej pory podnosiły się gwary i ruch zgoła niezwyczajny: dudniały przetaczane harmaty, grały trąbki, dawał się słyszeć akuratny tupot maszerujących wojsk, niekiedy przelatywały konne oddziały, nawet sygnaturki kościołów rozświergotały się dzisiaj wcześniej.
Równo też z uderzeniem szóstej Kościuszko zerwał się na nogi.
Fiszer, oczekujący już z raportami w małej stancyi, aż oniemiał na jego widok; tak mu się wydał przemienionym. Kamienna szarość powlekła mu twarz, brwie spinały się groźnie niby lwie, oczy patrzyły, jako niezgłębione otchłanie, wyraz znaczył się w twarzy surową powagą i namaszczeniem, a wszystka postać pokazowała jakoby obraz Mojżesza po rozmowie z Panem. Zdawał się, jako i tamten, powracać na świat z tablicami Nowego Zakonu. Bił od niego majestat i potęga prawego Wodza Narodu.
Fiszer, z przyrodzenia wesoły i krotochwilny, a jako adjutant, socyusz i przyjaciel, przypuszczony do wszystkich sekretów, w tej jednak chwili stracił zupełnie kontenans, nie wiedząc, co z sobą począć. Dał spokój raportowaniom i nie śmiejąc przerywać milczenia, jął niby to porządkować kancelaryę; lecz wszystko leciało mu z rąk i serce tłukło się coraz niespokojniej.
Dopiero, kiedy Kościuszko zwrócił na niego oczy, sprężył się, ponawiając raporta.
— Na potem sprawy. Pójdziemy na mszę do Kapucynów. Gwardyan czeka — przerwał mu i przypasawszy szablę, okrył się płaszczem i ruszył naprzód.
W ulicach leżał jeszcze mrok i tłukły się rzadkie, wilgotne mgły. Gdzieś z rzadka człapały po błocie niedojrzane postacie żołnierzów i w różnych stronach miasta głucho warczały bębny.
— Obsadzają bramy. Rozprowadza wojsko kapitan Wasilewski.
Kościuszko nie odpowiadając, wyprzedził go nieco i do klasztornej furty zakołatał. Otwarła się przed niemi posępna ulica korytarza. Weszli bocznemi drzwiami do kościoła, w głębokie mroki, ledwie zmącone świtaniem, lejącem się przez wązkie witraże. W pustych i mrocznych nawach leżała taka cichość, że kroki rozlegały się łomotem grzmotów. Ogarnęło ich powietrze, przesycone zapachami kadzideł, wosku i pleśni.
Właśnie, gdy wchodzili, zapalano świece na wielkim ołtarzu i posunął się na przywitanie Wodzicki w asyście J. Ślaskiego, Linowskiego, Dębowskiego i generała ziemiańskiego, G. Taszyckiego. Przywitali się w milczeniu, bowiem gwardyan już wychodził ze mszą, że tylko Linowski zdążył szepnąć:
— Ks. Dmochowski eksplikuje się z nieobecności słabością.
Kościuszko, przyklęknąwszy na środku przed ołtarzem, wsparł czoło na główni szabli i znieruchomiał w jakichś kontemplacyach.
Msza była cicha i tylko niekiedy rozbrzmiewał starczy głos księdza lub dzwonki wybuchały brzękliwie. Gwardyan biały, jak gołąb, z brodą siwą i długą, wyschnięty na szczapę, dawał postać świętego ze starych obrazów. Odprawiał nabożeństwo na intencyę insurekcyi ze szczególną żarliwością, zaś ilekroć odwracał się od ołtarza, jego przełzawione oczy spływały na głowę Kościuszki warem niemych, serdecznych błogosławieństw.
I wszyscy zdawali się modlić również gorąco, zarówno Jakobin Taszycki, jak i człowiek starego autoramentu Wodzicki, jednako w tym momencie błagali Opatrzności o pomyślność sprawy. Wszak nie o partykularne sukcesy prosili Pana Zastępów, lecz o zmiłowanie nad ojczyzną, choćby kupione własnemi ranami lub śmiercią. I snać całą duszę zawierali w modłach serdecznych, bowiem rozogniały się im twarze, trzęsły wargi spieczone, a w oczach świeciły łzy.
Na ofertoryum starym zwyczajem wyrwał szablę z pochwy Kościuszko i potem złożył ją na stopniach ołtarza. Wraz też zamigotały błyskawice i wszyscy rzucili obnażone żelaza i poklękali pokornie. Gwardyan przystąpił do ceremonii poświęcenia; lecz kiedy odmówiwszy modlitwy, zaczął kropić wodą święconą złożone szable, ręce mu się zatrzęsły, zbrakło sił, że ledwie powstrzymując łkania, zaszeptał z niezwyczajnym żarem:
— Za znieważony majestat Rzeczypospolitej! Za wolność! Za niepodległość! Za...
Reszta słów uwięzła w gardle i wsparłszy się na ołtarzu, rzewnie zapłakał.
Zaś te męże hartowne w ogniach bitew, te męże azardom śmierci nieulękle zazierający w oczy, te męże wybrane z pośród tysięcy zaszlochały długo tajonym, ciężkim płaczem. Ważyli się na święte dzieło podźwignięcia ojczyzny, więc wszystkie troski, wszystkie obawy i nadzieje sparły im serca w tej chwili ostatniej, takiem udręczeniem, że łzy wytryskiwały ze samego dna wzburzenia i denerwacyi.
Gwardyan, opanowawszy nieco rychlej roztkliwienie, podał im patynę do ucałowania i pobłogosławiwszy każdego z osobna, dokończył mszy.
Wyszli z kościoła, dziwnie skrzepieni na siłach i zdeterminowani.
Dzień się był zapowiadał pogodny, mgły zwolna opadały, odsłaniając spiętrzone wieże i dachy Krakowa, było już po siódmej, miasto wylęgało na ulice. W głównym rynku rozgłaszały się łoskoty bębnów, kroki tysięcy i niemałe gwary. Ratuszowy dzwon nieustającem dzwonieniem zwoływał obywatelów.
— Mamy jeszcze sporo czasu — zauważył Kościuszko i pozostawiwszy towarzyszów w bramie pałacu Wodzickich, oddalił się z Fiszerem na swoją kwaterę.
Tymczasem w sali pałacu na pierwszem piętrze, widnej, ogromnej i za dnia jeszcze wspanialej się pokazującej, zbierali się ci wszyscy, którzy mieli asystować przy ogłoszeniu aktu powstania. Pierwsze miejsce, jako gospodarz i wiekiem najstarszy, brat generał Wodzicki. Potem szli: Kapostas, ks. Dmochowski, kasztelan Dębowski, hr. Moszyński ze Zbylitowskiej Woli, szambelan Linowski, T. Czacki, G. Taszycki, dwaj Ślascy: Andrzej i Jan, obaj wielcy patryoci, formujący oddziały kosynierów z niemałym uszczerbkiem własnych fortun, oraz paru oficyerów. Liberya roznosiła kawę i jej rzeźwiący zapach przepełniał komnatę. Tak jednak byli rozanimowani, iż mało kto wyciągał rękę po filiżankę.
Godzina, wyznaczona na ceremonię, zbliżała się zwolna, lecz nieubłaganie, przejmując wszystkich coraz większem zdenerwowaniem. Głosy wybuchały nieoczekiwanie i niewiadomo, dlaczego, zalegały niepokojące, długie milczenia. Spojrzenia szarpały się, jak pobłąkani ptakowie. Ktoś promenował się nieustannie, przeraźliwie skrzypiąc butami. Byli, którzy wciąż wyglądali oknami. Żadna rozmowa się nie wiązała, urywano wpół zdania i rozchodzono się bez widocznych powodów. Dygotały udręczone serca, zrywały się ciężkie westchnienia i przyspieszone oddechy. Ktoś gorzko się użalał na własny pektoralik za fałszywie pokazywane godziny. Ktoś znowu natarczywie indagował Kapostasa o Warszawę, pomimo iż nie dostał ani słowa responsu, gdyż bankier, wciśnięty w głęboki fotel, przyglądał się z natężoną uwagą skrzydlatemu usarzowi. Linowski, z papierami pod pachą, nieustannie kogoś zagadywał i obdzielając w zamian cichemi uwagami, kręcił się niespokojnie po sali. Czacki po sto razy zbliżał się do półek z książkami, wyciągał po nie łakomie ręce i nawet nie tknąwszy, odchodził spiesznie przyglądać się konterfektom. Tylko generał Wodzicki pozostawał zimny i spokojnie baczący na wszelkie okoliczności. Co chwila bowiem odbierał od ordynansów jakieś ciche doniesienia z miasta i co chwila również rozsyłał rozkazy przez Biegańskiego i drugich oficyerów, że prawie nie zamykały się drzwi od kordegardy. On zaś, przybrany, jak na taką chwilę przystało, w paradny mundur, przepasany orderową wstęgą, w białej peruce, wysoki, chudy, z poradloną twarzą żołnierza, któremu życie zbiegło w posługach Rzeczypospolitej, siedział pod jednem z okien, zapamiętale kurząc lulkę i ledwie dojrzany w obłokach dymów.
Czas wlókł się niemiłosiernie wolno, że już ogarniało wszystkich wzburzenie z denerwacyi wyczekiwań. Więc gdy się ukazał pomiędzy nimi Kościuszko, w sali uczyniło się jakby jaśniej i weselej. Porwali się witać, jakby dawno niewidzianego. Wszystkie oczy wpiły się w niego z natarczywością. Zarzucono go pytaniami, a otoczywszy, nie pozwalano prawie się ruszyć z miejsca.
W obejściu dworny i prosty zarazem, foremnej postaci, z włosem nieco zwichrzonym, z czołem jasnem i otwartem, piękny wyrazem dobroci, o spojrzeniu wyniosłem i jakby zadumanem, ujmujący słodyczą, uśmiechem i szlachetnością, dawał ze siebie obraz człowieka, w którym nie mogła postać nikczemność, fałsz ni egoizm. Promieniował, niby słońce — ogrzewał i rozjaśniał. Może byli w narodzie więksi od niego wodzowie i statyści, ale nie było większego serca, większego umiłowania ojczyzny i większej cnoty poświęceń. Przeto górował, jako orzeł w locie podniebnym nieprześcigły.
Spoglądano w niego z uwielbieniem. Rozjaśniły się najchmurniej zasępione oblicza i spokój wracał do serc. Ożywili się, jakby im nagle do żył zwątlałych napuszczono świeżej i bujnej krwi.
Kościuszko, pomówiwszy prawie z każdym, zabrał się do picia kawy, gdy kapitan Wasilewski wpadł do sali meldując zadyszanem głosem:
— Jmć Lichocki z rajcami miejskiemi. Mają sobie za dyshonor powolność rozkazom p. Generała! — dodał bez ukrytej intencyi.
Jakoż wszedł F. Lichocki, prezydent Krakowa, w asyście Jmci pp. Czałczyńskiego, wiceprezydenta, T. Krzyżanowskiego, syndyka, i J. Wytyżkiewicza, zarządcy. Wchodzili odęci i rozsrożeni, dając poznać minami, jako ulegają jeno przymuszeniu. Szczególniej Lichocki, nadmiarę ambitny i zadufany w swojem dostojeństwie, pokazywał lekceważenie dla zgromadzonych, uważając ich za uzurpatorów i warchołów.
Wodzicki powstał na niego z gniewem.
— To ty, niegodziwcze, jesteś prezydentem Krakowa?
— Ja nim jestem — odparł czerwieniąc się, srodze dotknięty traktamentem i rozumiejąc, że mu to nic dobrego nie wróży.
— Wiedziałeś, że Łykoszyn będzie uciekał z miasta i znać mi o tem nie dałeś!
— Nie wiedziałem — wystawił się mężnie — a że tam krupne baby na trecie mełły ozorami o spodziewanem wyjściu Moskali, nie sądziłem powinnością moją takowe bajki Generałowi donosić...
— Nie rzucaj mi kilimkiem w oczy, niegodziwy arystokrato!
— Nigdy nie miałem dyspozycyi do łgarstwa — zaperzył się — opowiem z rzetelnością jak było: Owo wczoraj z rana o piątej godzinie, kiedym jeszcze spał, dobił się do mnie sierżant moskiewski i powiada: Jest rozkaz od JW. Łykoszyna, komendanta, byś, panie prezydent, zaraz do niego przyszedł, bo będziemy wychodzili z miasta.
Kazałem przywołać Zaydlera, prowentowego, i poszliśmy. Kiedym dochodził jego kwatery, właśnie z bramy wyjechała w kolasce Łykoszynowa, a szwadron jazdy i kozacy stali gotowi pod kamienicą. Na kwaterze, już w pustych pokojach, zastałem Łykoszyna. Oddał mi książki, pożyczone od p. Heppena, klucze od wypróżnionych magazynów i powiada:
— Bądź zdrów, prezydencie, a daleko do Pińczowa? Czy zdążę tam na południe? — Poczem wypadł z domu, siadł na konia i na czele jazdy wyjechał z Krakowa przez Sławkowską bramę. Prawdziwość mojej relacyi mogą poświadczyć wszyscy. Ani słowa nie ująłem, ni też dodałem.
Generał Wodzicki mimo takich eksplikacyi, powsiadłszy na niego, zekpał od ostatnich, aż Kościuszko, chcąc nieco załagodzić sytuacyę, przytrzymał Lichockiego za pas i powiedział:
— Mój panie prezydencie, nie wchodzę ja w to, jakim byłeś względem Moskali, ale spodziewam się, że i dla mnie będziesz grzecznym. Cóż, rozkazałeś swoim pachołkom zwoływać lud pod ratusz?
Rumor wchodzących zgłuszył dalszą rozmowę, weszło bowiem paru oficyerów, a pomiędzy nimi Fiszer z Zarębą.
Naraz bębny zagrały i zadudniała ziemia pod ciężkimi krokami.
— Batalion Czapskiego bierze dyrekcyę na rynek; i my tam zaraz ruszymy — objaśniał cicho Fiszer.
— Ja się wysunę naprzód. Mój moderunek tak w drodze ucierpiał, że wstyd mi ściągnąć na siebie oczy. Wolę się zaszyć między pospólstwo. Radbym się też dowiedział o duchu Krakowa, co mi snadniej dopiąć w pojedynkę — odpowiedział Zaręba i upatrzywszy sposobną porę, wydostał się z pałacu.
Ogarnęło go prawie wiosenne powietrze. Nad miastem wisiały postrzępione mgły, przez które tu i owdzie przecierały się błękitne płaty nieba i wały białych chmur, a chwilami słońce blade, niby opłatek. Dzień podnosił się pogodny, od pól pociągał wilgotny chłód, przejęty surowym oddechem ziemi, a chociaż po ogrodach i głębokich fosach leżały jeszcze kupy zczerniałych śniegów, już pierwsza wiosna pachniała w dziwnie słodkiem powietrzu. Ptaki świergotały po nagich drzewach i blankach murów, a coś niepojęcie radośnego dźwięczało w głosach i zdawało się rozpierać wszystkie serca. Snać i te wiośniane podmuchy zrobiły swoje, bo Kraków przybierał zgoła niezwyczajny wygląd, gdyż tłumy, świątecznie wystrojone, rozanimowane, burzliwe i wesołe, wylęgały ze wszystkich domów. Każda z ulic stawała się bełkotliwym, szumiącym strumieniem, którym mrowia ludzkie spływały w główny rynek, jakoby w morze rozburzone, sfalowane i tysiącami głosów bijące. A nad tem zlewiskiem, ujętem w cembrowiny prawiecznych kamienic przedziwnej struktury, Maryackie wieże strzelały w błękity, wynosiły się spiętrzone dachy i attyki, misterne zręby Sukiennic, strażowała potężna wieża ratusza, i jakoby w czas przypływu mewy, tak kołowały nad głowami stada białych gołębi. Prospektus był bardzo cudny, do zastanowienia zmuszający.
Martwe zazwyczaj miasto budziło się z długiego letargu i na głos powinności ojczyźnie stawało do apelu. Bowiem wielkie polskie święto miało się obchodzić na tym prastarym rynku, wpośród tych murów odwiecznych, które widziały Łokietków, widziały Kazimierzów, widziały Jagiellonów, widziały Batorych i Sobieskich, gdzie przez długie wieki srebrne surmy rozgłaszały chwałę zwycięstw, gdzie odprawowały się hołdy pruskie i moskiewskie, gdzie koronacyjne pochody, tryumfalne wjazdy, przewagi głośne na świat cały, zasługi bohaterów i wielkość Rzeczypospolitej świeciły nieśmiertelnymi blaski, gdzie snuły się nieprzeliczone pokolenia, gdzie przepływały czasy świetności, zarówno jak i klęsk, gdzie każdy kamień przemawiał głosem przeszłości, gdzie każdy wiek trwał zaklęty w kształt godny siebie. W tem przenajświętszem sanktuaryum Polski, pod Wawelskiem wzgórzem, stojącem na straży »narodowego pamiątek kościoła«, miał znowu zahuczeć Zygmuntowski dzwon na zmartwychpowstanie.
Wśród tych murów, niby w »arce przymierza między dawnemi a nowemi laty«, miała się rozgłosić ewangelia nowego żywota narodu. Więc też z pod łachmanów nędznego bytowania zaczynała przezierać królewska purpura odwiecznej stolicy. Dumny majestat przeszłej wielkości zdawał się mieć swój tron w każdym, choćby najlichszym pachołku. Snać czucie tego było powszechnem, gdyż kto jeno żył, spieszył na rynek i dając duszę wzniosłym uniesieniom, prostował się w słusznej pysze i toczył zadzierzysto oczami. A tłumy narastały z minuty na minutę, że gwary były już jednym ogromnym szumem, z którego tu i owdzie wydzierały się strzeliste okrzyki nawoływań, dźwięki jakowychś trąb, to nawet piosenki, niewiadomo, przez kogo rzucane. Że zaś ruch kołowy był powstrzymany, tem głośniej słyszały się wrzawy, tupoty kroków i tysiączne pogłosy i dzwony.
Jakoś po dziewiątej, gdy Maryacki hejnał prześpiewał, cechy krakowskie zaczęły ściągać na rynek. Szły w ordynku, ze sztandarami na przedzie i odznakami, a przy odgłosie trąb i wtórze dzwonów, ustawiały się pod ratuszem.
Nieco z boku wzięła miejsce żydowska deputacya: siwe brody, kunie kołpaki, atłasowe hałaty i białe pończochy znacznie ich wyróżniały.
Ciżby tak gęstniały, że między Sukiennicami, ratuszem a połacią domów przeciwną nie sposób się było przecisnąć. Niekiedy tłumy kolebały się gwałtownie i parły ku ulicy św. Anny, skąd miał się ukazać Kościuszko.
Powstawały z tej przyczyny niemałe sprzeczki, zamęty i warchoły, zwłaszcza iż akademicy łącznie z młodzieżą kupiecką i rzemieślniczą poczynali sobie coraz bujniej. Na każdym kroku widziało się ich poprzepasywanych czerwonemi bandoletami, na których: »Śmierć lub zwycięztwo«, »Równość i wolność«, »Wiwat Kościuszko«, »Jedność i niepodległość«, »Za prawa i ojczyznę« i wiele najrozmaitszych zdań wyrażone były białemi literami. Byli, którzy jeno czarne sylwetki Kościuszki pokazywali, przypięte na kapeluszach lub piersiach. Wszędy zaś spotykało się ludzi uzbrojonych. Kto przy szabli, nieraz odwiecznego kształtu, kto ze strzelbą na ramieniu, kto z całem arsenałem nożów i pistoletów za pasem, kto nawet z halebardą lub kosą na sztorc obsadzoną. Nie brakowało wideł i prostych, okutych drągów, co przy zadzierżystych minach, kawalerskich fantazyach i pobudzonych animuszach i zawziętości przeciw nieprzyjaciołom ojczyzny niemało przyczyniało się do ustawicznych tumultów i groźnych zajść. Nierzadko też na widok person, pomawianych o przyjaźń dla Łykoszyna lub o wyznawanie Targowickich principiów, wszczynały się zapamiętałe wrzaski:
— Na szubienice zdrajców! Rozsiekać! Bigosować! Dawać ich tutaj!
I wraz z gradem złorzeczeń setki rąk chciwie się darło ku jaśnie wielmożnym gardzielom. Szczęściem stłumiono te ekscesy w samym zarodku. A przytem uwagę powszechności ujarzmiała coraz gorętsza chęć zobaczenia Kościuszki. Jakoż i nadeszła ta chwila, gdyż przed samą dziesiątą zagrały bębny.
— Idzie! Kościuszko! Cicho, mospanowie! Cicho! — zawrzały przeciwne głosy.
Tłum nagle przycichnął, zwarł się w jednym dreszczu, serca załomotały, a oczy wszystkich poniosły się jedną stronę.
Bębny warkotały coraz bliżej, potem trąby wrzasnęły niebosiężnymi głosy, huknęła sfornie wojskowa kapela i z ulicy św. Anny wypłynęła wielka chorągiew i niby amarantowy obłok, powiała nad głowami. Biały orzeł, rozwijając władcze skrzydła, unosił się coraz wyżej. Niezmierny krzyk wstrząsnął powietrzem i ustokrotniony odbiciem o mury, bił pod niebo niemilknącemi długo echami. Zadygotała ziemia pod ciężkimi, mierzonymi krokami żołnierzów.
— Miejsca! Na strony! Na strony! — padły rozkazy i w mgnieniu oka uczyniła się przed wojskiem szeroka, pusta ulica. Błysnął gęsty las bagnetów, zażółciły się rabaty, rozbłysły mosiężne blachy u kapeluszów. Batalion regimentu Czapskiego, w bojowym moderunku, zwarty na mur, sypał krokiem miernym i uroczystym. Na czele, pod chorągwią, postępował Kościuszko w asyście oficyerów i cywilnych. Kiedy znaleźli się na prost wylotu Szewskiej, batalion rozłamał się na cztery częście i utworzywszy wielki czworobok, stanął z bronią u nogi. Wtedy wszystkim oczom odsłoniła się postać Kościuszki.
Stał w pośrodku wojsk i ludu, wyniosły, surowy, wielki, jakoby posąg wszystkiej Polski, zjawiony tęskniącym oczom w tej cudów godzinie.
Właśnie słońce wybłysło z poza chmur, otaczając go złocistą gloryą majestatu, zaś z piersi tysięcy wybuchnęły grzmiące okrzyki. Jakoby szał ogarnął ciżby, wrzeszczano ze wszystkiej mocy, machano rękami, a z okien i balkonów, z galeryi Sukiennic i ratusza powiewano chustami, rzucano kwiaty, płakano.
Lecz kiedy bębny nakazały spokój, zaległa taka cisza, że słychać było trzepotanie chorągwi i wystraszony lot uciekających gołębi.
Wystąpił naprzód Linowski, a rozwinąwszy wielki papier, rozpoczął odczytywać: akt powstania obywatelów i mieszkańców województwa krakowskiego.
Czytał głosem wyraźnym, równym i niezmiernie donośnym:
»Wiadomy jest światu stan teraźniejszy nieszczęśliwej Polski. Niegodziwość dwóch sąsiedzkich mocarstw i zbrodnie zdrajców ojczyzny pogrążyły ją w tę przepaść«.
Słuchano z zapartym tchem i nadzwyczajną uwagą.
...»niemasz rodzaju fałszu, obłudy i podstępu, któremiby się te dwa rządy nie splamiły dla dogodzenia swojej zemście i chciwości«.
Pomruk wzbierającej burzy zaszemrał w ciżbach.
Linowski czytał coraz dobitniej, głos jego bił spiżowymi dźwiękami gniewów, gdy jął oskarżać aliantów o zbrodnie, spełniane nad wolnym narodem. Zdrady wypominał nikczemne, wiarołomstwa, deptanie najświętszych praw wolności, a nawet i czucia, tyranię, rozszarpywanie ojczyzny, pogwałcenie traktatów, całą litanię podłości, barbarzyństwa, gwałtów i zbrodni, cały ogrom nieszczęść i upadku, w jaki pogrążyli Rzeczpospolitą. Głos jego urastał do potęgi gromów, druzgotał okropnością przedstawianych krzywd i wstydem hańby przepalał.
Otwierały się nieprzyschnięte rany i wszystkie krzywdy stawały w pamięci. Gniew wzburzył serca, poniżona duma i majestat człowieka i obywatela zawyły w sercach krwawą żądzą odwetów i zemsty!
A Linowski, jakoby przed sądem narodów i odwiecznej sprawiedliwości, wołał głosem ogromnym, głosem wszystkiej uciemiężonej Polski:
»Mając więc niezłomne przedsięwzięcie zginąć i zagrzebać się w ruinach własnego kraju, albo oswobodzić ojczystą ziemię od drapieżnej przemocy i haniebnego jrzma, oświadczam w obliczu Boga, w obliczu całego rodzaju ludzkiego, iż używając niezaprzeczonego praw a odporu przeciwko tyranii i zbrojnej przemocy, wszyscy w duchu rodackim, obywatelskim i braterskim łączymy w jedno siły nasze i zaręczamy sobie nawzajem nie oszczędzać wszelkich ofiar i sposobów, jakich tylko święta miłość wolności dostarczyć zdoła ludziom, powstającym w rozpaczy na jej obronę. Uwolnienie Polski od obcego żołnierza, przywrócenie i zabezpieczenie całości jej granic, wytępienie wszelkiej przemocy i uzurpacyi, ugruntowanie wolności narodowej i niepodległości Rzeczypospolitej, ten jest cel święty powstania naszego«.
Przerwał, by złapać powietrza; ni jeden szmer nie zmącił modlitewnej cichości, jeno oczy paliły się ogniami powstrzymywanych uniesień i twarze dawały obraz najgłębszej uwagi, czułości i skupienia.
Przeczytał jeszcze zarys urządzeń, jakie muszą powstać, żeby insurekcya w skutkach pomyślnych zawiedzioną nie była i przeszedł do szczegółów:
»Za powszechną więc nas wszystkich wolą stanowimy, co następuje:
»Primo: Obieramy i uznajemy niniejszym aktem naszym Tadeusza Kościuszkę za najwyższego i jedynego Naczelnika i rządcę całego zbrojnego powstaniu naszego«...
Nagle jakoby orkan się zwalił i wybuchnął wszystkiemi potęgami żywiołów.
— Niech żyje Kościuszko! Wiwat! Niech żyje Naczelnik! Niech żyje!
Uczynił się nieopisany zamęt, ledwie kordony żołnierzów odparły napór uderzających ciżb. Wzdymali się, niby morze do dna rozburzone i rozszalałemi falami bijące. Wszystkie głosy, wszystkie spojrzenia i wszystkie czucia, pijane uniesieniem radości, leciały pod stopy Naczelnika. Burze okrzyków, tysiączne wołania, gdzie już płacze radości, gdzie jeno ręce wzniesione, gdzie twarze zalane łzami zachwyceń, gdzie rozwiedzione ramiona, gdzie oczy obłąkane w szczęściu nadludzkiem — dawały słaby jeno obraz tego, co się działo w sercach i umysłach.
Nikt już nie słuchał dalszego czytania Linowskiego. Zbędne już im były słowa i zgoła niepotrzebne w tej chwili, kiedy stał wśród nich On, Wódz, Naczelnik Narodu, Władca wszystkich dusz, prawdziwy król powszechności! On wydźwignie Rzeczpospolitą! On zaprowadzi sprawiedliwość! Prawdziwą wolność ugruntuje! Ufna radość przepełniała serca i głosiła się dokoła, łączyła pobratane dłonie i wśród płaczów roztkliwienia rzucała ludzi sobie w objęcia przyjaźni.
Trwało to pewien czas, aż znowu twardy warkot bębnów nakazał milczenie.
Naczelnik wystąpił na środek czworoboku; wyrwana z pochwy szabla zamigotała w słońcu, podniósł ją w górę i z oczami wzniesionemi, podobien do archanioła wzniosłością oblicza, przysięgał narodowi:
— »Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu narodowi polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi, Panie Boże, dopomóż i niewinna męko Syna Jego«...
Przestał, tocząc dokoła wniebowziętemi oczami.
Pochyliły się przed nim sztandary, wojsko sprezentowało broń, kapele uderzyły tryumfalną fanfarą, zadzwoniły we wszystkich kościołach dzwony, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk niezmierny i Zygmuntowski dzwon zahuczał aż zadygotały mury; bił zwolna, głosząc uroczyście dalekim ziemiom i miastom i morzom i górom i ludom, całemu światu i wszystkiej Polsce zmartwychpowstania godzinę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Naczelnik, otoczony ciżbami, ruszył na ratusz podpisywać akt powstania.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






II.

Qui non est nobiscum, est contra nos — zakończył obszerne wywody ks. Dmochowski, zabierając się do pisania — zaczekaj Waszmość na instrukcyę!
Zaręba, który miał z nim tajną naradę imieniem klubu »Obrońców wolności«, obsunął się na jakieś krzesło, śmiertelnie przemęczony. Dyskurowali bowiem od paru godzin, a teraz już przebrzmiał hejnał Maryackiej wieży i dzwony po kościołach rozgłaszały południe. Ta właśnie długa narada, przeplatana zaciekłemi dygresyami, namiętna i co chwila grożąca wybuchem partykularnych animozyi, przyprawiła go o wielkie wzburzenie.
Ksiądz bowiem wydał się Jakobinem najkrwawszego wzoru i z nieprzezwyciężonym uporem powtarzał swoje generalne principia: doskonała równość, śmierć króla i objęcie rządów przez Kołłątaja. Tymi tylko sposoby mniemał wydźwignąć Rzeczpospolitą. Zaś ani słuchać nie chciał przedstawień rozsądku, jako praktyki paryskich sankulotów, zastosowane w Polsce, mogą zaszkodzić powstaniu: odstręczą umiarkowanych i wystraszą szlachtę.
— Powiesić z tysiąc, a reszta skapituluje! — uznawał tylko takie remedium.
Takim też duchem przejęte desideria i instrukcye koncypował dla socyuszów, w klubie »Obrońców wolności« zebranych. Zaręba miał je przewieźć do Warszawy; ale Zarębą jęły targać buntownicze wątpliwości.
— Żołnierzem jestem, wodzem mi Naczelnik, a powinnością — posłuszeństwo i walka w polu — zdeterminował, otrząsając się z awersyą. Zwłaszcza to formowanie politycznej fakcyi za plecami Naczelnika, może nawet i przeciwko niemu, przejmowało go zgryzotą. Zali mógł się przykładać do takiej sprawy? Wydawała mu się niegodną zdradą ubóstwianego wodza! Innemi teraz oczami spojrzał na swoich przyjaciół z klubu »Obrońców wolności«. I przeraził się obrazem panowania fakcyonistów i pospólstwa — obrazem zamętów, terroru i nieuniknionej wojny domowej. Przykład Francyi utwierdzał go w tem przeświadczeniu. Zaś z wielu półsłówek Dmochowskiego, nieoględnie rzucanych w zapale dyskursów, wychodziło, jako Naczelnik miał być tylko powolną kukłą w rękach Kołłątaja.
— Jakże? — zastanawiał się, przejęty gniewem i troską — Wódz ma iść pod dyktaturę klechy? Prawy da pierwszeństwo podstępnemu? Najwyższa cnota i patryotyzm ustąpi miejsca maksymom, widzącym zbawienie jeno w szubienicach! Nie może tak być! — protestował w duszy, spoglądając na Dmochowskiego.
Ksiądz pisał pod oknem, wychodzącem na ciemną uliczkę, że tylko profil jego głowy znaczył się wyraźnie. Często się prostował, gryzł pióro, zażywał tabakę, wyciągał palec u rąk, aż trzeszczały stawy, śmiał się cichym, okrutnym śmiechem i rzucał się z powrotem do pracy, z takim rozmachem atakując papier, jakby godził w nieprzyjacioły. Jego sucha twarz mieniła się w grze najróżniejszych dyspozycyi serca, blado-niebieskie oczy świeciły lodowymi blaski, a przez zaciśnięte wargi wił się przyśmiech, podobien do migotu puginała.
— W rogowej szafie znajdziesz waszmość kiełbasę, chleb i gorzałkę! Przegryź, jeśliś głodny — poradził, nie odrywając się od pracy. — Zaraz skończę. A sentymenta wybij sobie z głowy. Rozumem wszystkiego dochodź, nie pobłądzisz.
— Sam rozum chuda szkapa, niedaleko na niej zajedzie! — zaśmiał się rubasznie.
Ksiądz wkrótce skończył i wręczając mu pismo, wyznał z naciskiem:
— Stawiam jeno principia, waszmość resztę wyłożysz ustnie. Jak tylko ksiądz Podkanclerzy przyjedzie, znajdziemy się rychło w Warszawie. Kiedy wyruszasz?
— Kiedy mi rozkaże Naczelnik. — Skłonił się po wojskowemu i odchodził.
— Jeszcze jedno — zatrzymał go, dźwigając się z miejsca — przypominam, jako każdy z klubistów powinien najgłębszą tajemnicę i posłuszeństwo.
— Ojczyźnie powinien, nie fakcyi! — mruknął, szarpnięty gniewną przekornością, i nie zważając na jego dłoń wyciągniętą do pożegnania, wyszedł pospiesznie.
— Właśnie moją powinnością uwiadomić Naczelnika o formującej się kabale!
Wrzał, przyprowadzony do wzburzenia, i w pierwszem poruszeniu postanowił wydać te zamysły. Nim się jednak przedostał do Naczelnika, przyszło zastanowienie i rozwaga wzięła górę nad denerwacyą i gniewem.
— Dawałem na sekret kawalerski parol! Niepodobna mi zdradzać socyuszów!
Łamał się w sobie czas jakiś, błąkając się bezradnie po Szarej kamienicy, którą był Żeleński, kasztelan biecki, oddał do dyspozycyi Naczelnika. Przeto cały ogromny dom przedstawiał się aktualnie jednem obozowiskiem. W sieni obszernej i wysokiej, niby kościół, rozkładało się wojsko; na dziedzińcu paliły się ogniska, parkotały kotły z jedzeniem i również mrowiło się od żołnierstwa; po schodach, wiodących na piętra, snuły się nieskończone sznury schodzących i wchodzących, brzęczały szable i ostrogi, rozlegały się rozmowy i ciężkie tupoty, a wszędzie połyskiwały bagnety i wrzał gorączkowy, zadyszany ruch. Bowiem na pierwszem piętrze znajdowały się kancelarye Naczelnika. W pierwszej izbie ze schodów, poprzedzonej ciemną antyszambrą, siedział kasztelan Dębowski w asyście skrybów, prowadzących regestra ofiar, jakie składano na cele insurekcyi. Izba duża, sklepiona i mroczna, zapchana była ludźmi po wręby. Na szerokim stole pod oknem, na ławach, na podłodze nawet i gdzie się dało, piętrzyły się góry tobołów, paczek i przeróżnych rzeczy.
Kilkadziesiąt person różnego wieku, płci i stanu, tłoczyło się do regestru, że pisarze zaledwie nadążyli konotować, bowiem wciąż napływali nowi ludzie i znoszono nowe ofiary: składano broń sieczną i palną, klejnoty, stopione srebra i połamane, stołowe zastawy, ciężkie dzbany i roztruhany, złote pektoraliki, staroświeckiego kunsztu manele, zausznice i pierścienie, tręsienia od kołpaków, rzęsiście obsypane dyamentami, pasy przerabiane złotą i srebrną nicią, srebrne faramuszki z kobiecych gotowalni, wyczynione marcypanową robotą; wschodnie kubki sadzone kamieniami, zapinki złote, guzy od kontuszów, rznięte w koralach i drogich kamieniach. Niektórzy zaś gotowym groszem wyliczali po kilkadziesiąt dukatów, inni srebrem supłali po paręset złotych, a jakieś mieszczki wytartych trojaków przynosiły torebki. Byli deklarujący całe wozy mąki, zboża, słoniny i siana, które już stały w Rynku pod oknami. Byli, za którymi pachołkowie dźwigali kręgi ołowiu, beczułki prochów, torby skałek, postawy żołnierskiego sukna i ogromne sztuki płócien. Dawali stadka baranów i wołów. Którzy ofiarowywali wozy z zaprzęgami i woźnikami, którzy znosili stosy ładownic, wypełnionych gotowymi ładunkami; którzy znosili skóry, siodła z czaprakami, pasy do karabinów, pendenty i tornistry, którzy dźwigali toboły koszul i lejbików dla gemejnów. Nie brakowało i czystych szmat na flejtuchy. Dostawiono też sporą kwotę co najwybrańszych koni do harmat. Jacyś szewieccy majsterkowie przynieśli kilkanaście par butów, submitując się pokornie, że nie mogą dać ojczyźnie więcej. Kapostas ofiarował pięć tysięcy kos. Ksieni Norbertanek na Zwierzyńcu, przystała dwie armatki, dwa moździerze i jednę szmigownicę — i ktoby tam wszystkich wyliczył i wszystko!
Na głos powinności stawili się wszyscy cnotliwi obywatelowie, że nie brakowało szlachty, księży i mnichów, mieszczan, ni nawet pospólstwa, składającego ostatnie grosze na potrzeby ojczyzny. Zbrakło jeno najbogatszych, Jaśnie Wielmożnych, jak zawsze, nieobecnych w podobnych okolicznościach. A że przytem Kraków był zdawna podupadły wielce i cały kraj zrujnowany, więc summa summarum te ofiary w proporcyi potrzeb insurekcyjnych były jeno przykładem poczciwości i żarliwego patryotyzmu, podnoszącego ducha.
Zaręba przyglądając się czas jakiś ludziom i darom, przeszedł do sąsiedniej komnaty, gdzie pod komendą szambelana Linowskiego pracowała osobista kancelarya Kościuszki. W następnym pokoju siedział on sam z generałem Wodzickim, któremu właśnie chirurg bandażował chore, opuchnięte nogi.
Na widok wchodzącego Fiszer podniósł się od stołu.
— Masz sprawę do Naczelnika?
— Nie... nie... Przyszedłem za nowinami. Gdzie wojska wychodzą?
— W pole! Tyle ci jeno powiem: naprzeciw Moskalom! — szepnął mu do ucha.
— Fama rozgłasza, jako pod Skałą widziano już kozaków!
Usiedli w kącie pod oknem. Z Rynku biły wrzawy głosów, turkoty wozów, porykiwania spędzonych stad, a niekiedy grania trąbek, aż pobrzękiwały szyby.
— Tak blizko jeszcze ich niema — szepnął Fiszer — ale z wielu stron nadciągają.
— Skutek ucieczki Łykoszyna. Ciężko się będzie wywinąć z tej matni.
— Przyjdzie chwycić byka za rogi!
— Żeby to nastąpiło jak najrychlej, bo już w mieście szerzą się popłochy!
— Nastąpi to prędzej, niźli sobie imaginujesz. Gdzie ci się spieszy?
— Nigdzie! Powłóczę się po mieście, a o zmierzchu pójdę do Parissota.
— Rozumiem: Kraków dał ci się we znaki! — zaśmiał się cicho. — Gdzie mu do Warszawy!
— Bezczynność raczej. Nie wypieram się, radbym do Warszawy, choćby w tej minucie i nie potrafię wyrozumieć, dlaczego mnie Naczelnik nie wyprawia.
— Szykuje ci jakąś szczególną funkcyę. Tak sobie imaginuję! — dodał ostrożnie.
— I przyznam ci racyę, Kraków nudzi mnie setnie. Mam powyżej uszów tego lamusa, gdzie żywe, pomieszane z umarłem i zwalone na jedną kupę rupieci, truchleje w czcigodnem zapomnieniu, jak w grobie.
Wybiła godzina, wyznaczona na przyjęcie u Naczelnika. Fiszer porwał się do swoich powinności, gdyż w antyszambrze pełno już było wyczekujących.
I drzwi się prawie już niezamykały w tej niezliczonej procesyi.
Szła szlachta przyjezdna i okoliczna: buńczuczne posesyonaty w odświętnych kontuszach, pasach i pozłocistych karabelach; i szli chudopachołkowie przy szerpentynach na konopnych rapciach, w wytartych czamarach, z czapkami w garściach i kłaniający się na wszystkie strony. Szli mieszczanie, szły mnichy z odległych klasztorów; szły damy w czerni żałobnej i szły damy wyfiokowane, pachnące francuskiemi wódkami. Przemykali się żydzi z tajnemi wiadomościami. Były jakieś postacie, proszalnych dziadów przypominające. Wpadali kuryerzy, obłoceni po czoła. Cisnęli się zdezarmowani oficyerowie. Nie brakowało modnych frantów, brząkających łańcuszkami i pieczątkami. Znalazł się i poeta z sążnistym dytyrambem na cześć wodza. Zgłaszali się ludzie, mający sekret pewnego zwycięstwa. Inni zasię znali niechybne sposoby wyniszczenia wrogów z kretesem. Dopraszała się przed oblicze Naczelnika różna biedota, filuci, wydrwigrosze i ludzie, wiecznie cisnący się do wszystkich możniejszych. Trafiła się i chłopska para z poblizkich Bronowic, z koszykiem jaj i gąską w podarunku, którzy zaraz w progu gruchnęli na kolana, wybuchając lamentliwą skargą na jakieś żołnierskie swywole. Cisnęli się nawet, którzy pragnęli jeno nasycić oczy widokiem ukochanego wodza, wyrazić mu swoją radość i wziąć ze słów jego święty wiatyk nadziei.
Słowem, jakoby pan zasiadł na majestacie, z powszechnej ufności zbudowanym, tak niby rzeka wezbrana, niosły się przed niego serdeczne troski, bezgraniczne uwielbienia, krzywdy zadawnione, sieroce łzy, powinne hołdy, prośby i skargi.
Napróżno Fiszer mnożył przeszkody, napróżno szambelan Linowski wystawiał utrudzenie Naczelnika i brak czasu. Fala wzbierała z minuty na minutę, takiemi molestacyami szturmując w strzeżone podwoje, że Naczelnik rozkazał dopuszczać wszystkich.
Zaręba, nie widząc końca tych audyencyi, wyszedł na świat.
Dzień był jasny, nagrzany, a przejęty chłodnymi powiewy, jak to bywa w początkach kwietnia. Słońce stało jeszcze wysoko. Strzeliste wieże i dachy miasta pławiły się w bladem, złotawem świetle. Grały szyby wyniosłych kamienic. Spokój leżał na wysokościach pod szaro-modrawem niebem, gdzie stada gołębi wirowały wystraszonym lotem. Zasię na dole, w gęstwie ulic, placów i domów wrzały tysiączne gwary, głosy muzyk, porykiwania stad, tententy końskie, turkoty wozów i jakby szamotania burzy, miotającej się wśród murów. Albowiem główny Rynek i przyległe ulice dawały obraz walnego jarmarku. Na całej połaci między Sukiennicami a Maryackim kościołem, ledwie się było można przecisnąć wśród mrowia wozów z furażami, bryk pod białemi budami, chłopskich wasągów, koni wyłożonych, wołów spędzanych z różnych stron, bab z kramami, chłopstwa i przeróżnej liberyi.
Na każdym kroku widziało się ciągnące z dalszych stron, srodze obłocone, dworskie kałamaszki, karoce, pojazdy, przypominające strukturą, odległe czasy, podwody pełne podróżnych tobołów, kredensów i spyży.
Zaś co pewien czas maszerowały przez Rynek, bojowe kolumny wojsk, wychodzących w pole przy grzmiącej muzyce trąb, piszczałek, suchym warkocie tarabanów i wrzasku pauprów i pospólstwa, wieszającego się po bokach. Rozwinięte chorągwie, furkoty proporców, migotanie bagnetów, twardy, akuratny łomot kroków i marsowe postacie żołnierstwa, wyruszającego na wroga, budziły powszechne uniesienia. Jakby szał radości ogarnął tłumy. Zatrzeszczały rzęsiste aplauzy; powiewano czapkami, krzyczano ze wszystkiej mocy, błogosławiono, żegnano łzami, zachętą, pacierzem, obdarowywano czem kto jeno mógł. Kto grosze dawał, kto złotówki, kto i dukata wciskał w twarde, żołnierskie ręce. A ile kiełbas ponieśli, wiele chlebów i flach z gorzałkami! A kiedy w jakiejś chwili wyrwała się z ciżby, znana wszystkim piosenka:

»Do broni! bracia, do broni!«
»Dzień sławy dla nas przychodzi!«

tłumy zawtórowały z entuzyazmem nie do opisania. Cały Rynek buchnął w niebo taką potęgą zapału, szczęścia i radości, aż mury zadygotały, załomotały chorągwie i zakolebowały się drzewa. Śpiewali, jak jeden mąż, czuciem jednem porwani, jedną wiarą zwarci i jedną nadzieją pijani.
Gdy zasię szeregi przeszły, pospólstwo zbierało się pod Szarą kamienicą i dojrzawszy w oknach pierwszego piętra choćby cień, przypominający Kościuszkę, wiwatowało na jego cześć długo i burzliwie. Rozanimowanie było tak powszechnem, iż co chwila znajdowały się powody zbiegowisk, tumultów, wzburzeń i okazowywania najżywszej radości. Nawet prawieczne pałace i domy, otaczające Rynek, zrujnowane, obdarte z tynków do żywej cegły i kamienia, ponure, z pozabijanemi oknami, prawie opuszczone, przybierały weselszą postać pod ozdobą powywieszanych chorągwi i dywanów. Nie raziły nawet łachmany pospólstwa i nędza, wyzierająca ze wszystkich twarzy i kątów. Radość nadawała wszystkiemu tęczowe farby nadziei. Tchnienie wielkości uskrzydlało duszę, wynosząc ją ponad nędzę szarych, przyziemnych bytowań. Bowiem cały Kraków żył pod wtór tarabanów, wymarszów, głuchego dudnienia przetaczanych harmat, żołnierskich piosenek, ognistych przemówień, patryotycznych uniesień i wojennych wieści, nadlatujących ze wszystkich stron. Każda nowina znajdowała wiarę i głębokich wyznawców. Każda szynkownia stawała się klubem zawzięcie politykujących. Każda plotka szerzyła się gwałtownie, niby ogień. Najnieprawdopodobniejsze wieści wstrząsały do głębi. Rozporządzenia Naczelnika i władz świeżo uformowanych, rozlepiane po murach, odczytywano w modlitewnem skupieniu. Nie brakowało i trwóg, niepokojów i fałszywych alarmów. Byli, którzy jako krucy krakali najgorsze horoskopy. Byli z rozmysłem, a po cichu sączący jady zwątpień i niewiary i tacy, dla których wszystko przybierało kształt przerażenia, klęski i upadku. Miasto żyło w gorączce, naprężeniach i zmieniających się z godziny na godzinę nastrojach. Lecz pomimo wszystko dawało obraz wytężonej pracy, zabiegów i patryotyzmu. Zbierano broń, formowano milicyę, składano ofiary. Po kramach i sklepach sprzedawano konterfekty Kościuszki, puginały wolności, narodowe kokardy, bandolety z napisami, piosenki, patryotyczne pisma, mapy. W kuźniach dzień i noc kuto kosy i piki, toczono szable i bagnety. Po klasztorach wyrabiano ładunki. Kobiety w oknach i po głębokich sieniach skubały szarpie i szyły bieliznę dla żołnierzów. Mówiono sobie »obywatelu«. Przysięgano na wolność, równość i Kościuszkę. Zawzięcie tropiono za szpiegunami. Całe miasto wylęgało na ulice zbrojnie i wrzaskliwie, gdy prowadzono kozaków, złapanych w okolicach. Publicznie nazywano zdrajcami Targowiczan, domagając się na nich szubienicy. Sadzono drzewa wolności. Klubiści na oczach powszechności palili konterfekty króla Jegomości. Młodzież paryską modą paradowała we frygijskich czapkach. Sypano szańce pod Wawelem i dokoła Krakowa. Codzień o świtaniu wychodziło przeszło trzystu ludzi do tej roboty: szli starzy i młodzi, bogaci i biedni, arystokraci zarówno, jak i pospólstwo. Nie brakowało znacznych dam ni gamratek. Były to regimenty pracy, maszerujące przez miasto ze śpiewami, zbrojne w łopaty, taczki, żelazne łomy...
Kto zaś był czulszego serca na niedolę ojczyzny, zaciągał się do wolentaryuszów.
Opustoszały sklepy, handle i warstaty, gdyż wszystka młodzież stanęła pod insurekcyjnemi chorągwiami. Napływali z przedmieść i miasteczek, przedzierali się mimo zdwojonych straży z cesarskiego kordonu, uciekali z klasztorów. Major Jagielski egzercyrował ich od rana do późnej nocy pod ratuszem.
Właśnie Zaręba przecisnął się był na drugą stronę Rynku, gdzie na ogromnym kwadracie, ocembrowanym głowami gapiów, uczyli się wojskowych obrotów. Było ich paruset, podzielonych na drobne oddziały, pod wodzą starszyzny z regimentu Wodzickiego. Jagielski miał nad nimi generalną komendę, a sierżant Derysarz, podoficer Mikołajczyk prowadzili egzereyrunek. Nauka szła dosyć nieskładnie i tępo, gdyż zbieranina to była szczególniej pstrokata.
Obok szlacheckich synków, sejmikowych rębaczów i jarmarcznych obiboków znajdowali się mniszkowie, zbiegli z pod klasztornej klauzury, rzemieślnicy, kupczykowie, przeróżna liberya, pokłóceni z ekonomskimi kijami parobcy, dezerterzy i ultajstwo, pourywane z postronków. Jednym pachniały żołnierskie swywole, drugich pędziła żądza przygód, trzecich zaś kondemnatki przymuszały chronić się pod chorągwiami. Stawali i z przyrodzonego animuszu. Byli, którym żołnierka widziała się jedyną deską ratunku. Większość jednak pchnął w szeregi święty głos powinności. Słowem, były to zgoniny, nawiane podmuchami gotującej się wojny ze wszystkich kątów Polski. Każdy też był na swój sposób obdarty, nieledwie w łachmanach, lecz gęby mieli zabijaków, na każdą sprawę zdeterminowanych. Naród był przytem niesforny, burzliwy, przebiegły, do karności nieprzywykły, w szelmostwach nieprzebrany, a posłuch za kajdany uważający. Trzeba go było wziąć w żelazne garście, by na jakiego takiego żołnierza przerobić. I akuratnie trafili; wprawdzie komendant Jagielski mimo srogich maksym, jakie wyznawał, był ciapą, lecz sierżant Derysarz i podoficer Mikołajczyk pokazali się w sam raz. Derysarz ze szczególniejszą pasyą pieścił się z nimi po swojemu, nie przepuszczając żadnych uchybień, a żołnierz był srogi i wymagający.
— Pluton, marsz! Na prawo, zwrot! Stój! Równaj się! — grzmiała po sto razy jedna i ta sama komenda, i po sto razy sierżant, przelatując przed rozwiniętym szeregiem, wyrównywał front pięścią, kolanem i kpinami.
— Wciągnij kałdun — wrzeszczał — Mocium tego, gdzie to zostawiasz kulasy! Ty, trąba, nie zadzieraj łba, bo ci gołębie napuszczą!
Mikołajczyk miał inne zgoła sposoby egzecyrunku, cichsze, ale przy których niejeden gwiazdy zobaczył w południe, popuścił juchą, lub splunął własnymi zębami. I posłuch znajdował prędszy, że jego plutony sprawniej wykonywały obroty, maszerując z takim wigorem, aż błoto rozbryzgiwało się na wszystkie strony.
Zaręba przystąpił do Jagielskiego z zapytaniem:
— Cóż to za franty w obcisłych, białych portkach? Chodzą niczem tancmistrze.
— Górale z Nowotarszczyzny! Chwaty i zbóje pierwszej wody.
— Za dużo laktansów — mruknął, rozpatrując się w twarzach i postaciach.
— Takim najbardziej pachnie wojenka i ojczyzna nie jest czczem słowem.
— A tamci przed Derysarzem? Istne łamignaty, paroby, jak tury!
— Cieńskiego z Polanki ludzie. Sam ich zwerbował w kordonie cesarskim.
— Generalnie mało tu widzieć chłopstwa! — zauważył, lustrując szeregi przebrane w kapelusze wojskowego kształtu, natomiast nierzadko powiewające łachmanami.
— Dziedzice bronią ich na wszystkie sposoby. Wczoraj z niemałą burdą odebrali mi kilkunastu swoich zbiegłych poddanych. Prawo mają za sobą. Wzięli ich w dyby i pognali kijami, jak stado. Nawet Naczelnik nie mógł przeszkodzić!
— Jabym chłopów nie dał, a dziedziców przepędził choćby kolbami! — warknął.
— Chciałem tak postąpić, ale przyleciał Fiszer z dyspozycyą, żeby się nie przeciwić, bo szlachta może podnieść larum na całą Rzeczpospolitą, czego ze względu na aktualne okoliczności, unikać nam potrzeba. I słuchać musiałem! — westchnął ciężko.
— Psiakrew — zawrzał poruszony do gniewu — byle szlachetka ma swoje prawa, niema ich tylko ojczyzna! Jakżebym pragnął takiej okazyi! — wzdychał żarliwie i napatrzywszy się do syta egzercyrunkom, ludziom i miastu, gdy zmierzch zaczął zapadać, pociągnął do zajazdu Parissota na Floryańskiej. Tam bowiem, w izbie od podwórza, obszernej, nizkiej i pełnej fetorów gorzałek i zwietrzałego piwska, zbierali się klubiści. Ku niemałemu zdumieniu zastał tam Kapostasa na rozmowie z Siedleckim, plenipotentem podkomorzyny Górskiej, gorącym patryotą, lecz również, jak i bankier, zaliczanym do moderantów.
— Właśnie imieniem podkomorzyny poluję na porucznika — przywitał go na wstępie, odciągając do kąta na dłuższą i sekretną rozmowę.
Tymczasem w izbie, w miarę następującej nocy, zbierało się coraz więcej osób. Wchodzili na palcach, lękliwie, z minami srogich spiskowców i przywitawszy się umówionymi znaki, zabierali miejsca przy dużym, okrągłym stole, ustawionym na środku. Parę łojówek w mosiężnym świeczniku rozniecało żółtawe, dymne światło. Stołowy chłopak z głową okręconą w białą ścierkę, drzemał pod zielonym, pękatym piecem. Z sąsiedniej stancyi przedzierał się brzęk naczyń, a niekiedy wrzaskliwe głosy pijaków. Klubiści rozmawiali z cicha, obzierając się podejrzliwie na milczącego Kapostasa i szepcących na stronie. Kurzono tylko zawzięcie lulki, że wkrótce dym wypełnił nizką, sklepioną izbę, że ledwie było można rozpoznać twarze. Dopiero wejście Żukowskiego, miejskiego patrona, ożywiło socyetę. Żukowski, człowiek dorodnej postaci, twarzy gładkiej i ozdobionej pięknym, sumiastym wąsem, pomimo znacznej cyrkumferencyi, wielce żywy i ognistego temperamentu, stawał się duszą każdej kompanii. Zadzierżysty, kąśliwy, w gębie obrotny, nie przebierający w słowach, zaciekły Jakobin, choć nosił się po polsku w kontuszu i przy karabeli, był postrachem wszystkich spokój miłujących. Z jego też wejściem wnet się zagotowało, powstały spory i głosy nabierały wigoru. Zjawiły się również cynowe dzbany z piwem, a tu i owdzie zalakowana flacha.
Kilku młodzieńców, poprzepasywanych bandoletami, patrzyło w niego, jak w obraz, nie opuszczając ani słóweczka. Rozmowa stawała się powszechną o ewentach dnia, nowinach, plotkach i nadziejach. Żukowski, protestant z zasady, z pasyi i z pieniackiego usposobienia, burzył się, powstając ogniście na wszystko, co zrobiono bez jego współudziału. Oponentów mieszał z błotem i wydrwiwał. Wszędzie widział jeno zdrajców, jurgeltników i głupców.
Wejście Berniera w kompanii Kuczerowicza, Wolfa, Stumera i Wilanta podnieciło jeszcze jego zapalczywość. Były to persony w mieście rej wiodące i socyusze stanowiący jądro krakowskich, Jakobinów. Rzucił się do nich o poparcie swoich dowodzeń.
— Oto cnotliwi obywatele! Prawda czy nieprawda? Najlepiej wiedzą, co się dzieje. Mówcież aspanowie. Cóż słychać?
— Bardzo źle — odpowiedział Wilant, najstarszy, chudy jegomość, napychając krogulczy nos tabaką. — Bardzo źle! — powtórzył złowrogo zabierając się do kichania. — Naród się burzy i niepokoi. Bezczynność i pobłażliwość władz nie budzi otuchy w pomyślne skutki powstania. Złe wiadomości lecą ze wszystkich stron...
Exemplum: Kozacy byli wczoraj pod Szycami — przerwał mu Wolf.
— Wiem gorsze — jął prawić Kuczerowicz, ogromny, łysy, z kwitnącym nosem i twarzą osypaną pryszczami; srodze wysadzony brzuch oparł na rancie stoła i, odsapnąwszy, gadał, pryskając śliną dokoła:
— Znajomy ksiądz uciekł z pod Pińczowa! Wiecież, dlaczego? Oto przed wielkiemi siłami Moskali, ciągnących na Kraków!
— W mieście już powiadają, jako brygada Madalińskiego rozbita ze szczętem. Z pewnych ust wiem! Plotekbym nie powtarzał — wyrzekł nieśmiało Sztumer.
— A ja wam powiem najgorsze! — zabrał głos Bernier, francuz, ale czujący po polsku i gorący patryota. — W mieście zmawiają się, aby skoro tylko wojska wyruszą w pole, oddać się pod cesarską protekcyę!
Nowina była wagi niezmiernej; wszystkie oczy wpiły się w niego z niepokojem, on zaś podniósł się i żywo gestykulując, jął siekać prędkimi, syczącymi wyrazy:
— Ja wiem, kiedy! Ja wiem, gdzie! Ja będę wiedział, kto! Tyle wam jeno zawierzę, że dzisiejszej nocy chodziła deputacya na Podgórze do cesarskiego komisarza. Bayr przyjął ich otwartemi ramionami. Paktowali z nim do świtania. I musiano tam zawrzeć jakieś haniebne układy! — poczerwieniał nagle i bijąc pięścią w stół, aż zadzwoniły naczynia, zakrzyczał: — To zdrada główna! Domagam się na zdrajców szubienicy!
Porwali się, żądając ściślejszej relacyi. Odmówił, zasłaniając się tajemnicą in statu, którą zaraz poniesie Naczelnikowi. Strach i przygnębienie zasępiły oblicza. Nowina zdawała się nie do wiary, ale przynosił ją człowiek godny, żarliwy patryota i doskonały Jakobin. Spoglądano więc na siebie w cichem przerażeniu. Nawet Zaręba srodze się zaniepokoił, na co zaszeptał mu do ucha Kapostas:
— Bajędy strachajłów, zbierane po kafehauzach i rynkach. Słuchajmy cierpliwie dalej tych osłów, poprzybieranych we lwie skóry!
I czekali niedługo, bowiem Żukowski zaintonował na ten sam tenor:
— Po owocach ich poznacie je! Prawda czy nieprawda? Cóż to mamy dzisiaj? Ostatni marca. Ileż czasu od proklamowania insurekcyi? Cały tydzień. I cóż przez tyle dni uczyniono? Pytam się, cóż uczyniła Rada Narodowa? Nic jeszcze nie uczyniła — odpowiedział, wodząc tryumfalnie oczami po kompanionach.
— A ja się pytam — skorzystał z przerwy Kuczerowicz — czemu jeszcze nie wystąpiła Warszawa? Czemu Poznań milczy? Czemu Wilno nie ruszyło? My tutaj, boże światy, wystawiamy się na sztych, nadstawiamy głowy, na nas cała moc moskiewska spada, my boże światy, pierwsi możemy paść... — Wyrzucał coraz żałośliwsze słowa.
— Nie to jest groźne — przerwał mu niecierpliwie Bernicz — ale to, że Targowiczanie spiskują, księża spiskują, arystokraci spiskują, zdrada chodzi w biały dzień i naigrawa się z ojczyzny! I wszystko bezkarnie. Trybunału żądam i szubienic!
— Skoro się tak zaczyna, nie trudno przewidzieć skutki — zakrakał Wilant.
— A któż to pierwszy wołał na ratuszu: króla zdetronizować i zdrajców powywieszać! Prawda czy nieprawda? Nie w smak im to poszło, radzi mostów za sobą nie palić. A któż się domagał wyrzucenia ze sali królewskiego konterfektu? Znowu ja, i znowu na darmo! Ja pierwszy wołałem: rewolucyę dokonywa się rewolucyjnemi praktykami. Ja pierwszy żądałem: skonfiskować majętności kościołów, arystokratów i opieszałych; ogłosić uniwersał o zrównanie stanów, zniesieniu tytułów i zaprowadzenie doskonałej równości. Żądałem zaprowadzenia trybunałów rewolucyjnych, szubienic na każdym placu i wieszania zdrajców, wieszania arystokratów, wieszania podejrzanych! Nie słuchano mnie! A dla czego? Bowiem u góry siedzą zamaskowani wrogowie ludu! Bowiem tyranowie przywdziali maski patryotów! Prawda czy nie prawda? — grzmiał coraz potężniej.
— Właśnie, nieprawda! padł mocny, spokojny głos z ciemnego kąta.
— Kto śmie! Zdrada! — zaryczał w gniewie Żukowski. — Mości panowie, do broni! Zdrada!
Rumor się uczynił, porwali się z miejsc, zamigotały puginały i kilkanaście stalowych żądeł zmierzyło w piersi Kapostasa, który nie bacząc na zabójcze żelaza, wystąpił na światło. Poruszony był do głębi, ale wyrzekł spokojnie:
— Schowajcie broń na prawdziwe nieprzyjacioły! Nie pusta ciekawość mnie przywiedła, chciałem jeno posłuchać mężów radzących de publicis. I byłbym głosu nie zabierał, lecz skoro tutaj padło tyle inwektyw i insynuacyi, skoro jakieś zawiedzione ambicye przewodzą, skoro byle bajęda znajduje wiarę, a strach kieruje opiniami, muszę wystąpić i powiedzieć: W tydzień po przysiędze już bunty! już formowanie spisków przeciw władzy przez was ustanowionej! już warchoły! już nieszczęsne liberum veto! Rozumiałem was mężami in statu, a widzę poczynania fakcyonistów. Kto zaś mówi: lepiej niech przepadnie Polska, jeśli miałaby powstać nie na obraz moich maksym, ten ci ją po trzykroć zabija! Chodźmy, poruczniku, nic tu po nas.
Ustępowali im z drogi bez słowa, nawet Żukowski, zaskoczony srogą reprymendą, nie zdobył się na respons. Powszechna konsternacya odprowadzała ich w grobowem milczeniu, gdy drzwiami, do których się kierowali, wpadł G. Taszycki z Januszewiczem, sekretarzem akademii, duszą i głową krakowskiego sprzysiężenia.
— Wiecie — wołał od proga — nadzwyczajne nowiny! Cielecki w Sieradzkiem podniósł powstanie. Toruń również powstał, nawet nie przepraszając króla pruskiego, wyrżnięto jego knechtów co do nogi. W Gdańsku wylądowali Francuzi, przy ich pomocy wierni Gdańszczanie, przywrócili panowanie Rzeczypospolitej. Niektóre komendy dywizyi ukraińskiej ruszyły ze swoich leż i jak burza roznoszą wrogów, zastępujących im drogę, na szablach i kopytach. Litwa lada dzień wybuchnie! Oto macie pewne nowiny!
Kapostas wyszedłszy przed dom, szepnął smutnie do Zaręby.
— Tyle prawdy w tem, co i w tamtych, trwożnych wieściach! Bajędy i oman!
— Nawet pierwsze rozumiem bliższemi prawdy. Waszmość odchodzi?
— U pani starościny wolbromskiej dzisiaj asamble, obiecałem przyjść. Zbiera się tam wyższa socyeta krakowska i wszyscy bawiący przejazdem. Pani Dembińska wzór patryotek i poświęcenia. Warto się jej pokłonić.
— Żałuję, lecz powinienem oczekiwać na Fiszera w tym zajeździe! — submitował się i pożegnawszy Kapostasa, powrócił do Parissota, jeno już do głównej izby, od ulicy, gdzie było pełno gwarów i dymów z lulek.
Zebrała się liczniejsza kompania miejskich personatów, przejezdnej szlachty i oficyerów. Rozprawiano z ożywieniem, a niekiedy z gorącością, buchającą ostremi kontrowersyami, że Zaręba znalazł się jakoby na dnie kipiącego kotła. Dopiero usadowiwszy się w jakimś ustronniejszym kącie, zaczął to i owo wyławiać ze sprzeczek i dyskursów. Przeszkadzały mu jeno pijackie wrzaski, huczące nieustannie z bocznej stancyi. Lusztykowali tam oficyerowie ze swojemi gamratkami. Brzęki kielichów, piski dziewczyn, sprośne przyśpiewki, nieprzystojne słowa i żołnierskie klątwy hulały tam wraz z szaloną wesołością.
Znany dobrze Zarębie głos Biegańskiego górował nad wszystkimi, trzymał prym i najczęściej pobudzał towarzyszów do śmiechów, tupań, dzikich okrzyków i wznoszenia coraz innego zdrowia. Pito na umor i zabawiano się, jak zwyczajnie przed wymarszem na wojnę. Ale generalną uwagę zwracała obszerna nisza w głębi, gdzie siedziała kupa okolicznej szlachty: kontuszowa, podgolona, wąsata, miniasta, głośno wyznająca swoje opinie, trącące staroświecczyzną, i dziedzicowskie, święte racye. Kwitnął pomiędzy nimi, na pierwszem usadzony miejscu, gruby bernardyński przeor, o czerwonej i pełnej niby księżyc twarzy, wspartej na obfitych kondygnacyach tłustych podbródków, przyozdobionej potężnym nochalem ślicznej farby śliwkowej. Mówił przez nos reformacką modą, gęsto szpikując wywody łaciną i jeszcze gęściej zalewając wzniosłe cytacye wielkiemi szklenicami wina. Snać dyskursy, jakie prowadzili, były gorzkawe w posmaku, bowiem mimo częstych kolejek twarze mieli skwaszone, posępnie brzmiały słowa i troska wyzierała z oczów. Dawali obraz zebranych na pogrzebową stypę. Deliberowali też nad sprawami de publicis, jakby odprawowali egzekwie wśród długich pauz, ciężkich westchnień i nieledwie płaczów.
— A w konkluzyi, bunty i rebelie! — determinował ponuro i z najgłębszem przeświadczeniem stary Chwalibóg — jeno patrzeć, jak rozbestwione podżeganiami chłopstwo, rzuci się na nas i primo impeto zacznie wyrzynać, rabować i palić! Jeśli ta rewolucya zwycięży, to kaput z nami, mości panowie!
— Frukta to nikczemnych maksym i niedowiarstwa! — rzekł swoje ktoś drugi.
— Co poczyna się nie z Bogiem, przeciwko porządkowi świata się aklamuje!
Volenti non fit iniuria — szepnął mnich, wycierając spoconą łysinę.
— Co przeor powiada? A któż z nas pragnął tego, co się aktualnie zaczyna?
Vide, cui fide — dorzucił jak wyrocznia, macając za szklenicą.
— Słyszane to rzeczy! — zabrał głos szlachcic tak chudy, że grały mu gnaty przez granatowy kontusz; twarz miał na podobieństwo szabli, strzępiaste wąsiska i siwy, srodze zwichrzony czub na długiej głowie. — Chamom wolność i ziemię! Moją ziemią i moimi poddanymi sobie dysponują! I kto? Rzeczpospolita! prawa! konstytucye? Zaśby! Jacyś zwarcholeni oficyerkowie, jakieś głodne sawanty, jakieś pierwsze lepsze skurczybyki! Zali to krotochwila? A my, panowie bracia, pozwalamy czynić ze siebie pośmiewisko, my szlachta, my sól tej ziemi, my jedyni panowie tej Rzeczypospolitej! — huczał groźnie Jacek Kluszewski.
Veto, powiadam! Veto! — podjął namiętnie, siwy ale zadzierżysty szlachcic w pawiowym kontuszu, wspaniałej postawy i pięknego oblicza. — Więc ja, Kasper Męciszewski, szlachcic z dziada pradziada, od prawieków broniący swoją krwią tej ziemi, od prawieków stanowiący fundamentum tej Rzeczypospolitej, mam mieć odjęte wolności i przywileje! Mnie, Kacprowi Męciszewskiemu, mogą nadawać prawa jakieś Kościuszki, jakieś skryby, jakieś zbrojne ultajstwo! Chrystusie ukrzyżowany! Królowo Korony polskiej, ratujcie, bo nie wytrzymam! — wołał z rozpaczą.
Vana sine viribus ira! — żgnął niby z przypadku przeor.
— Bezsilnego! Co też jegomość powiada! — zaprotestował gorąco najmłodszy pomiędzy niemi, Sobieniowski, rudy jak lis i zapalny niby siarka — otóż nie! Właśnie ważyłem w głowie pewien zamysł, miałem go wyłożyć indziej, ale kiedy okoliczności przymuszają, zaraz wyłożę: Eo instante zawiązać konfederacyę: za wiarę, ojczyznę i klejnot szlachecki! Rozesłać uniwersały, a sto tysięcy szabel nas poprze. Wszystek naród szlachecki opowie się przy nas, jak jeden mąż. Innej rady nie znajduję.
— I powtórzy się historya nieszczęsna Barskiej! — szepnął smutnie Chwalibóg.
— Właśnie iż się powtórzyć nie może! Barska miała przeciwko sobie prawie wszystkie sąsiedzkie potencye, a za nami stanie cała potęga najjaśniejszej gwarantki, stanie król pruski, staną wszyscy monarchowie, walczący z hydrą rewolucyi. Wszakże hasłem naszej konfederacyi, będzie walka za wolność, porządek, święte zasady, za monarchię i Boga! — wrzał, porwany zapałem.
— Nie krzycz tak głośno! Posłyszy który z tamtych frantów i każe cię przyaresztować. Mają władzę. Może się przytem waści coś niemiłego przygodzić — ostrzegał szydliwie przeor — gotowi zapomnieć się! Gbury są, wiadomo.
— Mnie aresztować! Niechaj spróbują — burzył się, uderzając dłonią po głowni karabeli — ktoby mnie śmiał tknąć! — wyzywał tocząc zdziczonemi oczami.
— Królom obcinają głowy, to i do szlacheckiej skóry dobrać się potrafią — jurzył z jakimś tajonym rozmysłem Bernardyn. Rozmowa przeto przybrała obrót ostrzejszy, namiętny i przejęty rozdrażnieniem. Rozsrożone oczy krzyżowały się ze spojrzeniami mieszczan, niby szable tnące ze ślepą, mściwą uporczywością gniewów. Niekiedy leciały ku nim kąśliwe, zaczepne słowa, niekiedy urągliwe, wyzywające śmiechy. Nie dali się jednak sprowokować. Siedzieli porozpierani przy stolikach, zajęci jedynie grą w domino, kurzeniem lulek, piciem i dosyć swarliwymi dyskursami. Ale Zaręba, biorący miejsce jakby na miedzy dzielącej obie socyety, dobrze widział, że pod tym pozornym spokojem dygotali ledwie powstrzymywaną wściekłością, że ten i ów zgrzytał zębami, przeklinając z cicha, na czem świat stoi. Odwieczne awersye groziły wybuchem lada chwila i Zaręba był zdeterminowany wystąpić, chociażby przyszło do szabel, przeciwko braciom szlachcie. Na szczęście do burdy nie doszło, nie musiała być na rękę przeorowi, gdyż skierowawszy rozmowę na inne materye, wyrzekł na końcu:
— Chciałbym sobie wyimaginować, który z nas najpierwej uczyni akces do powstania.
Podniesła się cała burza, każdy z osobna i najuroczyściej przysięgał o niezmienności swoich opinii. Nawet myśl o akcesie wydawała się im zdradą i zaprzaństwem. Przeor się bronił, całował najbliższych, dolewał wszystkim i dobrodusznie prawił.
— A jeśli za Kościuszkiem opowie się cały naród? Pora jeszcze zawrócić! Uderzyć w pokorę! Jak to powiadają: pokorne cielę dwie matki ssie.
Juści, że tem wywołał jeszcze gorętsze protestacye i wzburzenia. Zaręba zdumiewał się obrotności, z jaką Bernardyn prowadził swoich kompanionów do jakiegoś, sobie jeno wiadomego celu. Przerwał mu te mimowolne podsłuchiwania Fiszer, który wpadł do kafehauzu, jak zawsze, buńczuczny, strojny, miniasty, pobrzękujący szablą i ostrogami, roześmiany i witający się na wszystkie strony.
— Mam dla ciebie rozkaz — szepnął, siadając przy nim i podając szarą, zalakowaną kopertę — rozkaz Naczelnika, otworzysz go na miejscu, w Rzeplinie. Ślaski już tam pojechał rano. Konie i twój mantelzak czekają przed domem. Możesz jechać, kiedy zechcesz, byleś jeno zdążył do Rzeplina na świtanie. Uprzedzam: cztery mile i droga, że i do piekła gorsza być nie potrafi.
— Moje gnaty zwyczajne wszystkiego. Naczelnik już wyruszył?
— Nie wiem. Wojska pomaszerowały do Bosutowa. Są ważne doniesienia. Lada dzień przyjdzie do spotkania z Moskalami. Bóg jeno wie, jak wypadnie: harmat mało, jazdy mało i licha, cała nadzieja w piechocie, garść to jednak nikczemna! — szeptał zatroskany.
— Męstwo i poświęcenie musi starczyć za liczbę — odrzekł z wiarą Zaręba.
— A musi! Chodźmy do towarzyszów! Słyszysz, jak się zabawiają? Wypijemy strzemiennego i pojedziesz. Na jedną tylko minutkę! — prosił serdecznie.
Ale Zaręba nie dając się niczem skusić, wyszedł pospiesznie.
Przed kafehauzem czekał wózek i z pod budy odezwał się jakiś głos.
— Powinne służby panu porucznikowi! Jestem ojciec Anioł, kapucyn, kapelan kosynierów Ślaskiego! Jedziemy razem do Rzeplina.
— Bardzom rad kompanii! Będzie weselej i Ojciec musi znać drogę.
— Jak swój różaniec! Juści, zawżdy milej duszy, jak jedna drugą ruszy.
Noc była ciemna, przejmował mroźny wiatr, na ulicach było pusto i właśnie, gdy ruszali, Maryacki hejnał zaczął wyśpiewywać swoje cudne trele i zegary wybijały dziesiątą godzinę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






ROZDZIAŁ III.

Pora była wczesna, przedświtowa, ziemię obtulały jeszcze grube kożuchy mroków, jeno na niebie poczynało się już nieco przecierać i wskróś chmur, rozsypanych szarawemi stadami, leciał ku zachodowi blady, jakby przetrwożony księżyc. Dzień był już niedaleki, zwiastowały go bowiem piania kogutów i pierwsze przebłyski zórz. Niekiedy zawiewał zimny, przenikający wiatr. Brał też cale grzeczny przymrozek, jaki nawiedza pola o wczesnej wiośnie, że ścięta na grudę ziemia łamała się z chrzęstem pod nogami wolentaryuszów Ślaskiego, stojących głębokimi szeregami przed rzeplińskim dworem. Prawie dwa tysiące zbrojnego chłopstwa pokryło wielki majdan jakoby śniegiem, przyprószonym sadzami nocy. Mrowili się gąszczem nieprzejrzanych cieniów. Las pik i kos, osadzonych na sztorc, polśniewał w mrokach lodowymi soplami. Stali rozwiniętym frontem, ramię przy ramieniu i w przepisanym ordynku, z oficeryami na swoich miejscach.
Bił od nich szmer cichych szeptań i pobrzęków; pary oddechów przysłaniały twarze szarym tumanem, że nie sposób było rozpoznać.
— Zewrzyj się! Baczność! — przeleciała grzmiąca komenda.
Zbrojny lud zwarł się w nieprzełamaną ścianę, zjeżoną lśniącymi grotami.
W ganku dworu, pod wysokiemi kolumnami wystawiony ołtarz rozmigotał się nagle jarzącem światłem. Obraz Częstochowskiej wyzierał z pośród świateł choin i kwiatów, jakoby z obłoków.
— Naprzód! Marsz! — padł znowu krótki rozkaz.
Zadudniała ziemia pod ciężkiemi krokami; jakoby ciemny bór poruszył się z miejsca i szedł, szeleszcząc rozchwianymi konarami, ogromny i groźny.
— Stać! Do nogi broń!
Ucichły bicia kroków tysięcy; szczęk przerzucanej broni wionął niby wicher i zbrojny lud znieruchomiał nagle i jakby wrosnął w ziemię o kilkanaście kroków przed ołtarzem. Pęk znaków i chorągwi wykwitnął przed frontem, stanęli pod niemi oficeryowie z kapitanem Kaczanowskim i Janem Ślaskim, generałem ziemiańskim, na czele. Na flankach, nieco jeno naprzód wysunięci, dobosze, przybrani weselnie w pawie kity i wstęgi u czapek, z pałeczkami w rękach, czekali tylko znaku, aby uderzyć w tarabany.
Zasię na stronach i pod białemi ścianami dworu cisnęło się chłopstwo niby na odpuście. Dwie ogromne lipy, dźwigające się pod oknami, obwieszone były chłopakami, jakby stadem rozćwierganego ptactwa.
Poruszyły się naraz ciżby i zaszemrały, gdy w ganku zasiadła imć Ślaska, de domo Walewska, siostra wojewody sieradzkiego, pani obywatelskiego ducha i cnót wielkich, prawdziwa matka poddanych, matrona postaci wspaniałej a, mimo lat, pięknego jeszcze oblicza. Otoczył ją liczny fraucymer i najmłodsi synaczkowie. Kilku sąsiadów i rezydentów stanęło na stopniach ganku, rozglądając się ciekawie po szeregach. Widniały bowiem w tej przedświtowej bladości nizkiego nieba, jak łan zbóż, polśniewających sinymi kłosami.
Dzwonek zabrzęczał i ks. proboszcz ze Skały wyszedł ze mszą świętą.
Na jakiś znak zbrojne zastępy padły na kolana, pochyliły się gąszcza kos i pik, wszystkich przejęło uroczyste skupienie. Rozmodliły się dusze, z warg spływały gorące szepty pacierzy, że zdało się, jakoby ten rozdrgany, wzmagający się szmer był tajemniczym śpiewem wszystkiego przyrodzenia o słońcu, cieple, bujnym roście i świętych łaskach budzącej się wiosny...
Aż owo dzwonki dały sygnał na podniesienie.
Bębny zawrzały rzęsistym grochotem, trąbki uderzyły fanfarą, pokłoniły się chorągwie; jęk zerwał się palącym wichrem, rozpinały się ramiona, gdzieś z cieniów buchnęły łkania kobiet i naraz runęli w proch przed Majestatem.
I kiedy msza przeciągnęła się dalej, znowu przyszły chwile żarliwych rozmodleń. I znowu tysiące wiernych serc w tym momencie żywota może ostatnim przywierało w kornej czci do stóp Częstochowskiej.
Chłopskie rycerstwo modliło się wszystką mocą wiary i ufności.
Chłopskie rycerstwo suplikowało żarliwie o zwycięstwo nad wrogiem.
»Przyczyń się, Królowo Korony Polskiej! Ziścij błagania! Wyproś u Syna«.
Niby młoty, zabiły rozpalone serca. Gdzie już łzy brużdżą srogie oblicza, gdzie z szeregów wyciągają się błagalne ręce i ktoś głośno wzywa Boskiej pomocy. Święte uniesienia ogarniają zbrojne męże. Nagła burza wezbranej potęgi rozpręża przygięte w jarzmie karki, skrzepią dusze i ponosi je szlakiem chorągwianym na bój zaciekły, na zwycięstwo, na wolność!
— Jezu, Marya! Jezu! Hej! — rwą się upalne westchnienia. Ledwie już gardziele zdołają wydać głos jakiś. Ledwie już serca pomieszczą czucia. Dziw, dusza nie wyrwie się, jak ptak w obłoki. Pazury ściskają drzewce aż do bólu. Pot zalewa czoła. Twarze stają w łunach. Dygot wstrząsa. Pioruny migocą w oczach jadowitymi połyskami mieczów. Bezmierna, cicha radość przejmuje szeregi.
»Daj śmierć, daj rany, ale spraw zwycięstwo!«
Oto prośba jedyna, oto pacierz powszechny, oto wiara dufna, wybuchająca niebosiężnym krzykiem tysięcy, i bije ku gasnącym gwiazdom, do zórz widnym już krwawym rąbkiem wschodu, unosi się w nieskończoność i tam leci, gdzie nawet najzuchwalsza muśl nie dosięga.
— Żołnierzu polski! — zagrzmiał naraz tubalny głos od ołtarza. — Żołnierzu! — powtórzył ksiądz, tocząc dokoła orłowemi oczyma — któryś z dobrawoli stanął pod chorągwiami Polski, któryś gotowy wylać za nią krew swoją, mówię ci: Uczyniłeś, jak Pan Bóg przykazał, jak uczynić byłeś powinien. Pytam się jeno, za kogo to jeszcze wybierasz się wojować? Czy i za panów, jak ten i ów głupi powiada? Nie wierz kpom. Za pohańbione kościoły, za sponiewieraną, świętą wiarę, za swoją wieś, którą ci wrogowie łupią i palą, za swoją wolność i ziemię bić się będziesz! Za swoją ziemię i wolność będziesz wojował, żołnierzu. Bowiem na Polskę, niby paskudna szarańcza, zwaliły się nikczemne somsiady i dalejże ją rozrywać na strzępy! Wrogi nie wybierają, co pańskie a chłopskie, jednako paląc, rabując i do nędzy przywodząc. Ostatnią krowinę wyprowadzą ci z obory, ostatni kęs chleba odbiorą, ostatni grosz ukradną. Wszystka Polska we łzach i uciemiężeniu! Ciężkie terminy spadły na tę prześwietną Rzeczpospolitą! Więc kto jeno żyw, kto ma Boga w sercu i sumienie, staje w obronie matki rodzonej! Generał Kościuszko zwołuje na wielką wojnę wszystkie mieszkance tej ziemi, wszystkie stany i wszystkie chłopy polskie. To mówię ci, chłopie czy panie, spadaj na wrogów, gdzie ich dopadniesz, i bij psubratów; bij kłonicą, bij orczykiem, bij kamieniem i czem ci się jeno żywnie spodoba, byleś ich tylko prał do ostatniego dechu, do ostatniej pary. I ty, żołnierzu, bądź bez miłosierdzia dla nieprzyjaciół wiary i ojczyzny! Zwycięstwo albo śmierć! A zbawisz Polskę, wolność weźmiesz w nagrodę i największym panom równym się staniesz. Zasię pogromione twojemi rękami wrogi wnukom swoim zapowiadać nie przestaną: »Nie zaczepiajcie chłopskiego narodu. Cichy on i sprawiedliwego serca w pokoju, ale straszliwy i nieprzebłagany w wojnie. Cudzego on nie łakomy, lecz swojego z garści nie popuści, a krzywdy nie daruje«. A pamiętaj tam jeden z drugim, że nie grzechem jest wytępiać wroga, a jeno zasługą przed Bogiem i narodem. Bo jeśli padniesz w tej potrzebie i już w białej szacie niewinności zapukasz do niebieskich podwojów, święty Piotr wyjrzy i zapyta: »A coście to za ludzie?« — To śmiele wołajcie: »My polscy żołnierze!« — »Cóżeście znacznego dokonali, że się tak na dwór Boski ciśniecie?« — »Pobilim wrogów i dalim gardła za wiarę i Polskę«. Zdziwuje się temu wielce święty Namiestnik, może i głową pokręci, może zrazu i nie powierzy, że to jeszcze do tej pory rycerzów w sukmanach do nieba nie wpuszczał. Ale wy nic, jeno wołajcie: »My kosyniery pana Ślaskiego! My som chłopy z Rzeplina, ze Skały, z Chanowic, z Przegini, z Sułoszowej, z Jerzmanowic, z Łaz, i gdzie się tam który uplągł, które z dobrawoli stanęlim bronić Rzeczpospolitej: otwórz, święty Pietrze!« Wysłucha i rzeknie: »Kiedyście tacy poczciwi, to wejdźcie«. I otworzą się przed wami święte wierzeje wiecznej szczęśliwości! Sprawiedliwe lenungi wypłacą ci w niebie, żołnierzu, a na ziemi sto mszów odprawi się za ciebie i wspominać cię będą po wiek wieków, zaś wdowy i sieroty opatrzy szczodrze Rzeczpospolita! Płaczcie, ojcowie i matki — wołał potężniej, dosłyszawszy szlochania — płaczcie! Pofolguj swoim łzom i ty, jaśnie wielmożna dziedziczko, aby się spełniło wedle Pisma świętego: »czyja siejba w płakaniu, tego żniwo weselem się stanie«. Nie łamać szeregów! — zagrzmiał, widząc wyginający się tu i owdzie front. — Stój w miejscu! Amen!
Poczem przystąpił do poświęcenia znaków i chorągwi, nastożonych na stopniach ganku. Odprawowała się ta ceremonia bardzo uroczyście i wśród rzewnego nastroju, a kiedy, skończywszy modlitwy, pokropił wodą święconą wszystkich dokoła, chorążowie dźwignęli w górę bojowe sztandary. W perłowem powietrzu świtów jakby zaszemrały orle loty. Królewski biały ptak uniósł się na skrzydłach amarantów.
Na ten obraz zagrały trąby, zawarczały wszystkie bębny, mosiężne kotły huknęły, zakolebał się gwałtownie las pik i kos, wyrwane z pochew szable zamigotały błyskawicami, lunęła karabinowa salwa i z tysięcy gardzieli buchnął ogromny krzyk:
— Zwycięstwo albo śmierć!
— Żołnierze! — wołał ksiądz, wskazując chorągwie. — Oto święte znaki, które was powiodą na bój, na zwycięstwo i na wolność!
— Zwycięstwo albo śmierć! — zerwał się głos tysięcy i od uderzeń kos o kosy poszedł brzękliwy łomot, jakoby bicia niezliczonych żelaznych cepów. Bojowa zawierucha ogarnęła wszystkich. Wichura krzyków, strzałów i uniesień zatargała chorągwiami, że załopotały, rozwijając amarantowe skrzydła i pokazując na przemian to orła białego, to pszeniczny, złoty snop na skrzyżowaniu kosy z piką i napis z dala widny: »Żywią i bronią« złotem aftowany.
— Baczność! Równaj się! Stać! — huknęła komenda.
Przycichło, szeregi stanęły zwartym, nieprzełamanym murem.
Ksiądz, stanąwszy na stopniach ganku, podniósł wysoko srebrzysty krzyż i przy blaskach zórz jął odczytywać rotę przysięgi. Czytał zwolna, wyraźnie i z taką mocą, jakby wrębując w umysły na wieczną rzeczy pamięć. Wiara zaś powtarzała niby pacierz jednym, wielkim głosem. Przysięgali warem serc ofiarnych, wszystką duszą i wszystką dufnością, że ten zgodny chór podobien się stawał w swojej mocy wiosennym grzmotom, huczącym gdzieś nad polami.
— W kozły broń! Odstąp! — Padła znowu komenda po skończonym ślubowaniu, że w mgnieniu oka, broń zastożyła się na majdanie w akuratnych odstępach, a karne szeregi poszły w rozsypkę. Każdy leciał do swoich zebranych na stronach.
Wraz też z dworskich oficyn wyniesiono potężne kotły z gorącą strawą i kuchty jęły rozlewać barszcz, dawać chleby i kawały mięsa pozatykane na patykach. Pod lamusem, stojącym z boku dworu, wytoczono cale grzeczne antały z gorzałką i piwem, któremi szafowali podoficerowie. Potworzyły się na majdanie bezładne obozowiska jakoby na jarmarku, cichsze jeno i sforniejsze, chociaż gęsto upstrzone kobiecemi przyodziewami. Ugwarzano się, pojadając zarazem należycie. Nad porządkiem czuwał Jacek Bujak z Bartoszem z Rzędowic, bowiem starszyzna poszła na śniadanie do dworu. Jeno dziedziczka we własnej osobie rozdzielała pomiędzy kosynierów pierniki, słodzone ciasta i suche kiełbasy, jakie za nią dźwigali w koszach pachołkowie. Zasię synaczkowie, każdy na swoją rękę, wtykali żołnierzom paczki z tytuniem i krótkie, wiśniowe lulki. Nawet proboszcz, jak był na przysiędze, w komży i stule, tak się promenował nie szczędząc poczciwego słowa, otwartej tabakierki, a gdzie i skaplerzów.
Gwar panował na majdanie znaczny, lecz dziwnie przystojny i w należytą powagę obleczony. Owszem, zdarzało się, iż jakieś matczysko popłakiwało żałośnie, że tam któryś z ojców wzdychał i sfrasowany łeb pazurami orał, że jakaś opuszczona dziewka wybuchała wstydliwie tajonym szlochem, lecz wszystko ginęło w radosnym rozgwarze, jakoby w szumie borów o wschodzie słońca. Śmiały się oczy, spłomieniały twarze, wrzała krew bujna i serca nabrzmiewały junacką ochotą na święte gody bojów, przygód i azardów.
I poranek się był zapowiadał cudny, właśnie w sam raz, żeby rozweselać człowiecze dusze. Księżyc zaszedł, chmury się gdzieś zapodziały, niebo się uczyniło jakby z perłowej, lśniącej masy i na wschodniej stronie rozlewały się rubinowe zorze, gęsto przetkane smugami litego złota i seledynu. Dzień wstawał pogodny i cichy. Dymy z kominów biły prosto niby topole. Powietrze pachniało szczypiącym w nozdrzach przymrozkiem. Świetlisty namiot nieba rozpinał się coraz szerzej i błękitniej na przyjęcie słońca, o którem już wieściły gońce zórz, przebudzeni ptakowie, porykiwania stad i radość, ogarniająca ludzi, radość dziwnie bujna, wylana i zarazem uroczysta. Cieszono się powszechnie, jakby w dniu wielkiego święta. Majdan wrzał od śmiechów i pokrzyków wzbierającej mocy. Niecnotliwe krakowskie junactwo, burzliwe i nieposkromione, pełne tężyzny, pobrzękiwań, przyśpiewek, pawich czubów, fantazyi, zuchwałości a wesela, panowało niepodzielnie wśród kosynierów. Komu tam powstały w sercu frasunki? Komu tam straszne były trudy, znoje i rany? Komu tam co ważyła nawet śmierć sama?
Hej! Niech jeno trąbki zagrają, niech jeno bębny zawarczą i Naczelnik powiedzie! Runą jak burza i wszystek świat wraży na kosach rozniesą!
Rozpalone imaginacye dawały cudne farby obrazom bojów, tryumfów i przewag.
Jakoby tęcze snuły się te baśniowe rojenia przez wszystkie dusze i polśniewały we wszystkich spojrzeniach. A podsycał je niestrudzenie Jacek Bujak. Tyczkowaty, zawsze spocony, nieśmiały a zapalczywy, uwijał się między kupami, ognistemi słowy zagrzewając ducha. Do pomocy miał paru krakowskich akademików z bandoletami na ramionach i z oficyerskiemi feldcechami przy szablach. Owszem, słuchali go z uważaniem, choć śmieszył swoją postacią i płaczliwym głosem, że ten i ów z cicha przekpiwał lub czynił złośliwe a trafne uwagi. Bowiem duszą obozu był kto drugi, za którym chodziły rozmiłowane wszystkie oczy. Był nim Bartosz z Rzędowic, kniazia Szujskiego, bywszy poddany! Chłop w sile lat, krzepki jak dąb, w barach rozrosły, średniak wzrostem, gibki w pasie, chyży i rączy niby jelonek. Twarz miał suchą i przystojną, oczy niebieskie, nos prosty, wąsy krótko przycięte, żeby wilcze, rozum niepowszedni, a serce lwie. Rzucił grunt, żonę i dzieci, pana i prawie pierwszy stanął pod insurekcyjnymi sztandarami. Ślaski przeznawszy go w lot, niemałą z niego miał wyrękę i pomoc przy werbunkach. Roztropny bowiem był, przebiegły, jedyny do sekretu, a przytem wytrwały, twardy i nakazujący sobie posłuch. Z przyrodzenia krewki, zawsze skory do wypitki i wybitki, wesoły jak szczygieł, zuchwale na każdy azard się ważący, wzbudzał w chłopstwie głęboką ufność i ślepe przywiązanie. Więc chociaż jeszcze na żadną szarżę fortragowany nie został, znaczył w obozie tyle, co sam kapitan Kaczanowski, którego zresztą żarliwie wyręczał w egzercyrunkach i komendzie.
Stał był właśnie pod lamusem, rozpowiadając o czemś kamratom tak wesoło swoim zwyczajem, że pokładali się od śmiechów, gdy Bujak nakazawszy zakładać konie do wozów naładowanych furażami, spyżą i mantelzakami, poleciał do komendanta zasięgnąć języka względem wymarszu.
I niemało się stropił obrazem, jaki był ujrzał w dworskiej jadalni.
W jarzących światłach pająków widniały twarze zatroskane, nieledwie posępne. Wesoły ogień trzaskał na kominie, sędziwe a brzuchate gąsiory stały na stole, smakowite zapachy łechtały nozdrza, służba uwijała się na palcach i Ślaski co chwila molestował panów braci, sam podsuwając półmiski, a skinieniem rozkazując nalewać co najstarsze tokaje! Nie osiągał jednak zamierzonych skutków. Siedzieli bowiem dziwnie smutni, milczący i schmurzeni. Somsiedzi zdawali się drzemać nad pełnymi kielichami, zaś oficyerowie, zebrani przy sobie, przeglądali plantę okolic Krakowa, nie rozmawiając, jak tylko w materyach wojskowych. Nawet kapitan Kaczanowski nie miał zwyczajnego humoru; siedział sfrasowany, wzdychał, odgarniał wzgardliwym ruchem dania, nasłuchiwał czegoś od strony dalszych komnat, a tylko niekiedy zwracając się do Ślaskiego, szeptał z grobowym animuszem.
— Jasiu! napij się do mnie! — wpijał duszkiem i milczał w dalszym ciągu.
— Jakiż giez cię ukąsił? — zagadnął go wreszcie Ślaski.
— Trapi mnie, czy aby chłopy dotrzymają placu regularnym wojskom.
— Stawię głowę o zakład, że dotrzymają!
— Żeby się zdarzyły okoliczności małych utarczek, pochodów, dłuższych następowań, toby się rychło zaprawili w żołnierce, lecz jak się ma aktualnie, lękam się spotkania nawet z Łykoszynowemi rotami. Niechby im tak na przywitanie plunęli z harmat! Zwieją, gdzie ich oczy poniosą. Gdzie tam parobkom prosto od cepa mierzyć się z prawdziwym żołnierzem!
— Nie zlękną się i harmat, uręczam! Poznałem ich naturę i nieraz mi aż dziwno, skąd w tem chłopstwie bierze się tyle wojennego animuszu i kawalerskiej fantazyi.
— Animusz animuszem, a grunt egzercyrunek, sprawność, obroty i karabin dla żołnierza. Znasz mnie, iż byle czem się nie trapię.
— Wojna zrobi z nich żołnierzów, jakich drugich na świecie nie najdziesz.
— Wiem, będą młócili nieprzyjacioły niby cepami — szeptał zniechęcony i kwaśny — do każdej bijatyki w sam raz się przygodzą, nie neguję. Dla mnie zaś, starego żołnierza, tyle się widzą warci, co i pospolite ruszenie albo kawalerya narodowa. Szczęściem, jako do posłuszeństwa nieco lepiej wdrożeni. Pij do mnie, Jasiu! To mi dopiero wojsko, do którego można przystąpić tylko z wiatrem! — Splunął.
— I dobrze urodzeni nie pachną z natury larendogrą. Jak się z nich zbierze stutysięczną armię, to ci przestaną śmierdzieć!
— Wojaczka tym chamom do cna we łbach poprzewraca! Szlachta się użala, że przez twoje werbunki poddani się burzą przeciwko swoim panom.
— A cóż dopiero powiedzą, kiedy Naczelnik wyda uniwersał, poręczający wolność każdego chłopa stojącego pod sztandarami! Przestaną się wtedy burzyć.
— Nie posłuchają! Ślaskich, szczerbiących swoje fortuny dla miłości ojczyzny i ludzkości, nie naliczy w Polsce nawet i mendla!
— Na nieposłusznych prawom ustanowią się trybunały!
— Pij do mnie, Jasiu! A któż to przyniewoli do posłuszeństwa Jaśnie Wielmożnych? Jaśnie Wielmożni? Wiadomo, kruk krukowi oka nie wykole. By szlachta broniła Rzeczpospolitej z takim ferworem, jak umie bronić swoich fortun i przywilejów, jedna wraża noga nie postałaby w naszych granicach. I byłyby zbędne takie medicamenta heroica, jak werbowania chłopstwa — podkreślił z naciskiem — Bujak, cóż tam nowego?
— Wszystko nagotowane do wymarszu! Przyszedłem po rozkazy!
— Bym sam coś wiedział! Czekamy na kuryera z Krakowa, powinien być lada chwila.
Jeszcze nie skończył, gdy pod dwór zajechał długi wasążek pod zieloną budą i po chwili wszedł Zaręba w asyście Kapucyna.
— Od Naczelnika do JW. generała Ślaskiego! — meldował, podając opieczętowaną kopertę. Nim Ślaski odczytał, Kaczanowski rzucił się na szyję przybyłemu i wołał radośnie:
— Zaręba! Jakże się masz! A to fortunnie się składa! Nowy duch we mnie wstąpił. Prezentuję Waszmościom: Zaręba, porucznik artyleryi koronnej! I prosto z Warszawy, co? — nie dał mu jednak przyjść do słowa. — Hej! służba, dawać tu jeść i pić, a prędko! Ledwie się trzyma na nogach! Siadajże Waszmość! Nasze drogi pod zdechłym Brysiem. Takim rad z Waścinego przyjazdu! Cóż tam w Warszawie, powiadaj, bo mnie krew zaleje z niecierpliwości! Chyba sobie podpiję na takie święto! — wołał, rozanimowany.
— Mości panowie, rozkaz Naczelnika! — odezwał się Ślaski, otwierając papier — wymarsz ma nastąpić natychmiast. Podpułkownik Kaczanowski obejmie komendę i poprowadzi kosynierów do wsi Koniuszy. Porucznik Zaręba pozostanie przy nim aż do dalszej dyspozycyi. Kapitanie, oto patent na twoją podpułkownikowską szarżę. Winszuję ci awansu z całej duszy! — Uściskał go serdecznie, dając przystęp towarzyszom, cisnącym się z radosnemi powinszowaniami.
Kaczanowski zaskoczony nieoczekiwanym faworem Naczelnika, ledwie wykrztusił:
— Bóg wam zapłać! Jeszcze ja czegoś znacznego dokonam, choćby z tymi parobami. Bujak, trąbić na zbiórkę! Ruszamy! Nim to jednak nastąpi, powiadaj Waszmość o Warszawie, bo ginę z ciekawości! Jasiu, pij do mnie, okrutnie mi zaschło w gardle.
— Zdrowie podpułkownika Kaczanowskiego! — wniósł Ślaski półkwartowym kielichem.
Aż dwór zadygotał od wiwatów, krzyków i karabinowej salwy pod oknami na cześć nowego podpułkownika. Podochocony Ślaski rozkazał wydać kosynierom beczkę gorzałki, zaś dla swojej kompanii przynieść co najstarsze gąsiory! Rozpoczęła się pospieszna pijatyka, niezmierne ożywienie ogarnęło wszystkich. Pito na umór i wiwatowano bez przestanku, lecz pomimo tych wrzasków Zaręba musiał składać obszerną relacyę o Warszawie. Mówił ogniście i z wielkiem poruszeniem.
— Miody najsłodsze lejesz mi w serce! — przerywał mu co chwila Kaczanowski. — Słuchajcie Waszmoście! Słuchajcie! — wrzeszczał, nie mogąc się już pohamować, aż w jakiemś miejscu, zerwał się i ryknął: — Za zdrowie Warszawy!
Spełniono toast duszkiem, trębacze za oknami zagrali fanfarę, bębny zawarczały.
— Inny wigor poczułem w kościach! — wyznawał się radośnie i gdy Zaręba jął przedstawiać gorącego ducha Warszawy i pragnienie walki, znowu mu przerwał.
— Bić psiekrwie, bić i pobić! Oto moja żołnierska maksyma, oto moja filozofia! Niczego nam więcej nie potrzeba! Reszta głupie wymysły sawantów, piecuchów lub zdrajców! Prać wroga, gdzie się da i czem się da, to mi jedyna polityka!
— Dej pyska, poruczniku! Razem deklarowaliśmy się czasu Wielkiego sejmu na prawo miejskie, to i razem pójdziemy aktualnie w chłopską służbę. Byle to jeno ojczyźnie wyszło na dobre. Jasiu, piję zdrowie twoich kosynierów!
Ślaski porwał się z miejsca i gdy nalano kielichy, wygłosił uroczyście.
— Wnoszę zdrowie nowych obywatelów Rzeczpolitej! W twoje ręce, Bartosz! — zwrócił się do wchodzącego właśnie Bartosza, który jakby nagle skamieniał w progu.
Wetknięto mu w garść pełny kielich, otoczono, trącano się jak z równym. Oprzytomniawszy rychło, podniósł w górę kielich i ryknął ze wszystkiej mocy.
— Do ostatniej pary za Polskę i wolność! Wiwat Naczelnik! Wiwat wszystkie stany!
Rumor powstał niesłychany, wiwatowania bez końca i prawdziwa pijatyka. Roztkliwienie ogarnęło całą kompanię. Ściskano Bartosza jak rodzonego brata. Każdy cisnął się do niego z kieliszkiem i serdecznemi wynurzeniami. Niejeden już płakał, pobudzony świętym obrazem zgody i miłości. Któryś przypasywał mu swoją karabelę. Ktoś już przypuszczał do herbu i nazwiska. Tylko jeden Kaczanowski nie stracił głowy, bowiem w jakiejś chwili krzyknął jakby przed frontem.
— Basta! Bartosz do szeregów! Mości panowie, wyruszamy!
Na to właśnie weszła pani Ślaska ze swoim fraucymerem i domownikami. Zaczęły się tkliwe, pospieszne pożegnania, zwłaszcza, iż za oknami grały już trąbki, warkotały bębny i ziemia dudniała pod stopami tysięcy.
Pito jeszcze strzemiennego, pito zdrowie pani domu, rodziny, domu, przyjaciół, somsiadów, nieobecnych, Kościuszki, że co chwila buchały wrzaski wiwatów niby salwy i brzęki tłuczonego szkła. Prawiono oracye, których nikt nie słuchał! Ściskano się, brano w ramiona, padano damom do nóg i płakano z rozczulenia. Skorzystał z tego zamętu Kaczanowski, bo ujrzawszy swoją bogdankę, do której wzdychał całą zimę, śliczną pannę Maciejowską, wielkiego domu sierotę, na opiece Ślaskich pozostającą, przysunął się do niej skwapliwie.
— Moje najniższe służby! Z pożegnaniem staję przed Waćpanną.
Panna, cudna niby majowy poranek, zatrzepotała trwożnie złocistemi rzęsami, na różane policzki padły bladoście i wyrzekła z powstrzymaną żałością:
— Jedź Waszmość z Bogiem i niech cię anieli święci strzegą od złej przygody.
— Bóg zapłać za poczciwość, ale zdaje mi się, jako Waćpanny już więcej nie zobaczę...
— Powiedziała mi wczoraj kabała, że wrócisz zdrowy! — zasromała się nagle wyznania.
— Moje ty krocie! — wykrzyknął zuchwale atakując jej rączki. — Moje ty krocie!
I na tem musiał poprzestać, powinność oderwała go od lubej, wołano na niego, wojsko czekało na wodza, wszyscy wychodzili w ganek i panna umknęła z drugiemi.
Dzień był na świecie, widno się zrobiło, siwy mróz pokrywał ziemię, z dachów już kapało, zorze pobladły, gdyż słońce co tylko miało się pokazać. Niebo zdało się być wydęte, jakby szklane, bez chmur, niebieskawe. Powietrze pachniało przymrozkiem. Nad ziemią słał się jeszcze nizki, rzadki tuman mgiełek, przez który białe kapoty kosynierów dawały obraz zagonów rozkwitłej gryki, nad nimi powiewały suche badyle kos, pik i bagnetów. Ciche szepty brzęczały, niby pszczoły. Stali rozwiniętym frontem we cztery bojowe kolumny; w odstępach, czyniących podobieństwo głębokich ulic, widnieli dobosze. Oficyerowie zajmowali powinne miejsca, zaś flanki okrywały sekcye fizylierów z karabinami o nastawionych bagnetach.
Kaczanowski obrzucił wzrokiem wodza zbrojne zastępy, zabłysnął szablą i krzyknął:
— Hufiec w kolumnę, półsekcyami, dyrekcya na lewo, krok drożny! Marsz!
Ruszyli z miejsca ostro i wraz zagrała kapela do wtóru krokom, bijącym w ziemię; maszerowali defilująco przed dworem, skręcając na drogę wyboistą, wijącą się w łagodnych spadkach wskróś nagich sadów.
Z ganku leciały za nimi błogosławieństwa, słowa tkliwych pożegnań, znaki krzyża, wiewania chustami, a nawet ciche szlochania fraucymeru. Zaś chłopstwo, ciżbiące się na majdanie, wybuchało lamentami, kobiety zawodziły w niebogłosy a co młodsi wieszali się po płotach, drzewach i zrębach, byle dłużej się napatrzyć, jak rozciągnięta kolumna, niby wstęga barwista, połyskująca ostrzami grotów, pawimi czubami, białością sukman, przewijała się wśród nizkich chałup, poletek, sadów i zarośli, opłyniętych jeszcze modrawą przysłoną mgieł porannych.
Ostatni właśnie pluton był przemaszerował i ostatnie furażowe wozy się przetoczyły, że nawet kapelę słychać było coraz ciszej, gdy pokazało się słońce. Wyniosło się nad światem ogromne i czerwone, niby oko Pańskiego majestatu. Wtedy na ganku poprzyklękali, a sama dziedziczka zaintonowała pobożnie:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże wielki!

Wiatr był się poruszył od wschodniej strony i poniósł dufnością przejęte głosy za wojskiem, że ten i ów odwracał oczy na biały, wyniosły dwór, na wieś przywartą do wzgórza, na pola rodzone, ten i ów westchnął żałośnie, a niejeden cicho zapłakał.
— Krok podwójny! Broń dowoli! Marsz! — śmignęła niby biczem twarda komenda!
I szli już karnie, ostro i w powinnym ordynku. Spływali ze wzgórz niby rzeka, burząca się w ciasnych brzegach, spieniona, rozmigotana w słońcu, kręta i niczem niepowstrzymana w swoim biegu. Któryś na przedzie, by ulżyć nabranemu sercu, zaśpiewał drygliwego krakowiaka; trąbki jęły z cicha przywtórzać, niekiedy warknęły hulaszczo bębny, a czasem piszczałka dodała wigoru, że szeregi rozśpiewały się ze wszystkiego serca i ochoty. Zdawało się, jakoby żórawiane klucze, nizko przeciągające nad ziemiami, zaśpiewały radosną pieśń powitań. W porankowem cichem i chłodnem powietrzu, pod niebem, polśniewającem najcudniejszemi bławatami, wśród ciemnych, osędzielizną okrytych borów i pogarbionych pól jeszcze przymglonych i niegdzie po wyżach grających tęczowemi farbami szronów, w słodkich promieniach słońca, te pieśnie zdawały się stawać żywym głosem tryumfującej wiosny. Tryskały w niebo jak młode pędy, pijane mocą, radością i weselem. I ledwie zcichała jedna piosenka, już druga biła w niebo, już trzecia świergotała nad polami niby skowronkowie, już dalsze dzwoniły nieustannie.
Śpiewali radośnie i smutnie, żartobliwie i zgoła nabożnie, weselnie i na żałobną, posępną nutę. I z tym śpiewem rozgłośnym, bujnym i serdecznym, maszerowali niepowstrzymanie wskróś pól niezmierzonych, jeszcze szarych, a jeno tu i owdzie zielonemi płachtami ozimin przytrząśniętych, wskróś lasów mrocznych i chłodem dyszących. Parli się drożynami podobnemi do rzek błotnistych, gęsto nasadzonych kamieniami; przez wąskie i głębokie jary, gdzie zimno tchnęło ze skalnych zboczy, a pod nogami chrupały poczerniałe śniegi; niby węże pełzali przez nagie wzgórza, zasiane złomami białych skał; przechodzili wsie, zapadłe w sady i przywarte do ziemi, nędzne, obdarte, a cudne w przepychach wiosny i słońca.
Mijali kościoły, krzyżami znaczące daleką, nieskończoną drogę. Mijali białe pańskie dwory, wynoszące się pysznie nad ciżbami pokrzywionych chałup. I Męki Pańskie na rozstajach spoglądały na nich przekrwawionemi oczami. I przydrożne drzewa witały cichym poszumem. I sama ziemia zdała się budzić pod ich stopami z zimowych odrętwień. Grzmieli bowiem, jak pierwsza wiosenna burza! Wiosna wraz z niemi spływała. Zmartwychwstania nowina rozniosła się po ziemiach. Rozgłaszały ją nieustannie skowronkowe świergotania, niesły ją ciepłe, pieszczotliwie całujące powiewy. Coś o niej tajnie szemrały pokręcone, przygięte do ziemi sady. Coś powiadały pszczoły, burzące się po ulach. Coś krzyczeli przelatujący ptakowie i coś bełkotały zadyszane ruczaje i poniki, srebrzystemi pasmami połyskujące w słońcu. Wieść się niesła niby błyskawica, oblatująca w mgnieniu pół świata. Wiedziały już o niej ziemie, i góry wiedziały, wiedziały i bory. Wiedziało całe przyrodzenie. Bowiem na dnie wszystkiego zawrzało coś, od czego rozum się mieszał, a serce zamierało z dziwnej lubości, że człowiek byłby leciał bez pamięci gdzieś, za czemś, w cały świat; byłby się chwytał tych złocistych promyków, śmiał się, klękał przed słońcem, przed każdem zielonem ździebłem i przed każdym listkiem bił pokłony, a zarazem chciało mu się płakać z niewypowiedzianego szczęścia, rozbierała go tęskność i bujna radość kazała śpiewać, krzyczeć, biedź w pola i zdawać się na wolę każdej szalonej przygody.
Wiosnę śpiewały chłopy, ciągnące na krwawe boje! Już pąki topoli były nabrane i pachnące, niby usta dziewczyny; już w miejscach zacisznych i nagrzanych, stokrotki podnosiły różane rzęsy; już listki blade i wilgne, niby świeżo wykłute pisklęta, rodziły się w słonecznej pieszczocie! Pierwsze motyle leciały, jak biały okwiat wiśni. Niekiedy bocian przepływał nizko nad szeregami, okrywając żołnierzów cieniem. Gdzieś niebami, znaczące się jeno przeciągłym krzykiem, niesły się ciągi dzikich gęsi. Bydło ryczało po oborach! Jaskółki śmigały rozświergotanemi kulami. Dzieci wraz z pieskami szalały po drogach. Dzwony biły z niedojrzanych kościołów. Czasami stada kruków przeciągały na północną stronę, że długo dawały się słyszeć złowróżbne krakania. Niekiedy wiatr stoczył się z szumem ze wzgórz, załomotał chorągwiami, zadzwonił na ostrzach, stargał pawie pióra i pognał z chichotem na bory i lasy.
A kiedy słońce podniesło się wyżej i spłynęły szrony i grudy, zamrowiło się po polach; ludzie wychodzili na robotę, wyjeżdżały wozy, ciągnęły brony, pędzono stada lękliwych owiec na zrudziałe zbocza wzgórz, pługi, zaprzężone w czerwone woły, odwalały czarne, lśniące skiby, a już miejscami, na świeżych i nieco przeschniętych rolach, dojrzał chłopów, jak przepasani w szare płachty, posiewali ziarna półkolistym akuratnie wymierzonym ruchem; ale na widok maszerujących wojsk, na pogłos śpiewek i turkotów trąbek, na migotanie kos porzucali pracę i kto jeno żyw, leciał przyglądać się zblizka żołnierzom.
— To nasi! Chłopy! Jezu miłosierny! Chłopy idą na wojnę! — wrzały zdumione krzyki.
Stawali w osłupieniu! Kobiety wybuchały płaczem, szlochały dziewki, poznawano bowiem niejednego ze swoich w szeregach.
— A kajto ciągniecie, kaj? — pytali sfrasowani starce.
— Na wielką wojnę! Za wolność bić się idziema, za Polskę! — odkrzykiwali dumnie, junacko, potrząsając bronią i hardo tocząc oczami.
I maszerowali dalej wśród błogosławieństw, płaczów i podziwów.
Bywało, iż gdy przechodzili wsie, wszystka ludność wysypywała się na powitanie, wynoszono im, co kto miał, dzieląc się radośnie ostatnim kęsem chleba. Zdarzało się, iż jakiś chłopak, niby urzeczony, przystawał do szeregów i szedł za głosem trąbek, za wiewem proporców i kos migotem, szedł na śmierć lub zwycięstwo. W jakiejś wsi kościelnej przyjmowano ich biciem dzwonów i świętemi obrazami, a ksiądz ognistem przemówieniem pokrzepił na ciężkie boje. Było, że i jakiś dwór pański na roścież otworzył serca, gumna i podwoje na przyjęcie chłopskiego rycerstwa.
I na krótkim odpoczynku sam dziedzic, JW. Wielowiejski, ugaszczał ich, czem jeno mógł. A gdy odchodzili, kazał dać cztery konie i wozy wyładowane różnem dobrem i żołnierskiemi moderunkami, zaś Kaczanowskiemu wsadzono do bryki srodze pękaty tobół, wypchany jadłem i napitkami. Ale zdarzały się i mniej fortunne przyjęcia. Maszerowali bowiem i przez takie wsie, w których z rozkazu dziedziców kołowroty zastawali zamknięte, chałupy jakby wymarłe, a w opłotkach i obejściach ani żywej duszy — gdzie tylko pospuszczane z łańcuchów pieski naszczekiwały zajadle. Żołnierstwo szemrało na takie praktyki, lecz Kaczanowski jadący wraz z Zarębą dobrze wymoszczoną bryką na końcu kolumny, nie zwracał na to uwagi, zajęty indagowaniem towarzysza o Warszawę, a głównie rozpowiadaniem o cnotach i gładkościach Imć panny Lusi Maciejowskiej.
Jechali wolno, konie chociaż tęgie i wybrane, szły stępa, krok za krokiem, bowiem droga stawała się coraz cięższa. Rozmiękłe, rzadkie gliny naszpikowane kamieniami, pełne wybojów i kałuż; miejscami grząśnie i ruchome niby wody, bajory; miejscami potoki, rozlewające się w jeziora, poznoszone mosty i rozmyte wiosennemi deszczami groble czyniły niemałe przeszkody pochodowi. Kolumna rozciągała się, niby wąż pełzający z trudem przez wzgórza i doliny.
— Aż mnie zatyka z lubości, jak o niej wspomnę! Stoi mi na oczach! — wzdychał.
— Czy to już po deklaracyi? — pytał Zaręba, setnie już znudzony i srodze senny.
— Ustaną w tem błocie! Bujak, Bartosz, uważać! Rozłażą się na strony, niby cielaki! Równaj się! — krzyknął, nie tracąc z oczów kolumny ani na chwilę. — Nie mogłem! Jakże, pora to na zrękowiny? Ptaszka moja złocista!
— A pewnyś Waszmość chociaż jej sentymentów?
— Nie było akuratnej sposobności wyrozumienia jej w tym względzie. Nieraz ja zaczynałem cyrkulować w tę stronę; ale panna, jako że przekorna z przyrodzenia, oczkami jeno wierci, żarcikami sadzi, a do konfidencyi nie dopuszcza. Mniemam jednak, że jest mi przychylna, nie jeden luby dowód zakonotowałem w pamięci. Nawet Imć Ślaska nieraz dawała mi to rozumieć.
— Waszmość w czepku urodzony, boć tam i Andzia trawi czas na tęsknocie...
— Andzia? Mówże mi o niej! Cóż porabia ta cipuchna, co? — rozrzewnił się wspomnieniem, lecz dotknięty nazbyt szczeremi relacyami, skręcił pospiesznie w inną stronę.
— Coś nie widać Ślaskiego! Miał wkrótce wyruszyć za nami.
— Może stronami przebrał się już do Koniuszy.
— Psiakrew te drogi! Dobrze, jeśli tam się dowleczemy na północek.
— Z pewnością wyczekuje nas Naczelnik...
— Niepodobna przyspieszyć! Patrz, utytłani w błocie, niby świntuchy! Dziw, nie pogubią kulasów! Prędzej chłopcy! Marsz! Marsz! — zagrzmiał wychylając się z bryczki, ale jakby na złość, znowu cały tabor się zatrzymał. Kilka wozów utknęło w błocie i konie zapadły się po brzuchy. Powstała znaczna mitręga. Przeszkody mnożyły się na każdym kroku i pochód się opóźniał.
Kraj był cudny, wysoki, górzysty, porosły lasami, pełen wiosek, dworów i kościołów, dający co chwila rozległe widoki na dolinę Wisły i aż dalekich, sinych Tatrów sięgające, lecz do marszów większemi siłami zgoła nieprzysposobiony. Głębokie, wązkie parowy, niesłychanie strome zbocza, spadziste drogi, nieprzebyte błota, wezbrane rzeczki, gliniaste, do dna rozmiękłe ziemie, często w miejsce gościńca kamienista dróżka, przemieniona w rwący potok, w najwyższym stopniu krępowały ruchy wojsk, a szczególniej taborów. Miejscami trzeba było rąbać lasy i mościć nimi bajory, kłaść mosty, rozkopywać jary, konie przeprowadzać stronami, a wozy przenosić na drągach. Wszystko jednak przezwyciężano wśród nieustających śpiewek, drwin, wrzasków i ani na chwilę niesłabnącego animuszu.
— Towarzystwo w takich okolicznościach jużby sadziło dyabłami, a klęło, na czem świat stoi, a ci jeszcze sobie stroją żarciki — admirował szczerze Zaręba.
— Bo zwyczajni trudów, błota i nadstawiania własnymi gnatami — odburknął jakoś sennie Kaczanowski i już się nie odezwał do samej Goszczy, którą był wyznaczył na nieco dłuższy wypoczynek. Zasię skoro kosynierzy roztasowali się nad wielkim stawem, rozlanym w pośrodku wsi, przepadł w jakimś wozie taborowym. Ale jak tylko trąbki zagrały na wymarsz, znalazł się na powinnem miejscu. Stał przy wyjściu ze wsi, niby włodarz, bacznemi oczami przeglądający stada mimo przepędzane. Kolumna rozwijała się w tęgim, wypoczętym marszu.
— Bartosz, a wyciągać kulasy! Wieczór za pasem.
— Melduję pokornie, że już niedaleko, za tym borem — wskazał granatową pręgę horyzontu.
— Trzymaj krok! Prędzej chłopcy, prędzej! Naczelnik nas czeka — zachęcał. Wesoły był po wypoczynku i żartobliwie usposobiony, a kiedy znowu kałamaszka potoczyła się za wojskiem, powrócił do lubej materyi, sławiąc nad miarę zalety swojej bogdanki.
— Urodą przenosi wszystkie, jakie znałem — zapewniał ogniście. — A poczciwa i zdatna do wszystkiego. I gospodarna! Takich krupniczków, jakie ona przyprawia, nie piłeś Waszmość nigdy w życiu. Przytem nie żadna udana trusia, co to wobec kawalera rumieńczykiem się okrywa, podłogę oczkami wierci, pary z gęby nie popuści, niby się to sroma, a dobrze wie, gdzie raki zimują. Moja przeciwnie, rozmowna, rezolutna i potrafi palnąć, że w pięty pójdzie. Nie zaczynaj z taką, jeśliś nie pewny swojego. Fortunę też ma grzeczną w Sandomirskiem. Co tam dłużej obwijać w bawełnę, kocham się! Zaręba, jak mi Bóg miły, strasznie się kocham. Słyszysz?
— Słyszę i gorąco admiruję takowe sentymenta. Całem sercem życzę, aby fortunne okoliczności pozwoliły podpułkownikowi zapalić pochodnie Hymenu — wyrzekł z szorstką nieco porywczością, bowiem nagle przypomniała mu się Ceśka i dziwna tęskność zagrała w jego sercu, nie nazbyt skorem do miłosnych tkliwości.
— Bóg ci zapłać! Niechno wojna się skończy, a w mig się ożenię! Zobaczysz mnie jeszcze Waszmość osiadłym na roli! Ha! ha! będę wołki wypasał, gorzałę pędził, zboże spławiał do Gdańska, pieniał się ze somsiady, syny płodził, na sejmikach gardłował i po urzęda sięgał, jak przystało poczciwemu człowiekowi. Miły Boże, dajże mi tej szczęśliwości zażywać choćby z kopę latek. Jakbym się na nowo urodził! Patrz Waść, jak pięknie na świecie, jakby na jakimś italskim kopersztychu! Człowiek sobie folguje, a niewiadomo, co nam jutro przyniesie fortuna — zasępił się na chwilę. — Do dyabła z melancholią! Napijmy się lepiej. Mam pod siedzeniem przedni miodek, w sam raz na taką wiosenną aurę i miłosne termedye. W twoje ręce, poruczniku! Pijmy, a reszta jakoś tam będzie! Co się nam smucić! Niedarmo śpiewają:

„Kieliszek braciszek, gorzałeczka siostra,
Rączka przyjaciółka, do gęby zaniosła«.

Wnet ja Waści wykuruję ze złych humorów! Teraz na drugą nogę. A może i Waści nie oszczędził ten szelma Kupido? Szepnij imię miłowanej, a wypijem jej zdrowie i każę na jej cześć dać salwę!
Nie doszło jednak do tego, bo Zaręba się jakoś wykręcił, zagadując o czem innem.
Kaczanowski gadał bezustannie i gęsto różne zdrowia koncypował, nie przestając jednak ani na chwilę baczenia na wojsko, gdyż w jakiemś miejscu huknął rozgłośnie:
— Krok podwójny! Raz, dwa! Raz, dwa! Kapela, zagrać mi, a siarczyście!
Jakoż prostowały się natychmiast ustające w błocie szeregi, kapeliści rznęli od ucha, zrywały się znowu junackie piosneczki, a tarabany głuchym warkotem dawały takt mocnym, sprężonym krokom i długa kolumna, zjeżona błyszczącymi grotami, raźnie maszerowała wskróś rozsłonecznionych pól.
Dzień się już był kończył, gdy w jakiemś miejscu szeregi wynurzyły się nagłym skrętem z mrocznych lasów na świat, zalany krwawą pożogą zachodu.
— Koniusza! Pokornie melduję! — ozwał się Bartosz, wskazując nieco na prawo srogą górę, wynoszącą się samotnie, niby wyspa na rozległem morzu ziem spiętrzonych i zastygłych. Oblewały ją czarne lasy, a na szczycie, w łunach zachodu majaczyły kościelne wieże i jakieś białe mury.
— Patrzy na orłowe gniazdo! — szepnął Zaręba, podnosząc perspektywę do oczów.
— Za dobry pacierz staniemy u podnóża — dołożył jeszcze Bartosz.
— Ciężko się będzie na nią wciągać, zwłaszcza taborom — zfrasował się Kaczanowski. — Musi tam być przed kościołem jaki plac. Znasz tę górę? — zwrócił się do Bartosza.
— Toć moja parafia! Miejsca tam dosyć, choćby dla całego wojska! Co zaś do dróg, to jedna idzie prosto do kościoła, zakosami, stroma jeno i żmudna. Ale kto nie chce wstępować do Koniuszy, ma drogę obiegającą całą górę, która wychodzi do traktu na Słomniki. Dymy widać gęste na wierzchołku, pewnikiem biwaki.
— Prawda! Prędzej! Chłopy, prędzej! Zagrać fanfarę, niech nas dosłyszą! Rozwinąć chorągwie! Ostrym krokiem! Marsz! Marsz!
Słońce zachodziło za burą, wielką chmurę. Mrok pruszył na ziemię popielnym oparem. Głębokie doliny zapływały mgłami, że zdały się być jeziorami, ujętemi w modrawe ściany borów lub w skaliste cembrowiny łysych, poszarpanych wzgórz.
Trąby grały rozgłośnie i w mrokach coraz gęstszych, kolumna szarzała niby wielka, wzburzona rzeka, tocząca się z głuchym bełkotem. Niekiedy zaświeciły nad nią ostrza kos, a niekiedy załopotały chorągwie, jakoby ogromne skrzydła ptaków, lecących w purpurowych zorzach i brzaskach.
— Słońce zachodzi źle, pewna plucha w nocy! Bujak, tabory wysunąć na czoło!
Koniusza wyrastała przed nimi coraz groźniejszym cieniem, jakby sięgającym rozkrwawionego nieba. Bił od niej mrok, chłód i pogłosy dalekich wrzaw.
U samego podnóża, na skrzyżowaniu dróg, pod kamiennym Chrystusem, siedzącym z twarzą wspartą na ręku, już oczekiwał Ślaski.
— Widziałem was z daleka, może od godziny, a nie mogłem się doczekać — zwrócił się do Kaczanowskiego — zdaj służbę któremu z oficyerów, bo musiemy prędzej stanąć przed Naczelnikiem. Bartosz, a dawajże konia panu podpułkownikowi!
— Mości poruczniku, bierz komendę i prowadź dalej kosynierów.
— Sama droga doprowadzi cię na miejsce — dorzucił jeszcze Ślaski.
Pojechali tak śpiesznie, aż iskry posypały się z pod kopyt.
Zaręba, nie tracąc czasu, zaraz w ich ślady pociągnął kolumnę. Droga była fatalna, stroma, naszpikowana odłamkami skał, wyboista, miejscami nawet niebezpieczna, szczególniej dla koni i wozów, a tak ciemna z racyi boru, który ich okrył czarną, nieprzeniknioną płachtą, że musiano zapalić pochodnie. W czerwonych, smolistych brzaskach, dawali obraz fantastycznego korowodu cieniów. Na domiar złego, zaczął mżyć drobny, uporczywy deszcz i zwolna droga przemieniała się w potok. Z tych różnych okoliczności zmitrężyli tyle czasu, że już noc zapadła, nim się dowlekli na szczyt wzgórza.
Fiszer, oczekujący na nich na górze, zakrzyczał już z daleka:
— Zgasić pochodnie! Nie wolno żadnych świateł ni krzyków! Cicho tam!
— Zali tak blizko Moskale? — zaszeptał Zaręba.
— Zbliżają się z paru stron i napewno obserwują tę górę. Miejsce dla kosynierów pod kościołem! Nie popuszczaj z garści, bo lada chwila mogą zaalarmować na dalszy pochód. Lecę meldować o waszem przyjściu.
— Jeszcze słówko: gdzie główna kwatera?
— W tym białym domu obok cmentarza. Naczelnik srodze zajęty, siedzi u niego cały sztab z Madalińskim i Manżetem. Ale jeśli szukasz towarzyszów, znajdziesz ich w karczmie, jest tam już Biegański. Za jakie pół godziny przylecę do was.
Ale Zaręba myślał przedewszystkiem o kosynierach. Kolumna, wydostając się na wierzchołek, rozlewała się cicho, niby woda, zajmując wyznaczone miejsca. Rozbito parę namiotów, zaś z wozów Bujak rozkazał postawić jakby barykadę pod osłoną której rozkładali się żołnierze. Chorągwie i znaki umieszczono w dzwonnicy i obstawiono wartami. Kościelny parkan, zakończony daszkiem, dawał schronienie nie jednemu. Przytulali się, gdzie mogli, lecz większość musiała się kontentować gołą, kamienistą ziemią, że ta część placu z racyi białych sukman dawała pozór jakby przypruszonej śniegiem. Że ognie były wzbronione, ciżbili się dla ciepła coraz gęściej i pojadając, gwarzyli z cicha. Cały zresztą wierzchołek wzgórza, nadspodziewanie obszerny, był zatłoczony wojskiem, namiotami i taborem. Kilkanaście chałup i wszystkie budynki tak były zapchane żołnierstwem, że chłopstwo szukało schronienia po sadach i w boru. Wszędzie stały warty i rygor panował srogi, wojenny. Wyloty dróg spadających w doliny, były szczególniej obsadzone, stały w nich nawet armaty nabite kartaczami.
Noc szła ciemna, ni jedna gwiazda nie migotała na niebie, zawalonem buremi, skołtunionemi chmurami. Wiatr huczał w dolinach i bił w lasy, niby przypływ gniewnego morza. Na górze zaś nie drgnęła nawet gałązka, cicho było i ciemno, tyle jeno, że deszcz szemrał nieustannie, a tu i owdzie żarzyły się lulki. Pomimo nakazanego spokoju sciszone szeptania, kroki, parskania koni, szczęki broni czyniły głuchy szum jakoby wód płynących niedojrzanem łożyskiem wskróś ciemności.
Zaręba, spenetrowawszy cały płac i wszystkie obozowiska, stanął jakby na warcie przed główną kwaterą. Pożerała go ciekawość rezultatów narady. Niestety, okna, szczelnie zasłonięte okiennicami, nie dawały zajrzeć do wnętrza, zaś z głosów, jakie się niekiedy wydobywały, niesposób było wyrozumieć cośkolwiek. Co chwila ktoś tam wchodził, a wtedy strumień światła chlustał z białej sieni na stratowane kląby, straże wartujące pod oknami i na drzewa, wynoszące się przed gankiem niebosiężnym pióropuszem. Dojrzał też jakieś konie przywiązane do sztachet i kupę ludzi siedzących na ziemi. Parę łojówek w podróżnych świecznikach, przysłoniętych z góry derą rozpiętą na szablach wetkniętych w ziemię, oświetlało nieco jakieś młodzieńcze twarze. Była to młódź szlachecka, same gołowąsy, która pouciekawszy ze szkół i domów, przystała do insurekcyi. Formowali jakby przyboczną gwardyę Naczelnika. Któryś z nich, dojrzawszy stojącego oficyera, zaprosił go do kompanii. Zaręba się wymówił i poszedł zlustrować swoich kosynierów. Prawie wszyscy spali, nie bacząc na deszcz i przejmujące zimno, czuwały jeno warty postawione przy wozach i znakach, oraz Bujak. Znalazł go pod oficyerskim namiotem, na barłogu, latarnia stała na ziemi, czytał przy niej jakąś książkę. Chciał się zrywać na nogi, lecz Zaręba nie dopuścił i przysiadłszy na słomie, spytał żartobliwie.
— Regulamin służby czy Xenofont?
— »Prawa człowieka«. Ewangelia wszystkich ludów i wszystkich czasów!
— I, nie osłoni od kuli ni pchnięcia bagnetów! — rzekł lekceważąco.
— A jednak ta broń skuteczniej zwalcza tyranów, niźli harmaty i armie! — zawołał górnie po swojemu i powstał gotowy do zaciekłych dyskursów.
— Kto ma zginąć, ten zginie, choćby miał na sercu samego Jana Jakóba!
— Padnie za ludzkość i szczęście przyszłych pokoleń. Zginie bohatersko, a z krwie jego wstaną mściciele — wybuchnął, obcierając spoconą twarz i ręce, gotowy już do najzacieklejszych sporów i dowodzeń, rozanimowany i wyzywający.
— Waćpan naszpikowany wzniosłemi maksymami, niby zając słoniną — zauważył nie bez irytacyi i poszedł do karczmy ogrzać się nieco i pożywić. Karczma murowana, z ogromnym, łamanym dachem, wspartym na potężnych słupach, stała akuratnie naprzeciw kościoła. Pod ścianami i w sieni wielkiej, jak stodoła, leżeli pokotem żołnierze i połyskiwały stogi karabinów. Zaś w izbic czarnej, obszernej i przetłoczonej niezmiernemi belkami, buzował się tęgi ogień na trzonie komina przysłoniętego nizkim okapem i wrzało niby w ulu. Spora kompania oficyerów zabawiała się kielichami, wielu drzemało po ciemnych kątach, a byli, którzy rozciągnięci na kupach siana, chrapali, aż się rozlegało. Z alkierza dochodziły brzęki szklenic i pijackie wrzaski. Grano tam w karty i pito. Snać im przewodził Biegański, gdyż najczęściej dawał się słyszeć jego zapalczywy głos.
Zaręba, zasiadłszy przed ogniem, zapalił lulkę i puścił wodze jakimś dziwnie smutnym rozmyślaniom. Czuł się znużony, wyzbyty ze sił i wielce niespokojny. Jakby na coś czekał i czegoś się obawiał. Naraz podniósł zdziwione oczy: stał przed nim jakiś młody, smukły chłopak i dziwnie znajomym głosem mówił:
— Nie poznaje mnie Waszmość? Jestem Stach Górski!
— Stach! Śmiercibym się spodziewał prędzej, niźli ciebie. Jakże się masz? No, siadaj, mów! Co cię tutaj zagnało? — pytał, głęboko poruszony niespodzianką.
Chłopak przysiadł się i wyznawał, jako uciekł ze Sieniawy, z dworu księcia generała ziem podolskich i wstąpił do wojska. Pachniała mu wojaczka, szabelka i wrony konik. Prawie dzieciuch, czarny jak kruk, śliczny, o czerwonych wargach, promiennem oku i panieńskiej cerze, dawał pozór wypieszczonego papinka, nieumiejącego ani be, ani me, a w istocie był młodzieńcem, rokującym najpiękniejsze nadzieje. Zaręba cieszył się nim, jak rodzonym bratem, chociaż mu tylko wypadał ciotecznym i w dodatku był synem nienawistnego kasztelana. Chłopak pokazował się bystrym i pojętnym nad swój wiek, umiarkowanym w sądach i opiniach, szlachetnym i o wielce dwornych manierach. Hardo nosił głowę i z góry spoglądał, lecz ubrany był skromnie, w krótki kożuszek, baranią czapkę i jałowicze buty. Głos miał przytem ujmujący, delikatne obejście i czarujący uśmiech. Porucznik opowiedział mu o matce, zatrącił o Izie, ale nie wspomniał o kasztelanie.
— Ja wiem, że mój ojciec zaprzedany — imperatorowej zaczął nie bez goryczy — nie krył się z tem w listach. Najgorsze, iż z tydzień temu przyjechał do Sieniawy Klotze, aby mnie zawieść do Petersburga. Miałem być pomieszczony w kawalergardach następcy tronu.
— Aż tak! To patrzy na kasztelana: żądny fortuny i wyniesienia.
— Właśnie w tę porę gotowałem się z towarzyszami uciekać do Kościuszki. Nie wiedziałem, co począć! Ojciec nakazywał pod błogosławieństwem, Klotze nalegał, nawet sam książę generał zachęcał. Komuż winienem był posłuszeństwo?
— Ojczyźnie! Ręczę, jako twoja matka dumna będzie z takiego postąpienia.
— Żal mi ojca: tyle sobie na mnie zakładał nadziei! Zali mogłem służyć wrogom? A jakby mi kazali podnieść oręż przeciwko ojczyźnie? Strach mi nawet pomyśleć — pobladł, łzy mu zaświeciły w oczach i groza podnosiła włosy — sam powiedz, com był powinien?
— To, coś uczynił. Uwielbiam taką determinacyę. Postąpiłeś, jak prawy Polak.
— Uciekliśmy ze Sieniawy we czterech: ja, Cieński, Bobrowski i Toczyłowski; gnaliśmy lasami, żeby zmylić pogonie, Klotze napewno mnie wyszlakuje.
— Tutaj jesteś przezpieczny, nie obawiaj się niczego. Pod kim służysz?
— Pod samym Naczelnikiem. Jest nas wolonterów przy jego boku ze stu. Jeździmy na podjazdy. Już nawet zażywałem utarczki z kozakami — pochwalił się radośnie.
Zaręba jął go w tej materyi obszerniej indagować, kiedy wpadł Bartosz.
— Pokornie melduję — zaszeptał strwożony — jakiś dziedzic przyjechał ze starościńskiemi sługami i chce siłą odbierać swoich zbiegłych parobków.
— Co? śmiał aż tutaj, do obozu? Chodź, Stachu, zobaczysz rzecz niepowszednią. Bartosz, cobądź się zdarzy, pamiętaj ani pary z gęby! Sekret, jak na spowiedzi!
Kiedy dochodzili biwaku kosynierów, Bartosz zaszeptał niespokojnie.
— Czy pan komendant wyda tych chłopów? — strach zadygotał w jego głosie.
— Zobaczysz! Przyprowadź paru co najtęższych parobków i czekaj rozkazów.
W namiocie Bujaka czekał tęgi, wysoki szlachcic w piaskowej opończy, podbitej futrem. Twarz miał krotochwilnego opoja, wyłupiaste oczy, konopne, nastroszone wąsiska i stentorowy głos.
— Jestem Jaworski z Krakuszowic — prezentował się z niemałą godnością.
Zaręba rzucił swoje nazwisko i traktując go z wyszukaną grzecznością, jakby najmilszego gościa, przymuszał do rozmowy o gospodarstwie, pogodzie i sąsiedzkich stosunkach. Jaworski pienił się, przysapywał i czas jakiś odpowiadał politycznie, lecz w końcu zbrakło mu cierpliwości i gruchnął prosto z mostu:
— Ja tam, panie święty, matko jedyna, nie przyjechałem na asamble i dyskursy. Przed obliczność generała Kościuszki nie dopuścili mnie, więc tandem rżnę do oficyera kosynierów i powiadam: żądam wydania moich poddanych. Byli wczoraj w Rzeplinie, więc są tutaj, w obozie. Dam ja bobu tym ultajom! Trzech parobków i jeden żonaty: summa summarum, dwanaście dni pańszczyzny pieszej i dwa konnej, nie licząc już powinności w naturaliach. To nie bagatela, zwłaszcza teraz, kiedy wiosenne roboty się zaczynają.
— Masz Waćpan katalog tych ludzi?
— Oto jest: Michał Zawada, Józef Szczepanów, Adam Mikołajczyk i Tomek Barabasz.
— Bartosz, przyprowadź ich tutaj! Jeśli zechcą dobrowolnie wracać z Waćpanem, nie będę ich przyniewalał do pozostania — wyrzekł surowo i obejrzał się za siebie.
W odchylonych skrzydłach namiotu stał Bujak, a za nim kupa chłopów. Oczy się im paliły złowrogo, dały się słyszeć krótkie sapania i przestępowanie z nogi na nogę. Jaworski zapalczywie wywodził swoje prawa, żalił się i groził na przemiany.
W jakiś pacierz Bartosz przyprowadził tych zbiegłych. Stanęli w drzwiach namiotu nieruchomo, jak posągi. Światło latarni zaledwie wyjawiało ich twarze i posępnie rozgorzałe oczy. Kosy ściskali w rękach, topory błyskały za pasami.
— A psy jedne! A gnojki! Ja wam pokażę wojaczkę! — wrzasnął Jaworski, trzęsąc pięścią.
— Milczeć i ani kroku z miejsca! — huknął Zaręba i zwrócił się do chłopów: Dziedzic przyjechał po was! Jeśli macie ochotę, to wracajcie z nim do domu...
— My nie dziedzicowi, Polsce przysięgalim — wyrzekł pierwszy Zawada.
— Nic mu do nas, my som żołnierze Kościuszka.
— Któżby chciał wracać do jarzma i pod bat, lepiejby zdechnąć pode płotem.
— To z panów najgorszy. Pies ma u niego większe znaczenie, niźli poddany, katownik, o bele co każe tłuc do ostatniego dechu, do żywego mięsa obdziera, głodem morzy i dziopom nie przepuszcza. Mało tego, bo łońskiego roku zaprzedał dwóch parobków do cesarskiego wojska. Wszystkie chałupy płaczą na niego! Krzywdą jeno ludzką żyje! Miłosierdzia nie zna! Piekielnik to nad piekielniki!
Padały ciężkie słowa oskarżeń, niby kamienie na bardzo podniesioną głowę Jaworskiego. Jeno wąsy szarpał, ściskał kurczowo głownię szabli, a zbiesionemi oczami nienawiści, jakoby świdrem, przewiercał parobków.
— Tandem, powracać nie chcecie? — przerwał skamlenia Zaręba.
Runęli przed nim w proch i czepiając się jego nóg, zawyli w śmiertelnej trwodze:
— Na miłosierdzie boskie, nie wydawaj nas, Panie, temu piekielnikowi!
— Dosyć. Odstąp! Marsz na swoje miejsca! Słyszałeś Waćpan respons! Nie mam nic do nadmienienia. Moją powinnością bronić ich przed każdą przemocą.
— Protestuję! Panie święty, matko jedyna, protestuję! — zaryczał, już siny z gniewu, ledwie władnący mową i strasznie dotknięty. — Jakto, ja nie mam prawa do moich poddanych? Waszmość wyprawia sobie ze mną niegodne igraszki! Waszmość gwałci kardynalne prawa Rzeczpospolitej. Obranyś Waszmość z rozumu, czy co? Wolne żarty, nie mnie brać na plewy! Chłopcy, chwytać moich ludzi, zakować w dyby i na wozy! Nuże, a pospieszać! Sam sobie wymierzać będę sprawiedliwość! Prędzej tam!
— Bujak, kto się tknie choćby palcem tych ludzi, wsypać mu pięćdziesiąt odlewanych.
— Wedle rozkazu się stanie, panie poruczniku! — trzasnął ręką w daszek i wyszedł.
— Tego kpa znam, był dyrektorem moich dzieci, podmawiał chłopstwo do buntów... Teraz mi jasno, teraz miarkuję, w jaką wpadłem kompanię! Rebelizantów!
— Nie będę się tłumaczył, jeno przypomnę: któren z poddanych stanie pod chorągwiami insurekcyi, wolnym ma być od pańszczyzny i powinności. Jeno Kościuszko władny jest szafować ich krwią i życiem. Waść nie masz do nich najmniejszego prawa.
— Właśnie że mam: jak mi się spodoba, odpuszczę ich w żołnierkę, ale na przymus odpowiem szablą! Do króla pójdę ze skargą, przed trybunały, na sejm!
— Nie wrzeszcz Waćpan! I coś jeszcze rzeknę, wysłuchaj: oto nie masz wstydu ni sumienia! Kraj w upadku, nieprzyjacioły w granicach, kto jeno poczciwy, stawa w obronie ojczyzny, Kościuszko ogłosił świętą wojnę o całość, wolność i niepodległość. Nawet chłopstwo się garnie pod chorągwie na głos powinności, ale dla Waści jemu podobnych najważniejszą sprawa: zachowanie pańszczyzny! Milsze wam jakieś parszywe psie Wólki, niźli ojczyzna! Podłe egoisty!
— Nie przyjechałem słuchać peror, jeno po swoich zbiegłych poddanych!
— Nie podnoś Waść głosu i ruszaj sobie do wszystkich dyabłów!
— Jak? Do mnie taka mowa? Może się przesłyszałem, może mnie słuch myli?
— Toć powtórzę, żeś cymbał i wynoś się, pókim dobry! — zawołał Zaręba.
— Za taką obelgę zapłacisz mi krwawo, hetko pętelko! Popamiętasz Jaworskiego! Nie puszczę ci tego płazem, smyku jeden! — wyrwał szablę i rzucił się ku niemu.
— Rata! — krzyknął Zaręba, nawet nie racząc się zasłaniać przed ciosem.
Wpadło sześciu żołnierzów z nasadzonemi bagnetami.
— Wyprowadzić tego jegomościa na dół, na trakt do Goszczy. A będzie się opierał, burdy wyrabiał, bronił: macie kolby. Bujak, poprowadź! Precz z nim!
Zakotłowało się nagle pod namiotem; lecz po chwili Jaworski był rozbrojony, zakneblowany, gdyż ryczał, niby wół zarzynany, i wyniesiony.
Stach Górski patrzał w Sewera oczami przerażenia i zarazem admiracyi.
— Narobi wrzasku na całą Rzeczpospolitą! — nieśmiało zauważył.
— Niechaj krzyczy. Nie obejdzie się tam bez dotkliwych pamiątek! Oto masz szlacheckie fanaberye! Cokolwiekbyś poczynał dla szczęścia i ocalenia ojczyzny, musisz takiego pierwszego lepszego cymbała molestować o przyzwoleństwo. Bowiem on jest panem Rzeczpospolitej i może krzyknąć: Nie pozwalam! I może ćwiertować ją na części i bezkarnie sprzedawać! Niepodobna znosić tego dłużej! — skarżył się, przejęty zgorzkniałemi czuciami. Rozmawiał w tej materyi do późna, lecz zaraz po odejściu kasztelanica rzucił się na słomę i natychmiast zasnął.
Nie słyszał nawet powrotu Kaczanowskiego i wołań Ślaskiego, spał jak zabity.
Wkrótce cisza oprzędła całą Koniuszę i sen pogasił wszystkie gwary i ruchy. A jakoś wnet po pierwszych kurach deszcz był ustał, zrobiło się chłodniej, chmury opadły w doliny, niebo się przetarło i tu i owdzie zaświeciły gwiazdy. Potem zaś księżyc wypłynął na modrawe nieskończoności. Świat przemieniał się w senne majaczenie. Srebrzysty welon opowił kiry nocy. Ziemia stała się już tylko wzburzonem morzem sinych mgieł, po których niby chmury płynęły czuby gór i czarne majaki lasów. Niewiadomo już było, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo. Wszelaki kształt był już tylko skrzeniem świateł i mroków. Bezdenna otchłań się rozwarła milczenia i tajemnicy. Wszystkie żywioły zapadły w senne upojenia.
Aż wiatr zbudzony gdzieś w nizinach przybiegł zatargać odrętwiałemi drzewami. Nagie gałęzie chwiały się cicho, lękliwie, jakby goniąc za własnym cieniem. Nawet się zdało, iż czarna wieża kościoła również się kołysze. Na placu drżały połyski karabinów, poustawianych w kozły. Grudy uśpionych żołnierzów znaczyły się rzędami, niby czarne zagony. Niekiedy rżały gdzieś konie. Stąpania wart odmieniały się równo i monotonnie, jak ruchy wahadeł. Wozy rzucały mętne, przerywane groble cieniów. Niekiedy podnosiły się jakieś senne głowy, ktoś zakaszlał, szczęknęły bronie, zaskowyczał pies obozowy. Cisza potem stawała się jeszcze uroczystsza.
Tylko w głównej kwaterze czuwano. W jakiejś chwili otwarły się drzwi, ktoś wyszedł i bezszelestnie snuł się między uśpionemi wojskami.
— Werda? — wołały straże, nastawiając bagnety. Cień przystawał.
— Warszawa! — padało hasło. Żołnierz prężył się, karabin wracał na ramię, a cień majaczył w coraz innej stronie. Żołnierskie psy chodziły za nim nieodstępnie. Czasem pochylał się nad pośpionymi szeregami; to słuchał ech z głównego obozu, rozbitego pod Koniuszą na skalbmierskiej drodze, ale najczęściej wsparty na armacie, zapierającej drożną gardziel, patrzał czułemi oczami troski w nieprzejrzane dalekości, jakby w duszę własną, a może w jutro, wstające z niezgłębionych otchłani przeznaczenia?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






IV.

Pora była jeszcze wczesna, na świtaniu; na wschodzie rozpalały się pierwsze zorze, a nizkie niebo zaczynało się podnosić i przecierać z ciemności. Szare mgły pokrywały ziemię jakoby wzburzonemi wodami, z których tu i owdzie wytryskiwały samotne drzewa, łysiny skalistych wzgórz i czarne lasy, pnące się na wyniosłości. Niezmierny spokój rozpościerał się nad światem. Oszroniałe gąszcze, jakoby z perłowej masy uczynione, stały zdrętwiałe, bez ruchu. Powietrze było stężałe, rzeźwe i bardzo słuchliwe. Nie przepadał szmer, choćby najlichszy. Bełkotały, niewiadomo gdzie, jakieś strumyki. Z dolin, od wsiów, zatopionych we mgłach, dochodziły piania kogutów i niespokojne naszczekiwania. A gdzieś z południowej strony, jeno daleko, daleko, zadrgały głucho i trwożliwie jakby bicia dzwonów, i brzask pożarów zatlił się w mrokach krwawemi zarzewiami. Zdawały się tam pomnażać czarne chmury skłębionych dymów. Gasło to jednak w świtaniach i ściekało. Natomiast skowronki coraz liczniej śpiewały nad ziemią. Kroki pikiet, brodzących we mgłach, biły akuratnie i miarowo, jak wahadła zegarów. Niekiedy zagrzmiał tętent przelatujących podjazdów. Czasem zatargał krzyk straży, żądających hasła, i twardy zgrzyt odwodzonego kurka! Czuwano wszędzie żarliwie i nieustannie.
Koniusza, widna nad morzem mgieł niby czarny korab, unoszący się w spienionych odmętach, zawrzała ruchem i rozbłysnęła ogniskami. Wstawał również i główny obóz, zatoczony pod górą, nad drogą do Skalbmierza, skryty pod drzewami i cały jeszcze we mgłach. Wielkie ogniska rozkwitały w szarych ćmach czerwonymi krzakami, dając niekiedy widzieć majaki oddziałów, zwierających się do wymarszu, chwiejne zarysy łbów końskich, pęki lanc z obwisłymi proporcami lub czarne gardziele harmat. Obóz zawrzał wytężonym ruchem, ale pomimo pośpiechu, z jakim zwijano namioty i upakowywano wozy, nie dojrzał bezładnej gorączkowości, bowiem wszystko odprawowywało się w wymierzonem tempie i wedle komendy. W miarę jeno przybywającego dnia wzmagał się pośpiech i głośniały końskie rżenia, skrzypy wozów, brzękania zaprzęgów, nawoływania i krótkie rozkazy.
Właśnie pod tę porę zadzwoniła gdzieś z góry sygnaturka na znak rozpoczynającej się mszy świętej. Obóz z nagła przybrał postać cichszą i bardziej skupioną. W nieprzejrzanych tumanach i brzaskach ognisk rozszeptały się pacierze jakby szmerem niezliczonych liści. Zaś po rosie spływały z Koniuszy echa śpiewań i przejmujące, dalekie grania organów. Msza odprawiła się prędko, gdyż pokrótce zaśpiewały dzwony ogromnym głosem. I jeszcze były coś rozgłaszały na wszystkie strony świata, gdy na urwistej i krętej drodze z Koniuszy pokazał się oddział kawaleryi. Pędzili na dół, ginęli oczom na skrętach, znowu migotali na białej drodze, aż zjechawszy na podgórze, przepadli w nizinnych mgłach na długą chwilę. Pokazali się dopiero za obozem, na wzgórzu znacznie wyniesionem, przy gardzieli szerokiego wąwozu.
Naczelnik się pokazał ze swoim sztabem i asystą konnych wolonterów.
Obóz ścichnął, znieruchomiał i dech przytaił. Wszystkie oczy darły się do niego przez mgławe przesłony, niby przez ogromną, zapoconą szybę.
Owo w tym momencie słońce się pokazało, ogniste płomienie trysnęły na świat, mgły nagle skłębione zaczęły bić w górę pierzastymi słupami, niby dymy z niezliczonych kadzielnic.
Wielka chorągiew dźwignęła się przy Naczelniku i zagrała trąbka.
W odzewie wszystkie tarabany na raz zabiły, suchy grochot posypał się prędko, mocno, nakazująco i wraz zadudniła ziemia pod krokami tysięcy.
Armia ruszyła w pochód.
Wynurzali się z pod góry, z mgieł rzednących i leśnych mroków, jakoby z wnętrza samej Koniuszy, owi bajeczni rycerze, śpiący tam od prawieka, którzy gdy pora nadeszła i trąby zagrały, powstali na krwawe boje, na zbawienie ojczyzny.
Zagrzmiała ziemia pod kopytami, zalśniły lance i powiał szum proporców biało-zielonych. Ukazała się straż przednia, oddział wyborowej kawaleryi, uformowanej z poszczególnych szwadronów Madalińskiego, Mangeta, Biernackiego i Wirtenberga. Wiódł ich major Różniecki na ścigłym siwoszu, czwaniąc nim przeróżne obroty. Konie mieli rosłe, suche, zwrotne i o krwie gorącej. Siedział na nich lud dorodny, zarówno towarzysze, jak i pocztowi. Z pod wysokich, czarnych czap, przepasanych na skos białemi sznurami i zdobnych w białe kity, widniały twarze ogorzałe, nastroszone, konopiaste wąsiska, oczy niebieskie, a miny srogie. Pierwsze szły szwadrony Madalińskiego pod porucznikiem Zborowskim. Chłopy drapieżnym orłom podobne, ci to właśnie pierwsi podnieśli chorągiew insurekcyi; sam żołnierz wyborowy i w ogniu wypróbowany. Porwali się z Różan i Ostrołęki, wymówili posłuszeństwo królowi i hetmanom, a zawróceni z pod Warszawy racyami polityki, poszli na przebój ziemiami króla pruskiego, wycinając mu garnizony, rozbijając oddziały, łapiąc kasy i obalając graniczne słupy. Znaczyli swój pochód trupami knechtów i paleniem pruskich urzędów, rozsiewając blady stracili sięgający aż Berlina! Jechali czwórkami, każdy szwadron z osobna i ze swoimi oficyerami na czele, z karabinami na plecach, z długiemi lancami u prawego biodra, pochyleni nieco naprzód, spokojni a uważni. Sprezentowali broń przed Naczelnikiem i gdy padła komenda, porwali się z miejsca galopem, aż zaterkotały proporce, oficyerskie białe płaszcze wzdęły się na kształt skrzydeł i linia czerwonych pantalionów z białymi lampasami zamigotała rozwianą wstęgą.
Za nimi, w przepisanym odstępie, wyłaniały się głębokie szeregi piechoty.
Dwa prawie kompletne bataliony regimentu Wodzickicgo. Żołnierz rosły, barczysty, dobrany wzrostem i zgoła w nowym moderunku: granatowe kurty z różowymi rabatami i takież pantalony, obcisłe z lampasami. Na głowach wysokie, czarne kołpaki z wąskimi daszkami, nad którymi trójkątna, wysoka mosiężna blacha z orłem, czyniąca z kołpaka podobieństwo biskupiej infuły; denko czerwone i strojnie zakrzywione niebieskie pióro; skórzana podpinka pod brodą; białe flintpasy, ledewerki, czarne z białymi orłami patrontasze, cielęce tornistry przy boku, płaska blaszana flasza u pasa i karabin z nasadzonym bagnetem na ramieniu. Oto była postać tych walecznych żołnierzów. Przed pierwszym batalionem jechał na karoszu major Lukke, a drugim dowodził major Kalk.
Maszerowali w przepisanym porządku, ściśniętym frontem, z doboszami w odstępach między kompaniami i młodszemi oficyerami na bokach. Przeszło tysiąc doborowego żołnierza; ława serc mężnych i oddanych ojczyźnie. Mimo drożnego marszu przeciągali przed Naczelnikiem wyciągnięci i sprężeni, jak na defiladzie, rypiąc nogami, aż się otwierało błoto. Krok przytem trzymali tak akuratnie mierzony, że las bagnetów dawał pozór stalowej, równej szczotki.
Naczelnik, pochylając się z konia, obejmował ich zadowolonem spojrzeniem, znajdując ich w wyśmienitej kondycyi, o czem był nawet mówił do stojących pobok: Zajączka, Madalińskiego, Mangeta i Fiszera.
Potem zazieleniła się niby łan kompania artyleryi Deybla: dwanaście armat różnego wagomiaru, cugi dobrane do maści, czarne i w czarnych zaprzęgach. Za każdą półbateryą jaszcze amunicyjne i porządkowe wozy, zielono pomalowane. Konnowody w czerwonych, wysokich rogatywkach z białemi kitami na przodkowych koniach. Kanonierzy w zielonych kurtach z czarnemi obszlegami, przy szablach, w stożkowych kapeluszach z podwiniętem rondem i roztrzępionemi, białemi piórami, maszerowali z prawej strony, zaś bombardyerzy z wyciorami na ramionach i amunicyjnemi torbami, przewieszonemi przez plecy, jak czasu marszu w blizkości nieprzyjaciela, trzymali krok tuż za armatami. Baterye przesuwały się powoli, miejscami nawet utykając, gdyż wozy, jaszcze i lawety zarzynały się w błocie aż po osie. Nieraz wypadało doprzęgać zapasowe cugi, a całą kompanię ruszać do pomocy. Rwały się zaprzęgi, przez co i czasu niemało zmitrężono.
Rudawe, długie cielska harmat, toczące się na niskich łożach, dawały podobieństwo straszliwych krokodylów, jakoby gotowych do skoku. Czekało się, rychło-li te potwory zaryczą i buchną ogniem i żelazem.
Dowodził niemi kapitan Laskowski.
Naczelnik lustrował działa ze szczególniejszą uwagą, bowiem na tej broni zwykł był zakładać wielkie nadzieje. Cóż, kiedy ich kwota była w proporcyi potrzeb nikczemna!
Nowy grochot bębnów i głuche bicia kroków odwróciły jego zatroskane oczy.
Nadchodził batalion III-go regimentu imienia Czapskiego pod kapitanem Waligórskim; ludzi pół tysiąca, różniących się jeno żółtymi rabatami i kapeluszami.
Po nim następował VI-go regimentu, Ożarowskiego, batalion drugi pod starym pułkownikiem Szyrerem. Batalion wiódł ze sobą dwa działa trzyfuntowe.
Zaczem znowu pokazała się kawalerya długą kolumną zbrojnych mężów i koni wesoło parskających. Czoło kolumny sprezentowawszy broń przed Naczelnikiem, ruszyło truchtem. Łoskot bębnów i tętent koni dawał podobieństwo przelatującej burzy. Przemknęło ośm szwadronów Madalińskiego, główna siła jego brygady, wyprowadzonej niespełna miesiąc temu aż hen z nad Narwi. Znać było na nich trudy gwałtownych pochodów i nieustannych przerąbywań się wskróś nieprzyjacielskich zasieków. Właśnie o tej porze, gdy już były mgły opadły i słońce zaświeciło im w oczy, łacno dojrzał ich wymizerowanie. Wielu miało jeszcze głowy w zakrwawionych szmatach i na twarzach ledwie podgojone plejzery. Moderunek też pokazował się zszarzany i obdarty, zaś wychudzone, poszerszeniałe konie jeno grały żebrami. Przeciągali jednak miniasto, buńczucznie i z nieosłabłą ochotą na nowe trudy, boje i rany...
Za nimi przejechało również ośm szwadronów z brygady Walewskiego; tych brygadyer Manget osadził na miejscu, że dziw konie nie zaryły nozdrzami w błocie, zasalutował Naczelnikowi i ruszył na czele swojej brygady naprzód.
Ledwie zady ostatniego szwadronu zginęły w wąwozie, kiedy cała droga od Koniuszy zabieliła się, jakby śnieżną nawałą i tysiącznymi migoty.
Następowała potężna kolumna kosynierów. Prowadził ją Kczewski, bywszy pułkownik regimentu Czapskiego, wraz ze Ślaskim i adjutantami.
Chłopi pokazali się w zwartych szeregach, niby młody, brzozowy gaj, jednako śmiali, gibcy i biali. Pokrywała ich niby ruchoma fala maków rozkwitłych, nad którą gęsto chwiały się sine, połyskliwe kłosy pik, kos i bagnetów. Walili mocno, prędko i niefrasobliwie, jakby na procesyą. Już tu i owdzie pękały szeregi, łamały się linie i gubili krok, a na widok Naczelnika zapomnieli o wszelkiej subordynacyi, bowiem naraz tysiące czerwonych krakusek wyleciało w powietrze i wybuchnął ogromny, niebotyczny krzyk.
— Niech żyje Naczelnik! Niech żyje nasz ociec! — I wraz jęli czynić pokłony chorągwiami. Szczęściem następujące tuż piechoty tak potężnie na nich napierały przymuszając do pośpiechu, że przeszkodziły rozsypce całej kolumny, wielu już bowiem darło się na wzgórek do stóp Naczelnika.
— Podwójny krok! Marsz! Marsz! Biegiem! — grzmiał zgniewany Kaczanowski do swoich żołnierzów, następujących na pięty kosynierom. I sprawił, co był chciał, nie dopuszczając większego rozprzężenia. Prowadził bowiem cztery kompanie wyborowej piechoty: dwie z regimentu Czapskiego i dwie — Ożarowskiego. Kościuszko powierzył mu asekuracyę kosynierów. Funkcya była ważna i dowód niemałej wiary w jego zdatność ale chociaż komendę przyjął, sprawował ją nie nazbyt usatysfakcyonowany. Właśnie w tej materyi był się zwierzał Zarębie, obok jadącemu.
Po nich już tylko ciągnęły tabory pod osłoną żołnierzy municypalnych Krakowa.
Naczelnik, przepuściwszy ostatnie szeregi, wjechał na dość wyniosłe zbocze wąwozu i podniósłszy do oczów perspektywę, przeglądał maszerującą armię. Pokazowała mu się garścią znikomą, ledwie się znaczącą w przestrzeniach. Chmurniał, nie odpowiadając na jakieś słowa Zajączka, jakby jeszcze raz obliczał te skąpe siły do proporcyi wrogów, przeciwko którym wyruszały: sześciotysięczny korpus, powstający zuchwale na wszystką potęgę imperatorowej i króla pruskiego!
Zali to nie szaleństwo?
Spiął konia ostrogą i wymijając żołnierzów, patrzał im w twarze.
Każdy starczył na dziesięciu! Mówiły mu to spojrzenia, pełne męstwa i bezgranicznej miłości ojczyzny. Każdy da głowę z uniesieniem! I położyć ją musi!
Dumał, podnosząc wzrok na orły szamocące się na chorągwiach: Padniemy wszyscy, lecz krzyk ginących obudzi sumienie powszechności. A skoro raz ocknie się Rzeczpospolita, walczyć musi aż do zwycięstwa!
Skręcił nieco na stronę i polami pospieszał na czoło armii, okryty jakby chmurą, oddziałem wolonterów, cwałujących za nim.
Zasię wojska, mitrężąc sporą kwotę czasu z racyi ciężkich dróg i utykania w błocie artyleryi, maszerowały rozciągniętą kolumną, wyginającą się po sfalowanych polach wstęgą rozmigotaną barwami tęczy. Powiewały nad nią proporce i lśniły lasy bagnetów. Czasem zagrała trąbka, zawarczały bębny lub rozdzwoniły się na kamieniach kopyta szwadronów. Świeciło blade słońce, skowronki śpiewały nad głowami wszystką radością, niebo rozpinało się seledynową oponą i tchnienia wiosennej aury przejmowały lubością. A dokoła roztaczał się kraj cudny, wysoki, dziwnie pofałdowany, pełen niespodzianych rozpadlin, długich grzbietów, wązkich dolin, bełkocących wezbranymi potokami, głębokich, mrocznych wąwozów, rodzajnych pól, wiosek, rozłożonych u stóp wzgórz, dzikich pustek, zielonych łąk, czarnych lasów, stawów podobnych do modrych oczów, pogubionych w nizinach, i szarych skał, występujących z ziemi, niby pięście gniewnie grożące. Kraj cudny, ale mało sposobny do obrotów większemi masami wojsk i niebezpieczny, gdyż na każdym kroku zjawiały się przeszkody, tamujące poruszenia i mogły czyhać zasadzki. Armia z tej przyczyny posuwała się zwolna i z niezmierną ostrożnością, prawie z palcami na kurkach karabinów. Konne i piesze patrole nieustannie brodziły dokoła z uwagą, przetrząsając najbliższą okolicę, zaś na dłuższych odpoczynkach wojsko przybierało postać wyczekującego napadu wroga. Nie wypuszczano z garści karabinów.
— Jaka nakazana dyrekcya? — zagadał Kaczanowski Zaręby.
— Oczywiście na Skalbmierz; gdzie dalej pomaszerujemy, ani sobie imaginuję.
— A ja wiem jedno: że od Warszawy nadciąga Tormasow, od Wschodu czai się tu gdzieś Denisow, od Lublina pospiesza Rachmanow; i Łykoszyn także musi być niedaleko, że idziemy jakoby w nastawiony sak, w który jeśli pozwolimy się wpędzić, to i całej garści kłaków z nas nie pozostanie. Wyszliśmy, aby ich pobić! Szukajże wiatru w polu! Paskudna okolica, na staje nie odkryjesz przyczajonego wroga. Górki, gaiki, białe chatki, strumyki; brakuje tej sielance pasterza z piszczałką i owieczek z błękitnemi szarfami, a byłoby jak na teatrum! — drwił, klnąc naprzemian.
— Masz Podpułkownik humory, jak po occie siedmiu złodziejów! A może jaka kontuzya?
— Sam nie wiem, co mnie do pasyi przyprowadza. Chyba blizkość bitwy, którą czuję w powietrzu! A może Waść podejrzewa, że mnie tak ekscytuje dowództwo nad kosynierami Kczewskiego? Kawalerski parol, nie pragnąłem tego honoru, i sam na tę szarżę doradzałem tego starego kpa. Ślaski z polecenia Naczelnika indagował mnie w tej materyi. Wolałem dostać w asekuracyę tych nowych obywatelów. Ho! ho! niech no mi się zachwieją w ogniu, dam ja im bobu! Mniemam, jako na taką okazyę długo czekał nie będę. Zobaczysz, jak będą brali nogi za pas!
Zaręba zbył ten przedmiot milczeniem, szło mu o nierównie ważniejszą sprawę.
— Czy istotnie Moskale nadciągają i z tylu stron?
— Prawda, i rachują ich na kilka tysięcy. Naczelnik miał pewnie wiadomości, a nie dopuszczając, aby nas przydybali w Krakowie i może wygnietli, postanowił wystąpić naprzeciw. Nie mały to azard ruszać z taką garścią!
— Od tego wystąpienia zależy powodzenie insurekcyi i przyszłość Rzeczpospolitej.
— Jakby Waść słyszał, że takie same racye podawał Naczelnik. Zadanie nasze bardzo ciężkie: trzeba nam nie dopuścić połączenia się nieprzyjaciół, rozerwać sieć, jaką nas chcą ułowić, i maszerować na Warszawę. Tom słyszał w nocy na naradzie w Koniuszy. Tylko Zajączek się temu przeciwił. Nie lubię rudego pyska tej wielmożności. Zawsze stawia veto i wściekły, jeśli nie postawi na swojem. Większy to ambit, niźli zdatność. A przytem przybiera pozór srogiego Jakobina, żeby łacniej przycinać każdej zasłudze i cnocie! — mówił z nietajoną niechęcią.
— Trudno o bardziej utrafiony konterfekt. Cóż to za wsie przed nami?
— Pierwsza nad drogą Imbramowice, zaś tamta za nią, nieco na prawo, Gruszów — objaśniał, zaglądając do marszruty — tam właśnie mamy wyznaczony dłuższy odpoczynek. Piechota już nawet sięga opłotków. Naturalnie, do chałup się nie dociśniemy, przyjdzie nam rozkładać się na błocie. Żeby nas tylko nie ugościł jaki rzęsisty deszczyk! — szepnął, wskazując na długą, szarą chmurę, zaciągającą słońce.
Naraz, w Imbramowicach, czy też gdzie za nią, zatrzeszczały karabinowe wystrzały, zrazu pojedyńcze, rozsypane i bezładne, a po chwili już regularnemi salwami.
— Baczność! Formuj się w kolumnę ściśniętą! Kolumna przez lewo w tył zwrot! — zakrzyczał Kaczanowski, bowiem już cała armia drgnęła gwałtownie wstecznym ruchem. Bębny biły krótkim, groźnym werblem. Zagrały trąbki kawaleryi. Komendy grzmiały ze spokojną mocą. Adjutanci pędzili z rozkazami, aż koniom grały wątroby. Wojska cofnąwszy się nieco, rozwijały się na polach szerokim frontem przed Imbramowicami. Piechota wzięła stanowiska z obu stron drogi, armaty zatoczono w przerwy i na boki, kawalerya stanęła na flankach, rezerwy na wskazanych sobie miejscach, zaś kosynierzy sformowani w ściśniętą kolumnę, strzeżoną na skrzydłach przez kompanię Kaczanowskiego, pozostali na drodze, jakby wrośnięci w ziemię. Tyralierskie łańcuchy czołgały się z karabinami gotowymi do ataku. Kiedy armia ustawiła się do bitwy i jakby zakrzepła w miejscach, strzały rozległy się mocniej, gęściej i bliżej. We wsiach wybuchały straszne lamenty i krzyki. Czasami dochodziły tętenty koni, wrzaski jakieś nieludzkie i głuche szczęki broni. Wrzask podniósł się niebosiężny, gdy jakaś chałupa w Gruszowie stanęła w ogniu i wystrzeliły fontanny czarnych dymów. Wojska jednak stały nieporuszone, twarze były skupione w zasłuchaniu, oczy błyszczały żywiej, serca się tłukły, niby spętane ptaki, a garście silniej ściskały kosy, lance czy karabiny.
Naczelnik raz po raz ukazował się przed frontem z trębaczem, otrębującym rozkazy.
Jakieś szwadrony, odłamujące się z flanków, wymykały się gdzieś na strony.
— Już ich docinają, ani jedna kozacka noga ujść nie powinna — powiedział Fiszer, osadzając konia przy Zarębie.
— Chwała Bogu, doda to wojskom ducha.
— Ba, nie wiadomo, czy za tym podjazdem nie następują główne siły. Na razie nic jeszcze pewnego. Trzeba czekać! — szepnął i pognał do taborów, pozostawionych dalej.
Zaległo uroczyste milczenie, jakoby w czas nabożeństwa, wojska stały z przytajonym tchem, zasłuchane w odgłosy potyczki, która zdawała się przetaczać ze strony na stronę; wieś i sady zasłaniały walczących, lecz już słyszeć się dawały coraz bliższe wrzawy, tętenty i gorączkowe, prędko następujące salwy. Wkrótce zaś na polach z prawej strony Imbramowic pokazały się konie bez jeźdźców, zbiesione, całe w pianie i pędzące na oślep. Potem kilkunastu kozaków, leżących na końskich karkach, rwało ze wszystkich sił, próbując się przemknąć pomiędzy wzgórzami a kawaleryą, stojącą na swoich stanowiskach. Szwadrony ani raczyły spojrzeć na tę czerń uciekającą w popłochu, natomiast tyralyerzy, przyczajeni w zaroślach, przywitali ich z boku rzęsistym i celnym ogniem; kilku spadło na ziemię, a reszta, snać oprzytomniona strzałami i widokiem wojsk, zawróciła w miejscu z niesłychaną sprawnością i akuratnie pod nastawione lance nadbiegających dragonów Zbrowskiego.
Na oczach wszystkiej armii zawiązała się krótka, rozpaczliwa walka. Kozacy zwartą kupą i rozpuściwszy konie, uderzyli pikami. Dragoni gruchnęli z pistoletów. Wstęga ognia i dymów przeleciała. Zamigotało kilkadziesiąt szabel, siekąc bez pardonu. Splątany wir ludzi i koni okręcał się do koła, jak kiedy wicher pochwyci kupę zwiędłych liści, zakotłuje nimi, zatarga, rozmiecie a kręci bezustannie, niby wrzecionem. Niesposób było rozeznać ludzi w tej zawierusze, zaledwie dojrzał oszalałe skręty koni i migotania szabel. Czasem złowrogo zgrzytnęły żelaza, koń wypadał z odmętu, raz po raz buchał chrapliwy, nieludzki krzyk, i raz po raz jakiś człowiek spadał pod kopyta. Wszystko odprawiało się tak błyskawicznie, że nim się dobrze przyjrzano, kozaków już nie stało; dragoni roznieśli ich na szablach, porąbali, zatratowali i na głos trąbki, nie chowając okrwawionych szabel, ruszyli z powrotem.
Chłopstwo rzuciło się łapać konie, obdzierać zabitych i zbierać rozrzuconą broń.
Wojska snuły najszczęśliwsze horoskopy z tej zwycięskiej potyczki, ale wciąż czuwały z bronią u nogi, gotowe na każdą okoliczność. Oficyerowie stali na swoich miejscach, dobosze czekali z podniesionemi pałkami, trębacze z trąbkami w rękach. Zapalone lonty dymiły cienkiemi pasmami, amunicyjne jaszcze były otwarte, paszcze armat narychtowane, kanonierzy na swoich miejscach, cugi z przódkarami również.
Czas dłużył się wszystkim niezmiernie; głód już skręcał kiszki, drętwiały nogi, ciężyła broń, niejednego morzył sen, lecz co pewien czas wstrząsał z nieruchomiałymi szeregami krótki, twardy głos komendy:
— Baczność! Stać! Baczność!
Tak przechodziła godzina za godziną. I tak przeszła reszta dnia. Słońce skryło się za wyniosłemi, lesistemi wzgórzami, cień padł na niziny i chłód wstawał z przemiękłej ziemi. Zmierzch sypał na świat szarym tumanem zimnych oparów.
W pierwszej z brzega chałupie Imbramowic odbywała się narada, badano rannych jeńców i wyczekiwano z rosnącym niepokojem powrotu rozesłanych podjazdów.
Było już zupełnie ciemno, gdy pojawił się znowu przy Zarębie Fiszer.
— Nareszcie! Już mnie dyabli bierą z wyczekiwania! — zagadał Kaczanowski.
— Rozkaz Naczelnika! — zasalutował, podając mu, długi, niezapieczętowany karteluszek.
— Nim skrzeszą ognia i przeczytam, dostanę z ciekawości pypcia na jęzorze.
— Niema sekretu, powtórzyć mogę: »Podpułkownik Kaczanowski natychmiast obsadzi swojemi kompaniami Imbramowice i weźmie pod szczególny dozór trakt do Skalbmierza. Na okoliczność pojawienia się nieprzyjaciela w ciągu nocy, zatrzymywać go ma jak najdłużej, zbada jego siły i cofać się będzie do głównych sił. W razie spokoju opuści pozycye o świcie«.
— Widzę, dyspozycye odmienione. Nie idziemy już na Skalbmierz? — ledwie wykrztusił.
— Zmieniły się okoliczności. Armia pomaszeruje akurat w przeciwną stronę.
— Przebóg, czyżby od tamtej ściany już nam zagradzali drogę!
Fiszer pochyliwszy się z siodła, szepnął im z trwożnym naciskiem:
— Mówię sub secreto: jesteśmy jakby otoczeni z trzech stron! Tylko cicho, na Boga!
— Bywało się w gorszych opałach! Zmienia to jednak postać rzeczy. Rozkaz to rozkaz, ale jakże mi odpowiadać za dobry skutek bez armat i choćby szwadronu kawaleryi?
— Zapomniałem dodać, że dwa granatniki i jedną sześciofuntówkę już prowadzi Waszmości porucznik Małachowski. I stawi się na rozkazy szwadron z brygady Mangeta!
— Cóż postanowiono względem kosynierów? — pytał Zaręba, głęboko poruszony wieściami.
— Pułkownik Kczewski już dostał rozkazy. Pozostaną przez noc na tych polach, zajmą miejsca wojsk odchodzących na nowe pozycye. Mają się tak roztasować i tyle zabrać miejsca, jakoby biwakowała wszystka armia!
— Fortel dla zamydlenia oczów! Z tego konkluduję, jako Moskale gdzieś blizko!
— Być może, jako aktualnie już patrzą na nas z tamtych gór z prawej strony i na wprost! — wskazał pogarbione i czarne linie lasów, oddalone zaledwie o parę wiorst. Jasne niebo wydawało ich stromość i rozległość. — Mości poruczniku — zwrócił się do Zaręby — Naczelnik przyzywa cię do swojego boku. Do fortunnego jutra, panie podpułkowniku! — popędzili spiesznie w stronę Imbramowic.
Kaczanowski z prawdziwą przykrością rozstawał się z Zarębą, wobec jednak wyraźnego rozkazu jeno zaklął siarczyście i przystąpił gwałtownie do wypełniania poleceń wodza. W jakąś godzinę wszystko było dokonane na godne przyjęcie wrogów i wieś, pogrążona w ciemnościach i ciszy, dawała obraz jakby wymarłej.
Równocześnie i kosynierzy rozkładali się na opuszczonych przez wojska stanowiskach. Zatoczono bardzo szerokie obozowisko. Rozbito kilkadziesiąt namiotów, a kilkaset niewielkich ognisk, rozrzuconych bezładnie i na dużej przestrzeni, buchnęło w niebo czarne, niby smołą. Rozmigotała się cała nizina, wrząca już niemałym gwarem i krętaniną. Zwłaszcza po gorącej strawie, kiedy przedzwoniły kociołki, humory jęły się podnosić i coraz swobodniej ujawniać. Wielką do tego przyczyną okazały się żołnierki, jakie były ściągnęły do obozu wraz z taborami, każdą bowiem obsiadły kupy parobków, suszących do nich zęby i po swojemu baraszkujących. Juści, dłużne nie pozostawały, że zaś gęby miały wprawne i w słowach nie przebierały, to niefrasobliwy śmiech nieustannie rozlegał się przy ogniskach. A że starszyzna niczego nie wzbraniała, więc doszło do tego, iż gdzieś w środku obozu zagrała chłopska kapela: skrzypki rżnęły od ucha, bębenek warczał i basy pobekiwały drygliwie do wtóru, że tu i owdzie prawie same nogi jęły przytupywać i jakieś zawadyackie piosneczki wylatywały, niby pobrzękiwania pasików. Obóz przybierał postać odpustowego zbiegowiska, lecz zdala mógł się istotnie wydawać obozem wielkiej armii, dufnej w swoją siłę. Nieposkromione śmiechy, śpiewy, grania i światła rozchodziły się daleko w nocnej cichości. Zwolna też i ludzie ze wsiów pobliskich: z Imbramowic, z Gruszowa, ze Smoniowic, przywabieni tym zgiełkiem, ściągali pośpiesznie całemi gromadami, jakby na dziwowisko. Stawali zrazu z daleka, nieśmieli, rozciekawieni, a nie mogący zawierzyć własnym oczom.
Jakże, toć za dnia widzieli tysiące maszerującego wojska, tysiące konnicy przewalało się drogami, poszóstne cugi ciągnęły harmaty, szły nieskończone wozy, widzieli starszyznę na wspaniałych koniach: a tu jeno pokazywały się oczom same chłopskie twarze i chłopskie ubiory! I odprawowała się zabawa, niby na jakiemś chłopskiem weselu! Ki dyabeł poprzemieniał! Przecierali sobie oczy.
— Patrzajta no ludzie! Samo chłopskie wojsko! Parobki z Rzędowic, z Żydowa, z Koniuszy i ze wszystkich okolicznych parafii! Sami nasi! — dziwowali się niepomiernie, przysuwając się coraz bliżej. Bartosz zapraszał do ognisk, a straże nie wzbraniały. I nabrawszy śmiałości, runęli całą kupą do obozowiska. I dalejże witać swojaków, obłapiać się z nimi, a cieszyć. Niejedna matka ułapiła za szyję swojego chłopaka i niejedna dziewczyna. Końca nie było uciechom, gawędom i radościom, oblewanym rzęsistemi łzami powitań.
Pułkownik Kczewski rozkazał peysanów należycie ugościć.
Do nóg mu padły starce w podziękowaniach, czem głęboko poruszony kazał im przynieść gorzałki, wysłuchując przytem długiej litanii błogosławieństw.
Godnie się też odpłaciło chłopstwo za ten przyjacielski traktament, gdyż niezadługo zjawiły się całe wozy naładowane żywnością, zaś prócz tego wiedli na postronkach spasione wieprze, wiedli cielęta i barany, nie rachując już drobiu.
— Co to znaczy? Dla kogo? — pytał zdumiony obfitością darów pułkownik.
— Melduję pokornie: dla wojska! Dla Polski! — odpowiadał prosto Bartosz.
— Żeby ordynaryjne chamstwo miało tyle czucia dla ojczyzny! Świat się przewraca do góry nogami — myślał pułkownik, nie mogąc tego wymiarkować. Schronił się pod namiotem, rozbitym zdala od gwaru, nasłuchując szemrzących borów, zali nie wydadzą jakichś zdradnych nieprzyjacielskich zamysłów. Ślaski z kapitanem Kasparim zawieruszyli się gdzieś z chłopami, więc sam był przymuszony czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich, niby żóraw. Co pewien czas lustrował straże i przez Bartosza, warującego przy nim nieodstępnie, utrzymywał czucie z Kaczanowskim. A czas mu się przytem dziwnie przedłużał i ze wzmożonym niepokojem wyczekiwał świtania. Jeszcze do niego było daleko, zaledwie dziesiątą wydzwonił mu do ucha pektoralik. Noc też stawała się coraz ciemniejsza i od zachodu podnosił się wiatr, staczał się niekiedy ze wzgórz i ze świstem roznosił głownie ognisk.
Tymczasem główna armia, zaraz skoro się ściemniało, wziąwszy się z miejsca na lewo, ruszyła między wsie Przemęczany a Radziemice, drogą wielce błotnistą i stopniowo wznoszącą się pod górę. Wojska opuszczały swoje pozycye w największej cichości, oddział za oddziałem i nieznacznie wsiąkały w gęstniejącą noc. Zapadała taka nieprzenikniona ciemność, że na krok nic nie rozpoznał i każdą kompanię czy szwadron musiał prowadzić wytyczny w asyście chłopów, znających wszystkie okoliczne wertepy. Posuwano się też, jakby po omacku, krok za krokiem i ze ściśniętemi kolumnami. Błoto tłumiło żywsze odgłosy. Koła wozów i harmat, pookręcane słomą, zaledwie dawały znać o sobie. Nikt się nie mógł odezwać głośniej. Oficyerowie szeptem wydawali rozkazy. Wzbroniono palić lulki. A za Radziemicami, na zboczach, porytych starymi łomami wapniaka i pełnych głębokich, zalanych jam i pułapek, kawalerya poprowadziła konie za uzdy, że cały ten pochód dawał podobieństwo, jakby czarnej chmury, pełzającej niepowstrzymanie wskroś pól i wzgórz, porośniętych krzakami. Zaś te stąpania tysięcy ludzi i koni, niedojrzanych w ciemnościach, dawało impresyę, jakby plusku nieustannej ulewy czy wodospadu. Podobieństwo utwierdzał głuchy turkot jakiegoś młyna od strony Radziemic. Dopiero, kiedy poruszył się wiatr i zaszumiały lasy, nic już nie zdradzało pochodu wojsk. Tylko w ciemnościach przydrożne drzewa siekły gałęziami po twarzach, że żołnierz klął w rozdrażnieniu drogi, kamienie, noc i wszelkie zawady, zwłaszcza, iż z chwilą wymarszu, niepokój jął się wdzierać do umysłów. Nie potrafili wymiarkować, co się stało. Czemu zbaczają z drogi, wytkniętej rano, i zgoła w niewiadomym kierunku? Co znaczy ten marsz nocny, prawie ucieczka, i do tego po takich psiech wertepach? Lęk przejmował serca. I jakby na cięższą udrękę i podsycanie obaw, z opuszczonych pozycyi leciały za nimi wzmagające się wrzawy i świeciły coraz jaskrawsze łuny. Czyżby to nieprzyjaciel rozkładał się na ich dawnych stanowiskach? A może już następują? Skóra cierpła na takie przypuszczenie i niejeden mimowoli przyśpieszał kroku. Trwożne szeptania wrzały w szeregach i oczy odwracały się z utajoną obawą. A prawdy nie wiedzieli nawet oficyerowie, maszerujący wraz ze wszystkimi. Na krótkich odpoczynkach przykładano uszy do ziemi: żadnych tętentów ni oznak pogoni, ani żadnego podejrzanego głosu, nic, jeno poszumy wiatru, bełkoty jakichś rzeczułek i niekiedy rżenia końskie.
— Marsz! Marsz! — popędzały ciche rozkazy; żołnierz brał broń na ramię, prostował grzbiet i maszerował dalej, już znacznie spokojniejszy.
Mijali jakieś wsie, zacieśnione kamiennymi płotami, a strasznie błotniste; jakieś wody, ledwie siwiejące z nocy, mieli po jednej, to po drugiej stronie; jakieś orne pola sprawdzały nogi, utykające na czubatych zagonach i w głębokich brózdach. Kościół podobien wyniosłej skale zamajaczył na chwilę. Głębokie wąwozy, obrośnięte lasem, że tylko nad głowami szarzał pas nieba, zanurzały ich w ciszę i noc jeszcze czarniejszą. Czasem przeprowadzały ich drzewa wyciągnięte nad drogą, niby pikiety sprężone w powinnej postawie. Niekiedy podnosili się na obnażone grzbiety, zasiane głazami, gdzie było znacznie widniej i przestronniej, a wiatr krzyczał przeciągle w same uszy i uderzał rozkolebanemi barami.
I tak przechodziły długie, zda się, nieskończone godziny.
Sen kleił powieki, ciężyła broń, nogi się plątały i niejednemu tak się już troiło w głowie, iż byłby utknął nosem w jakim rowie i pozostał tam bez pamięci; lecz z racyi zwartych szeregów płynęli niepowstrzymanie naprzód, jak rzeka, wezbrana w ciasnem łożysku i tocząca się ciężarem masy i nabranego rozpędu.
Było już dobrze po północy, gdy armia się rozłożyła na jakiemś polu, osłoniętem lasem, zacisznem i na tyle widnem, że można było rozpoznać mrowiących się po niem ludzi. Żołnierz przysiadał, gdzie był stanął, i niewypuszczając broni, zabierał się skwapliwie do sucharów i manierek.
Pole było nieco spadziste i na samym dole, przy drodze szarzało jakieś domostwo, w którem rozkwaterowała się główna kwatera.
Zaręba, chociaż całą drogę przebył w orszaku Naczelnika i parę razy był przyzywany do jego boku, nie kwapił się wraz z drugimi do ciasnych izdebek, tak się bowiem czuł śmiertelnie przemęczony, że pozostał na dworze, koniowi popuścił popręgi, okręcił się burką i przycisnąwszy się do ściany, natychmiast zasnął. I nic go nie potrafiło rozbudzić, nawet Górski, próbujący się z nim koniecznie rozmówić. Koń, snać również znużony, położył się przy nim i tak spali obtuleni w noc i ciszę, jaka wnet ogarnęła wszystek świat. Obóz jakby zamarł. Nawet główna kwatera nie dawała znaku życia, przysłonięte okno broniło od ciekawych. I wiatr zwolna przestawał szumieć.
Czuwały jeno konne i piesze pikiety, gęsto porozstawiane.
Równo jednak z pierwszym świtem, kiedy niebo na wschodzie pobielało i wierzchoły gór wynurzały się z morzu ciemności, Naczelnik ukazał się przed kwaterą, skoczył na konia i tylko w asyście Zajączka i trębacza pomknął ku Janowiczkom. Nim straże zdążyły sprezentować broń, już go przysłoniły drzewa niedalekiego parowu.
Wraz też zabito werbla i wojska w jednej chwili porwały się na nogi.
Dzień czwartego kwietnia 1794, wypadający w piątek, ów nieśmiertelny, Racławicki dzień, podnosił się jasny, przejęty cichością i operlony rosami. Zorze rozkwitały na wschodniej stronie i w ich purpurowych brzaskach zaświergotały pierwsze skowronki. Powietrze dyszało wiosną. Rosa siwą wełną pokrywała ziemię i drzewa. Świat zwolna wyłaniał się z chaosu nocy, jakoby w czas stworzenia, i oczom tkliwym na powaby natury pokazował się w dzikiej, pierwotnej urodzie. Okolica jawiła się w szczególniejszej piękności: górzysta, przeorana parowami, strojna tu i owdzie w lasy i w zielone płachty ozimin, a patrząca siwemi oczami stawów i rozlewisk. Pod wzgórzami, w szarych mrokach świtań przebłyskiwał kręty Cieklec, srebrzystemi pasmami migotów. Dzwoniły jakieś niewidzialne ruczaje i poniki. Ale mało wielbiono te cuda, jakie był jasny dzień odsłaniał, bowiem oczy, przetarte z krótkiego snu, orały z niepokojem w mrokach i głuchych dalach.
Obóz, pogrążony jeszcze w cieniach, zawrzał zwyczajną krętaniną i codziennymi zabiegami. Żołnierz zajmował się jakby do wymarszu na paradę. Rozlegały się śmiechy, żarty i złośliwe uwagi; lecz spodem tej piany codziennych zabiegów krążyły wieści, szeptane do ucha, i jakieś słowa krakały o blizkości nieprzyjaciela, o jego ogromnych siłach i o nieuniknionej bitwie. Wiedziano tam, z czem powracają rekonesanse i w jaką stronę zmierzają nowe podjazdy, przemykające się skrajami lasów i ciemnymi jeszcze parowami. Stary żołnierz, czując wzbierające nad głową niebezpieczeństwo, tem żarliwiej opatrywał broń, zakładał świeże skałki i próbował ostrza lanc i bagnetów. Nie uszli też powszechnej uwagi pomimo oddalenia oficyerowie, wyczekujący Naczelnika przed główną kwaterą, ni ich zasępione twarze i tajemnicze narady.
Jakoż istotnie, w miarę podnoszącego się dnia, twarze ich chmurniały, zdradzając źle maskowane zgryzoty. Wielka planta, rozłożona na stole wyniesionym pod chałupę, ściągała wszystkich do siebie. Raz po raz ktoś nad nią nizko pochylony wodził palcem po liniach i znakach, a potem odwracał zatroskane oczy na okolicę, coraz jaśniej na widok występującą.
Generał Madaliński, w kudłatej burce na ramionach i w czerwonej, wysokiej konfederatce, promenował się przed domem, okrążając wielką gnojówkę, na której gdakało całe stado wystraszonych kur, przystawał niekiedy i powlókłszy oczami po szeregach formujących się na polu, ruszał dalej i coraz niecierpliwiej szarpał jasne, nastrzępione wąsy. Brygadyer Manget, coś dziwnie ponury, kołysząc się na pałąkowatych nogach, rozmawiał w drzwiach z majorem Lukką. Kapitan od artyleryi Laskowski, otoczony towarzyszami, wskazywał na plancie strome zbocza i kręte górskie drożyny i klął siarczyście. Stary pułkownik Szyrer szeptał do ucha krępemu Kapucynowi, a kwatermistrz Wasilewski, siedząc na przyzbie, gwizdał.
Wolontery, z Górskim na czele, stali na stronie przy swoich koniach.
Niepokój brzmiał w szeptach, czaił się w oczach, rył się w twarzach i szarpał sercami. Rozmawiali, a oczy mimowoli brodziły po lasach i uszy nasłuchiwały. Sytuacya bowiem przedstawiała się groźnie, a nawet wprost beznadziejnie.
Wojska zajmowały podłużne płaskowzgórze, ostro wynoszące się z południa ku północy, od zachodu zamknięte zboczami, ściętemi równo, jakby nożem; od wschodu bagnistą niziną, przerżniętą strumieniami, za którymi gwałtownie podnosiły się wzgórza, porośnięte lasami; zaś od południa leżały wysokie grzbiety Górki Kościejowskiej. Jakoby żelazna obręcz więziła armię, znajdującą się w kotlinie. Pozycya pokazywała się pułapką prawie bez wyjścia. Pogorszały jeszcze sytuacyę zwarte lasy, głębokie parowy, mokradła i strome zbocza, niezmiernie utrudniające wszelkie ruchy masami. Na północy za dziemierzyckim dworem, wynosił się bór, przerwany parowami i lasami, a łącząc się z lasami Marchocic i Racławic, wielką płachtą spływał po spadzistości do drogi, wiodącej z Dziemierzyc do Janowiczek. Na wprost tej drogi, stanowiącej oś rozłożonej armii, nad dworem Janowiczek wyrastało Zamczysko, góra podobna do olbrzymiego kopca i przenosząca wszystko swoją wysokością; od niej na prawo, niby zastygłe fale, rozchodziły się kamieniste grzbiety Górki Kościejowskiej, Wrocimowic, Lelowic górnych i będzińskie lasy, niby potężny amfiteatr, piętrzący się zwałami wzgórz i borów.
I właśnie ów amfiteatr zajmowali Moskale.
Podjazdy doniosły, że już obsadzili Marchocice, Racławice, Zamczysko, Górkę Kościejowską i Lelowice górne, czyli wszystkie wyżyny i wszystkie wyjścia.
Zagrodzili drogi od północy, od południa i od wschodu i przyczajeni po lasach na dogodnych, górujących stanowiskach, pięćkroć liczniejsi, czekali gotowi.
Jedynie wolna strona od zachodu, w razie przegranej i odwrotu, strome zbocze Smoniowic było nieprzebytą tamą i stawało się grobem.
Nie pozostawało, jak zwyciężyć lub zginąć.
Rozumiał to Madaliński i rozumieli wszyscy zebrani oficyerowie. Generał nie stracił ducha i wyszedłszy na szersze pole, przed formujące się oddziały, z perspektywą przy oczach uważnie lustrował okolice, a zwłaszcza płaszczyzny, nadające się do działań kawaleryi. Fiszer z konotatką w ręku nazywał każdą miejscowość i objaśniał. Madaliński długo medytował nad położeniem, ale powróciwszy, rzekł:
— Tak czy owak, a z tej dyabelskiej matni wyrąbać się musimy!
— I wyrąbiemy się, panie generale! — wraz odpowiedzieli w najgłębszem przekonaniu.
Szczególniejsza zaszła przemiana we wszystkich; bo o ile z początku dręczyły ich niepokoje, obawy i wszystko jawiło się w najposępniejszych farbach, to obecnie, gdy każdy już zważył całą grozę położenia i zajrzawszy śmierci w oczy, własnej duszy się spowiadał, nabierali cale innego animuszu. Prostowały się hardo postacie i spojrzenia skrzyły się ogniem dumy i pewności. Jakby właśnie w tę porę wschodzące słońce rozpalało w nich radość i dziką moc męstwa. I ani kto mógłby imaginować okoliczność klęski! Lwie serca biły zgodnie jedną wiarą i pewnością.
Wróg zapędził ich w matnię! Wyrąbiemy się! — wołali z żelazną determinacyą.
Wróg pięćkroć silniejszy, ma potężną artyleryę, zajął górujące stanowiska, może atakować odrazu z trzech stron. Zali kępa trzcin oprze się huraganowi?
— Niechaj uderza! Czekamy! Tem chwalebniejsze będzie zwycięstwo i większy tryumf — odpowiadały wszystkie czucia zestrzelone w jedno pragnienie i w jedną pewność.
Kwestya była rozstrzygnięta, że poniechano tej materyi. Rozmowy potoczyły się o innych sprawach, dopomagał do tego żarliwie Fiszer swoimi żartami, wesołą twarzą i niefrasobliwym śmiechem. Miał zawsze jakąś facecyę do opowiedzenia.
— Baczność, Biegański ucieka z jakimś skarbem! — zwrócił uwagę na adjutanta, który z ogromnym garem w rękach wyszedł z poza węgła chałupy i siadł na przyzbie.
— Ktoby sięgnął po mój skarb, weźmie w łeb! — groził wesoło Biegański. Jakaś bosa babina, podkasana do kolan, a z głową omotaną w czerwoną chustę, niosła za nim miskę runtową i jajka w podołku koszuli. Nalał w michę, trzymającą ze dwa garnce, wybił w nią jaja i przyprawiwszy w należytej proporcyi pieprzem i solą, przywołał Zarębę, frasującego się pod krzywą wiśnią, sumiennie ogryzaną przez jego konia. Porucznik przypiął się do miski z niekłamanym zapałem. Znalazły się wnet i dwa cudne charty Mangeta, oraz kilka kundlów, skomlących na stronie. Nie wytrzymał również i Fiszer z paru towarzyszami. Byli ciekawi tej uczty.
— Ordynaryjny, chłopski żur na osikowym kołku, tyle że zasypany kaszą, omaszczony pół kopą jaj i śmietaną. Niegodne to waszych brzuniów Mości panowie — dworował Biegański — i ma tę przykrą właściwość, rozdymę, co w bitwie czy marszu może być przyczyną wielce ambarasujących przypadków. Zaręba, spieszysz się, jakby cię gonili! Siadaj, Fiszer! Jeśli za nic uważasz swoje zdrowie, spróbuj! No, raz, dwa, trzy! Halt, dosyć!
— Specyał, jak Boga kocham! Każę nagotować dla Naczelnika. Hej, babuś, sam tu!
— Niech Pan Bóg opatrzy, księże kapelanie! — zakrzyczał naraz wystraszony Biegański do kapucyna, kierującego się w ich stronę. Uśmiechnął się pobłażliwie i poszedł dalej.
— Przepaścisty, niczem studnia; widziałem wczoraj na Koniuszy, jak nalał w siebie spory cebrzyk maślanki. Miałby tego żuru na jeden łyk — usprawiedliwiał się Biegański.
Naczelnik powrócił z Zajączkiem i zniknął w chałupie. Fiszer poleciał za nimi, a reszta oficyerów się rozprószyła. Dojadali już spokojnie, kiedy pole przed kwaterą rozbieliło się szeregami kosynierów. Kczewski ze Ślaskim poszli do Naczelnika, zaś Kaczanowski, oddawszy konia ordynansowi, przysiadł się do Zaręby.
— Jakże tam przeszła noc? — spytał porucznik — zaszły jakieś przeszkody w marszu?
— Owszem, noc spokojnie, a ranek syto! Wyruszyliśmy późno, pokazało się bowiem, że zniknęło kilkunastu chłopów. Znaleźli ich po wsiach u swoich bab pod pierzynami. Zwojujże świat z takim żołnierzem — dał upust niechęciom — cóż Moskale?
— Leda chwila dadzą znać o sobie. Jak Waszmość znalazłeś wojska?
— W doskonałej kondycyi. Baraszkują, niby w koszarach. A jakiż duch w sztabie?
— Pewni, że jak nas nie pobiją, to my ich rozniesiemy! — ruszył dowcipem Biegański.
— Nie pora na krotochwile! — powsiadł na niego Kaczanowski.
— Naczelnik wzywa Waszmość podpułkownika! — meldował Fiszer, asystując mu do kwatery.
Biegański popędził za nimi. Zaręba zaś zawiesiwszy koniowi torbę z owsem, poszedł wałęsać się między wojskami już gotowymi do wymarszu.
Cudnąż bo przybrały postać owe dziemierzyckie pola, pokryte rozwiniętymi oddziałami. Tysiące proporców igrało z porannym powiewem; tysiące lanc i bagnetów kwitnęło długiemi zagonami, okrytymi jakoby źrałem, kłosistem zbożem.
Rżały konie, gryząc wędzidła i grzebiąc niecierpliwie nogami. Wiały pióra i kity przy czapach i kapeluszach. Wiały chorągwie i znaki. Mieniły się w słońcu barwy.
Tysiące srogich, żołnierskich twarzy czekało jeno znaku; tysiące oczów płonęło nieulękle; tysiące wiernych, polskich serc rwało się do walki za wolność i ojczyznę.
Stały głębokie szeregi piechoty z bronią u nogi. Falowały nieco, niby wody poruszane ukrytym nurtem, brygady kawaleryi. Szczupła artylerya w pochodowym ordynku zalegała część drogi. A nieco niżej przy parowie, wiodącym do Janowiczek, i dokoła głównej kwatery szumiały chłopskie zastępy, pstre od kapot, rozmigotane kosami, czerwonemi ferezyami i rogatywkami. Przy nich, niby owczarki pilnujące stada, stały kompanie Kaczanowskiego.
Słońce świeciło jasno i niezgorzej dogrzewało. Powietrze niesło upajający smak wiosny. Skowronki śpiewały nad głowami. Od lasów pociągały zapachy, że aż w nozdrzach wierciło. Szwadron Zbrowskiego przystroił się w całe pęki niebieskawych przylaszczek, zaś drugie zatykały za kokardy kołpaków zielone gałązki choiny, jakby na jakieś gody. Boć i zgoła weselna dyspozycya przepełniała serca. Żołnierz był niezgorzej wypoczęty, syty, gorzałką skrzepiony, ochotny do bitki, a wszystek bujnym animuszem wrzący. Wzmogły się jeszcze humory, gdy wraz z taborami pokazały się żołnierki. Radosny szmer poszedł po szeregach. Prawie co parę kroków dojrzał szepcące pary. Kobiety wieszały się u boków mężów i przyjaciół. Dzieci wesoło harcowały za rozwiniętymi frontami. Wiwandyerki z baryłeczkami na pasach i z kramami, pełnymi różności, kręciły sic między żołnierstwem, witane przyjaźnie. Jurkowa, szczególniej uważana w regimencie Wodzickiego, ze łzami witała kamratów.
A sierżant Derysarz, ukontentowany jej widokiem, wystąpił szarmancko:
— Jurkowa, mocium tego, o ślicznych kolorach, niby róża!
— Ktoś w nią z blizka nadmuchał, to się przez noc rozwinęła — dociął któryś z gemejnów.
— Dmuchnę ja ci w ucho, aż ci się w stępiach zaróżowi! — odkrzyknęła ze śmiechem.
— Cały regiment wyglądał pani Jurkowej! — podchlebiał stary podoficer Mikołajczyk.
— Radabym była przylecieć choćby na skrzydłach, ale przez tych parobów zmitrężyliśmy niemało czasu. Maszeruje to chłopstwo, niczem krowy na jarmarek. Pułkownik aże zbladł ze złości! Pono na srogą bitwę się zanosi? — spytała ciszej.
— Jatki tu będą, moja pani Jurkowa, prawdziwe jatki. Właśnie na tę okoliczność chciałbym coś poradzić — rzucił tajemniczo, odciągając ją na stronę. Nie zdążył jednak, bowiem w tejże chwili wybuchnęły wrzawy, tupania i śmiechy.
— Szarak! Huzia go! Łapaj! Bierz go! Huzia! — zakrzyczeli z szeregów.
Zając sadził polami dziemierzyckiemi, a prosto na wojska. Gnały za nim chłopskie kundle, zawzięcie naszczekujące. Sadził szczupakami, nie zważając na wrzaski, psy zostawały coraz dalej. Naraz zabielały z prawej strony charty Mangeta, biorąc go w swoje obroty. Szarak, snać stary gracz, jednym susem przesadził głęboką drogę do Janowiczek i rwał, jak szalony, w stronę dziemierzyckiego dworu. Charty śmigały za nim, niby białe strzały. Skręcił gwałtownie w prawo. Przeleciały go w zaślepieniu. Zdążył się znacznie odsadzić. Dojrzawszy fortel, rzuciły się w pogoń, wyciągnięte jak struny, prawie nie dotykające ziemi.
Wojska umilkły, czekano końca z zapartym tchem i z jakąś zabobonną ciekawością.
Szarak dobywał ostatnich sił; naraz wywinął młynka i zbiwszy ich z tropu, przejechał im pod samymi nosami. Zaskowyczały krótko i złowrogo. Nastało mgnienie wahania. Biały talerz szaraka ledwie się znaczył na szarem polu. Pognały takim pędem, że się wydawało, jakby płynęły powietrzem; tak ruchy były szybkie i falujące. Już dopadały, już nawet się zakotłowało, gdy zając jakimś ostatnim, rozpaczliwym rzutem cisnął się na szeregi, stojące o kilkanaście zaledwie kroków. Bezwiednie się otwarły przed nim i bezwiednie się zamknęły dla psów. Ogłupiałe, zjuszone, latały bezradnie, skowycząc i próbując się przedrzeć. Kolby zagradzały im drogę. Przyleciał ordynans i wziąwszy je na smycze, oćwiczył w zapłacie.
— Dobry czy zły omen przed bitwą, panie Sierżancie? — pytali żołnierze Derysarza.
— Dyabli wiedzą, mocium tego. Na dwoje babka wróży. Niby zły, z drugiej jednak strony...
Zbrakło już czasu na wysnuwanie horoskopów: bębny zabiły na wymarsz.
Naczelnik ukazał się przed frontem, jechał przy nim kapelan z krzyżem w ręku.
Komendy przeleciały po szeregach i wojska jęły się sprawnie dzielić i rozłamywać na części, formując się wzdłuż drogi do Janowiczek, we trzy korpusy złożone z różnej broni. A kiedy zagrzmiały kapele, zagrochotały wszystkie tarabany i podniosły się chorągwie i znaki, każdy korpus ruszał w swoją stronę.
Pierwszy poprowadził Zajączek na lewo, w pola od strony północnej.
Na czele drugiego, przeważnie kawaleryi, stanął Madaliński, a wziąwszy z miejsca dyrekcyę na prawo, zajął stanowisko wsparte o szeroki wąwóz, od Wrocimowic idący.
Trzeci korpus, główne siły, Naczelnik posunąwszy na skraj płaskowzgórza, rzucił we środku, na poprzek drogi do Janowiczek, mając przed sobą potoczystość pól spadających aż pod Zamczysko, przerżniętych pod tą górą strumieniami, a bliżej siebie łańcuchem pagórków, zarośniętych krzakami. Od lewej strony, prawie przed samym frontem, jeno znacznie niżej, za drogą, tworzącą parów, miał las na dół schodzący; tam przywarli w zupełnem ukryciu kosynierzy z pól bateryą i asekuracyjnemi kompaniami Kaczanowskiego.
Skrzydło Zajączka, rozwinięte w czystem polu, żadnej naturalnej obrony nie miało.
Utworzona tym kształtem pozycya z racyi znacznego wyniesienia z daleka była widna i dająca niejakie podobieństwo wielkiej reduty, z frontu opasanej parowem, na węgle lasem na dół schodzącym, zaś z lewej strony jeno żywemi piersiami żołnierzów. W przerwach między skrzydłami a centrem usypano baterye pod takim kątem, by działa skrajne mogły sukursować, sztrychując boki następujących.
Tabory cofnięto w tył, na rozstaje dróg przed Dziemierzycami.
Naczelnik z adjutantami, pomiędzy którymi był Zaręba, zajął jakąś prawieczną mogiłę, wyniesioną nad drogą do Janowiczek, z której mógł ogarniać wojska, już w porządku batalii uformowane, i czuwać nad ruchami następującego nieprzyjaciela.
Jakoż Moskale nie kazali długo na siebie czekać.
Godzina była trzecia z południa, gdy z prawej strony zatrzeszczały pierwsze strzały.
Nad zaroślami podniosły się obłoczki dymów.
Gdzieś głucho zadudniła ziemia. Na pagórkach, między jałowcami, pokazały się nieprzyjacielskie jazdy. Powiew przynosił dalekie pogłosy jakiejś dziwnej śpiewki. Śpiewali, awansując na bok Madalińskiego.
Z niedojrzanej jeszcze strony zagrzmiały armaty; nie donosiły jednak, kule prały ziemię daleko przed frontem. Madaliński stał nieporuszony, tylko szwadrony przedniej straży pod majorem Lukke ruszyły naprzeciw. Po wydobyciu się z wąwozu poszły z miejsca kłusem i szeroką ławą. Zagrochotały prędkie salwy. Krzyk wstrząsnął cichem powietrzem.
Zawiązała się utarczka. Zwarli się raz i drugi. Rozbłyskiwały szable i po krótkiem zmaganiu się Moskale jęli się cofać. Lukke chciał ich zgarnąć z lewego flanku: wymknęli się ku Kościejowskiej, pod osłonę armat, bijących stamtąd coraz potężniej. Potem pokazali się na górujących pozycyach w stronie Racławic. Sytuacya miejsca nie sprzyjała widokom atakowania.
Madaliński, ściągnąwszy z powrotem szwadrony, całą swoją kawaleryę przesunął za wąwóz, na szeroki wzgórek, mocno go ubezpieczywszy.
Równo z końcem tej akcyi na lewem skrzydle pokazały się nieprzyjacielskie piechoty, artylerya i głębokie kolumny jazdy. Spuszczali się ze wzgórz, z lesistych parowów i dróg.
Pustowałow wyprowadzał całą armię na szczupłe siły Zajączka.
W czystem, przesłonecznionem powietrzu widać było mimo oddalenia, jak na dłoni, zielone szeregi jegrów, rozwiane żółte sztandary z czarnymi orłami, czerwone koła jaszczów i nieprzejrzane gąszcze bagnetów. I wyraźnie dochodziły grania trąbek, bicia bębnów i głuche, a mocne kroki maszerujących. Wzbierali zwolna, niby chmura pełna piorunów. A jednocześnie i na wyniosłościach z prawej strony i naprzeciw, po lasach formowała się jeszcze groźniejsza nawałnica. Słychać ją było coraz wyraźniej. Dudnienia toczących się armat, stąpania tysięcy koni, marsze licznych pułków, chociaż zakryte dla oczów lasami, brzmiały w powietrzu jakoby szumem rzeki, z gór spadającej.
Naczelnik wyjechał przed front. Wojska stały z karabinami u nogi, karne i zdeterminowane. Twarze były uroczyste i surowe, brwie ściągnięte, spojrzenia zimne.
Kawalerya zwarła się, jak bór, że jeno niekiedy z tych cichych głębin zadzwoniły kopyta, zaparskały konie i powiał szum proporców. Przy armatach trzeszczały rozpalone lonty, jaszcze stały otwarte, przókary i cugi w tyle, kanonierzy na powinnych miejscach; trębacze i dobosze w oczekiwaniu komendy.
Żelazny spokój bił od szeregów gotowych na śmierć. Tchnienie wielkości owiewało tę garść bohatyrów, nieulękle patrzących w chmury nadciągających nieprzyjaciół.
Świeciło radośnie słońce, nagrzany wietrzyk pieściwie muskał twarze i poruszał sztandarami. Na tle szarych pól, w obręczy zielonych lasów i kamienistych wzgórz, pod niebem lśniącem najcudniejszym bławatem, w powietrzu pachnącem pierwszą wiosną i przejętem świergotami ptaków ten hufiec, ledwie się znaczący barwami, kładł się zuchwałe w poprzek burzy nieprzemożonym progiem.
Naczelnik czuł to całą istnością i rozumiejąc, jako zbliża się chwila, od której rozpoczną się nowe dnie polskiego żywota, popędził przed szeregami. Spromieniona twarz grała mu najgłębszemi poruszeniami duszy, oczy ciskały błyskawice, postać brała kształt wymierzonego ciosu; leciał, jak wicher palący, i w jakiemś miejscu osadził konia, uniósł się w strzemionach i wyrwawszy szablę, podobien orłu chwały i zwycięstwa, wołał ogromnym głosem:
— Żołnierze! Za wolność i niepodległość! Zwycięstwo albo śmierć!
— Zwycięstwo albo śmierć! — niebosiężny krzyk wybuchnął mocą świętej przysięgi.
Jakby w odpowiedzi zagrały moskiewskie armaty.
Pustowałow rzucił swoje piechoty do ataku.
Zajączek przywitał je ciągnionym, nieustającym ogniem, a półbaterya Kaczanowskiego, ukryta w lesie i dobrze celowana, orała mu szeregi, czyniąc w nich głębokie szczerby. Ani drgnęli, maszerując niepowstrzymanie po pochyłości, jak staczająca się lawina. I pod przykryciem flankowego ognia armat i dymów naraz pierwsze linie, podniósłszy nieludzki wrzask, biegiem uderzyły na bagnety.
Zajączek wytrzymawszy to pierwsze, straszne uderzenie, cofnął się gwałtownie o kilkanaście kroków, zasypał batalionowemi salwami, a odpowiadając zuchwałym kontratakiem, wziął ich na bagnety. Zachwiali się, jak kiedy rozjuszone bydlę w największym pędzie wytnie niespodzianie o mur. Wtedy Manget z jazdą, zajechał im z prawego boku i zanim się zastawili frontem, skłuł lancami pierwsze szeregi, poszarpał następne i już dobierał się na tyły. Drugie linie stały bezradne, nie mogąc strzelać, aby nie razić swoich w plecy; dopiero kozacy z wyciem zastąpili mu drogę. Szwadrony w mgnieniu oka, niby na paradzie, odmieniły szyk i pomimo ciężkiego terenu rzuciły się na nich z niepohamowanym impetem. Nie wytrzymali ani Zdrowaś Marya. Manget ogarnął ich z obu skrzydeł i wsiadłszy na karki, pognał przed sobą, jak stado wylękłych baranów. Chciał ich rzucić na szeregi drugiej linii, ale ogień flankowych kartaczów przymusił go do odwrotu. Tymczasem piechota, odepchnięta przez Zajączka i mocno przerzedzona, cofała się w porządku na dawne stanowisko. Pustowałow już nie następował tak natarczywie, ale baterye nie przestawały bić, nieustannie groziły jazdy, a piechoty, otworzywszy gęsty ogień, co pewien czas robiły poruszenia jakby do generalnego atakowania. Były to fałszywe manewra celem uwięzienia sił i uwagi, bowiem równocześnie druga potężna kolumna moskiewska zaczęła awansować na środek i skrzydło Madalińskiego. Pokazała się na wzgórkach, porośniętych krzakami, i uderzyła mocno, zapamiętale napierając.
Słońce się przyćmiło od dymów i zadygotała ziemia, jakby się zwalił huragan.
Kolumna atakowała zaciekle raz po raz to środek, to prawe skrzydło, usiłując za każdą cenę skruszyć i przełamać ten żywy, niezwalczony wał. Bronili się, jak lwy, odpierając atak za atakiem. Ogień węgłowych bateryi wyrywał głębokie szczerby, celne salwy strzelców prażyły niemiłosiernie; Lukke z jazdą bił niby taranem, że w atakujących szeregach trup gęsto padał i powstawało zamieszanie. Pomimo takich wstrętów kolumna, spowita dymami, zionąca ognistemi puszczami dział, miotała się po polach z dzikim rykiem, niby potworny gad, bijący na oślep łbem, zjeżonym tysiącami bagnetów. I chociaż wielokrotnie odrzucana niezłomnem męstwem, dziesiątkowana i miażdżona, powracała uporczywie i wzmożona posiłkami, następowała z taką siłą, że w końcu zdobyła górzyste stanowisko Madalińskiego. Całą jazdę rzucił jej od lewego flanku. Niby o skałę, odbiła się o potężne zastępy jegrów. Wtedy przywiedziony do ostateczności, poprowadził cały swój korpus do kontrataku. Nie odzyskał jednak wzgórza i musiał się cofać za wąwóz pod straszliwą ulewą żelaza. Popłoch wkradł się w szeregi. Moskale darli się za nim szturmowym krokiem, z flanku baterye rozwijały ogień natężając go co chwila. Bronił się, jak osaczony dzik, cofając się krok za krokiem, spychany coraz bardziej na środek ogólnych pozycyi. Na domiar złego szwadron kawaleryi narodowej Biernackiego, mając wszystko za stracone i ogarnięty paniką, haniebnie pierzchnął z pola, przyczyniając się do chwilowego zamętu.
Położenie stawało się groźnem; na szczęście nadbiegły w samą porę posiłkowe piechoty i po zażartej walce na bagnety, powstrzymały wroga, osadzając go w miejscu.
Naczelnik nakazywał bronić pozycyi nad wąwozem do ostatniego tchu.
Tuż coraz ciężej przychodziło stawiać czoło wrogowi, przeważającemu liczbą i artyleryą.
Bowiem świeża, jeszcze potężniejsza kolumna moskiewska pokazała się na lewem skrzydle i wraz z wojskami Pustowałowa zaczęła następować z całą forsą.
Bitwa rozgorzała na całym froncie.
Dwie armie jakby chwyciły się wpół i mocując się, szamocąc, gnąc w skręty, biły się, ogarnięte szaleństwem, pijane krwią i mordem.
Szczupłe polskie zastępy walczyły z zawziętą, zimną furyą straceńców. Nie ustępowały już ani piędzi ziemi. Co chwila zatapiały je tumany kurzawy, dymów i ognia, że jeno krwawe płachty chorągwi, targanych zawieruchą, rozwiane proporce i płoty lanc wskazywały ich pozycye. Zdały się być nikłą wysepką, przeciwiącą się nieustraszenie rozszalałym potęgom żywiołów. Biły w nich całe orkany piorunów. Wyżerały mózgi ogniste rozwieje błyskawic i dręczyły niemilknące kanonady. A co pewien czas głębokie szeregi jegrów niezliczonemi falami spadały na nich z dzikiem skowytem nienawiści — i rozpryskiwały się, jak fale, podarte o bohaterskie piersi obrońców.
I tak przechodziły długie godziny śmiertelnych za pasów, i zmagań. Bitwa huczała, jak burza, przetaczając się z miejsca na miejsce i bijąc nieustannie grzmotami armat, gradem kul i dziką, obłąkańczą wrzawą.
Zaś niekiedy nastawały nagłe nieoczekiwane przerwy. Bitwa jakby zamierała, obie armie jednako znużone krwawym trudem, nabierały tchu. Wrzała tylko gorączkowa praca poza frontami, w ambulansach, gdzie opatrywano ranionych.
Opadały dymy i pod promiennem słońcem i niebem błękitnem śpiewały skowronki.
Ale w tej dziwnej, chwilowej ciszy tem okropniej podnosiły się jęki rannych i konających; wołania o ratunek i jakieś rozdzierające szlochy. Pokazywało się pobojowisko, zasłane trupami koni i ludzi, stosami połamanej broni, strzępami krwawych szmat. Całe pole zdawało się drgać, krzyczeć i płakać. Człowieczy ból wył strasznemi ranami. Czołgali się na czworakach umierający. Słaniały się jakieś postacie, podobne maszkarom zlepionym z krwi, błota i ran, a wrzeszczące nieludzkimi głosami. Okropnie charczały zdychające konie. Ze wszystkich stron rozbrzmiewał łkający jęk, podobien klangorom żórawi, odlatujących za dalekie, dalekie morza.
I ledwie zadyszane piersi wytchnęły, ledwie przewiązano rany i obtarto czoła, uznojone krwią i potem, ledwie pijane okropnościami oczy spojrzały w słońce, w błękity nieba i we świat wiosną dyszący — już znowu zabiły bębny, grały trąbki, grzmiały działa.
Bitwa rozpoczynała się na nowo. Na polach, nie przyjacielskie szeregi, podobne do płotów najeżonych bagnetami, poruszały się w różne strony, sypały ogniem, zwierały się i odmykały, maszerowały z miejsca na miejsce, sprawiając się w szyki gotowe do natarcia. Nad bateryami wykwitały kłęby czarnych dymów. Z flanków zaczęły się wysuwać oddzielne komendy jazdy. Wkrótce mógł rozpoznać nawet gołem okiem czerwonych kozaków Denisowa, dragonów Rachmanowa i huzarów Muromcewa, jak z wyciem, świstem, śpiewaniem, przy wtórze mosiężnych blach i trąb pędzili na skrzydła.
Naprzeciw podnosiły się szwadrony Madalińskiego, Mangeta i Zbrowskiego, ochoczo występujące na harce. Ruszyli wskok, aż ziemia zadzwoniła pod kopytami, a koniom zagrały śledziony. Nieśli się rozwiniętym szykiem, równo, jak pod miarę, głowa w głowę, z pochylonemi lancami w pierwszych liniach, uderzali z prawiecznym okrzykiem: »Jezus Marya!« i z takim niepohamowanym impetem, że zwykle nieprzyjaciel, nie wytrzymawszy ciosu, szedł w rozsypkę. Brali na szable pierzchające hordy i gonili tak daleko, dokąd się tylko dało, nieraz w zapale aż pod same paszcze armat. Ale i piechoty do ostatniego gemejna potykały się z niezrównanem męstwem, stałością i wzniosłą wzgardą niebezpieczeństwa. Żołnierz, pijany czadem krwie, prochów i walki, zapamiętywał się w zawziętości. Za nic już sobie ważył rany, za nic śmierć, za nic wielką przewagę nieprzyjaciela. Prześcigali się w bojowych azardach. Niejeden, jak orzeł, uderzał na całe stada. Bili się za wolność, za ojczyznę i za Naczelnika w jednej osobie, który wciąż był na wszystkich oczach i zawsze tam, gdzie mogło grozić niebezpieczeństwo. Żołnierz czuł się pod jego okiem bezpieczny. On zaś jednako w gęstym ogniu, jak i w bagnetowych rzeziach, spokojny i zamknięty w sobie, czuwał niezmordowanie nad parowaniem ciosów przeciwnika. Nie uszło przytem jego uwagi zachowanie się w boju żołnierzów i oficyerów. Każdemu natychmiast wymierzał sprawiedliwość, a szczodry był w łaskach i tak tkliwego serca, że nieraz sam podtrzymywał ranionych. Umierali też z jego imieniem na stygnących wargach. A gdzie się pokazał, tam rosły serca, wzmagały się mdlejące siły i utrwalała się niezachwiana wiara w zwycięztwo. Nierzadko widziano go na mogile z perspektywą przy oczach, śledzącego obroty nie przyjaciela. W jednym z takich momentów stanął przed nim chorąży Dębowski z raportem od Kaczanowskiego.
— Dwa regimenty, cztery ciężkie baterye, liczne jazdy — czytał półgłosem z karteluszka i podniósł raptem oczy na las, na dół schodzący, ale niepodobna było dojrzeć pól za nim położonych.
— Powiedz podpułkownikowi, że dobrze! — rzucił krótko.
Zjechał z mogiły i samoczwart, z nieodstępnym Fiszerem, Biegańskim i Zarębą, odprawiwszy na stronę chorągiew wolonterów, ruszył pomiędzy walczące wojska. Jechał stępa, nie zważając na świszczące dokoła strzały. Przyglądał się ze szczególną uwagą szeregom. Walczyli wciąż z niezachwianem męstwem. Oficyerowie dystyngowali się nad wszelkie pochwały. Baterye, celnie dyrygowane, ani jednego naboju nie miotały na próżno. Jazdy, niby stada sokołów, raz po raz biły na wroga. I wśród straszliwych odmętów bitwy, wśród dymów, kanonad, nieustających atakowań i coraz sroższego naporu wojska trzymały się z niewzruszoną stałością. Lecz jego zatroskane oczy łacno dojrzały, że żołnierz się już wyczerpywał, że nabrzmiałe ręce od ciągłego nabijania i strzałów, ledwie już utrzymywały rozpalone karabiny, że konie ledwie się już trzymały na nogach od ciągłych szarż i wycieczek, że fronty były coraz cieńsze, że ubytków nie było czem zastępować. Jedyne rezerwy, jeszcze nie wyczerpane, stanowiła chłopska ruchawka, uzbrojona w kosy, oraz kompanie Kaczanowskiego. Mimowoli obejrzał się na pola za frontem; stało tam kilkanaście namiotów, okolonych wałami rannych, między którymi bielały komże kapelanów i kręcili się chirurgowie. Odwrócił zasmucone oczy na walczące szeregi, ledwie widne w dymach i błyskach.
— Wytrwają jeszcze z godzinę, może ze dwie — konkludował, równając topniejące wojska z chmarami następujących Moskali. — A co potem? — wzdrygnął się; chłodem śmierci przeniknęła ta myśl — Tarmasow trzyma wielkie rezerwy na moment decydujący i może je pchnąć lada chwila na punkt upatrzony. — Rozważał, patrząc z niepokojem na środek swoich pozycyi i skrzydło Madalińskiego, wciąż osłabiane dla podtrzymywania Zajączka, na którego napierano z coraz większemi siłami. Na to właśnie skrzydło zwolna przetaczała się cała bitwa. Niebezpieczeństwo takiego obrotu pokazowało się oczywiste, ale sposobu zaradzenia skutecznego nie było. Nie miał czem należycie zasłonić wschodniego boku. Nie miał również ani jednej zbędnej kompanii do ubezpieczenia centrum. I targając się w bezsilności, jeszcze raz przejrzał doniesienie Kaczanowskiego i zażądał od Fiszera planty okolicy. Nie sposób było ją rozpatrywać na koniu; szarpał ją wiatr i uprzykrzenie świstały kule. W pobliżu, ale o dobre strzelenie, paliło się duże ognisko, siedziała przy niem kupa rannych i stały jakieś konie. Na widok wyższych szarży odstąpili na stronę. Fiszer przyniósł bęben, na którym Naczelnik jął rozpatrywać położenie gruntów i kierunek parowów i dróg.
Kaczanowski bowiem meldował o formowaniu się Moskali na polach za lasem.
Jasno wychodziło, że tylko z tamtej strony Tormasow mógł wymierzyć ostateczny cios.
Po dłuższych medytacyach Naczelnik podniósł głowę z nad karty, dziwnie przemieniony; twarz mu grała z radością i oczy strzelały błyskawicami. Napisał na bębnie jakieś dwa rozkazy i zwrócił się do Zaręby.
— Wskok do Kczewskiego! Ten drugi oddaj Kaczanowskiemu; znajdziesz ich w lesie nad parowem. Na wszelki przypadek weź sobie jakiego żołnierza. — Spojrzał po lżej rannych.
Wystąpił jakiś potężny wyrostek z twarzą obwiązaną, a zuchwałemi oczami.
— Melduję pokornie: Mój koń zdrowy, mnie tylko pysk przechlastali... jeśliby był rozkaz...
— Któżeś? — spytał Naczelnik; podobał sobie w rezolutach i junackich postawach.
— Pocztowy z pod porucznika Zbrowskiego. Urodzonym Dmowski z Dmoch, województwa podlaskiego — nie zaniedbał prezentacyi — na towarzysza nie pozwoliła ojcowska fortuna...
— Ruszajcież z Bogiem! Któryś z was musi dowieść rozkazy.
Zaręba zasalutował, przeżegnał się i zmacawszy w olstrach pistolety, konia spiął i popędził, a okrążywszy skrzydło Madalińskiego, wydobył się za parów i pod ogniem moskiewskich flankierów gnał polami, jak wicher.
Naczelnik spojrzał na zegarek; było już dobrze po szóstej. Wieczór się zbliżał. Słońce leciało na dół. Góry i lasy kładły długie cienie. Rosa pokrywała ziemię i pociągał chłód. Dymy, wiszące nad polami modrawe, poszarpane przędzą, kolebały się od grzmotów.
Ognie strzałów błyskały coraz wyraźniej i bitwa srożyła się z coraz większą gwałtownością. Nieustannie trzeszczące salwy karabinów ledwie się dały zauważyć przy huku dział. Ciężkie baterye ryczały głosami,od których wszystko dygotało, a drzewa przyginały się do ziemi. Co chwila jęk rozdzierał powietrze i buchał hukiem piorunu. Z przeszywającym wizgiem leciały granaty i pękając, dawały obraz garści rozżarzonych węgli, ciskanych na szeregi. W przedwieczornej cichości te dzikie wrzawy bitwy nabrzmiewały głosami huraganów. Niekiedy wydobywał się ponad wszystko świst, chichoty i nieludzkie wycia, jakby tysiąca oszalałych dyabłów: to kozacy rzucali się do boju. Zasię chwilami spływała ze wzgórz ku zorzom wieczornym bijąca pieśń szeroka, smutna, rozkołysana tęsknym poszumem borów, oddających rozełkanemi echami. To śpiewały moskiewskie piechoty, następujące ścieśnionemi kolumnami.
Bataliony Wodzickiego, pchnięte naprzeciw, odpowiadały siarczystemi przyśpiewkami, jakoby obertasowych hołubców trzaskaniem, przeplecionem żałosnem zawodzeniem lub osmęconą, rzewną nutą, i wraz do wtóru rypiącym gwałtownie tarabanom uderzały zapamiętale na bagnety. Rzucali się w pląsach, obrotach i podrygach, jakoby w taniec. Śpiewy gasły w potokach krwi. Rwali się do siebie z zajadłością wygłodniałych wilków. Buchały przeraźliwe krzyki, jęki, klątwy. Człowiek polował na człowieka. Pierś uderzała o pierś. Zgrzytały żelaza. Wolność potykała się z ciemięstwem, żołnierz świętej sprawy z niewolnikiem. Łamały się szeregi. Każdy uderzał na upatrzonego. Każdy, by nie być zabitym — zabijał. Tworzyły się okropne kłębowiska, w których jeno dojrzał okrwawione bagnety i szable, nieprzytomne twarze i oczy oszalałe. Powietrze wrzało rozjuszonym wrzaskiem. Bito się na wszystkie sposoby. Śmiertelnie splątane wiry przewalały się po pobojowisku. Krew bluzgała pod nogami. Ludzie padali ciężko, jak podcięte drzewa. Raz po raz ryki bólów tryskały, jakby fontannami krwi. Nierzadko zapaśnicy walili się na ziemię i tarzając się w zaciekłej walce i własnej krwi, marli, zatratowani przez swoich i wrogów. Gorącość bitwy nie pozwalała brać niewolnika. Mordowano się bez pardonu i miłosierdzia. W strasznych tumultach, gdzie już nie było miejsca na broń, chwytano się za gardła, za łby, za włosy i prano o ziemię, duszono, rwano pazurami. Walczono na bagnety, na szable, na kolby, na noże i na pięście, a w potrzebie i zęby umiały zadawać rany i śmiercie. Bito się do ostatniego tchu. Bataliony Wodzickiego walczyły z takiem męstwem i niepowstrzymaną furyą, że nieprzyjaciel, zdziesiątkowany i rozbity, szukał ratunku w bezładnem cofaniu się w tył. Wtedy bębny gwałtownie nakazały zwycięscom powrót i drugie linie zakrywając ich sobą, występowały na front szturmowym krokiem, z bronią do strzału.
— Plutonami ogień! Pierwszy pluton zaczynaj! Tuj, cel, pal! Nabijaj! — podnosiły się twarde, miarowe komendy i na zbroczone i stratowane pola, pełne trupów, konających, porzuconych rynsztunków, okrwawionych szmat i tlejących się pakuł od przybitek, występowały nowe szeregi. Rozpoczynała się bitwa ogniowa. Salwy trzeszczały za salwami, dymy znowu zasnuwały pobojowisko, huki armat wstrząsały ziemią, błyskawice strzałów ślepiły, a śmierć ciągnęła dalej swoją nieubłaganą kośbę. Napierały ze wszystkich stron piechoty, uderzały jazdy i grzmiały wszelkie kalibry dział. Moskale całą przewagą swojej liczby i artyleryi znowu próbowali przełamać i zgnieść polskie szeregi. Trzymały się jednak niepokonanie, niezachwianie, utrzymując szyk i porządek.
— Tuj, cel, pal! Nabijaj! Tuj, cel, pal! Nabijaj! — rozlegały się jednako czujne komendy.
Niekiedy, gdy wojska pod osłoną dymów z blizka na siebie nacierały i ogień stawał się rzęsistszy, a gęściej wywracali się żołnierze, te same głosy rozkazywały:
— Otwórz szeregi! Rannych i zabitych za front! Zamknij! Ścieśnij się! Tuj, cel, pal! Nabijaj!
I tak szło w kółko na całem polu walki, jakoby w straszliwym kieracie.
Na wielkiej bateryi sześciodziałowej, usypanej na węgle pomiędzy centrum a skrzydłem Zajączka, dobrze umocnionej szańczykami, panował taki sam spokój i porządek.
Kapitan Laskowski sam rychtował działa i znaczył stopień odległości, a po każdym wystrzale kazał naprowadzać armaty na miejsca, przez co baterya nie zmarnowała ani jednego pocisku, zadając ciężkie straty nieprzyjacielowi.
— Pierwsze działo od lewego pal! Nabijaj! Drugie działo pal! Nabijaj! — wołał przeciągle tubalnym głosem, sprawdzając co trochę wiatr i gdy zawiewał z prawej strony, armaty zaczynały grać z lewej półbateryi, żeby dym nie zasłaniał.
— Huncwoty, huczą i grzmią jak na odpuście. Myślą, że nas tem, jak Turków, wystraszą! — odezwał się wzgardliwie na straszliwy ryk moskiewskich bateryi. Naczelnik stał przy nim.
— Nasze szczęście, mają kiepskich kanonierów. Poniesła jakie straty baterya?
— Dwa konie zabite, trzech gemeinów rannych i wóz kowalski zdruzgotany. Można wytrzymać!
— Ale jak długo? — rzucił, nasłuchując wściekłych kanonad ciężkiej artyleryi.
— Mam jeszcze po pięćdziesiąt pełnych strzałów na działo, nie licząc kartaczów.
W tej chwili zjawił się konny z raportem od Kaczanowskiego.
Naczelnik przeczytawszy doniesienie, pchnął z rozkazami Fiszera do Zajączka, Biegańskiego do Madalińskiego i poszeptawszy coś Laskowskiemu, skinął na swoich wolonterów.
Popędzili galopem głęboką drogą ku Janowiczkom. Las schodzący na dół wnet ich osłonił od strzałów. Mroczno było w parowie, drzewa dygotały od grzmotów. Wązki pas nieba nad głowami znaczył kamienistą i błotną drogę. Naczelnik tak popędzał konia, że w kilkanaście minut pokazały się pola. Na brzegu lasu, dobrze jednak ukryte w gąszczach, już czekały wybrane kompanie kosynierów ze Ślaskim na czele. Przeszło trzystu chłopa, co najwyborniej egzercyrowanego w wojskowych obrotach, stało w cieniu drzew, podobnych do smukłych a potężnych pni. Obok uformował się oddział Kaczanowskiego.
Naczelnik, nakazawszy najgłębsze milczenie, posunął się na sam skraj lasu. Na obszernem polu, zbiegającem ku dworowi w Janowiczkach, widniały moskiewskie wojska, wyciągnięte w pochodową kolumnę. Szły jakby od Racławic i w najzupełniejszej cichości, bez zwykłych trąbień, bębnów i wrzawy. Na czele poruszało się kilka ciężkich bateryi, dobrze okrytych piechotą i chmarami jazdy. Łatwo można było odgadnąć, że bierą dyrekcyę ku wschodowi, właśnie na skrzydło Madalińskiego. Cios był obmyślany doskonale: zgnieść słaby flank i runąć przeważającemi siłami na tyły Zajączka! Taki plan obiecywał niechybny skutek: klęskę Polaków. Los jednak zdarzył inaczej.
Naczelnik przejrzawszy sytuacyę miejsca, rzekł do Kczewskiego prędko:
— Wszystko teraz zależy od niespodziewanego i mocnego uderzenia w bok tej kolumny.
Spokojnym się wydawał, ale przy wydawaniu rozkazów głos mu się łamał.
— Kaczanowski, awansuj Waszmość na środek, ja uderzę z chłopami od czoła. Tylko nie bawić się strzelaniną! Na polu biegiem i odrazu brać na kosy i bagnety! Pułkowniku — zwrócił się do Kczewskiego — ubezpiecz resztą kosynierów nasze tyły i dziemierzycki parów. Górski, zasłonisz z wolonterami prawy bok od jakowejś niespodzianki.
— Obywatelu-Generale! — wystąpił Zaręba — pozwól mi wziąć udział w tej akcyi, jako prostemu żołnierzowi. Pragnę pod twojem okiem walczyć, a choćby i zginąć.
— Rób, co uważasz. Mości panowie, pamiętajcie: wroga trzeba bić, jeszcze raz bić i pobić!
Spojrzał po szeregach i wydobywszy szablę, zawołał donośnie:
— Naprzód w imię Boga! Podwójny krok! Marsz! — Nacisnął konia i pojechał przed frontem.
Chłopi ruszyli z miejsca jak jeden, przesuwając się między drzewami jakimś przyczajonym, wilczym krokiem. Ślaski prowadził czołową kompanię, mając pod ręką Bartosza. Zaręba stanął przy nim z wydobytą szablą. Przy drugiej szedł Bujak. Trzecią wiódł porucznik Munkiewicz. Maszerowali w uroczystem skupieniu, w mrokach dziwnie świeciły im oczy, z warg płynęły gorące, porwane szepty pacierzów; febra trzęsła niejednym.
Nagle las się urwał i jasny dzień uderzył w oczy. Zawahali się na mgnienie. O jakieś sto kilkadziesiąt kroków przed nimi wyrosła moskiewska kolumna, płynąca wielkiem półkolem ku Wrocimowicom, niby wezbrana groźnie rzeka.
— Kosy do ataku! Za wolność i ojczyznę! Naprzód, chłopy! — zagrzmiał głos Naczelnika.
Wraz załomotały wszystkie bębny i biły przyspieszonem tempem do ataku.
Porwali się, jak burza, z okropną wrzawą i krzykiem.
Gwałt powstał w kolumnie. Zagrały spiesznie trąby i bębny. Gorączkowo odprzodkowywano armaty. W zamieszaniu rozpoczęli bezładną strzelaninę.
— Biegiem! Biegiem! Biegiem! — krzyczeli coraz szybciej oficyerowie.
Nagły huk wstrząsnął powietrzem, kartacze chlusnęły warem ognia i żelaza.
— Jezu! — ktoś jęknął, ktoś się zwalił, a reszta pędziła, groźna, rozjuszona, niepowstrzymana.
Jeszcze nie dobiegli, gdy kartacze znowu rzygnęły im prawie w same twarze.
— Bij w nich! Jezusie, Maryjo! Bij, kto w Boga wierzy! Za mną! — ryknął Bartosz, rzucając się z kosą na asekuracyę dział i tnąc straszliwie. Chłopy spięły się za nim, jakby tabun dzikich koni, kosy wzniesły się wstęgą błyskawic i spadły piorunami. Runęli, jak orkan, druzgocąc wszystkie przeszkody. Zawyła dzika zawierucha! Prali jakoby cepami, jeno nie ziarno tryskało z pod tej młocki, ale krew z ran okropnych, odwalone łby, obcięte ręce, krwawe strzępy ciał. Bartosz prowadził, niby zjurzony odyniec, a za nim, jako potężne warchlaki, szły rozsrożone kumy, tnąc straszliwymi kłami na śmierć.
Bartosz pierwszy rzucił się na armaty, kanonierów pogromił, roztlały już zapał przydusił czapą i wyrwał, jak żądło, a skoczywszy okrakiem na zdobyczne działo, zakrzyczał:
— Moja harmata! Moja, psiakrew! — I kto się zbliżył, marł pod ciosami jego kosy.
Kum Świstacki zdobył drugą. Bujak wziął trzecią, lecz pozostał na niej przewieszony i podarty, jak szmaty, bagnetami. Ale wtedy, jak przez wyłom w pękniętej tamie, chlusnęła spiętrzona fala chłopów na połamane szeregi Moskalów. Rozpoczęła się rzeź, urągająca wszelkim wyobrażeniom. Nieludzki ryk wydzierał się raz po raz. Siekli, jakby gęsty i zwarty łan, do czysta. Siekli bez miłosierdzia. Co chwila zrywała się chmura migotów i co chwila okropny krzyk bił w niebo. Kto żebrał pardonu — marł, nie wymówiwszy jeszcze tego słowa. Kto się próbował bronić — padał, jak zrąbane drzewo. Jakaś rota, przywiedziona do rozpaczy, próbowała ich powstrzymać bagnetami. Hej, nie przeszło i Zdrowaś, a już leżała pokotem, poćwiertowana, jak woły. Kozacy próbowali stawić czoło. Luty wicher tak nie rwie, nie łamie drzew, nie roznosi liści, jak prędko rozsypali się krwawą sieczką pociętych ciał. Walili zwartą ławą, zmiatając kosami, co się tylko dało.
Kaczanowski ze swojemi kompaniami, dokazywał nie mniejszych przewag, wgryzając się w nieprzyjacielskie boki, jakoby żelaznymi kłami. Porwany bojową furyą, walczył, nie szczędząc własnych sił, zaś jego chorąży, Krzysztof Dębowski, zuchwały młodzik o niepohamowanej waleczności, prawie sam jeden zdobył bateryę dział ze wszystkiemi zaprzęgami i amunicyą. Dokonał tego na oczach Naczelnika i upojony zwycięstwem, szalał, bijąc w nieprzyjaciół, niby grom, roznoszący śmierć i przerażenie.
Kolumna pod takimi ciosami jęła się gwałtownie miotać, niby przydeptana żmija, nadarmo usiłując się sprężyć i rozwinąć. Sytuacya miejsca już nie pozwalała na odzyskanie przewagi, nie dopuszczała nawet zebrania myśli. Naczelnik bowiem czuwał nieubłaganie, prowadząc atak za atakiem.
— Za wolność! Za całość! Za niepodległość! Naprzód! — grzmiał, nie pozwalając im na oprzytomnienie. Moskale, ogarniani potężnie od czoła, szarpani coraz zajadlej z całego boku, spychani na kupę, splątani, gęsto znacząc pole trupami i rannymi, zaczynali się już na wszystkie strony wyginać, chwiać i kolebać.
Naraz, Zaręba dojrzał, że ostatnia baterya, jaka im jeszcze pozostała, i to najcięższego kalibru dział, próbuje się wydobyć z ciżby, że już zaprzęgi, prane batam i, ruszają z miejsca. Jeszcze chwila, wydostanie się na wolniejszy plac, otworzy ogień i wszystko stracone! Włosy mu powstały na głowie i błyskawicowo zmierzył całą przepaść niebezpieczeństwa.
— Za mną, chłopy! Kosy do ataku! Biegiem! Biegiem! — zakrzyczał, rzucając się naprzód.
Zagrodził mu nagle drogę płot bagnetów, kozackich spis, wycierów, a nawet i drągów.
Sto ciosów zagroziło śmiałkom! Skoczył pierwszy, chłopi runęli za nim niepowstrzymaną nawałnicą. Zarębie w pierwszem starciu rozleciała się szabla, wyrwał któremuś kosę i cisnął się wściekłym rzutem na całą kupę. W mgnieniu oka uformowała się zawierucha, opętańczo rycząca, pokryta kurzawą i tryskająca potokami krwi.
Ale chłopi przemogli, rozgromili, wycięli co do jednego i zdobywszy armaty, rwali się naprzód z niemałym wrzaskiem zwycięstwa. Zaręba prowadził, a groźny wojennem wyćwiczeniem, męstwem i zimnem objęciem sytuacyi, mnożył uderzenia, rozbijał kupę po kupie i tak szybko a uporczywie następował, że czoło kolumny rozprysło się pod uderzeniami chłopskich pięści, jakoby krucha szklana zastawa. Świst kos, straszliwa siła ciosów, od których rozłupywali się ludzie, jak szczapy, przejmowały Moskalów taką zgrozą i strachem, że widząc niechybną śmierć, uciekali, ciskając broń i co im przeszkadzało.
Naczelnik w jakiejś chwili przywołał Zarębę.
Stawił się cały w krwi, w podartej kurcie, ledwie dyszący, ale upojony niezmierną radością.
— Widziałem, coś dokonał. Ojczyzna ci tego nie zapomni — uściskał go czule.
— Moja powinność — ledwie wyszeptał z utrudzenia — zasługa to kosynierów, Obywatelu-Generale!
— Zasłużyli się ojczyźnie ponad spodziewanie. Ale to potem. Bierz konia i pędź z rozkazem do Zajączka! Powiedz, co się tu dzieje. Ma wszystkiemi siłami atakować, całą forsą.
Porzucił go, pędząc do walczących. A już zarówno żołnierze Kaczanowskiego, jak i kosynierzy, zdawali się być wściekli; pijani walką i własną mocą, oszaleli, często bez czap, a nawet i bez kurt i kapot, zjuszeni krwią własną i nieprzyjaciół, straszliwie się zwijali przy tem okropnem żniwie. Chłopi wyrąbywali ten człowieczy bór z nieopisaną furyą, a bór z jękiem żałosnym walił się pokotem, wył miłosierdzia i litości. Nie przepuszczali nikomu. I krzykając junacko, niekiedy z dzikim śmiechem rąbali, jakby na wyprzódki, któren prędzej, któren mocniej, któren więcej.
Kiedy Zaręba ruszał do Zajączka, kolumna była już przełamana, rozbita i uciekała na wszystkie strony świata w panicznym popłochu.
W dogasającym dniu, w modrawym zmierzchu i cichości, jaką świat ogarnia wraz z następującą nocą, tragicznie brzmiały krzyki rozpaczy, jęki rannych i konających. Docinano broniących się jeszcze tu i owdzie. Jakiś oddział jazdy, osłaniający sztabowe powozy, torował sobie drogę pałaszami, ogromna żółta chorągiew z czarnym orłem powiewała nad nimi. I już się wymykali, kiedy pod kaplicą, naprzeciw dworu w Janowiczkach, spadł im na karki Górski z wolenterami, rozbił w mgnieniu oka, powozy zagarnął, sztandar wydarł i wziąwszy na szable, pognał bez pamięci aż na błotne łąki Racławic. Co nie padło od miecza, potopiło się w bagniskach. I gdzie jeno się obrócił, mógł już dojrzeć sromotnie pierzchających. Wielu spróbowało schronienia w lesie na dół schodzącym; tych Kczewski przywitał kosami, a przyczajeni tyralierzy pożegnali celnym ogniem, że z krzykiem rozpaczy uciekali, gdzie ich oczy poniesły. Prędki zmierzch, a głównie rozkaz, wzbraniający pogoni, salwował resztki rozbitej kolumny.
Bitwa skończyła się równo ze dniem.
Jeszcze na lewem skrzydle Zajączek gromił, aż trzęsła się ziemia od huków, wrzasku i tententów, a już trąby uderzyły zwycięską fanfarą. Zagrały kapele. Tarabany jęły bić tryumfalnym marszem i ze wszystkich stron tryskały w niebo krzyki radości!
Owo po skończonej walce Zajączka, w której Pustowałow poległ, a jego korpusy w szybkiej rejteradzie szukały ocalenia, zwycięskie wojska zaczęły ściągać na punkt wyznaczony.
Naczelnik stał konno na wzniesieniu, cały w łunach pochodni i ognisk, jakoby w złocistych gloryach, z daleka widny wszystkim oczom. Pokazywał się tak rozjaśniony radością i strzelisty, niby pacierz dziękczynny za ten szczęśliwy dzień dla ojczyzny.
Wojska ściągały zwolna z szumem niemałym i gwarem; niektórzy ze śpiewem, podobnym do szczęku rąbiących mieczów; niektórzy z hulaszczą, pijaną piosneczką; niektórzy zaś z czapkami w rękach pobożnymi głosy czcili miłosierdzie Pańskie.
Wracały uznojone piechoty, całe w plejzerach, krwawych szmatach, poczerniałe od dymów, a świecące upojonemi oczami; powracały groźne jazdy w poszumie proporców; wracały baterye w bojowym porządku, z zapalonymi lontami. Wszystkie wojska, defilując przed Naczelnikiem, składały wraz trofea zdobyte na nieprzyjacielu. Spiętrzały się stosy broni i wszelakiego rynsztunku. Oddawano pozdzierane ordery. Zatykano w ziemię oznaki rot i batalionów. Prowadzono jeńców; niewielu ich było, ponieważ zaciekłość walki nie pozwalała brać niewolnika. Górski stawił się ze zdobytym sztandarem. Naczelnik zgromił go za to, że wbrew zakazowi, poważył się ścigać uciekających; na zakończenie dostał jednak pochwałę za męstwo. Defilada zajęła sporo czasu, gdyż Naczelnik oddawał sprawiedliwość każdej zasłudze. W obliczu wojsk ucałował czule Zajączka, Madalińskiego, Mangeta, Lukkę i Kaczanowskiego, nie pomijając nawet niższych szarż.
Na ostatku, z przyczyny dalszej drogi, nadciągnęli kosynierzy. Już z dala niesły się pogwary, śmiechy i pokrzyki jakby powracających z jarmarku. Wiedli ze sobą dwanaście zdobytych armat. Groźne, spiżowe paszcze, obficie zlane krwią, pokornie przyległy u stóp Wodza. Chłopska wiara stanęła półkolem, chorągiew z orłem i snopami dumnie powiewała.
Naczelnik, podjechawszy przed front, wzruszonym głosem zawołał:
— Chłopi! Swojem męstwem w znacznej mierze przyczyniliście się do zwycięstwa! Dziękuję wam imieniem Polski. Krwią za nią wylaną podpisaliście swoją wolność. Świadczę, jako wolni jesteście i równi każdemu. A czego dokonaliście, zachowa wdzięczna potomność! Zaś ciebie, Bartoszu, od dzisiaj Wojciechu Głowacki, placuję chorążym przyszłych grenadyerów krakowskich. Daj mi swoją kapotę, Mości Głowacki: będę ją nosił do końca wojny, jako znak poważania i miłości dla nowych obywatelów Rzeczpospolitej!
— Niech żyje Naczelnik! Wiwat naród! Wiwat wolność! — zerwały się huragany uniesień i wraz z wieścią o zwycięstwie leciały po wszystkiej Polsce echami wstającej wolności.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nad ranem Biegański wraz z Zarębą ruszyli do Warszawy, lecz dla bezpieczeństwa każdy inną drogą.





ROZDZIAŁ V.

Teatr wrzał ukropem braw, długo niemilknących i tak gwałtownie potęgowanych tupaniem i krzykami, że trzęsły się ściany i gasły światła. Aktorowie stali w owej ulewie rzęsistych aplauzów, jakby nieco skonsternowani, wylękło zezując ku marszałkowskiej loży. Skoro jednak przycichło, Bardos znowu zaśpiewał:

»Gdzie się w niewoli żyje,
Niemasz tam wzajemności;
Pies na powrozie wyje,
Każdy pragnie wolności«.

Publicum podchwyciło melodyę i wraz wszyscy zaśpiewali jednym, ogromnym głosem. Szczególniej śpiewał parter, zapchany młodzieżą wojskową i cywilną. Nawet z wielu lóż wtórowały głosy zapału i uniesień. Strojne damy, do pół wychylone z lóż, twarze w gorączce, oczy w błyskawicach, ręce złożone do braw, ciche łzy entuzyazmu i ta zwrotka, w powszechnem rozanimowaniu bijąca zgodnym rytmem czucia wolności, bo był obraz Narodowego Teatru na reprezentacyi »Krakowiaków i Górali« w dniu 8 kwietnia.

»Patrzcie, Polacy, patrzcie,
Jak mało wam potrzeba
Do niewoli, którą macie:
Kajdan, wody i chleba«.

Tysiące pięści podniosło się groźnie i ryk wstrząsnął teatrem.
— Precz z tyranami! Precz z niewolą! Precz z aliantami!

»Niemądry, kto wśród drogi
Z przestrachu traci męstwo;
Im sroższe ciernie, głogi,
Tem milsze jest zwycięstwo«.

Teatr już słuchał z tchem zapartym, w milczeniu, jeno mimowolne okrzyki, westchnienia i niekiedy jakiś przejmujący szloch dawały miarę powszechnego poruszenia, że kiedy spadły zasłony, nie łacno się otrząśnięto z tych patryotycznych ekscytacyi. Spoglądano na siebie przełzawionemi oczami uniesień i zarazem zdumienia.
Właśnie wtedy był wszedł Zaręba i poszeptawszy na stronie ze spiskowcami, przypadkowo napotykanymi, przecisnął się na przód parteru i wsparty o baryerę grodzącą miejsca, muzykantom wyznaczone, najspokojniej rozglądał się dokoła. Był, jak zwyczajnie, po wojskowemu, niezwyczajnie tylko wymizerowany i blady, lecz dorodnością oblicza i foremnej postaci ściągający uwagę dam. Stał pod migotem lornetek, niby pod krzyżowym ogniem, nieulękle parując zaczepne spojrzenia i uśmiechy, tak, zdawało się tem, jedynie zajęty, że ani kto zauważył, jako raz po raz ktoś brał od niego jakieś sekretne słówka i roznosił je w ciżbach. Bowiem teatr natłoczony był od stropu do pawimentów. Aż ćmiło się w oczach od strojów i piękności. Parter był nabity i jakby wybrukowany głowami mężczyzn, zaś cztery piętra lóż, wystawiały się być amfiteatralnie spiętrzonym żardynem, gdzie pod blask rzęsistych świateł grały najcudniejsze kwiaty wdzięków. A wszędzie połyski dyamentów, pióra, obnażone ramiona, łabędzie szyje, fryzury kunsztowne, promienne oczy, wargi nabrane purpurą, suknie utkane jakby z pajęczyn i motylich skrzydeł, migotania wachlarzów i strzeliste spojrzenia, wszędzie bogactwo, uroda i wyszukana dworność manier. Wizytowano się wedle zwyczaju po lożach. Słychać było brzęki szabel i skrzypienia drzwi. Niekiedy z loży do loży leciały słowa powitań. Spojrzenia krążyły w nieujętych lotach. Gwar się podniósł. Modne franty w pasiatych frakach, z włosami misternie wzburzonymi, okręceni w chusty po brodę, z gałkami lasek pod wargą, wykrygowani, opięci, brzękający łańcuszkami, pieczątkami, kręcili się nieustannie po lożach i parterze. Nieustannie też rozlegały się po różnych piętrach przenikliwe wołania teatralnej liberyi:
— Afisz reprezentacyi! Libreto Krakowiaków i Górali! Afisz!
— Cóż to za socyeta? Prawie nikogo nie znam! — pytał Zaręba jakiegoś towarzysza.
— Patryotyczni łyczkowie ze swojemi magnifikami i progeniturą! — posłyszał szydliwie. Nie pytał więcej, bowiem rozdarły się zasłony i rozpoczął się nowy akt spektaklu. Skończył się również rzęsistemi brawami, długo nie milknącemi, on zaś tem ciekawiej lustrował owe publikum, rzadko spotykane w takiej proporcyi na reprezentacyach. Odszukał pomiędzy niemi p. Barsową z córkami i p. Radzymińską. Konopka siedział przy nich. Dopiero w lożach dolnych, nad parterem, o ile rozsunięte złocone kraty pozwalały, zobaczył więcej znajomych twarzy. Obok królewskiej, na wprost sceny, ciemnej i zasłoniętej, brała miejsce p. generałowa Mokronowska ze swoim ślicznym fraucymerem. Tuż za nią siedziała piękna Jula Potocka ze synaczkami, zaszeptana z Gardinerem, angielskim rezydentem. Nieco dalej, p. Grabowska, w asyście jakichś fircyków; w białej peruce, wyblechowana, upstrzona muszkami, wyczupirzona i nadęta, dawała podobieństwo sowy, drzemiącej wśród gawronów. Była i p. hetmanowa Ożarowska z kompanią rosyjskich dam i oficyerów. Dziwiła niemało obecność starej księżny wojewodziny Jabłonowskiej, otoczonej dworem przyjaciół, ludzi znanych z obywatelskiego ducha. Księżna cieszyła się u powszechności taką estymą, że wszyscy uchylali przed nią czoło, jako przed doskonałym wzorem cnót i patryotyzmu. Generalne jednak zdziwienie wywoływała słynna Lhullier, nigdy nie spotykana na polskim teatrze. Wystawiała się na przodzie loży piękna, strojna, połyskująca rosą dyamentów, zimna i do modnej kukły podobna. Siedziała, obojętnie przyjmując ciekawe, natarczywe spojrzenia i złośliwe uwagi parteru. Woyna rozpierał się przy niej z cynicznie drwiącym uśmieszkiem i częstem, niedbale maskowanem poziewaniem.
Naraz uwaga powszechna zwróciła się w inną zgoła stronę. Padła wieść o Racławicach i szerzyła się, jak pożar. Szeptano ją sobie na ucho, pod sekretem: podawano z ust do ust, z piętra na piętro; wszędzie znaczyła swój ślad wybuchami radości, ledwie stłumionymi okrzykami, osłupieniem niespodzianych zdumień, gdzie nawet łzami cichego szczęścia. Zwłaszcza parter wzburzył się i zaszumiał, jak morze. Nie było końca gorączkowym dyskursom. Twarze stawały w łunach i błyskawicach uniesień. Ściskano sobie dłonie i padano w ramiona. Piersi zaledwie zdołały objąć czucia wzmożone. »Racławice! Naczelnik! Zwycięstwo!« Te słowa huczały w teatrze, niby wiosenne, upajające gromy. Powietrze stawało się upalne. Zagrała krew. Sprężały się chęci natychmiastowego zmierzenia się z wrogiem. Imaginacye snuły obrazy zwycięstw. Trzaskano w szable. Znikały niepodobieństwa. Dusze płonęły ekstazą poświęceń i miłości. Już głośno dawano wyraz swoim opiniom i nadziejom. Nawet marzenia przyoblekały się w słowa płomienne, nasycone krwią. Naraz wszyscy zagadali zgoła inaczej, bo wyniośle i zuchwale. Nie zważano na szpiegunów, ni oficyerów rosyjskich, siedzących z p. Ożarowską i w marszałkowskiej loży. Wysykano jakiegoś oficyera Polaka w moskiewskim mundurze. Natomiast Zakrzewskiego, prezydenta Warszawy czasu Wielkiego Seymu i jednego z twórców konstytucyi 3-go Maja, który się był pokazał w loży p. Mokronowskiej, przywitano burzliwymi okrzykami radości. Parter manifestował swoje patryotyczne czucia przy każdej zdarzonej okazyi.
Ale byli i niewierni Tomasze, pytający z niepokojem każdego ze znajomych:
— Zali to prawda, co mówią? Zali to nie kabała Igelströma czy Buchholtza?
Odsyłano ich do naocznego świadka, do Zaręby, stojącego na dawnem miejscu. Ścisk się już był czynił przy nim. Wszystkie spojrzenia leciały do niego; spojrzenia uwielbień, zachwytów i nieledwie modlitw. Śledzono każde jego poruszenie, a każde słowo brano w serca, jakoby komunię. Stał się naraz dla wszystkich drogim i kochanym. Cały teatr mówił jedynie o nim. Już szeptano nie tylko jego imię, ale i o jego wojennych przewagach powstawały fantastyczne opowieści. Już fama wieńczyła go nimbem nadzwyczajnych zasług. Już damy, że był urodziwym, widziały w nim prawdziwego bohatyra i zbawcę ojczyzny. Niejeden kwiat, przywiędły od gorących całunków, leciał mu do nóg. Brał to jedynie za jakiś przypadek. Rozumiał bowiem, że przyczyną powszechnego poruszenia i szeptów była wiadomość o zwycięstwie, ale ani mógł imaginować takie generalne zajmowanie się swoją osobą. Z tych względów niektórym spiskowcom, winszującym mu sukcesów, odpowiedział porywczo:
— Że raport Naczelnika przywiozłem? Konie, na których jechałem, mają większą zasługę.
Rozpoczął się nowy akt spektaklu. Mało jednak zważano na perypetye sztuki, a skoro się pojawił na scenie Bardos, parter natarczywie zażądał powtórzenia piosenek. Śpiewano je znowu przy takich samych aplauzach, krzykach i entuzyaźmie.
Po skończeniu piosenek ktoś z publiki podał jakiś karteluszek Bardosowi. Bogusławski, grający tę rolę, przeczytał spiesznie i prosząc o ciszę, wystąpił naprzód sceny. Zapadło takie milczenie, że słyszeć się dawały łomotania serc, gorączkowe oddechy i skrzypienia podłóg. Oczekiwano w najgłębszem napięciu i niecierpliwości.
Bogusławski zaśpiewał głosem grzmiącym, jak wojenna pobudka:

»Na polach Racławic krwawo,
Z nich okrzyk w niebo bije: Zwycięstwo!
O miejże powstania męstwo,
Warszawo! Naczelnik woła: Warszawo!«

Wszyscy porwali się z miejsc i wraz wybuchnął nieopisany orkan krzyków.
Zarębę ktoś wyprowadził z parteru i zawiódł do loży p. Mokronowskiej, gdzie rad nierad musiał złożyć obszerniejszą relacyę o Racławicach. I pomimo śpiewów, rzęsistych braw i tupotów, od których teatr trząsł się i dygotał, niby we febrze, Zakrzewski próbował go jeszcze indagować w różnych materyach; na szczęście zjawił się Woyna i pod jakimś bardzo ważnym pretekstem, wprowadził na korytarz.
— Że ci to przyszła ta jenialna myśl ratowania mnie z prawdziwej opresyi!
— Margrabianka rozkazała mi cię ocalić choćby za cenę własnego życia — śmiał się Woyna.
— Margrabianka? Nie znam. Ach, to ta królewska gamratka — szepnął lekceważąco.
— Mam cię do niej zaprowadzić żywym czy umarłym. Przysiągłem i spełnię.
— Oszalałeś, widzę. Mam iść do niej z wizytacyą? Jutro ogłoszą mnie za jej amanta — dziękuję!
— Tak sobie ważysz opinię cnotliwego, racławicki herosie! Nie obawiaj się. Prosi cię...
— Byłem jej prezentowany w Grodnie; ale wątpię, aby mnie zapamiętała.
— Pamięta i prosi cię na chwilę rozmowy. Jeśliś niepewny siebie, to przy świadku...
— Coś w tem się kryje! I radzisz, abym poszedł? — pytał zgoła przyjacielskim tonem.
— Proszę cię o to. Nikt cię nie zobaczy! Nawet te bogdanki, które ci rzucały kwiaty...
— Dlaczego nazwałeś mnie racławickim herosem? — zapytał nagle z niepokojem.
— Wiem od margrabianki, żeś przyjechał prosto z obozu Naczelnika.
— Ona wie! Zaczekajże! Ona ci to powiedziała? Niepodobne do wiary.
— Parol kawalerski. Dziwiła się nawet, że po takiej drodze jesteś jeszcze w teatrze.
— Znaczy, iż jeszcze ktoś trzeci przyjechał z relacyami, i to do króla!
— Albo do Igelströma, co zresztą na jedno wychodzi.
— Trudno mi się z tem pogodzić! Prawda, Tormasow mógł powiadomić ambasadora o swojej klęsce pod Racławicami. Czego ona może chcieć odemnie?
— Wyglądasz, jak lew, któryby po walce chętnie pożarł co smacznego...
— Właśnie mi teraz w głowie amory! — wzruszył wzgardliwie ramionami.
— A propos amorów! Nie pęknij ze śmiechu: zakochałem się po uszy.
— Po staremu, trzymają ci się krotochwile. Może potrzebujesz drużby? Służę ci...
— Myśl przednia. Pomówimy o tem. Chodźmy, damy nie powinny na nas czekać.
Zapukał umówionym sposobem do jakichś drzwi, otworzył je liberyjny. Mały przedpokój oddzielony był od loży ciężką, wiśniowej barwy, zasłoną. Margrabianka siedziała przy zaciągniętej kracie, pilnie lustrując scenę i publiczność. W loży, urządzonej z przepychem, szumiało wzburzone morze głosów niby w muszli, że aby się zrozumieć, rozmawiano szeptem. Podała Zarębie rękę, obciągniętą w białą rękawiczkę, pokrytą misternemi malowidłami. Patrzyła przytem z taką zimną przenikliwością, że jakby lód poczuł w sercu i poruszył się niespokojnie. Z blizka wydawała mu się nawet piękniejszą i jeszcze bardziej przypominającą maskę. Rysy miała jakby rznięte w słoniowej kości, zastygłe, twarz bladą, wielkie oczy, nos orli na podobieństwo dzioba i pełne, czerwone usta, niby otwarta, krwawa rana; ciągnęły jak gorejące otchłanie. Mówiła głosem nizkim o pieściwych brzmieniach. Postaci była foremnej, smukła i gibka o ruchach niespodzianych, gnąca się wężowymi skręty lub w nagłości tygrysich sprężeń rozdygotana. Jej czarne oczy połyskiwały zdradną tonią, zaś chwilami zapalały się w nich zielone skry. Rozmawiała dwornie, ale jakby z rozmysłem wtrącając gminne i dosadne wyrażenia.
— Pan może nie wie, że jestem wróżbiarką? — zwróciła się do Zaręby, przeskakując nagle z innej materyi — bardzo pragnę zobaczyć pańską rękę.
— Nie znajdzie pani w niej nic godnego ciekawości — szepnął skonsternowany.
— Bardzo interesująca! Bardzo! Tutaj za ciemno. Jean, zasłona! — rozkazała.
Liberyjny spuścił grube firanki na kraty, uczyniło się znacznie ciszej.
Przeszli w głąb loży, do stolika, na którym służący postawił świecznik z płonącemi świecami. Wzięła znowu jego rękę i długo rozpatrywała zagmatwane linie dłoni.
— Niezwykłe losy! Bujne życie! Niesłychane szanse! — szeptała z patosem jarmarcznych wróżbitek, motając go przytem spojrzeniami, jakby siecią niewidzialną.
Słuchał z dwornym uśmiechem, zdziwiony raczej, niźli przejęty.
— Wielkie ukochania i wielkie cierpienia! — ciągnęła palcem po jego dłoni.
— Kto wierzy, będzie zbawiony! Zbawiajcie się! — zadrwił Woyna, sięgając po kapelusz.
Taka burza znowu zahuczała w teatrze, że margrabianka zasłoniła spiesznie uszy.
— Nie podobna już wytrzymać — jęknęła, opadając w złocony fotelik — przyjdź pan do mnie po spektaklu, Woyna zna drogę. Powiem, co wyczytałam w dłoni; tutaj nie mogę zebrać myśli. Proszę mi dać słowo, że nie będę czekała na próżno. Mam ważną sprawę, może nawet związaną z tem, co pan dzisiaj przywiózł od Naczelnika.
Zadrżał, topiąc w niej zaniepokojone oczy. Jej krwawe usta uśmiechnęły się zagadkowo.
— Przyjdę z pewnością! — powiedział z taką prawdą, że już więcej nie nalegała.
Wyszedł zaraz, ale w korytarzu zatoczył się na ścianę; ledwie go Woyna podtrzymał.
— Teraz dopiero poczułem forsowną jazdę, nogi mi zesztywniały... w głowie się kręci...
— Zabieram cię do siebie, musisz nieco wypocząć. A może cię urzekła ta Sybilla?
— Kości mi się rozłażą i ledwie już patrzę na oczy. Chodźmy na powietrze.
— Śmiechu warte, lecz znam osoby, którym odkryła najtajniejsze ewenty życia. Podobno król nic nie poczyna bez jej wróżb. Tem go przy sobie trzyma.
— Nie na wiele mu się to przydaje. Nie jej wróżby mnie zdumiały... Ciekawa persona...
— I pono biegła w swojej sztuce miłośnica.
— Kto drugi parsknąłby śmiechem na twoje »pono«, ale ja ci wierzę. Powszechność sądzi.
— Powszechność sądzi mnie kochankiem każdej, która się ze mną pokaże na ulicach. Może kiedyś powiem, co ja mniemam o powszechności, kiedyś, bo aktualnie nudzi mnie ta materya. Wyjdźmy drzwiami od sal redutowych, tam pusto.
— To lepiej, wyjdę niepostrzeżenie. Niepotrzebnie pokazywałem się w teatrze.
— Ta brawada dawała pozór jakbyś się krokiem nie ruszał z Warszawy.
— I to miałem na celu, a wyszło przeciwnie. Słyszysz, co się tam wyrabia?
Byli już w dziedzińcu Krasińskich, a jeszcze goniły za nimi huragany braw, krzyków i śpiewań. Teatr, rzęsiście oświetlony, przybierał w ciemnej nocy podobieństwo korabia, burzliwie żeglującego. Przed głównem wyjściem, tłoczyło się mnóstwo pojazdów, służby, pachołków z latarniami do odprowadzenia pieszych, konnych laufrów z pochodniami i marszałkowskich dragonów, trzymających w ryzie kupy swywolnego ultajstwa.
— Znam Warszawę, ale nie imaginowałem jej tak zapalną — oświadczył Woyna.
— Boś znał tylko górną socyetę, popioły dawno zetlałe; ale dopiero pod nimi, na spodzie, tają się wielkie żary, wielkie czucia i wielkie dusze.
— Nie neguję, a jeśli z taką samą furyą powstaną do boju, biada wrogom!
— I biada zdrajcom! Stratują ich żelazne stopy gniewu. Gdzie Biegański?
— Śpi w arsenale u Dobrskiego. Próbowali go zbudzić: klnie, kopie i pistoletami grozi.
— Wyprzedził mnie o sześć godzin — szepnął markotnie — razem ruszyliśmy z pod Racławic!
— Jakże tam było? Rozumiesz moją ciekawość?
— Opowiem ci w domu. To jeno wiedz: Zwycięstwo; Naczelnik — wódz; chłopy — bohatyry!
Przy bramie z dziedzińca Krasińskich na Długą stał mocny oddział piechoty z kozakami i jedną armatą. Palili ogień, jakby na biwaku gdzieś w polach.
— Mają się na baczności — mruknął Zaręba, penetrując jegrów.
— W całem mieście straże zwiększone w czwórnasób.
Weszli na Miodową, prawie ciemną i pustą z racyi rozkazu marszałka, by wszystkie sklepy zamykano równo ze zmierzchem. Wcześnie było, zaledwie po ósmej. Siał drobny deszczyk, jakby przez sito. Błoto chlupało pod nogami. Rzadkie latarnie dawały skąpe światło. Pod gdańskim domem, gdzie kwaterował Zubow, trzymała straż półkompania grenadyerów kijowskich w bojowej gotowości.
— Snać się lęka wykradzenia przez wielbicielki — zauważył drwiąco Woyna.
— Co wiesz o tej rzekomej margrabiance?
Woyna opowiadał, nie oszczędzając jej pod żadnym względem, lecz pomimo ironicznego tonu i drwin, zdradzał zupełną wiarę w jej wróżbiarstwo. Pokazywał się przytem zabobonnym, jak prawdziwy ateista. Zaręba słuchał, deliberując równocześnie nad niepokojącem go pytaniem: Od kogo wie, co przywiózł od Naczelnika? Ale przechodząc obok pałacu Borcha, mimowoli przystanął. W apartamentach Izy błyszczały światła.
— Wstąpię na chwilę do kasztelanowej — nagle zdeterminował, sam nie wiedząc dlaczego — jutro nie będę miał czasu. Daruj mi, za godzinę stawię się u ciebie z pewnością.
— Mówi się: kasztelanowa, a myśli się: piękna Iza! — zaśmiał się ironicznie. — Potrzebuje pociechy, ciężkie bowiem terminy na nią przychodzą!
— Nie wiem o niczem. Cóż jej zagraża? — pytał żywo, żywiej nawet, niźli chciał.
— Z pod Racławic wracasz, bohatyrze; zaraz to znać, skoro nie wiesz, jaki tutaj panuje płacz i zgrzytanie zębów i jaki ordynaryjny strach trzęsie najpiękniejszymi łydkami wielkiego świata Warszawy! I to od dnia, w którym przyszła wiadomość o krakowskiej insurekcyi. Słodkie dnie polsko-moskiewskiego aranjuezu, minęły, jak sen. Skonały nagłą śmiercią wspólną przyjacielskie promenady, baliki champétre, wizytacye, teatry amatorskie i miłosne intrygi. Wszyscy gotują się do ucieczki. Już p. Załuską wysłał Igelström do Królewca. Już wyżsi oficyerowie również odsyłają swoje żony w bezpieczniejsze miejsca. Cała nasza górna socyeta wzdycha tęskliwie do Petersburga! Ucieka tam, kto jeno może! Najgorętsi adherenci Moskwy nie poznają na ulicach swoich wczorajszych socyuszów! Patrzę się i boki mi pękają ze śmiechu. Myślę, że Zubow nie pozostawi szambelanowej na zmienne azardy wojennej fortuny.
— Śmiałe przypuszczenia! — przerwał mu dość raptownie — za godzinę będę u ciebie.
— Pamiętaj: kamienica Roeslera, drugie piętro i wejście od Senatorskiej. Ja wracam na chwilę do teatru, muszę się porozumieć z Konopką.
— Mówi się: Konopka, a myśli się: piękna Barsowa! — oddał mu wet za wet.
— Spudłowałeś. Myśli się: piękna panna Radzymińska! Oto prawda i wyznanie zarazem.
— Radzymińska, siostra rotmistrza! Czy ja się nie przesłyszałem?
— Nie. Ale czemu przypisać to zdumienie! Czyżbyś miał na nią jakie widoki?
— Mam przecież narzeczoną. Zdziwiłem się, jak gap. Śliczna panna — pilnie się wykręcał.
— A ponieważ chciałeś drużbować, trzymam cię za słowo. Nie spóźniaj się!
I poleciał. Zaręba wchodząc w dziedziniec pałacowy, obejrzał się za nim i pomyślał:
— Skoro się dowie o historyi z Zubowem, gotowa trajedya. Biedny chłopak.
I pełen troski o przyjaciela, wszedł do pałacowej sieni.
— Już od godziny oczekują p. porucznika — oznajmił poufale stary, znajomy służący.
— Czekają na mnie! Cóż to znowu za facecye? Wstąpiłem zupełnie przypadkowo.
— Wszyscy zebrani są w bawialni p. szambelanowej. Jest i p. Terenia!
Przeleciał schody i jak wicher wpadł do zacisznego pokoju.
— No i macie go we własnej osobie — mówiła tryumfująco kasztelanowa, całując go czule na przywitanie — i przynosisz nowiny od Stasia!
— Mam nawet list od niego. Kto p. kasztelanową uprzedził o tem?
— Moi przyjaciele, wczoraj wieczorem — szepnęła z jakimś zaświatowym uśmiechem.
— Więc nie p. Lhullier? — pytał, owładnięty jakby ciemną trwogą.
— Nie znam tej osoby nawet z widzenia! — wyrzekła z nieskrywaną awersyą.
Obejrzał się tonącemi oczami. Był w bawialni, siedzieli przy okrągłym stole, w blaskach świec, płonących w białych, farfurowych kandelabrach; patrzyli na niego przyjaźnie. Przemógł to jakieś mgnieniowe przyćmienie umysłu, być może, powstałe z przemęczenia, i przywitawszy się ze wszystkiemi, zasiadł przy nich. Okazywali się dla niego uprzedzająco dobrzy i czuli. Marcin Zakrzewski, z rozłożonemi rękami, przemieniony na motowidło, z którego Terenia zwijała jakieś barwne nici, ucałował go serdecznie. Iza patrzyła w niego oczami uwielbień. W bawialni było ciepło i widno; ogień wesoło trzaskał na kominku. Rozmawiano półgłosem. Służba przesuwała się bez szelestu. Więc po tygodniach, spędzonych na koniu, po biwakach, pochodach i bitewnych przygodach, po chłodzie i głodzie, poczuł się naraz w lubej atmosferze rodzinnego domu. Szambelan zadysponował obfity posiłek i sam nakładał mu z półmisków. Iza czuwała, by mu niczego nie brakowało. Przybrana w skromny dezabil złotawej barwy, z włosami gładko przyczesanemi nad czołem, a spiętemi na karku w grecki węzeł, była piękna tą pięknością pierwszych lat dziewczęctwa. Nie mógł się jej napatrzyć. Uderzała mu do głowy, jak wino. Nawet kasztelanowa mimo posępnej czerni i twarzy widmowej jaśniała dzisiaj szczególniejszą pogodą.
— Staś pisze, że Naczelnik zganił go i zarazem wyróżnił. Jak to rozumieć?
Opowiedział, jak było, nie szczędząc mu przytem pochwał i szczerego uznania.
— Więc stawał tak mężnie i z takim azardem? — Słodka duma przepełniła jej serce.
— Bohatyrsko! Mam o tem szczegółowe relacye — zaznaczył z naciskiem.
Spojrzenia skrzyżowały się nad jego głową w niemem porozumieniu.
— To porucznik nie wraca z pod Kościuszki? — wyrwała się po swojemu Terenia.
— Niestety, wracam tylko z Grabowa! — odparł spokojnie z pozorami najszczerszej prawdy. I korzystając skwapliwie ze zboczenia rozmowy w tę stronę, narzekał na kłopoty, jakie na niego spadły wraz ze śmiercią ojca. Czy wzbudził wiarę, nie mógł wymiarkować; lecz tyle zyskał, że rozmowa potoczyła się w bieżących materyach. Szambelan, nie bez złośliwej intencyi dokuczenia Izie, wydrwiwał popłoch, jaki się szerzył pomiędzy towarzystwem polsko-rosyjskiem, a w końcu powiedział:
— Przyjaciele obligują, byśmy na te straszne czasy, wyjechali do Petersburga. Mogą się tutaj powtórzyć paryskie historye. O siebie się nie obawiam!
— A ja zapowiadam, że z Warszawy się nie ruszę — powiedziała ze stanowczością Iza.
— Nie odpowiadam za następstwa! Przestrzegam, to moja powinność.
— I ja nie wyjadę, chociaż kasztelan codziennie nalega — oznajmiła kasztelanowa.
— Ja się tam niczego nie boję i nigdzie nie uciekam — zadeklarowała Terenia.
— Pod komendą Marcina nic nie grozi — rozśmiał się Zaręba.
— Mam jeszcze Königowskich ułanów — dodała dumnie — tysiąc wiernych szabel i tatusia.
— Zostajesz aktualnie w Warszawie i na dłużej? — zwróciła się Iza do Zaręby.
— O ile rachuby nie zawiodą, pozostanę. I myślę, iż dla wszystkich będzie w Warszawie pozostać najbezpieczniej. Chyba, że ktoś ma ciężkie obrachunki z narodem...
— A jak te straszne Jakobiny pomordują nas wszystkich? — wystrzeliła Terenia.
— Może i niektórych pomordują, nie wszystkich jednak — odpowiedział żartobliwie.
— Bo wiem, jako spiskują na samego króla! Ale niech się ważą! Nasi ułani już są w Warszawie, dzisiaj przysięgali na wierność królowi; dadzą oni bobu spiskowcom!
— I panna Terenia będzie broniła króla!
— Do ostatniego tchu! I Marcin będzie bronił z gwardyą! — zapewniała gorąco.
— Marcin, a jeśli do tego czasu znowu dostanie abszyt od p. Tereni?...
Żachnęła się obrażona i uciekła. Marcin pogonił za nią amfiladą pokojów.
Szambelan się podniósł; jego nieodstępny Kubuś, przypomniał porę lekarstwa.
Pozostali we troje, ale kasztelanowa zapadła w jakieś odrętwiałe milczenie, nie odpowiadając nikomu, może nawet nie słysząc ich głosów.
Wybiła właśnie dziewiąta i Zaręba podniósł się do wyjścia.
— Uciekasz? Tak ci pilno, czy tak ci ze mną nudno? — spytała bez ogródek.
— Pilno, czekają na mnie o wyznaczonej porze. Uwierzysz, że wolałbym pozostać z tobą.
— A tak mnie unikałeś! — powiedziała ze szczerością wielce kłopotliwą dla niego.
— Od chwili, w której mnie ostrzegłaś, musiałem się kryć, a potem wyjechałem. Boże, toż jeszcze ci nie podziękowałem za ocalenie moje i towarzyszów! I nie wiem, jak to wyrazić!
Stali przy sobie blizko, prawie się dotykając piersiami. Zagrała w nim pijana, szalona żądza pochwycenia jej w ramiona i całowania nabranych, purpurowych ust. Patrzyła bowiem tak wyzywająco, była tak kusząco piękna, tak zdała się być gotową na wszystko, że w głowie mu się zakręciło. Powstrzymał się jednak i tylko ucałował jej ręce; były chłodne i nie oddawały uściśnień. W oczach jej zabłysła jakby mgła łez.
— Dziękuję ci całą duszą w imieniu ocalonych. Postąpiłaś wzniosie.
— Ciebie pragnęłam widzieć wolnym, tylko ciebie... — posłyszał namiętny szept.
— Dług mojej wdzięczności nigdy nie będzie spłaconym — sięgnął po jej rękę; cofnęła prędko.
— Igelström wie o wszystkiem i ma spiskowych w obserwacyi — szepnęła — wiem, że układają nowy regestr tych, którzy lada dzień mają być pochwyceni przez Baura. Czy jesteś na nim wymieniony, nie wiem. To ci jeszcze chciałam powiedzieć. Odpłacisz mi, jeśli będę wiedziała o dniu wybuchu.
— Jeszcze nie zdeterminowany, ale będziesz wiedziała — zapewniał gorąco.
— I niech się wszystek świat zawali! — wyrzekła z niewysłowioną boleścią.
Zadrżał na ten jęk rozpaczliwy, zbudziła się w niem jakby dawna miłość, pełna jeno współczucia i litości. Straszliwy żal zaszarpał mu sercem. Stała przed nim taka bezbronna i żałosna, taka dziwnie inna, blizka i jak siostra, droga. Nic z tego nie wyraził, nie śmiał, obawiając się nieprzewidzianego obrotu.
Już przy drzwiach posłyszał za sobą jej kroki, odwrócił się wyczekująco.
— Czy to prawda, że się żenisz? Nie wierzyłam pogłoskom — spytała otwarcie.
— Mam narzeczoną — odpowiedział nieco wykrętnie, sam nie wiedząc, dlaczego. Ale to pytanie, uderzające jakby kamieniem, przywróciło mu równowagę, chwilowo straconą. Poczuł się opancerzonym na wszelkie ciosy.
— Życzę ci szczęścia! — powiedziała cicho i odeszła jakoś chwiejnie i bardzo powoli.
Widział, jak siadła na dawnem miejscu, wsparła się łokciami o stół i łzy popłynęły z jej oczów ciężkimi sznurami pereł. Dawała im spływać, jakby krwi z rany śmiertelnej. Płakała spokojnie, bez jęków i szlochań, beznadziejnie.
Cóż miał począć? Uciekł poruszony do trzewiów, zacinając zęby, aby nie zakrzyczeć z jakiegoś szarpiącego bólu. Wciąż miał przed sobą jej twarz zakrzepłą na kamień i radloną strugami łez. Te jej łzy zalewały mu serce zgryzotą i wszystkiemi furyami nagle zbudzonych żalów. Kochała go! Miał teraz oczywisty dowód. Ale nie chciał temu zawierzyć. Krwawił serce wspominaniem jej zdrad i życia, wydzierał z pamięci, zohydzał przed samym sobą i pomimo tego płakała mu dusza nad grobem umarłej miłości. Płakała nad nią i zarazem nad sobą.
Woyna czekał zniecierpliwiony i natychmiast wyszli z kwatery. W drodze — margrabianka mieszkała niedaleko, na Krakowskiem, obok kamienicy Wasilewskiego — Woyna jął się spowiadać ze swojej miłości. Mówił innym, niźli zazwyczaj, językiem i sposobem. Ani by kto rozpoznał z jego słów płomiennych i tkliwych dawnego cynika, kpiarza i hulakę. Nawet głos mu brzmiał, jakby flotrowers w noc majową, rozśpiewaną słowików trelami, a zapachami kwiatów dyszącą. Nie wyszydzał żadnej z takim żarem, z jakim teraz wystawiał tę jedyną. Był jej wyznawcą i czcicielem.
Zauważył to Zaręba pomimo swoich udręczeń i spytał z nieukrywaną irytacyą:
— Jesteś już po deklaracyi?
— Czekam sposobnej okoliczności. Jeszcze się obawiam rekuzy. No i jestem przymuszony przyprowadzić swoje interesa majątkowe do jakiego takiego ładu. Na szczęście stryjaszek zapisał mi znaczne dobra w sandomirskiem województwie.
— Właśnie wybrałeś porę na miłosne gruchania!
— Na miłość zawsze jest pora. Z małżeństwem tylko bywa inaczej. Nie myślę ja o Hymenie teraz, pod grzmoty dział, chociaż zwłoka mi nie na rękę i nie do smaku.
— Można konkludować, jako pewny jesteś wzajemności. Może to jakiś dawny sentyment?
— Poznałem ją przed miesiącem u p. Mokronowskiej i z miejsca utonąłem. Pewności nie mam, ale imaginuję sobie, że mi sprzyja. Bywa, iż kobieta sam a nie wie o swojem uczuciu aż do chwili wyznania amanta.
— Musisz znać i jej brata rotmistrza?
— Znam i przyznaję, że ten pan brat nudzi mnie setnie swoją traiczną twarzą i opiniami parafialnego pedanta. Wydaje mi się być tępszym od swojego konia.
— Sąd z gruntu mylny; to człowiek oświecony, jeno srodze doświadczony przez złe losy i przeto posępny i zgryźliwy. I panna też nie pierwsza lepsza z brzegu...
— Wiem i to mnie aż przeraża. Patrzę na nią prawie codziennie i wciąż znajduję inną, niepodobną do wczorajszej. Humory ma tak zmienne, że ciężko mi się połapać w sytuacyi, bo raz mnie unika, odstręcza, słówkiem nie zachęci, to znowu szuka mnie i godziny całe przesiadujemy w najczulszej zgodzie. Mieszka obecnie u Barsowej; wiem od Konopki, jako często rozmawia z nim o mnie...
— Miała pono inklinacyę do klasztora, jakiś czas była w nowicyacie Wizytek
— Wspominała, brałem to za panieńskie fantazye; co to dzisiaj chce klasztora, jutro pragnie umierać, po jutrze wyjść za królewica, zaś kończy się nową robą od Łazarewiczowej i tańcami przez trzy dni z rzędu. Znam ja te panieńskie faramuszki. Jeśli jednak zajdzie okoliczność, stoczę o nią walkę choćby z panem Bogiem i nie oddam.
— Słuchając cię, myślę: To mówi ktoś drugi, nie Woyna. I zdumiewam się przemianie.
— Mniemasz, jakom doszczętnie zbaraniał? Chwalę sobie ten stan głupawej szczęśliwości. Czy wiesz, że p. Zofia strzela z pistoletu, jak mało kto? I ćwiczy się w tem niestrudzenie.
— Z taką nie zadzierać, bo w łeb palnie z lada przyczyny. Krzywdy nie daruje — szepnął Zaręba.
Stanęli pod nizkim, zaledwie piętrowym domkiem, wciśniętym pomiędzy wysokie kamienice. Na odgłos kołatki otworzył im służący z koślawą łojówką w ręku.
— Tutaj kończy się moja misya. Niech ci dalej sprzyja fortuna — oznajmił żywo Woyna.
— Nie idziesz ze mną? Byłem pewny twojej asysty.
— Powiedziano: Woyna zna drogę. Woyna też spełnił powinność i teraz rusza w swoją stronę — zaśmiał się z jego zakłopotania, popchnął nieco do sieni i zatrzasnął za nim drzwi.
Służący poprowadził go na piętro i oddał olbrzymiemu pajukowi, przybranemu z węgierska, ten zaś otworzył przed nim wyzłocone podwoje białego salonu, rzęsiście oświetlonego. Zaręba wszedł posuwiście i zatrzymał się na środku, wodząc zdumionemi oczami do koła — nie było nikogo. Salon był urządzony ze smakiem i nielada przepychem. Lśnił cały od białości, zwierciadeł i złota. Pawimenty, wykładane drzewem różanem, dawały podobieństwo kobierca bogatego barwami. Drzwi były zamaskowane zwierciadłami. Na suficie amorki, splecione wieńcami róż, pląsały radośnie na łące pełnej motyli. Upajający zapach hijacyntów białych rozchodził się z przecudnej żardiniery, drążonej w marmurze złotawym. Meble o wyszukanych kształtach, złocone, były obciągnięte blado liliowym bławatem, dzierganym w kwiatuszki. Cztery kandelabry z farfuru, stojące w rogach na postumentach, obficie siały światłem. Jedna ze ścian dźwigała naturalnej wielkości portret Stanisława Augusta z jego lat dawniejszych. Przedstawiał pięknego młodzieńca w stroju francuskim, rozpartego w złocistym karle, przy stoliku, na którym leżały rękawiczki, laska i kapelusz. Żaboty, koronkowe manszety, dyamenty, biała peruka w misternych puklach, błękitny frak w złoty rzucik, słodkawy uśmiech, wypieszczone ręce, białe kuloty z pękiem wstążek przy kolanach i niedbała, wzgardliwie leniwa poza dawały obraz jakiegoś wymuskanego paniątka. Jeno że mądre, wyraziste oczy kłóciły się z tym strojem wykwintnego modnisia. Patrzał król, ujawniony w postaci prawego muscadin’a, ulubieńca dam i bohatyra buduarów. Patrzał majestat z pośród jedwabnych łachów i świecideł. Ta dziwna dwoistość nadawała portretowi szczególny urok.
Dojrzał to Zaręba, nie mogąc się napatrzeć do syta. Odchodził i znowu powracał. Te królewskie, przenikliwe oczy przykuwały go do miejsca.
Dopiero odgłos jakichś kroków zbudził go z medytacyi. Jakaś murzynka, czarna jak noc, w czerwono-żółtych szatach, skłoniła się przed nim, zapraszając wymownym gestem do pójścia za sobą. I powiodła go amfiladą małych, ciemnych pokojów. Na jego pytania odpowiadała francusczyzną, z której nie pojął ani jednego słowa. Szedł wielce podekscytowany niezwykłością sytuacyi i tajemniczością. Przechodził jakieś korytarze, jakieś schodki, wybite w murach i prowadzące na dół, to w górę, że po paru minutach zupełnie już nie rozeznawał, gdzie się znajduje. Wreszcie otworzyła drzwi do nizkiej, sklepionej izby. Znalazł się w mrokach, przesianych czerwonawym brzaskiem. W ogromnym kominie narożnym, pod nizko zwisłym okapem, żarzyła się kupa węgli, owiana błękitnawym płomieniem. W tych blaskach rozpoznał margrabiankę, siedzącą przy samym trzonie, z kartami w rękach. Wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Czarna wiedźma przyniosła stolik i postawiła go między niemi. Margrabianka, stasowawszy karty, rozkazała mu je zebrać lewą ręką i trzy razy. Uczynił posłusznie. Rozkładała je w głębokiem skupieniu. Dwa śnieżnej białości koty z czerwonemi oczami skoczyły jej na kolana i zwinąwszy się w puszysty kłębek, mruczały monotonnie.
— Przeszłość! — wyrzekła tak obcym zgoła głosem, że zadrżał, oglądając się mimowoli.
Zaczęła czytać z kart, jakoby z księgi, dzieje jego przeszłości. Nic się nie ukrywało przed jej strasznem widzeniem. Niekiedy badała linię jego dłoni. Chwilami czuł w sobie lodowate groty jej spojrzeń przeszywających. Opowiadała, nie pomijając niczego. Wzbudziła w nim pamięć całego życia. Przesuwał się widmowy korowód, lat przeszłych, pomarłych zdarzeń, miłości, uniesień, zgiełkliwy tłum tego, co było, zapomniane majaki.
— Co to jest? Skąd ona wie? Zali takim byłem? Zali to moje dzieje? — zdumiewał się, coraz głębiej udręczony. Przeglądał się, jakby w czarodziejskiem zwierciadle, nieubłaganie odbijającem zarówno zło, jak i dobro. Nie oszczędzała jego dumy ni próżności, zdzierając wszelkie osłony pozorów. Jej zimny głos miał świst batoga i ranił boleśnie.
Jeszcze nie zebrał rozpierzchłych myśli, gdy stasowawszy nowe karty, oznajmiła sucho:
— Teraźniejszość! — Karty opadały z szelestem, jak obumarłe liście jesieni.
Stał na wiotkiej krawędzi pomiędzy otchłaniami »wczoraj« a przepaściami »jutro«. Jeszcze wszystko miał żywe w sercu i pamięci. Sprawdzał z bijącem sercem historyę prawie każdego dnia. Pokazywała je w przemijającej prawdzie. Odkrywała udział w spisku, wyprawę do Paryża, stosunki z Izą. Nie zapomniała o Krakowie, ni Racławicach.
Słuchał, zdrętwiały i przerażony tym jakimś okropnym rabunkiem, jaki się spełniał nad jego duszą. Poczuł się obnażonym do najtajniejszej nagości. Palił go jakiś niewytłumaczony wstyd. Nie śmiał spojrzeć na nią. Cierpiał, jak muszą cierpieć wystawieni pod pręgierzem. Czuł się obdartym i niezmiernie pokrzywdzonym. Nie miał już nic swojego i tylko dla siebie. A przytem, groza zjeżała mu włosy na głowie i strach dziki, obłędny, chwytał za gardło żelaznymi pazurami.
— Przyszłość! — Zabrzmiał daleki, jakby z przestrzeni płynący głos.
Ostatnim wysiłkiem chwycił ją za rękę i wyszeptał błagalnie:
— Nie mogę! Boję się! — Zęby mu szczękały i śmiertelny chłód przejmował serce.
Zdała się niesłyszeć i klasnęła w dłonie. Czarna wiedźma postawiła na stole wielką kryształową kulę, napełnioną bezbarwnym płynem, i okrywszy wróżkę ciemnym płaszczem, zahaltowanym w srebrne znaki Zodyaku, jęła sypać na węgle jakieś suche zioła. Buchnęły gęstymi dymami, rozszedł się odurzający, gorzkawy zapach i zielonawa mgła wypełniła izbę, pokrywając wszystko rozdrganym, połyskliwym tumanem.
Margrabianka wyciągnęła ręce nad kulą i szepcąc jakieś niezrozumiałe słowa, patrzyła w kryształ długą chwilę, aż ów płyn zaczął mętnieć, burzyć się i pryskać.
— Jeśli masz mężne serce, spojrzyj: zobaczysz, co ci zapisało przeznaczenie.
Umilkła, oczy się jej zawarły, zesztywniała w tej pozie, nawet krwawe usta pobielały na płótno. Wzburzone włosy, poprzeplatane perłami, przybrały podobieństwo wężów.
Kula zagrała barwami tęczy i świeciła, jakby utajone w niej słońce rozbłysło.
Spojrzał i już nie potrafił się oderwać.
Widział w głębi kryształu jakiegoś człowieka okutanego w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce na twarzy, a siebie stojącego naprzeciw. Krzyknął z podziwu! Przyglądał się samemu sobie! Nieznajomy coś mówił. Kto to może być? Znał skądściś ten głos. Obraz zniknął, nim potrafił skupić uwagę. Ujrzał się w arsenale w pośród spiskowych. Noc, prowadzi Izę jakiemiś zaułkami, przelatują kozacy. Świt na niebie, dzwony biją, dalekie strzelania, krzyki, bitwy, ulice, pożary, trupy i krew. Woyna z okrwawioną Radymińską na rękach! Jakieś tłumy na ulicach! Jakieś sceny niezrozumiałe, jakieś zdarzenia, w których widzi siebie, a zgoła nie pojmuje związku ze sobą. Obrazy lecą, jakby na skrzydłach błyskawic; nie potrafi nawet zapamiętać, już patrzy na siebie, jak na obcego i obojętnego. Ale majaki ludzi, spraw, miejsc i zdarzeń przepływały wciąż rwiącym potokiem, coraz jeno bledsze, dalsze i bardziej mu niepojęte. Czuł się już śmiertelnie wyczerpanym, ledwie się trzymał na nogach i wsparłszy się o stolik, jakby zamierającemi oczami patrzył na dziwną scenę: jakaś bitwa wrzała dokoła, otoczyła go czerń kozacka, broni się szablą; pękła, chwyta więc z ziemi karabin, grzmoci kolbą, odpiera ciosy; nacierają ze wszystkich stron i naraz dostał piką w twarz, ktoś go pałaszem rąbie przez głowę, ktoś piersi przebija bagnetem. Wypuścił broń i pada na kupę trupów! Już nic więcej nie widzi, w oczach robi mu się ciemno, brakuje tchu, nogi się uginają, odbiega przytomność i padł ciężko na ziemię, jak kłoda.
Kiedy otworzył oczy, margrabianka siedziała przy nim z rzeźwiącemi solami. Porwał się na nogi, srodze zawstydzony, i gorąco się sumitował. Położyła palec na ustach.
— Ktoś pragnie pomówić z panem, ale musisz dać parol na sekret.
— Na niewidzianego! W jakiejże materyi ma być rozmowa i z kimże?
— Możesz mu waszmość zaufać. A jeśliby to był ten, któregoś widział przed chwilą?
Pamięć niedawnych widzeń buchnęła mu do mózgu panicznym strachem, zerwał się gwałtownie do ucieczki; ale nie zdążył, bo właśnie stanął przed nim ów nieznajomy, obtulony w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce. Zaręba cofnął się przerażony, przetarł oczy i obejrzał się dokoła. Nieznajomy siedział naprzeciw niego.
— Siadaj, poruczniku, chwiejesz się na nogach — ozwał się uprzejmie.
Boże, ten sam głos znany mu skądścić! Te same ruchy i postawa!
— W trzy dni zrobiłeś drogę z pod Krakowa, kawalerzysta z ciebie nielada.
— Byle pachołek tego samego dokona! — odmruknął, burząc się nagle.
— Czy raport Kościuszki o bitwie racławickiej będzie opublikowany powszechności?
— Waszmość bierze mnie na spytki? — żachnął się, zgniewany już nie na żarty.
— Obliguję gorąco tylko o respons.
— Nie rozpowiadam sekretów pierwszemu lepszemu — wybuchnął opryskliwie, bowiem sceną wróżeń i przemęczeniem doprowadzony do denerwacyi, nie panował już nad sobą — zachodzi jakaś omyłka. Waszmość bierzesz mnie za kogoś drugiego. Ja nic nie wiem o jakimś raporcie Kościuszki, o bitwie racławickiej pierwszy raz słyszę i znikąd nie przyjeżdżam. A zresztą nie myślę się suplikować.
— Estymuję taką oględność; nie wykręcisz mi się jednak, wiem o tobie wszystko...
— Udław się tem Waćpan, a mnie poniechaj. Dosyć mi tej krotochwili. Widzę naplątaną kabałę, jakby na reducie: tajemnicze podziemia, mistyczne przepowiednie, czarodziejskie sztuki, jegomość w masce i dziwne indagacye. Nie wiem, jaki jest cel tego wszystkiego i dochodził nie będę, ale bądź Waćpan zdrów i do tej zabawy poszukaj sobie innego. Ja nie twojej maści — ruszył spiesznie do drzwi.
— Nie wyjdziesz bez mojej woli — zagrzmiał za nim władczy, rozkazujący głos.
Odwrócił się groźnie, jak żbik napastowany, i stanął naraz, niby wrośnięty w ziemię.
Król we własnej osobie siedział przy kominie, bez maski już i kapelusza. Poznał go z pierwszego rzutu oka i wielce skonsternowany niespodzianką, sprężył się w powinnej postawie i z nachmurzoną twarzą zaszeptał:
— Najjaśniejszy Panie, anim imaginował o takim honorze! Pokornie suplikuję o przebaczenie.
— Ognisty z ciebie kawaler i kąśliwy, jak osa. Siadaj przy mnie, bez ceregieli. Fatigatus, widzę, jesteś, nogi ci drżą, pobladłeś. Siadaj!
— Czynię to jeno na wyraźny rozkaz — opadł na wysunięty trzon komina, bokiem do ognia.
— Zachodzą takie okoliczności, że potrzebuję pewnych wiadomości... ty je wiesz...
— Bylem je znał i mógł powiedzieć, pytaj Najjaśniejszy Panie! — szepnął lodowato.
— Daję ci moje słowo, jako wszystko, co mi powiesz, będzie pogrzebane między nami.
Zaręba struchlał, rzęsisty pot wystąpił mu na czoło i trwogą załomotało serce. Chwila stawała się osobliwa i szczególniej ciężka. Jak ma sobie postąpić? Wszak pyta go król i w materyach, które chował w skrytości, pod pieczęciami przysięgi. Musi odmówić posłuszeństwa. Nikt nie jest mocen zwolnić go z raz danego słowa. Wprawdzie król obiecuje parol na sekret. Ale od zachowania tajemnicy zależy powodzenie insurekcyi, podnoszonej przeciwko jego socyuszom i jemu. A może zawierzyć królewskiemu słowu? A jeśli wyda Igelströmowi, żeby ocalić siebie i zarobić na względy Imperatorowej! Nigdy! Nigdy! Wirowały w nim myśli podobne gwałtownym, oślepiającym błyskawicom, aż nagle zdeterminował i opanowawszy wewnętrzny dygot, odpowiedział z wielką godnością i przejęciem:
— Najjaśniejszy Panie, powinienem ci posłuszeństwo, ale jeszcze więcej powinienem ojczyźnie. Odpowiem na to, na co mi pozwoli przysięga, dobro sprawy i mój honor.
— Takiś to! — szepnął, niemile dotknięty, król i zrzuciwszy z ramion płaszcz, jął niecierpliwie przemierzać izbę. Tarł czoło, znać w nim było jakieś wachanie; kilka razy przystawał przed nim i odchodził, nie mogąc się na coś zdeklarować. Trwało to niedługo, lecz Zarębie wydawało się nieskończonością. Stał sprężony, goniąc za nim oczami. Burza znowu srożyła mu się pod czaszką. Wszystko, co był kiedyś o nim wiedział, słyszał i myślał, powstało teraz w pamięci, wzmożone jeszcze. Stawiał go przed trybunałem swojego sumienia i niemiłosiernie osądzał. Zdał się być jego sędzią i za razem katem.
— Chce mnie pociągnąć za język i wydać aliantom — myślał nienawistnie. — Nie doczekanie twoje, królu! — szydził, zacinając się w sobie na kamień — nie przemienisz mnie na swojego konfidenta, królu! — srożył się coraz zacieklej — nie stanę się ja Judaszem! — wołał wyniosłą wzgardą, uważał go bowiem za generalną przyczynę wszystkich klęsk Rzeczpospolitej, za najgorszego z parycydów. I byłby z przyrodzonej porywczości skoczył mu z tem do oczów i wypowiedział bez ogródek, gdyby nie ten jakiś majestat, bijący od niego, i poszanowanie, zaszczepione w duszy od dzieciństwa dla pomazańca. A przytem, kiedy znowu zasiadł przed kominem w brzaskach ognia, znalazł go dziwnie zmienionym, budzącym raczej współczucie, niźli nienawiść. Widział przed sobą starego człowieka, pochylonego pod brzemieniem lat i zawodów, o twarzy obrzękłej, zrytej troskami i wargach spalonych gorączką. Mądre, wyraziste oczy, zamglone smutkiem, wbił w ogień i coś medytował.
Przybrany był skromnie w kadecki granatowy mundur z czerwonymi obszlegami, przy prostej szpadzie. Zaręba widywał go na posiedzeniach sejmowych, na paradach różnych, na kadeckich uroczystościach, na promenadach i zawsze jako króla, otoczonego przepychem, pompą, pokorną ciżbą dworaków i pełnego majestatu i wyniesionego ponad powszechność! Zasię teraz pierwszy raz w życiu patrzał na niego, jak na człowieka, tylko szczególniejszym losem wyniesionego na tron, i czucia jego przybierały obrót życzliwszy.
Naraz król wyprostował się i uczyniwszy znak masoński mistrza, rzekł hasło: Szabaleth!
Zaręba, jakby poderwany nadludzką siłą, rzucił się ku niemu i odpowiedziawszy znakiem wtajemniczenia, stopnia i hasłem, skłonił się przed nim trzy razy wedle ceremoniału i wyrzekł głuchym, schrypniętym ze wzruszenia głosem, patrząc mu pilnie w twarz:
— Posłuszeństwo aż do śmierci, mistrzu i bracie.
— Siadaj przy mnie, pomówimy otwarcie. Nie mogłeś odpowiedzieć królowi, to zawierzysz bratu. Wprawdzie to nie na kapitule, ale mam prawo żądać od ciebie na każdem miejscu.
— Posłuszeństwa aż do śmierci, mistrzu i bracie — powtórzył przyjętą formułą.
— Więc ci rzeknę: Zapomnij o królu, zapomnij nawet o mistrzu, a mów do mnie, jak do brata, jakbyś mówił ze swoją duszą i sumieniem, jakbyś się wyznawał na spowiedzi. Chcę usłyszeć prawdę, szczery sąd, opinię nie zmąconą żadnymi względami, człowieczy głos!...
Co się działo w Zarębie, niepodobna tego oddać w mowie. Słyszał, widział, czuł, rozumiał, a razem wydawało mu się to niepokojącym snem i jakimś dyabelskim omanem, jakby dalszym ciągiem widzeń w kryształowej kuli. Myślał, iż to, co się stało przed chwilą, na żaden ludzki sposób nie jest podobne prawdzie. A jednak była to rzeczywistość, bardziej wstrząsająca jego trzeźwym umysłem, niźli czarodziejstwa margrabianki. Król pokazujący się mistrzem loży masońskiej! Król szukający tajnej rozmowy z prostym porucznikiem! I do tego w takich okolicznościach! Miało to pozór fantastycznej bajędy! Ale nie pragnąc już tego zgłębiać, ni brać na rozwagę, stał się powolny rozkazom mistrza. Czuł się przymuszonym do posłuszeństwa. Zwarł się jeno w czujności, jak czasu bitwy, na ciosy, mogące uderzać z nieprzewidzianej strony. Wzrosła też w nim podejrzliwość i zatargał głuchy niepokój przed niewiadomem.
— Mam relacyę o tobie i twoich peregrynacyach po świecie — zaczął król przeglądając w świetle komina jakiś regestrzyk. — Azardowałeś się — podniósł oczy na niego.
— W dobrej sprawie, Najjaśniejszy Panie! — mruknął, niemile dotknięty jego wyznaniem.
— Nic ci też nie wypominam! Pokazują tu ciebie, jako mojego jawnego wroga, lecz i zarazem jako człowieka, w sprawach publicznych nie szukającego fortuny ni własnego wyniesienia. I wiem, jakim hołdujesz maksymom. Nie eksplikuj się, każdemu chętnie pozostawiam jego opinię. Jesteś synem miecznika Zaręby?
Ledwie odpowiedział, tak nim poruszyło to niespodziane pytanie.
— Szczególne! — zasępił twarz, patrząc w jakąś dawno odeszłą przeszłość — dziwnie się plecie. Znałem kiedyś twego ojca — dodał król żywo — wyniosły to był szlachcic i zmiennych humorów; zali żyje jeszcze?
— Niedawno zamknął oczy! Całe podlaskie województwo opłakuje go szczeremi łzami żalów! — powiedział, podrażniony królewską wzmianką i jej tonem.
— Pomińmy przykre materye. Wezwałem cię na rozmowę, bo przekładam otwartego nieprzyjaciela nad podchlebców. Wzbudziłeś we mnie wiarę. I powtarzam, mów ze mną, jakbyś rozmawiał ze sobą, bądź echem powszechnych mniemań. Wiele spraw nie dochodzi do mnie, a powinienem wiedzieć o wszystkiem. Czasy są brzemienne w nieobliczalne następstwa. Świat się trzęsie w posadach. Padają trony i ludzkość pragnie nowym bóstwom wznosić nowe ołtarze. Nie rozstrzygam, zali się ziszczą marzenia filozofów. Może to jeno wieczny sen o szczęśliwości ludzkiej. Więc znajduję naturalnem, że i my płacimy ciężki haracz powszechnemu zamętowi. Polska znalazła się na traicznem pograniczu czasów, jakoby na krawędzi dnia i nocy, a że skłócona do głębi, słaba i rozdarta, łacno stać się może łupem mocniejszych. I już niewiadomo, skąd wyglądać ratunku! — załamał bezradnie ręce.
— Musimy go naleźć w sobie! — rzucił porywczo, nie bacząc na etykietę.
Król, jakby tego nie słysząc, ciągnął dalej z bolesnym naciskiem.
— A na domiar złego, generał Kościuszko podnosi żagiew wojny domowej, której następstwem być musi ostateczny upadek i podział kraju.
— Wojny domowej? — przerwał mu Zaręba — insurekcya nie jest wymierzona przeciwko tobie, Najjaśniejszy Panie, ani przeciwko panującym stanom, boć jej świętem hasłem: wolność, całość i niepodległość! — wstrzymał się raptem, zbyt wiele było do powiedzenia.
— A cóż Kościuszko zamierza uczynić ze mną? — podchwycił prędko król.
— Nie wiem — odparł szczerze — nie wyznawał się w tym względzie w mojej obecności. I w głównej kwaterze nic w tej materyi determinowanego nie słyszałem. Wiem tylko, że Naczelnik poza sprawami aktualnemi chętnie i często dyskuruje o Polsce, na wzór amerykańskiej republiki ukształtowanej! Jego to ulubiona myśl!
— Więc nie gotuje mi doli Ludwika XVI? — wracał uparcie do tego przedmiotu.
— Znalazłem go dalekim od terrorystycznych opinii. Człowiek to wzniosłego ducha! Żyje myślą podźwignięcia Polski i uszczęśliwienia ludzkości. Prawdziwy filantrop.
— Być może. Kołłątaj jednak z klubem »Obrońców Wolności« spiskują przeciwko mnie.
— Za generalny cel uważają walkę z tyranami. Pragną przekształcenia Polski sposobami, jakimi zwycięża francuska rewolucya. Walczą o prawa człowieka i obywatela. Umowę społeczną J. J. Rousseau’a, przyjęli za ewangelię. Progresyę i szczęście ludzkości mają za najwyższe prawo. Chcą panowania cnoty i rozumu. Za hasło wzięli: wolność i równość! — objaśniał żywo, lecz bez widocznego zapału.
— Wszystko, co wiedzie do zniwelowania, wiedzie do sytego barbarzyństwa — szepnął dość cierpko król — powiedz, którzy tak skwapliwie wyciągają ręce po królewskie głowy?
Padło kilkanaście nazwisk, a w pierwszym rzędzie: Kołłątaj, ks. Dmochowski, ks. Meier, d’Aloe, Maruszewski, Konopka, Pawlikowski i mniej znani. Z wojskowych nie wymienił ani jednego; nie chciały mu przejść przez gardło, dusił się niemi.
— Nie obcy mi ten katalog, spodziewałem się tylko uzupełnienia.
— Wielu nie pamiętam — submitował się pokornie — wielu nie znam, a wielu pokazuje się na zebraniach pod maską.
— Wiem i o damach, jakie uczestniczą w tych krwawych sabbatach.
— Widywałem je zawsze zamaskowanemi. Wyróżniają się zapalczywością, z jaką domagają się egzekucyi wszystkich pomawianych o zdradę. Pozwól mi dodać, Najjaśniejszy Panie, że na wielu punktach rozchodzę się z klubistami — dodał szczerze.
— Znam pomiędzy nimi takich, którzy jedną rękę wyciągają do mnie po łaski, a w drugiej chowają puginał na okoliczność odmowy. Żebrzą i grożą. Tacy przybierają potem postacie Koryolanów i swoje cnoty i miłość ojczyzny szumnie obnoszą wśród powszechności. Znam i te pisma burzące przeciwko mnie. Nazywają mnie nieprzyjacielem ludzkości, tyranem, żądają mojej głowy, bo nie chciałem opłacić ich milczenia. Nikczemna kuźnica, pryskająca jadem obmowy i fałszów!
Zaręba słuchał ze ściśniętem sercem i z nachmurzoną twarzą.
— Znam co do jednego całą tę zgraję paszkwilistów i nie mogę przeszkodzić ich plugawym fałszom i haniebnym oskarżeniom. W Polsce po staremu wszyscy mają prawo strofowania króla, jeno król jest poza prawem nawet własnej obrony i nie może, jak tylko kupić dla siebie sprawiedliwość! Chcą w nim widzieć jedynie szafarza faworów i łask. Chcą go mieć kukłą, by snadniej się nim posługiwać dla swojej wygody i partykularnych profitów. Z tronu słyszy się tylko jeden głos: »Dawaj«! i widać jeno drapieżnie wyciągnięte ręce. A potem krzyczą tem głośniej: Rozdaje Rzeczpospolitą, trwoni dobro powszechne. Snać po to, aby się stało, jak gdzieś powiedziano: Za podany chleb weźmiesz kamieniem. I niedaleko mi szukać przykładów. Egzemplum prawie cały kor artyleryi, aktualnie konsystującej w Warszawie.
Zaręba poruszył się gwałtownie, zaczepiał jego przyjaciół i socyuszów.
— Szczególniej srożą się przeciwko mnie właśnie ci, których z nikczemnego stanu podniosłem do prerogatyw, należących się tylko urodzonym. Nie żałowałem dla nich ofiar własnej szkatuły, ni zabiegów przed stanami, by ich fortragować na wyższe szarże. I pozyskałem najzaciętszych nieprzyjaciół.
— Najjaśniejszy Panie, fałszywie ci przedstawiono — zaczął gorąco Zaręba.
— Zali niewdzięczność jest jedyną cnotą Polaków? — ciągnął król, nie zważając na jego słowa — nie obronisz! Zresztą nie żalę się, stwierdzam jeno jeden z tysiącznych dowodów niewdzięczności. Życie strawiłem na zabiegach koło dobra Rzeczpospolitej, a niedoczekałem się innej nadgrody, jak nieufność, oskarżenia i niezrozumienie. Jakaś głęboka przepaść mnie dzieli od powszechności. Za wszystko złe mnie winują! Dlaczego? Za co? Pytam, odpowiedz szczerze!
— Rozkazujesz, Najjaśniejszy Panie i winienem ci posłuszeństwo, ale...
— Odłóżmy etykietę na stronę, nie pora na nią — ostrzegał zniecierpliwiony.
— Przedewszystkiem, nie mogą darować zdobycia tronu protekcyą Imperatorowej.
— A kiedyż to w Polsce osiągano koronę bez pomocy ościennych potencyi? A kiedyż to wola narodu wynosiła na tron, a nie opłacone głosy elektorów! Mów dalej! Mów!
Zaręba jął z żołnierską otwartością i cale niedobieranemi słowy opowiadać grzechy, o jakie powszechność oskarżała króla. Były pomiędzy nimi ciężkie, wciąż żywe w pamięci, a przy lada okolicznościach wypominane na sejmach i sejmikach. Były i przewiny, o których dziwne powieści rozchodziły się po dworach, siejąc wzburzenia i gniewem zapalając cnotliwe serca. Ale były i takie zgoła niepodobne do prawdy, a rozsiewane na ucho, pod pieczęcią tajemnicy. Zaręba, wychowany w domu nieprzyjaznym królowi, gdzie skwapliwie zbierano wszystkie bajędy, formując z nich coraz cięższe oskarżenia, był istotnie doskonałem echem malkontentów. A że i sam przyuczył się widzieć w królu sprawcę wszelkich klęsk Rzeczpospolitej, więc jego relacya miała gorzki posmak bezwzględnej szczerości. Wypowiadał wszystko bez osłon. Zrazu nawet satysfakcyonowała go ta rozkosz smagania samego Majestatu. Pastwił się, rozumiejąc, jako dokonywa znacznego czynu. A litania owych wypominków ciągnęła się od pierwszego rozbioru aż do dni ostatnich. Kładł mu na głowę koronę, uwitą z cierni nieszczęśliwego panowania, i okrywał purpurą, na której wypisywały się dzieje niezatartemi głoskami: Pierwszy rozbiór! Rządy Repnina! Wywiezienie senatorów! Sprawa Ugromowej! Powolność na każde skinienie carowej! Zgniecenie przy jej pomocy konfederacyi Barskiej! Marnotrawstwa dóbr koronnych. Faworyci! Haniebne rządy Ponińskiego! Konszachty z sąsiedniemi potencyami! Zamachy na wolność! Wojna 1792! Akces do Targowicy! Seym grodzieński! Ratyfikacya traktatów rozbiorczych!
Wyliczał bez zająknięcia, lecz w jakiejś chwili, dojrzawszy królewską bladość, urwał.
— Proszę cię, nie każołuj mnie, mów! — posłyszał dobrotliwą zachętę.
Król słuchał na pozór spokojnie, usiłując nie pokazywać po sobie tej męki biczowania, jaka nim targała. Nawet uśmiech przywołał na zbielałe wargi, przesmutny uśmiech upokorzeń, a oczy grały mu coraz boleśniejszemi poruszeniami duszy. Chwilami zwierał się w sobie i przytajał, jakby przed razami; napróżno jednak, bowiem niebaczne i zuchwałe słowa Zaręby smagały nielitościwie, dosięgając najtajniejszych zakamarków. Sądy i oskarżenia, jakie był słyszał, wdeptywały go po prostu w błoto, niby nikczemny łachman, tak splugawiony zbrodniami, że godzien jedynie wzgardy. Nie łacno przyszło mu uwierzyć, jako to o nim samym mowa, jako to jego własny konterfekt w tak hydliwej malowany postaci! Ale uwierzyć był przymuszony.
Król w nim cierpiał, cierpiała duma, lecz najsrożej cierpiał sponiewierany człowiek.
Zaręba ciągnął dalej, ale już wiele pomijał, wybierał łagodniejsze słowa i zaczynał go oszczędzać. Jakaś niepojęta litość zbudziła się w jego sercu. Już żałował swojej powolności jego rozkazom. Poczuł jakiś przykry niesmak. Często marły mu słowa na ustach. Zachwiały się w nim nagle dawne wiary, jakie miał w tym względzie. Stało się bowiem, że wypominając królewskie winy przeciw narodowi, w tym zarysie, zawierającym dzieje haniebnych lat kilkudziesięciu, spostrzegał coraz wyraźniej obraz drugi, nierównie ogromniejszy i bardziej wstrząsający — obraz całej polskiej społeczności. Czemże był król w tym rozległym stafażu? Jednym z milionów ludzkiego mrowia czy też jedynym sprawcą powszechnej doli? Któż potrafi dać respons? Nowa udręka ścisnęła mu serce i odebrała głos, że siedział milczący, szarpany jeno wątpliwościami własnego sumienia.
— Królowi w Polsce nie wolno niczego, a odpowiada za wszystko! — posłyszał naraz głos, przejęty niechęcią i nieskrywanym żalem.
— Potwierdzasz, com już był rzekł: Niewdzięczność, to jedyna cnota Polaków — dorzucił jeszcze.
Ta gorzka konkluzya nie dopuszczała zdawkowego responsu. Przykre milczenie zapanowało pomiędzy nimi. Zaręba postanawiał już nic nie mówić, siedział osowiały i wielce ze siebie nieukontentowany, zaś król zaczął się promenować po izbie. Ginął w panujących mrokach i co pewien czas wynurzał się w brzaskach dogasającego ognia bladym zarysem widma; gruby kobierzec nie dawał słyszeć jego kroków. Dopiero po długiej chwili zaklaskał w dłonie i komuś w ciemnościach rozkazał:
— Dorzuć do ognia: zimno!
Czarna wiedźma wypełzła skądściś i po chwili buchnęły żywe, radosne płomienie, jawiąc przed oczy całe wnętrze izby, wybitej chińskiemi, żółtemi makatami w błękitne smoki, że wydawała się być kopulastym namiotem. W głębi, naprzeciw komina i na nizkim ołtarzu z farfuru niebieskiego, siedział złocisty Budda, ogromnej postaci, z rękami splecionemi na obwisłym brzuchu. Wiedźma, zapaliwszy przed nim kadzielnice, zniknęła bez szelestu. Wykwitły strugi dymów, roznosząc przejmujące zapachy piżma.
— Są prawdy, które pojmą dopiero przyszłe po kolenia — zaczął znowu król, siadając na dawnem miejscu — i winy, mogące być poczytywane za zasługi...
Zegar nad kominem wybijał jakąś późną godzinę, huczał, niby uderzenie gonga.
— Prawda niema ojczyzny, przeto bywa traktowana, jak uprzykrzony włóczęga! Zabobony i ciemnota, oto jedyni tyranowie ludzkości — mówił patrząc w ogień i grzejąc ręce; potem zaś zwolna i namysłem począł objaśniać te grzechy przeciwko ojczyźnie, o jakie pomawiała go powszechność. Była to obrona, jakby przed trybunałem własnego sumienia zanoszona. Zwracał się do Zaręby, ale odpowiadał raczej sobie i swojej zaniepokojonej duszy. Bronił się, oskarżając zarazem powszechność. Jego słowa, dyszące szczerością, przebłyskiwały ostrzami jadowitej wzgardy i wyniosłości. Nawet w eksplikacyach taiła się, być może, słuszna duma niezrozumianego człowieka. Chwilami zabierał głos poniżony Majestat. Mówił, jak do równego sobie umysłem i objęciem materyi in statu. A misterna dyalektyka, górne maksymy i piękność wysłowienia nadawały jego dowodzeniom kształt niewzruszonej prawdy. Rozmowa migotała, niby pas, tkany w przecudowne farby. Z wyznań przechodził do konfidencyonalnej pogawędki, ze spraw minionych do projektowań, ze spraw Rzeczpospolitej do aktualnych, salonowych debat, nie zaniedbując przytem indagowania względem przygotowań insurekcyjnych, pewnych ludzi i dnia wybuchu. Czynił to jakby mimochodem, bez szczególniejszego nacisku. Zaręba, nie przygotowany na to, co go spotykało, czuł się niezmiernie onieśmielony. Nie mógł się zgoła połapać ni z tem, co był słyszał, ni z dyspozycyami własnego serca. Przecież ani imaginował, aby miasto znienawidzonego nalazł króla męczennika swoich powinności, jenialnego reformatora, króla, poświęcającego każdą chwilę swego żywota pracy nad oświeceniem i podźwignięciem kraju. Bał się zawierzyć własnym uszom, a zawierzyć musiał. Któż się to bowiem przed nim użala? Któż tkliwiej czuje niedolę powszechną? Któż głębiej pragnie odmiany? Któż lepiej rozumie niebezpieczeństwo? Zaiste, tylko on, król, wielkiego serca obywatel i mąż na miarę największych, jacy byli w narodzie! Rozmyślał, nie podejrzewając, że może król próbuje go skaptować i urobić na instrumentum sobie oddane. Dopiero później przyszło mu to na myśl, a tymczasem słuchał oczarowany i przywiedziony do kapitulacyi wobec swoich dawnych mniemań i opinii. Ustępował, ale nie bez zastrzeżeń i rezerwy.
Rozmowa przeciągnęła się długo w noc.





VI.

Tego roku, dzień palmowej niedzieli chociaż wypadał prawie w połowie kwietnia, przypominał dzień późnej jesieni, bowiem od samego rana mżył deszcz, że ani na chwilę rynny nie przestawały bełkotać i panowało przejmujące zimno. Warszawa tonęła w błocie i szarudze. Ale pomimo tak przykrej aury Krakowska Brama dawała obraz jakby oblężonej przez rozanimowane tłumy. Owo zaraz po nieszporach, kiedy ciżby wysypywały się z kościołów, zasiadł był w niej Barani Kożuszek na swojem zwyczajnem miejscu, w głębokiej framudze i wyprawiał takie ucieszne brewerye, że ciżbiono się coraz gęściej, nie bacząc na ziąb ni pluchę. Siedział na znacznem podwyższeniu, z daleka widny, i jak zwyczajnie swoim zuchwałym sposobem przypinał łatki najznaczniejszym personom, nie przepuszczając i przejeżdżającym przez bramę. Co chwila też żądliwe słówka wśród śmiechów, drwin, a niekiedy i rzęsistych aplauzów goniły za skonsternowanymi wielmożami. Znała go z tego wszystka Warszawa. Nie darowywał nikomu, jednako smagając grzechy możnych, jak i przywary pospólstwa. Zasię biczem najsroższym był na damy, znane z rozwiązłego życia i przyjaźni z Moskalami; tym przycinał najszpetniej, podając ich imiona na publiczną wzgardę. Jego jadowite epigramaty i wierszyki, podawane z ust do ust, wciskały się wszędzie i zawsze trafiały w sedno. Z nieubłaganą pasyą prześladował zdrajców i egoistów. Obdartych ze skóry wystawiał na pokaz i publiczne urągowisko. Był jakby żywem i czujnem sumieniem narodu. Obawiano się go i nienawidzono, ale nie było ucieczki przed nim; dosięgnął choćby i na królewskich pokojach. Przekupić go było niepodobna i dosięgnąć, o złoto bowiem nie dbał, a broniła go miłość pospólstwa. Przy okoliczności setki piersi podnosiło się w jego obronie i już nieraz dobrze oberwali marszałkowscy pachołkowie.
Przybrany w kożuszek, srodze połatany, w baraniej czapie, z torbami, przewieszonemi przez plecy, z brodą siwą i kosturem pielgrzymim, dawał pozór prawdziwego dziada, pod którym się taił ktoś wielce oświecony i nader czuły na nieszczęścia ojczyzny. Często też sprawiał wrażenie obłąkanego; widywano go nieraz, jak godzinami rozmawiał ze sobą, jałmużny odrzucał i znajomych nie poznawał. A coby był za zacz, jakie traiczne ewenty przywiedły go do tak nikczemnego stanu, tego nikt nie wiedział, nawet jego socyusze spiskowi, którym był gorąco oddany i pod ich szczególną opieką pozostawał. Właśnie dzisiaj widział się być niezmiernie poruszonym i po różnych zwyczajnych konceptach i drwinach podniósł się naraz i potoczywszy oczami dokoła, wyjął z jakiegoś ukrycia małą gilotynę, z łokieć może trzymającą, na obraz prawdziwej uczynioną.
Wołał, pokazując ją ludowi:

»Patrzcie, cud machina!
Zarówno królowi,
Jak i mospanowi,
Gładko łeb ucina!«

Postawił ją na szerokim gzymsie i wyjąwszy z zanadrza lalkę, kształt człowieczy pokazującą i przybraną w biskupie szaty, zagrzmiał gromowym głosem:

»Na zdrajców wołam kary i na jurgeltniki!
Niech łby spadną w koszyki, jak w kabzę talary!
Za zdrady zapłata — jednako pobrata:
I tego za ruble i tych za dukata!«

— Sądy otwieram mości panowie, kapturowe sądy! Sprawiedliwość ma głos!
Lalkę nasadziwszy na długi kij, pokazywał na wsze strony i jął prawić:

»Z kuryerem jeździ na przedzie
I w poszóstnej rozpiera się karecie,
Wszystek w purpurze i fijolecie;
Za złoto naród do zguby wiedzie.
Któż to? Nie wiecie?«

— Prymas! Prymas! — zakrzyczało kilkanaście głosów.

»Za twoje zdrady, prymasie,
Niech piekło się tobą pasie«.

Wsunął lalkę pod gilotynę, nóż błysnął i prymasowska głowa spadła, obcięta.

Tłum cofnął się nieco pod wpływem podziwu i zgrozy.
Barani Kożuszek wydobył nową figurkę w czerwonym kontuszu i pokazując ją, wołał:

»I piekła dla tego za mało,
Nawet śmierć jego zbrodni nie opłaci;
W pogoni za koroną i chwałą —
Zaprzedał wrogom współbraci!
A kto na ojczyznę podnosi rękę
I wraże wprowadza regimenty,
Tego wydać na wieczną mękę,
I niech na wieki będzie przeklęty!«

— Potocki! Szczęsny Potocki! — wybuchnął potężny okrzyk. — Potocki! — wrzeszczeli dalsi. Tłum się zagłębił groźnie, rozbłysnęły oczy, podniesły się pięście, przekleństwa posypały się, niby kamienie, a kiedy Barani Kożuszek, odciąwszy na gilotynie nienawistną głowę, rzucił ją pod nogi, zaczęli ją deptać i miażdżyć i kopać, jakby głowę plugawego gadu. Nienawiść zagrała w sercach, każdy chciał bić i rozdzierać choćby konterfekt tego sprawcy nieszczęść, hańby i zbrodni!
A zaledwie się uspokoiło, już dziad, pokazując nową kukłę, wołał zawzięcie:

»Zdrajco, jurgeltniku, inflancki biskupie,
Już cię nie obroni twoja carowa!
Sprzedawałeś ojczyznę, ty plugawy trupie:
I kat cię za to pochowa!«

— Kossakowski! Śmierć mu! Na pohybel! — zawrzeszczano ze wszystkich stron.

Obciął mu akuratnie głowę i świeżą lalkę wystawiał na pokaz.

»Patrzcie, oto wielki regimentarz!
Z Polski pragnie zrobić smętarz,
Sama podłość, sama zdrada;
Jakaż na takie zbrodnie rada?
Gdy własne wojska sprzedaje carowej,
Śmierć! Patrzcie, już dryga bez głowy!«

— Hetman Ożarowski! Ze skóry obłupić! Końmi rozedrzeć! — Krzyczano zawzięcie.
Przyciszył ich Barani Kożuszek, potrząsając nową figurą.

»Nic mu ojczyzna, ni cnota!
Wszystko poświęci dla złota.
Dusza jego jest z błota,
Nie człowiek to, a sama podłota!«

— Ankwicz! Ankwicz! Dawać go tu nam w pazury! Na postronek! Ankwicz!

»Już bije twoich zbrodni godzina!
Naród cię skazał, zabija i przeklina!«

Zaledwie obciął mu głowę, gdy naraz przeraźliwy gwizd przeszył powietrze; kilkanaście rąk wyrwało dziada z framugi i poniosło w bezpieczne miejsce, gdyż właśnie nadjeżdżał marszałek koronny w asyście swoich dragonów, którzy dojrzawszy kupę pospólstwa z przyzwyczajenia przypuścili szarże, płazując, kogo się dało. Powstał nieopisany krzyk i po chwili nie było już nikogo pod Bramą, jeno tu i owdzie walał się w błocie jakiś kornet lub jęczał stratowany.
Nie upłynęło jednak pacierza, kiedy Barani Kożuszek zjawił się na dawnem miejscu i wystawiając pokraczną figurę Moszyńskiego, wołał donośnie:

»Ni dyabeł, ni święty!
Srogą pychą odęty,
Nosi garb i wielbi dyamenty.
Ojczyźnie służy trocha,
Lecz i aliantów kocha,
A ma sobie za cnotę,
Że zbiera polskie złote.
Więc niech cię porwą czarci,
Grafie, pomiocie bękarci«.

Znowu zebrał się niemały tłum i od Starego Miasta ściągało coraz więcej ludzi, że Staszek obsadził swojemi strażami wyloty sąsiednich ulic, aby się nie dać zaskoczyć marszałkowskim lub kozackim patrolom, zaś Barani Kożuszek, snać wzburzony przygodą, z niesłychanym ferworem sypał jadowitymi wierszykami, coraz to nowe obcinając głowy. A jurzył tak skutecznie, że tłumy wrzały, jak burza wzbierająca z minuty na minutę. Co chwila zrywały się okrzyki gniewów, klątwy i groźby. Co chwila tłum się skłębiał gorączkowo i kołysał, niby fale w ciasnem łożysku zamknięte. A przychodziły momenty, iż ciżby stały z zapartym tchem, — oniemiałe, kamieniejące w zgrozie i zasłuchane w strasznych litaniach, jakie dziad wygłaszał swoim jękliwym, przejmującym głosem:

»Regestr mam jeszcze niemały:
Branicki, Rzewuski, zuchwały
Złotnicki, co sprzedał Moskwie Kamieniec,
Boskamp, Szwykowski, Skarszewski;
Oto jest zbrodniarzów wieniec
I polskiej hańby krwawy rumieniec.
A jedna dla wszystkich zapłata:
Śmierć z ręki kata!«

— Śmierć! — Wybuchnął jednym ogromnym głosem tłum. — Śmierć zdrajcom!
Wywoływane nazwiska głęboko wrażały się w umysły, nizali je sobie w pamięci krwawym różańcem głów, poświęconych katowi. Nasycały się zemstą stare krzywdy i poniżenia i nędze i głody. Odwieczna zawiść wyciągała drapieżne pazury po głowy wielmożów, po te głowy sprawców własnej i ojczystej niedoli. Nareszcie widzieli sprawiedliwość sprawującą swoje słuszne rządy. Wzgarda i nienawiść rozpierała serca. Nie było już miejsca na litość. Pobłażliwość przybierała pozór nikczemnej zbrodni. Ale w głębiach, na spodzie, pod wzburzonemi czuciami urastała dzika żądza wolności. I srogi gniew na nieprzyjacioły ojczyzny wstawał. I jakieś jeszcze lękliwe marzenia o powszechnej szczęśliwości rozkwitały. I niewytłumaczona radość brała na tęczowe skrzydła i pod nieba ponosiła. I pragnienie czynów wielkich i ofiarnych, pragnienie jakiegoś dobra i wszystkie wzniosłe czucia jęły targać tem szarem, wynędzniałem pospólstwem. Prostowały się nagle karki, jarzmem niewoli przygięte do ziemi. W przebudzonych duszach roiły się niepojęte, zuchwałe myśli o prawach, o Rzeczpospolitej, matce dla wszystkich, o braterstwie i powszechnej równości. I coraz żywsza troska wyzierała z rozognionych oczów i twarzy, poradlonych ciężkimi ewentami życia. Aplauzowali Baraniemu Kożuszkowi, ale już tu i owdzie ważono jego oskarżenia na szali powszechnego pożytku; już nawet niejeden z rozważniejszych robił ciche zastrzeżenia co do pewnych person. Brała górę ostrożność i strach o własną skórę, nie dowierzający demagogicznym maksymom. A poniektórzy już z pewną trwogą patrzyli na kupy wzburzonego ultajstwa, gotowe do wszelakich wybryków i gwałtów. Więc też skoro pierwszy zmierzch zasypał miasto, wielu odsuwało się na strony w cienie kamienic i zmykało do mieszkań. Właśnie był w tę porę Barani Kożuszek wystawił na pokaz figurkę, wspaniałym płaszczem czerwonym przyodzianą i błyszczącą złotą koroną.
— Król! Król! — Zawrzały głosy i zmilkły w oczekiwaniu. Dreszcz trwogi wstrząsnął tłumami. Wszyscy przytaili dech. Zabiły silniej serca i zgroza wyjrzała z oczów.
Zaczął Barani Kożuszek:

»W imię Ojca, Syna, Ducha!
Kto ma uszy niechaj słucha,
Kto ma oczy, tym pokażę,
Jak królewskie bledną twarze,
Jak królewska spływa jucha,
Jak miecz zmiecie — podłe śmiecie«

— Veto! Dosyć tego! — przerwał mu gwałtownie Kiliński, przepychając się ku dziadowi — zabraniam wszelkich krotochwil z osobą króla Jegomości! — ryczał majster, grożąc sękatym kijem. — Wara! Chcesz rzezać łby jaśnie panom: nie przeciwię się takiej dyspozycyi, ale od Majestatu wara, bo łby polecą w drzazgi! Wynoś mi się, pókiś cały! Fora ze dwora! — grzmiał, rwiąc się zapalczywie do bitki, nie bacząc na srogie miny ultajstwa i jakichś żołnierzów, którzy otoczywszy Baraniego Kożuszka, jęli warczeć, niby rozjuszone wilki.

— Królewski kundel! A pódziesz! Huzia go! A do budy! Szpiegun! Huzia!
— Sam tu, cechowi! Pobronię króla! Do mnie, szewcy! Kijami psubratów! — krzyczał Kiliński, rzucając się naprzód. I byłoby przyszło do burdy, bowiem sporo ludzi wzięło jego stronę, lecz i przeciwnicy zebrali się w niemałej kupie. I już obie strony zaczynały się zwierać, kląć, wytrząsać pięściami, chwytać za boki, dobierać się łbów i tarmosić, gdy zjawił się Konopka z kilkunastu kanonierami.
— Milczeć i rozchodzić się! Kacper! Rozpędzić gołotę.
Kacper, jakby klinem, uderzył w tłum, rozszczepił go na dwoje, potem rozbił na czworo i ogarnąwszy każdą kupę z osobna, rozpędzał na wszystkie strony. Nie obyło się bez lamentów, a nawet tęgich razów, jakich w potrzebie nie żałowali kanonierzy.
Konopka zaś, ująwszy majstra pod ramię, osadził go w miejscu i rzekł spokojnie:
— Ja swoje racye wyłożę, chodź Aspan na stronę.
— Puść mnie Waszmość! Jakem Kiliński, nie dopuszczę poniżania Majestatu!
— Nie wydzieraj się, bo nam tu na karki sprowadzisz marszałkowską psiarnię.
— Jak Pana Boga kocham, sam ją przywołam, niech temu dziadowi nasypią batów.
— Łapże go Acan i przytrzymaj! — zaśmiał się Konopka.
Kiliński się obejrzał: pod Krakowską Bramą było pusto, a po Baranim Kożuszku nie pozostało ani śladu, jeno kupa jego adherentów zachodziła z prawego flanka, jakby pragnąc wziąć odwet na majstrze i jego socyuszach, trzymających się blizko.
— Wiem, gdzie go szukać — wrzał zaperzony — nieraz mi donoszono, jako burzy naród przeciwko królowi po bilarach i kafehauzach. Dzisiaj na własne uszy słyszałem i nie daruję. Jakem Kiliński, do poniżania Majestatu nie dopuszczę!
— Nic mu nie zagraża i Aspan niepotrzebnie się o niego kłopoczesz.
— Powinnością poddanego stawać w obronie swojego króla!
— Mój panie majster, znam cię poczciwym i gorącego serca patryotą, aleć rzeknę: są sprawy, do których nie radzę wtrącać swoje trzy grosze — ostrzegał, rozdrażniony.
— Skoro materya publiczna, prawo mam i wydrzeć go sobie nie dam — wołał hardo — i to mi się właśnie nie podoba, że się formuje jakaś kabała przeciwko królowi.
Konopka żachnął się zniecierpliwiony, lecz umitygowawszy się, pociągnął go na Róg Senatorskiej, pod daszek sklepu Jarzewicza, gdzie było zaciszniej, i rzekł twardo:
— Przypomnij sobie Aspan dolę obrońców Capeta!
— Czego te łajdusy chcą od mojej czeladzi? — zaniepokoił się majster, dojrzawszy, jak ultaje otoczywszy jego ludzi, zaczynają ich brać w swoje obroty.
— Chcą się im dobrać do skóry — zaśmiał się drwiąco Konopka.
— Widzi mi się, że ci sami, którzy stawali w obronie Baraniego Kożuszka.
— Snać nie pozwalają sobie dmuchać w kaszę!
— Z dobrej woli dziada nie stróżują! Ktoś ich musi formować i płacić. Ale ktoby? Gęby obwiesiów z pod szubienicy. To może wziąć zły obrót. Poszczerbią mi ludzi zbóje!
— Nie dopuszczę! — Świsnął w szczególny sposób i wszystka banda rozpierzchła się, jakby w nią trzasnął piorun; szewcy zakrzyczeli tryumfalnie i rzucili się w pogoń.
Majstra aż zatkało ze zdumienia, wreszcie po dłuższej chwili odzyskał głos.
— Teraz mi jasne, kto inspiruje tę bosą komendę — wykrztusił z nieukrywaną pogardą.
— Chciałem, byś Aspan to zrozumiał i dobrze sobie zapamiętał. Masz swoich cechowych, którymi się chełpisz, i zdaje ci się, że wszystko pospólstwo za tobą. Widzisz, jako jest inaczej! Weź z tego naukę i nie stawaj mi na drodze, bo nie zdzierżysz. Więc jeszcze raz powiem: z obroną króla nie wyjeżdżaj! O złą przygodę nie trudno!
Majster pogniewał się na dobre i głosem, nie dopuszczającym wątpliwości w jego szczerość, zaczął mówić tak ogniście, aż mu chwilami brakowało tchu.
— Tak mi, Panie Boże, dopomóż, jako od dzisiejszego dnia, ja Kiliński, bierę króla Jegomości pod szczególną opiekę. Com rzekł, święcie dotrzymam. Pogróżek się nie boję. Waszmość jest szlachcic, a ja prosty człowiek; zobaczymy czyje będzie na wierzchu. Dziękuję za honor rozmowy i Bóg zapłać za oświecenie. Mądrej głowie, dość dwie słowie. Nie jestem edukowany, ale swój rozum mam. Rozumiałem: patryoci, a widzę: królewskiej krwie chłeptacze okrutni. Rozumiałem: bohatyrzy, wstający za wolność, a widzę: fakcyoniści! Rozumiałem: Polskę chcą zbawić, nieprzyjacioły wygnać, sprawiedliwość utwierdzić i wolność, a widzę, iż jako stało się we Francyej, po króla sięgają i gotowi nawet na Boga podnieść ręce! Tu drogi się nasze rozchodzą, Mości panie Konopka! Generał Kościuszek będzie wiedział, jakich ma pomocników! Mną rządzą nie jakobińskie maksymy, wyczytane w księgach, a jeno prosta powinność względem króla i ojczyzny. Do insurekcyi, do walki z najazdem, do walki o wolność, równość i całość stawam i daję choćby ostatnią kroplę krwi, ale fundamentów powszechności, Boga, i fundamentów tej Rzeczpospolitej, króla, również bronił będę do ostatniego tchu. Wylazło szydło z worka! Dobrze mi o tem wiedzieć! Dzisiaj króla pod topór, jutro konie do kościołów, a pojutrze Andzię posadzicie na ołtarzu u Fary! — Skłonił się dumnie i niezmiernie poruszony szedł w stronę Podwala.
Konopka, szepnąwszy coś na ucho jakiemuś człowiekowi, który się przy nim znalazł, odszedł w przeciwną stronę.
Kiliński poczuł się dotkniętym w swoich najświętszych uczuciach. Nie był partykularnym przyjacielem króla, lecz Majestatu bezwzględnym wyznawcą. Niebawem słowa Konopki dały mu wiele do myślenia. Oświeciły go w sprawach, o których nigdy nie rozmyślał, jak o codziennym pacierzu; tak nie nastręczały wątpliwości. Boga i króla uważał za nietykalnych i poza wszelkiemi deliberacyami. A przytem żarła go urażona ambicya. Miał się za wyrocznię pospólstwa i za naturalnego jej wodza, a tu ni stąd ni zowąd wyrasta Konopka z oddaną sobie bandą ultajstwa. Nie łacno przychodziło mu się z tem pogodzić. Miał się też za ważne instrumentum sprzysiężenia, w którem zdało mu się, iż przeznawał wszystko na wylot, a nic nie wiedział o formującej się antykrólewskiej fakcyi. Stropił się tem niezmiernie. Musi ktoś znaczny stać za Konopką? Medytował, obcierając spocone czoło. Ale kto? Komu król stoi na zawadzie? Nie generałowi Kościuszce! Na spiskowych zebraniach również nie słyszał i słowa przeciw królowi. A może Targowicy! Podejrzenia zaroiły się w nim kłębami coraz hydliwszego robactwa. A może carowej i królowi pruskiemu? Niechybnie. Zwaliwszy króla i przywiódłszy kraj do anarchii, a może i wojny domowej, łatwiej go będzie pokonać i zagrabić.
— Jezu miłosierny! — jęknął, porażony grozą tej straszliwej myśli. — Zali to możebne, by taki Konopka szedł im na rękę i przedawał ojczyznę za Judaszowe srebrniki?
Nie chciał przypuszczać, ale myśl, raz wzbudzona, okręcała mu duszę bolesnymi skrętami zgrozy i podejrzeń. Wszak więksi od niego brali jurgielty od ościennych potencyi. Wszak więksi dygnitarze Rzeczpospolitej przyczyniali się do jej zguby! Prawda! Przyznawał w duszy, lecz do Konopki miał takie wątpliwości, aż się przeżegnał i uderzył w piersi ze skruchą, odpędzając podejrzenia. Więc aby się pozbyć tych udręczeń, wszedł do traktyjerni Poltza na Podwalu, naprzeciw pałacu Igelströma położonej. Nie znalazł tam żadnego z kamratów, tylko w kącie przepijali do siebie jakieś skryby z ambasadorskiej kancelaryi. Napił się piwa dla ochłody i wyszedł; ale na ulicy dopędził go przyjaciel z czasów młodości, niejaki Karski, przez traiczne przygody zabrany przez Moskalów, przymuszony na prawosławie i aktualnie zatrudniony w tajnej kancelaryi ambasadora; przez niego to miewał pierwszorzędnej wagi ostrzeżenia.
— Jasiu! — zaszeptał Karski, wyprowadzając go na ulicę — mam ci coś do powiedzenia.
— Wstąpmy gdzie na kieliszek, na ulicy nieprzezpiecznie — obejrzał się na przechodniów.
— Muszę wracać do kamratów, żeby się czegoś nie domyślili; wyszedłem niby to z potrzebą. Przyjdę do ciebie trochę później; żeby mnie tylko kto nie zobaczył...
— Masz babo kaftan! Akuratnie dzisiaj u mnie generalne zebranie cechmistrzów i starszej czeladzi! Masz coś ważnego?
— Od czego pewnie zależy twoje życie i twoich dzieci! — powiedział mu w samo ucho.
— Jezus Marya! Pewnie nowe aresztowania! — Nogi się pod nim ugięły z przerażenia.
— Coś groźniejszego! Koło dziesiątej przylecę i opowiem. Ma mnie nikt nie widzieć.
— Mój wiernik będzie czekał w sieniach i zaprowadzi cię prosto na górę!
Karski powrócił do traktyjerni, a majster, mocno sfrasowany i zaniepokojony, szedł Podwalem, sapiąc z udręczeń i co chwila przystając. Nie poznawał nawet znajomych.
— Siarczyste pioruny z tym ciągłym strachem. Człowiek, jak ten szarak, głowy się boja wyściubić przed psami! — medytował ze złością. — Ciągle proszę zaczynać, sprać to tałatajstwo i wygonić na cztery wiatry! Raz kozie śmierć! Kunktatory psiekrwie! Co to może być? Groźniejsze od aresztowania! — Jakoś ckliwo zrobiło mu się na sercu i w gardle tak zaschło, że prawie mimowoli pociągnął do szynkowni przezwanej Indyą, na rogu Podwala i Wąskiej. Szynkownia była w piwnicy i schodziło się do niej po kilkunastu stopniach. Parę izb nizkich, licho oświetlonych, zapełniały tłumy, zwłaszcza w środkowej, najobszerniejszej, gdzie wydawano jadła i napitki, było jakby nabite głowami, a co chwila zrywały się oklaski, śmiechy i takie dzikie wrzaski, aż chybotały się światła łojówek, pozatykanych w żelazne wilki, na ścianach.
Majster, zaledwie docisnąwszy się do drzwi, zajrzał tam i stanął, jak wryty.
Barani Kożuszek stał na ławie i recytując jadowite, podburzające wierszyki, zabawiał tłumy obcinaniem na gilotynce głów swoim kukiełkom.
— Jeśli mnie oczy nie zwodzą, to dziad z pod Krakowskiej Bramy?
— Tenci sam! Przysala, że niech go drzwi ścisną! — odparł jakiś sąsiad.
— Aż dziwno, iż mu to przechodzi bezkarnie — wyrzekł ktoś drugi.
— Dobrze gada; niech ciemni przejrzą, jakich to mają panów! — dorzucił kto inny.
— A niechby sobie plótł na uciechę głupich — warknął gniewnie Kiliński — niespełna rozumu, wiadomo! Ale on i na królewską osobę powstaje! O, właśnie rozpoczyna! Milczeć, szołdro jedna, skurczybyku! — wrzasnął, nie mogąc już wytrzymać — raz temu potrzeba koniec położyć. Zniewaga Majestatu! Nauczę ja cię moresu! — zawrócił nagle.
— Gdzież to Aspanowi tak pilno? — pytał ktoś, wyraźnie zapierając mu drogę.
— Dyabli komu do tego! — odrzucił porywczo i siłą utorowawszy sobie drogę, wyszedł z szynkowni i ruszył w stronę Nowomiejskiej Bramy. Nie ubiegł jednak nad kilkanaście kroków, gdy go opadły jakieś draby z groźnemi minami.
— Majster leci po marszałkowskich! Panu majstrowi nie w smak Barani Kożuszek? Radzę po dobroci, nie wtykaj nosa, gdzie nie dasz grosza! — gadał mu jakiś.
— A to co? Napaść na gładkiej drodze! Precz mi, bo pożałujecie...
Raptem jakaś szmata spadła mu na głowę i oczy, jakieś żelazne pazury chwyciły za gardziel, posypał się grad kijów na plecy i stracił przytomność.
Oprzytomniał dopiero w swojej stancyi, na łóżku, stała przy nim zapłakana żona, czeladź i cyrulik z miską pełną krwi, na głowie poczuł zmoczone chusty.
— W imię Ojca i Syna! Co się stało? — zawołał, przerażony, rozglądając się po izbie.
Naraz przypomniawszy sobie całą awanturę, aż sponsowiał z bezsilnego gniewu i rozważając różne szczegóły, słuchał relacyi żony, prawiącej w kółko a płaczliwie, jako go to przynieśli nieprzytomnym, jako posłała po cyrulika, jak się wylękła i t. d.
— Fraszki małe ptaszki — przerwał jej niecierpliwie — chwała Bogu, czuję się cały!
— Mogło być gorzej! Ale uważaj kum na siebie — wystąpił z perorą cyrulik — masz kompleksyę krwistą i właśnie gorzałka pędzi gęste humory do głowy. Nie mówię, półkwaterek, nawet dwa, to i dla kontuzyi żołądka użyteczne i flegmę rozpuszcza i przeciwko kolce skuteczna obrona. Owóż radzę: ostrożnie kocię, gdy idzie o cię.
— Nie bajdurz kum! Nie gorzałka była przyczyną! — porwał się i opadł z jękiem.
— Cóż to kumowi? Słabo? W głowie się mąci? To zawsze bywa po krwie puszczeniu.
— Gnaty mnie ano bolą — zaskarżył się boleśnie.
— Potłukłeś się kum przy upadku, gorzałką z tłustością wartoby wysmarować...
— Idź kum do dyabła z medykamentami! — Przypomnienie basałyków doprowadziło go do takiej pasyi, że wypędził cyrulika, skrzyczał żonę i zaczął się spiesznie ubierać.
— Laboga, toć ósma za pasem, zaczną się schodzić! Odpłacę ja ci, panie Konopko, takim traktamentem, że go popamiętasz! — mruczał groźnie, rozcierając sobie boki.
— Waluś, gamoniu jeden, dawaj czarny kontusz, i pas dropiaty. A ruchaj się, do stu piorunów! Zawołaj pani majstrowej!
Majstrowa stanęła w drzwiach, zadąsana i z zapłakanemi oczami.
— Moja Marysiu, każ antał z piwem angielskiem odbić i postawić na koziołku, gąsiory ze sklepu przynieś, pieczenie pokraj i pozwól grabek i nożów; niech się przyuczą jeść obyczajnie. Ale jeśli przyjdzie Karski, zabaw go i daj mi znać. Czegóż się boczysz i miny stroisz? Po takim przypadku to i aniołby się wściekł, a niedopiero grzeszny człowiek! A nie żałuj niczego, trzeba wystąpić godnie — grzmiał z dawną energią i przemógłszy dolegliwości, zeszedł na dół pomagać w uprzątaniu izby i sam ustawiał na dużym stole, ukrytym za parawanem, przeróżne specyały i niemałą kompanię gąsiorków i flach.
Zebranie miało być liczne i ważne; schodzili się cechmistrze najważniejszych kunsztów i starsza czeladź na generalną naradę i złożenie uroczystej przysięgi.
Długa, sklepiona izba od frontu, gdzie zwyczajnie stały szewskie warstaty, przemieniła się nie do poznania; umieciona, wysypana żółtym piaskiem, zastawiona rzędami krzeseł i ław, obitych zieloną trypą, dawała podobieństwo sali przyjęć. Okiennice były zawarte i przysłonięte, nizkie szafy, pełne skór i kopyt, zginęły pod zielonemi kitajkami. Pod okrągłym saskim piecem, ściśniętym mosiężnemi obręczami, ustawiono stoliki i dwa paradne fotele dla księdza i komisarza Głównej Rady. W mosiężnych świecznikach, poustawianych na szafach, jarzyły się grube świece z blichowanego wosku. Na jednej ze ścian i w miejscu widnem wisiał Kościuszko, wyobrażony czarną farbą i otoczony wieńcem z bukszpanowych gałązek. Konterfekt Naczelnika, dziwnie utrafiony, rzucał się w oczy i zdawał się panować nad całą izbą.
— Maryniu, trzeba nieco wykadzić! Nie każdy uważa zapach skór za larendogrę.
Majstrowa, rozżarzywszy trociczki na jakiejś pokrywie, tak wykadzała, że niebieskawy dym wypełnił izbę, a Kiliński kichnąwszy raz i drugi, rzekł z przechwałką:
— Pachnie, jak na królewskich pokojach! Nagotowane, jakby dla senatorów! Waluś, zobaczno, czy Iwan Iwanowicz w swojej stancyi. Żeby nie zrobił jakiego szpasa...
— Nie wrócił jeszcze, jeno deńszczyk siedzi a wygrywa na bałabajce...
— Ten zapłacony! Maryniu, poślij kapitanowi zraz pieczeni i sporą karafkę anyżówki, żeby jak skoro powróci, miał się czem zabawić, a nie podsłuchiwał.
Rozstawił jeszcze straże z zaufanych czeladników w sieniach i pod kamienicą. Gdy wybiła ósma, zaczęli nadchodzić zaproszeni. Ściągali się w krótkich odstępach czasu, a tak srodze okutani w płaszcze i z nasuniętemi na oczy czapami, że z pierwszego wejrzenia niepodobna było kogo rozpoznać.
Kiliński przyjmował w progu, z każdym witając się kordyalnie, znaczniejszym kłaniał się w pas i wszystkich usadzał wedle wieku i piastowanych godności.
Prócz cechmistrzów i starszej czeladzi przyszło paru delegatów od konfraternii kupieckiej, nieco obywatelów i kilku abszytowanych oficyerów. Starszyzna pozajmowała krzesła i ławy, zaś czeladź wzięła miejsca pod oknem, w przystojnem oddaleniu.
Zebrało się z górą sześćdziesiąt osób, sam wybór kunsztów, rzemiosł i konfraternii.
Kiliński mimo znacznej utraty krwie i rozbolałych kości zwijał się siarczyście, gadał za dziesięciu i z coraz większą pewnością siebie przybierał pozór wodza. Pomagała mu w tem przyrodzona zuchwałość, obrotność języka i zadzierżysta mina. Majster był przytem foremnej postaci, a cale przystojnego oblicza. Czarne, jak kruk, wąsy podkręcał junacko i rad wysuwał się na oczy. Nie grzeszył modestyą i w mowie był prędki, zapalczywy i przetykający dyskursa rubasznemi facecyami. Nie gardził też wesołą kompanią i niejedną noc przy kielichach przesiadywał. Lubił się chełpić i nad drugich wynosić, ale, że znali go poczciwym, że pierwszy był do nadstawiania łba, że i worka nie szczędził i patryotą był gorącym i rozum miał bystry i wielką estymę u pospólstwa — to chętnie przyzwalali mu przewodzić nad sobą nawet oświeceńsi i znaczniejsi w mieście. Kogo zaś nie zniewolił do sprzysiężenia namową, wiarą w powodzenie i miłością ojczyzny, tego umiał zażyć z mańki, albo i nawet pogrozą zapędzić i twardo w ryzach trzymać. Zażywał uważania, lecz i strach budził niemały.
Właśnie był rozpoczął prawie o celu dzisiejszego zebrania, gdy wszedł ks. Meier z porucznikiem Zarębą i skłoniwszy się obywatelom, zajęli miejsca przy stole.
— Obywatelu, proszę przeczytać regestr obecnych — zwrócił się Zaręba do Kilińskiego.
— By się tu jaka parszywa owca nie zabłąkała — ktoś zauważył.
Czytanie katalogu nazwisk zajęło sporą kwotę czasu, ponieważ przy każdem były wymienione wszystkie, tytuły, których pomijać nie wypadało.
W pierwszym szeregu byli od konfraternii kupieckiej delegaci, szlachetni: A. Muradowicz, W. Horalik i A. Krieger, senior konfraternii młodziańskiej; potem obywatele i posesorzy, jak Borakowski, Klause, Piotrowski i drudzy; potem Efraim Osselewski, aptekarz miasta Warszawy, tak od konfraterniów, jako i od cechów, niemniej obywatelstwa warszawskiego delegowany. Zaczem szedł katalog starszych zgromadzeń, jak: M. Borowski — cerulików; J. Sierakowski — rzeźników; Meysner — mydlarzów; Dybiński — kowalów; Fischer — kuśnierzów; Korn — jubilerów i złotników; Oswald — stolarzów; Rochus Schlechtinger — kotlarzów; Szczepański — introligatorów; Mathias Bauer — blacharzów; Nobis — piernikarzów; Sobociński — rymarzów; Gungemus — zegarmistrzów; Chądzyński — krawców; Kiliński — szewców; Szczerbiński — rybaków; T. Jakimowicz — mieczników i t. d. Lista starszej czeladzi okazała się znacznie dłuższa.
Kiliński odczytywał zwolna i raz po raz wynurzała się z tłumu jakaś twarz i odzywał się coraz to inny głos. Zaręba, mając przed sobą drugą listę, podkreślał ołówkiem każde wymienione nazwisko, przyglądając się ludziom z ciekawością.
Po skończeniu ks. Meier wystąpił z krótką przemową:
— Obywatele! — wołał nizkim, przejmującym głosem, tocząc zapalczywemi oczami po twarzach — zbliża się święta chwila walki. Już drżą tyranowie! Już lud podnosi miecz karzący, już świta zorza sprawiedliwości! Lada godzina rozlegnie się krzyk: »Do broni, obywatele! Za wolność, równość i niepodległość!« Więc i nadchodzi pora, byśmy się przed Majestatem Ojczyzny związali przysięgą, jako stawamy przy niej i bronić jej będziemy wszystką mocą i do ostatniego tchu.
Ubrał się w komżę i stułę, krzyż podniósł do góry. Dwóch ludzi stanęło przy nim z zapalonemi gromnicami. Zaręba, wydobywszy szablę, przybrał postawę przepisaną.
— Powtarzajcie za mną, obywatele! — wyrzekł ksiądz uroczyście.
Padli na kolana i jak jeden, powtarzali rotę przysięgi:
»Przysięgamy Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy świętej Jedynemu i Najwyższemu Naczelnikowi siły narodowej, Tadeuszowi Kościuszce, jako sekretu powierzonego nie wydamy i do obrony ojczyzny w każdym momencie i na każde zawołanie staniemy i bronić jej będziemy. Tak nam dopomóż, Boże i niewinna męko Syna jego święta«.
Poczem rozpoczęły się akuratne dyskursa. Przewodził im ks. Meier, a pióro trzymał Krieger, senior konfraternii kupieckiej-młodziańskiej.
Zaręba, siedzący na stronie, słuchał, patrzał i coraz głębiej się zdumiewał. Już był znał tę socyetę z przeróżnych zebrań i okazyi, szczególniej czeladź, którą od pewnego czasu miał pod swoją komendą — i prawie ich nie poznawał; tak mu się aktualnie pokazowali przemienieni. Ci sami ludzie, te same twarze, a zgoła niepodobni. Nawet inaczej się jakoś poruszali. Miny mieli zadzierżyste, a nacechowane godnością. Niejednemu z oczów wyzierała nieustępliwa hardość. Ani śladu pokorności, uniżenia i służalstwa. Przemawiali otwarcie, z ferworem i nie przebierając w wyrazach, a pomimo tego panowała przystojność i powaga. Wydało mu się, jakby się znajdował we francuskim konwencie; ta sama górność wysłowienia, ten sam patryotyczny żar, ta sama troska o Rzeczpospolitą, o powszechność, prawa i sprawiedliwość. Nawet ustępy przeciwko tyranom przejęte były taką sam ą wzgardą i nienawiścią. Obradowali, jakby prawi przedstawiciele ludu. Zwłaszcza ci z konfraternii kupieckiej zwracali uwagę szerokością opinii, rozumem i znajomością materyi in statu. Nie krępowali się w sądach o dygnitarzach i duchowieństwie. Nie zaczepiano tylko króla. Zaręba połknął niejedną gorzką uwagę o szlacheckich rządach. Wiele też słusznych prawd utkwiło mu w pamięci. Chwilami z tych dyskursów rozbrzmiewały echa jakobińskich maksym, a nawet padały ostre skargi na szlachtę, ale ponad te wypadkowe rekryminacye górowało serdeczne pragnienie ratowania ojczyzny. Nie skąpiono dla niej niczego. Głęboka troska zasępiła wszystkie czoła. Deliberowano też głównie nad przyspieszeniem insurekcyi i środkach, jakie podejmowali się dostarczyć. Poczem każdy ze starszych imieniem swojego cechu deklarował pewną kwotę ludzi zdatnych do broni, wojennego rynsztunku i gotowego grosza. I kiedy to wszystko zostało zapisane, odczytano raport Kościuszki o bitwie racławickiej. Powstali na znak uwielbienia dla Naczelnika, zaś Krieger, człowiek młody, zdatny i żarliwy patryota, przemówił gorąco:
— Obywatele! Cechy i zgromadzenia zadeklarowały ofiary, jakie dać mogą. Ale tego nie dosyć! Musi dać każdy, na co go stać. Bo, jakiekolwiekbądź kto ma sposoby ratowania ojczyzny, nie może ich bez występku zaniedbywać. A każdy grosz służy ku pomnożeniu siły zwycięstwa! — I popierając słowa czynem, złożył na stoliku przed ks. Meierem złoty zegarek z łańcuszkami i pieczątkami. Przykład podziałał. Cichy a uroczysty zapał przejął serca. Niejednemu pociekły łzy z oczów. Jęli się prześcigać w darach. Supłali się do ostatnich złotówek. Zdejmowano ślubne obrączki. Kosztowne zapinki i guzy od żupanów posypały się na stół. Byli, którzy przynieśli ze sobą precyoza żon, córek i matek, składane może przez całe pokolenia; szły na potrzeby ojczyzny.
W. Horalik ofiarował dziesięciu gemejnów z całem uzbrojeniem i lenungi dla nich przez cały czas wojny. Kiliński obiecywał całą kompanię wysztyftować i deklarował złożyć na ręce Zaręby paręset karabinów, jakie był w cichości zgromadził.
Co chwila ktoś deklarował wśród uroczystego milczenia, to buty, to uprzęże, to wozy, żołnierski moderunek i na co tylko kogo było stać. Dawali nawet nad możność, ale tak szczerze, jakby z poczucia prostej powinności, i zupełnie na trzeźwo, bowiem dopiero po zapisaniu wszystkich ofiar przez pisarza Kiliński jął zapraszać na gorzałkę.
Zaręba, widząc, jako się to może przeciągnąć późno w noc, spróbował się chyłkiem wyśliznąć. Majster go jednak przytrzymał i do kieliszka przyniewolił. Trącał się więc, z kim wypadło, i poznajamiał z najznaczniejszemi personami. Rad był nawet temu, chociaż spieszyło mu się na zebranie »Obrońców Wolności«; ale słyszeć opinie i sądy mieszczaństwa, była to okazya nie do pogardzenia, zwłaszcza, iż wino rozwiązywało języki, a serca stawały się skłonne do swobodnych wynurzeń. Świat się przed nim otwierał nowy i nadzwyczajnie ciekawy. Zdumiewał się po prostu, znajdując w tym plebsie tyle rozsądku, a nadewszystko miłości ojczyzny.
— Jakże Waszmość znajduje moich kamratów? — zagadnął go na stronie majster.
— Że godniejszych i cnotliwszych nie szukałbym pomiędzy senatorami.
— A co! wszystkich zjednałem — chełpił się — poszli za moim głosem.
— Ojczyzna ci tego nie zapomni! Pierwszy będę świadczył przed Kościuszką.
— Generał wie, co trzymać o mnie. Jesteśmy w komunikacyi! — szepnął tajemniczo.
Zarębie wydało się to przechwałką; poczuł to Kiliński, gdyż rzucił porywczo:
— Mam list od generała w kieszeni; nie wolno mi tylko zdradzać jego materyi, ale traktuje mnie jak przyjaciela. Mam ja coś drugiego na wątrobie...
— Słucham, choć Bóg mi świadkiem, powinność mnie wzywa w inną stronę.
Kiliński opowiedział zajście z Baranim Kożuszkiem, spotkanie z Konopką i swoją bolesną przygodę w Indyach. Wrzał cały z gniewu i obrażonej dumy.
— Słusznieś postąpił, obywatelu — pragnął pochwałą nadać inny obrót rozmowie.
Kiliński, nie dając się zbić z tropu, zaczął się gorżko użalać na Konopkę.
— Musiał ktoś drugi nasłać swoich ludzi — przerwał mu stanowczo Zaręba.
— Mam ci ja wrogów i zazdrośników, bo któż ich nie ma, jeśli coś znaczy w mieście i prawdy ludziom w oczy nie szczędzi? Niktby się jednak nie ważył podnieść na mnie rękę...
— Trzeba dojść prawdy. Szkoda, że pora wojenna nie po temu — zauważył z naciskiem.
— Nie daruję swojego. Co się odwlecze, to nie uciecze. A jakom sobie przysięgał bronić Majestatu, tak samo święcie wypełnię. Nam tu francuskich sankulotów do szczęścia nie potrzeba. Bo to pewne, że się jakobińska sekta uformowała i będzie chciała próbować swoich rządów. A ich maksymy wiadome: ani Boga, ani króla! Na szczęście Kiliński zwąchał pismo nosem i choćby sam jeden, naprzeciw stanie. Tak mi dopomóż, Panie Boże — grzmotnął się w piersi, podnosząc wyzywająco głowę — Sawanty psiekrwie! Z Bogiem precz, a króla na postronek! Ja, Kiliński, się pytam: A cóżby pozostało ludziom? Swywola chyba i nic więcej. Jak równość, to równość. Jak niema grzechu, to niema kary. Każdyby skoczył wydzierać swój dział. Oddawaj, co masz, temu, który nigdy nic nie miał, albo swoje przehultaił. Niema Boga, to niema króla, stróża praw ludzkich, i niema księdza, stróża praw niebieskich. Hulaj dusza bez kontusza! W to graj wszystkiemu ultajstwu. Szlachta szczególniej może za to zapłacić. Na Waszmościa szablę znajdzie się sto drągów i cepów. Milionom zbuntowanego poddaństwa nie poradzi. Exemplum, jak to było w humańszczyźnie. Naród nie urzędów się boi, jeno Boga i praw. Wiem ja, przed czem przestrzegam. I widzi mi się, jako Konopka nie sam ze siebie poczyna; patrzy mi na czyjeś instrumentum, komu zależy na zaprowadzaniu anarchii i upadku Rzeczpospolitej — prawił.
Zaręba mitygował go, przedstawiając Konopkę w innem świetle i starając się zniszczyć jego podejrzenia i obawy. Majster trwał mocno przy swojem, a na zakończenie rzekł zapalczywie:
— Waszmość mi gotów krzyknąć: Pilnuj, szewcze, kopyta! Zaś ja na to: Właśnie to czynię i na swywolnych i nieposłusznych po szewiecku wezmę się do pocięgla i nie pozwolę sobie odebrać praw przyrodzonych — jakby pogroził, przechodząc jeszcze do Karskiego i zapowiedzianych przez niego wiadomości.
— Jeśli będą ważne — szepnął Zaręba, kierując się do drzwi — czekam o każdej godzinie w nocy.
Wyszedł na ulicę. Stanął przy nim chłopak z latarnią i zasalutował.
— Dobrze, poświeć, a wyciągaj nogi, żebyś zdążył, bo ci ucieknę i dostaniesz figę marynowaną.
— Jestem na służbie, pokornie melduję! — podniósł latarnię, oświetlając swoją kurtę.
— Fajfer od Mirowskich! Któż cię tu przysłał? — zdumiał się czyjejś troskliwości.
— Pan Konopka! Ja się nazywam Felek, proszę pana porucznika — meldował z dumą.
Zaręba przyspieszył kroku. Miasto już spało, zaledwie tu i owdzie świeciło jakieś okno. Deszcz mżył nieustannie. Bełkotały rynny i lało się z dachów. Przemykali się pod samemi kamienicami. Na ulicach było pusto i ciemno, tylko liczniejsze, niźli zazwyczaj, moskiewskie warty stały po rogach i przed kwaterami generałów. Na Krakowskiem spotkali kozaków, człapiących się środkiem ulicy. Liche światła latarń ledwie dawały rozpoznać w ciemnościach drogę.
— A cóż ty robisz w komendzie p. Konopki? — odezwał się Zaręba.
— Co mi przykażą. Dzisiaj, przez cały dzień rozlepialim ze Staszkiem i kamratami raport generała Kościuszka! Zrywalim też z murów rozporządzenia Moskalów i marszałkowskie! Potem byłem w asyście Baraniego Kożuszka pod Krakowską Bramą i gdzieindziej. P. Konopka nakazał krzyczeć przeciw arystokratom!
Spojrzał uważniej na chłopaka: chudy był, niewyrośnięty, o bladej, mizernej twarzy i niezmiernie bystrych oczach, prawe dziecko ulicy, snać przygarnięte przez pułk mirowski i w jego barwy przybrane. Minę miał zadzierżystą i głos starego pijaka.
— Felek, dostaniesz złotówkę, jeśli mi odpowiesz prawdę.
— Wedle rozkazu. Już nie pamiętam, jak złocisz wygląda i jego wnuczka dziesiąta.
— Kto w Indyach, wiesz, na rogu Podwalu i Wąskiej, pobił dzisiaj jednego majstra?
— Nie wiem, pokornie melduję. Ja stałem przy Baranim Kożuszku, a skoro pokazywał lalkę, krzyczałem: Śmierć! W aryergardzie był Staszek ze starszymi... może to oni...
— Masz swoje i zmiataj! Sam już trafię — odprawił go przed pocztą.
— Życzę dobrego zdrowia p. porucznikowi! — pieniądz wsadził w zęby i zasalutował.
Zaręba ruszył ku Karmelitom, pomiędzy kramy gęsto porozstawiane i kałuże.
Wyznanie Felka pokazało w prawdziwem świetle rolę Konopki. Trzeba było obmyśleć jakąś satysfakcyę dla Kilińskiego; był potrzebny dla sprawy i słusznie obrażony. Zwłaszcza teraz, wobec jego zapewnień o związkach z Kościuszką. Poczuł się tem odkryciem jakoś przykro dotknięty! Żeby Kościuszko znosił się tajnie z jakimś tam szewcem! To mu się zgoła nie podobało. Miał to prawie za uchybienie godności wodza.
Jedenastą wydzwonił mu do ucha pektoralik, kiedy skręcał od Karmelitów na lewo, w ciemną uliczkę, biegnącą tyłami domów Krakowskiego ku Bednarskiej. Uliczka była spadzista, niebrukowana i strasznie błotnista; środkiem bełkotała woda, spadająca bystrym strumieniem gdzieś na dół. Domy wynosiły się na wysokich podmurowaniach, że do furt prowadziły strome schodki. Z prawej strony szarzał wysoki klasztorny mur, z poza którego wychylały się olbrzymie drzewa, zaciemniając do reszty. Ledwie rozpoznał kamienicę Barssa; miała zakratowane okna, zaś wybite z obsady stopnie ruszały się pod nogami, niby klawisze. Przystanął, dosłyszawszy jakieś kroki za sobą; szereg cieniów skradał się pod murami. Od strony Bednarskiej również nadchodzili. Wszyscy zmierzali do tej samej furty. Kołatano w jeden umówiony sposób, każdy też wymawiał toż samo hasło.
Otwierały się zamczyste drzwi, jakoby do klatki, zawartej jeszcze z drugiej strony żelazną kratą. Poza nią, w ciasnej sieni, przy mdłym olejnym kaganku ktoś w czarnej masce, uchylając kraty, pilnie zaglądał w twarze nadchodzących. Poczem każdy z przepuszczonych nakładał maskę i krętymi schodkami spieszył na pierwsze piętro, do stancyi, służącej kiedyś Barssowi za kancelaryę. Tam na środku wynosił się okrągły stół, nakryty czarno, zaś na nim ustawione w trójkąt, płonęły trzy woskowe świece, leżała otwarta księga, puginał i trupia czaszka szczerzyła żółte zęby.
Stawali pod ścianami, gdyż prócz krzesła dla przewodniczącego drugich siedzeń nie było. Mówiono szeptem, obtulając się szczelniej płaszczami i nasuwając głębiej kapelusze, żeby się nie wydać głosem ni ruchem.
Izba, słabo rozświetlona, zdawała się napełniać mrocznymi cieniami.
Zaręba naliczył ich trzydzieści trzy, a nie rozpoznał ani jednej osoby. Drażniła go ta tajemniczość. Szczególna zaś woń pachnideł niezbicie wskazywała obecność kobiet. Próżno chciał je rozeznać wśród jednakich płaszczów i masek. Stanął więc na uboczu, pod oknem, coraz niechętniej dysponowany i zły na siebie. O wyjściu jednak nie było mowy. »Obrońcy Wolności« uformowani byli na sposób lóż masońskich i tak samo ich rytuał i chierarchię otaczała nieprzenikniona tajemnica. Na generalnych kapitułach nakładano maski, a zamiast nazwisk oznaczali się numerami na znak doskonałej równości. I pod gardłem nie wolno się było z tego wyznawać przed obcymi. Obowiązywało bezwzględne, ślepe posłuszeństwo. Za cel mieli walkę z tyranią i szczęście ludzkości. Każdą drogę, wiodącą do osiągnięcia tych skutków, uważali za świętą. Na tym punkcie Zaręba najpierwej poróżnił się z nimi. Później znalazły się i drugie przyczyny, iż odstręczał się coraz bardziej.
Niedawna rozmowa z Kilińskim dawała karmę dręczącym podejrzeniom.
— A jeśli istotnie pod temi górnemi hasłami przyczaja się podła zdrada? Jeśli to jeden z nikczemnych sposobów sączenia jadów anarchii? Jeśli tylko jesteśmy tutaj bezwolnemi narzędziami wrogów Rzeczpospolitej? Jak dojść prawdy? — dumał trwożnie.
Jakaś wyniosła postać, zabrawszy miejsce przy stole, uderzyła trzy razy w księgę. Otoczyli ją zwartem kołem, pochylając głowy na znak posłuszeństwa mistrzowi.
— Obywatele! — zabrzmiał surowy głos, nie znał go Zaręba — wyłożę krótko. Za parę dni uderzymy na nieprzyjacioły! Jutro, pojutrze, chwila wybuchu zdeterminowaną będzie. Walka musi być przeprowadzona do szczęśliwego końca. Miecz zemsty spełni, co spełnić powinien. Dnie ciężkich walk przed nami! Ale nie będę mówił, jak tylko o naszych celach — celach obrońców wolności, aby rewolucya dokonała się zgodnie z naszemi hasłami: śmierć tyranom, wolność i równość! Owo jednak, aby krwawy posiew wydał słodkie frukta powszechnej szczęśliwości, powinniśmy wprzódy wyplenić pola ojczyste z nikczemnych chwastów! Zatem konkluduję: Winnych zdrady, winnych tyranii, winnych narodowego zaprzaństwa, ogłaszam za wrogów ludu, wyjmuję z pod praw i sąd otwieram nad nimi. Obywatele, każde nazwisko, jakie padnie, jest obrazem najohydliwszych zbrodni, jest hańbą rodzaju ludzkiego. Mocą sumiennego przeświadczenia powiadam: Winni są. Sprawdzone ich zbrodnie, zważono ich niegodziwości, a wy osądzicie stopień kary, na jaki zasłużyli. Pogwałcona cnota, znieważone sumienie i zdradzone człowieczeństwo, oto straszny, nieubłagany trybunał, który mocen wydać ich ciała śmierci, a imiona powszechnej wzgardzie. Niechaj wschodzące słońce wolności nie oświeci już odrażającego oblicza tyranów. Niechaj zapanuje cnota, równość i braterstwo!
Skończył i zasiadł, wyjmując z zanadrza plikę szarych karteluszów.
— Proszę o głos! — zawołał ktoś z ciżby.
Zaręba drgnął, rozpoznawszy głos Jasińskiego; nie wiedział o jego przyjeździe.
— Na sejmie grodzieńskim — ciągnął pułkownik śpiewnym akcentem — po ratyfikacyi traktatu rozbiorowego szef Działyński pod pozorem masońskiej kapituły zebrał był braci i zelantów na sąd, na którym unanimitate vocum zadekretowano śmierć głównym hersztom Targowicy. Czy był przytem kto z obecnych?
Podniosło się kilka rąk i kilka głosów potwierdziło.
— Więc pytam, zali te wyroki wykonano? — głos jego zaświstał niby klinga. — Nie, ani jeden włos z głowy nikomu nie spadł. Nie dochodzę przyczyny; ni miejsce ni pora. Wołam jeno; a jeśli opieszałość albo, co gorsza, pobłażliwość i teraz jeszcze powstrzyma miecz karzący nad głowami osądzonych, to nasze wyroki stać się mogą igraszkami niegodnemi mężów rewolucyi! Jeśli mamy siłę, uderzajmy nieubłaganie, ale strzeżmy się płonnych pogróżek. Wrogowie je pochwycą i nie zawachają się przed zemstą.
— Jakiekolwiek zapadną wyroki, będą spełnione — zagrzmiał twardy głos mistrza.
— Wotuję ryczałtem za śmiercią wszystkich oskarżonych — dodał jeszcze Jasiński.
Mistrz skinął ręką i gdy zaległo milczenie, przeczytał głośno.
— Ankwicz! Wyrokujcie, obywatele — kartę z tem nazwiskiem rzucił przed siebie.
— Śmierć! — zabrzmiał jeden głos i trzydzieści trzy sztylety uderzyły zapamiętale w kartę.
— Szczęsny Potocki! — czytał, wyjmując z pliki pierwszą lepszą z brzega.
— Śmierć! Śmierć! — spadły gwałtowne ciosy i niby stalowe dzioby poszarpały papier.
— Branicki!
— Śmierć!
— Rzewuski!
— Śmierć!
— Kossakowski biskup — wymawiał, ciskając karty ze wzgardą i nienawiścią.
— Śmierć! — powtarzali, zaciekle bijąc puginałam i, jakoby w żywe serca.
— Prymas!
Zaledwie uderzyło w kartę kilka sztyletów, reszta zawisła w powietrzu.
— Wyrok powinien być jednomyślny. Niema zgody, więc odkładam — wyrzekł mistrz.
Ale zgoda znowu nastąpiła przy nazwiskach hetmanów: Ożarowskiego i Kossakowskiego; obaj zostali skazani na śmierć, jak również i wielu jeszcze innych. Litania oskarżonych zawierała sto kilkadziesiąt nazwisk. Była pomiędzy niemi garść plebejów i żydów, ludzi nikczemnych kondycyi, lecz większość należała do pierwszych rodów Rzeczpospolitej. Już samo wyliczanie robiło wstrząsające wrażenie. Słychać było z pod masek ciężkie westchnienia, czasem stłumiony krzyk, a niekiedy jakby łkanie rozpaczy. Wielu bowiem usłyszało niespodzianie nazwiska swoich krewnych i przyjaciół. Ból, żal, wstyd i gniew zaszarpał niejednem sercem, że tem mocniej, tem namiętniej wybuchały głosy wyroków. Śmierć! Śmierć! Niby płyty grobowe zwalali na głowy wyklętych. I raz po raz na szare kartelusze spadało stado drapieżnych błyskawic, rozdzierających je na strzępy. Zrywał się grzmot uderzeń, jakoby łoskot spadających toporów. Każdy zabijał z mocą najgłębszych przeświadczeń. Niektórzy dawali postać, jakby się potykali, pierś o pierś uderzając, dumnie sprężeni, zasię inni bili skrycie, znienacka i z tem większą zawziętością, jeszcze drudzy ze spokojnym rozmysłem, a z taką siłą, że sztylety więzły w deskach stołu. Byli, których ciosy spadały lękliwie, jakby w obawie, iż z pod nich wytryśnie żywa, ciepła krew. Zwracało uwagę kilka masek sztyletujących z furyą; iż ciosy chybiały kart, ponawiały je, jakby dobijając leżących. Zaręba podejrzewał w nich kobiety.
Prędko skazano kilkadziesiąt osób na śmierć i wykonano wyroki in effigie; resztę, przeszło sto nazwisk, pozostawiono do późniejszej decyzyi.
Poczem mistrz, położywszy dłoń na księdze praw człowieka, uroczyście wygłosił:
— Wyjęci z pod praw i skazani, od tego momentu są poza społeczności obrębem; można z nimi postąpić, jak z dzikiemi zwierzęty — wytępiać bez miłosierdzia. Nie mają być jednak poszwankowani na honorze i majętnościach członki ich rodzin, jeśli w niczem nie zgrzeszyli przeciwko ojczyźnie. Obywatele dwa, trzy i pięć, waszą powinnością dokonać wyroków. Na szubienicach ma być napis: »Kara dla zdrajców ojczyzny«. A jeśliby któren uszedł karzącej dłoni, obwiesić jego nazwisko na placach.
Trzy maski skłoniwszy się przed mistrzem, usunęły się na stronę.
— Obywatele cztery, siedem i dwanaście, zaś waszą będzie powinnością, natychmiast po wybuchu insurekcyi ubezpieczyć skazanych i oskarżonych aresztem, i strażami. Ktoby osłaniał winnych, poniesie karę zdrajców. Wolność! Równość! Braterstwo!
Zamknął księgę, puginał schował i zdmuchnął dwie świece na znak skończenia.
— Za pozwoleniem! — wyrwał się jakiś głos protestujący.
— Loża w ciemnościach; już nikt nie ma prawa głosu — ostrzegano.
— Jeszcze jeden nie został osądzony i to najgroźniejszy.
— Któż taki, kto? — posypały się mimowolne pytania wbrew regulaminowi.
— Król! Żądam na niego sądu i kary!
Milczenie zaległo; skrzyżowały się spojrzenia, powstały szepty.
— Nie udecydowano jeszcze komisarzów, wodzom przydać się mających.
— I nie nastąpiło porozumienie względem oskarżonych dam! — podnosiły się sprzeciwy.
— Żądamy sądu i kary na króla! — wybuchnęły naraz dosyć liczne i natarczywe głosy.
— Jeśli większość oświadczy się za deliberacyami w tej materyi, mogę światła loży zapalić! — ogłosił mistrz jakoś niechętnie.
Miasto wotowań sztylety posypały się na stół, mistrz je przeliczył.
— Trzydzieści wotów affirmative. Zaczem otwieram sądy nad królem.
— Zakładam veto — wystąpił niespodzianie Zaręba — loża obrońców wolności nie może uzurpować sobie praw przynależnych sejmującym stanom! Części nie wolno stanowić o tem, co jeno wola powszechności decydować powinna. Tylko konwokacyjny sejm jest mocen postanowić o najwyższem zwierzchnictwie — mówił z lodowatym spokojem.
— Rewolucya sama jest prawem!
— Rewolucya jest matką nowej ludzkości, nowego życia i nowych praw — krzyczano.
— Ale niema być matką, pożerającą swoje dzieci, jak maciora — padł jakiś głos sprzeciwu.
— Żądam sądu i kary na króla! — powtarzał ktoś swoje z niezmienną uporczywością.
— Jeszcze nigdy królewska krew nie została przelana przez Polaka!
— I nie daj Bóg, aby się znalazł tak odrodny syn ojczyzny! — podniosły się nowe wołania.
— W tem właśnie źródło naszego upadku i hańby — zagrzmiał ktoś namiętnie — w tem właśnie, iżeśmy oszczędzali królewskie łby; w tem, iżeśmy nie plenili mieczem magnackich chwastów! Król mógł działać na szkodę kraju, ale był nietykalny! Magnaci najzdradniejsi również byli nietykalni. A przez to swobodnie wyrastały zbrodnie, rosło uciemiężenie, mnożyli się tyranowie, a lud cierpiał i ginęła Polska. I zginie, jeśli jej nie zratujemy.
— Zbawić jeno może rewolucya! Tylko lud mocen jest wywyższać i poniżać, bo jeno lud panem i źródłem praw. Wotuję za śmiercią Stanisława Augusta, bywszego króla.
— I któż się ośmiela zaprzeczać nam prawa determinowania, nam, głosowi ludu?
— Zaprzeczam! Jesteśmy fakcyą, nie zaś reprezentantami. Zaprzeczać się ważę!
— Odwołaj, nieszczęsny! Zginiesz, zdrajco, królewski zbirze! — zerwała się zawierucha krzyków i wraz też kilkanaście sztyletów godziło w pierś Zaręby jadowitemi żądłami.
— Uderzajcie! Wasza wola! Stawam w obronie prawa! Nie ulęknę się tyranów!
Oczy świeciły złowrogo, puginały groziły coraz bliżej, gniew huczał w głosach; zaledwie mistrz zdołał uspokoić powszechne wzburzenie.
— Jeśli odsłonisz maskę, głos twój pójdzie na deliberacyę — postanowił.
Zaręba zawahał się przez mgnienie, coś, jakby strach, ścisnął mu serce.
— Odsłoń się! Wykluczyć go! Obrońca królów nie godzien zasiadać pomiędzy nami! Precz z Judaszami! Śmierć nieprzyjaciołom ludu! — posypały się głosy, niby kamienie.
— Jestem obrońcą praw i nieprzyjacielem zamaskowanej tyranii — zawołał grzmiąco i zerwawszy maskę, odrzucił ją wraz z płaszczem. Pokazał się w artyleryjskiej, zielonej kurcie, przepasany oficyerską szarfą, z krzyżem virtuti militari na piersiach i przy prostej szabli. Stał prosty, wyniosły, piękny uniesieniem. Był blady, jak płótno, usta mu drgały hamowanem wzburzeniem, ale oczami toczył nieulękle. Postąpił kilka kroków ku mistrzowi.
— Kto to? Zaręba! Porucznik artyleryi! Był delegatem do Paryża! Żołnierz z pod Racławic! Zaufany Kościuszki! — leciały szepty; ustępowali mu z drogi.
— Zdemaskowany niema prawa pozostawać dłużej na zebraniu — padł wyrok.
— Jestem posłuszny prawu i przysiędze.
Skłonił się w stronę mistrza i wyszedł z dumnie podniesioną głową.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






ROZDZIAŁ VII.

Miasto tonęło jeszcze w szarej i suchej mgle; z tych wczesnej godziny pierzastych tumanów zaledwie majaczyły wyniosłe mury arsenału. Potężne ściany starożytnej struktury widniały jakoby z pod mętnej i sinawej wody. Nawet przysadziste narożne baszty, pocięte strzelnicami, dawały postać oblepionych przemiękłą wełną. Od strony ulicy Długiej czerniały pryzmy działowych kul, w akuratnych odstępach postożone, zaś cztery harmaty rychtowały długie gardziele ku Bielańskiej, Długiej i Lesznu. Zwodzony most nad szeroką fosą, pełną przegniłego błota, prowadził do nizkiej, na głucho zawartej bramy.
Warty, stojące co parę kroków z karabinami na ramionach, miały pozór kamiennych słupów, nie salutowały bowiem nawet oficyerów, przemykających się do wązkiej furty; otwierała się tylko na hasło. Drugie wejście do arsenału, niemniej strzeżone, było od strony Nalewek.
Za główną bramą, uczynioną z dębowych bali, żelaznych sztab i zawaloną od środka worami piasku i kamieniami, czaiły się granatniki przy zamaskowanych strzelnicach i biwakował pluton kanonierów.
Ze sieni, przypominającej obszernością beczkowatą nawę kościelną, prowadziły wejścia do sal zbrojowni oraz na piętra, zaś ostatnie na lewo, na kwaterę komendanta, pułkownika Dobrskiego. Była to amfilada niewielkich, sklepionych izb z oknami na wewnętrzny dziedziniec, obudowany pawilonami składów, koszar i artyleryjskich warstatów.
Na kwaterze mimo wczesnej godziny kancelarya już pracowała i panował ruch znaczny, bowiem co trochę ktoś wpadał z raportami.
W ostatniej stancyi, przy środkowym stole, siedziały wyższe szarże. Brzask kilku świec, tłumiony przemglonym porankiem, zaledwie pozwalał rozeznać twarze.
Wszedł porucznik Zaręba.
— O świcie przyniósł mi te odpisy Kiliński — meldował, podając generałowi Cichockiemu kartelusze, zapełnione drobnem pismem — wedle jego zapewnień, pochodzą z tajnej kancelaryi Igelströma.
Cichocki, pochłonąwszy je, podał w milczeniu Dobrskiemu; ten przeczytawszy, zaczął kląć i podsunął papiery generałowi Orłowskiemu, byłemu komendantowi Kamieńca. Na ostatku powędrowały pod okno do długiego stołu, przy którym pracowało kilku młodszych oficyerów. Czytano je z niezmierną uwagą.
— Nie chce mi się wprost uwierzyć! — odezwał się Cichocki do Zaręby.
— Majster głową ręczy za prawdziwość odpisu. Mieliśmy z tego samego źródła już parę ważnych doniesień i wszystkie okazowały się prawdziwemi.
Zjawił się kapitan Chomentowski; witał się ze wszystkiemi, jakby jeno nie spostrzegając Zaręby, który to wziął jako zapłatę za wczorajszą obronę króla.
— Hetman — rozpoczął Cichocki, raz jeszcze przeglądając kartelusz — rozkazał dowódcom wszystkich wojsk konsystujących w Warszawie, aby na przypadek powstania łączyli swoje komendy z moskiewskiemi wojskami i wespół uderzali na buntowników. Nieposłusznych poleca brać pod areszt i odsyłać do ukarania Igełströmowi. Ordonans wydany imieniem króla, że bez królewskiej zgody, to pewne. Wiedziałbym coś o tem.
Chomentowski pokręcił głową wątpiąco.
— Mamy jeszcze coś lepszego: odpis listu biskupa Kossakowskiego do ambasadora! Budująca epistoła godnego pasterza. Radzi w zaufaniu, jak zdusić grożącą wybuchem insurekcyę i przeszkodzić zbliżaniu się Kościuszki do Warszawy. Rada cale nie głupia. Owo poucza: żeby w Wielką Sobotę, w czasie rezurekcyi, Ożarowski wojska koronne rozprószył, wysyłając je pod pozorem asysty przy nabożeństwach do wszystkich kościołów w Warszawie. Tak podzielone oddziały należy natychmiast otoczyć moskiewskiemi wojskami, a upatrzywszy stosowną chwilę, wezwać je do złożenia broni. Jeśli nie posłuchają, uderzyć na nie bagnetem i dokończyć kartaczami, równocześnie zdobyć arsenał, zająć główne urzędy i wziąć pod swoją opiekę króla. Rozbrojone wojska i lud, pozamykany w kościołach, nie staną na przeszkodzie. Takim jest tenor biskupiego orędzia! Cóż Waszmość na to? — pytał Chomentowskiego.
— Uprzedzając groźne zamysły, uderzyć choćby dzisiaj w nocy!
— Jutro zdeterminujemy dzień powstania — odezwał się Dobrski.
— A jeśli znowu będzie odłożone, a tymczasem ambasador posłucha chytrej rady i nim się spostrzeżemy, rozpędzi nas i pobije? — niepokoił się Orłowski.
— Musi rozpocząć od arsenału, a niechaj spróbuje go brać! — zawarczał Dobrski.
— O ile znam Igelströma — wtrącił Cichocki — za radą Kossakowskiego nie pójdzie, będzie w niej węszył podstęp. Oni tylko w oczy świecą sobie bakę, ale za oczy jeden drugiemu szyje buty. Wiadomości mam za prawdziwe i groźne, przymuszą nas do rychłej decyzyi. Biskup zarabia sobie na słuszną wdzięczność.
— Po Efialtesie stanie się drugim patronem zdrajców — podniósł się głos z pod okna.
— Gdzie zbrodnie publiczne zostają bezkarne, tam niemasz rządu i praw, tam wolność nigdy ugruntowaną nie będzie — szepnął żałośnie Orłowski.
— Te zbrodnie nie pozostaną bezkarne — upewniał Chomentowski — i koronowanych tyranów dosięgnie sprawiedliwość. Nikt ich nie obroni — spojrzał ponuro na Zarębę.
Porucznik zbladł i odpowiedział wyzywającym wzrokiem. Przez chwilę smagali się srogiemi oczami gniewów. Ich stara przyjaźń konała w tem mgnieniu.
Zameldowano Berka Joselewicza. Porwał się na to Dobrski i zakrzyczał:
— Róbcie z tym Machabeuszem, co uważacie, ale ja powtórzę swoje: do arsenałów żydów nie dopuszczę i pod swoją komendą mieć nie chcę! — wybiegł zaperzony.
— Poruczniku! — zwrócił się Cichocki do Zaręby — w teatrze zbiera się kompania wolonterów aktora Rutkowskiego; trzeba ich zaprzysiądz, wciągnąć w regestra, jako tako wyekwipować i wyznaczyć im stanowiska. Weź ich pod swoją komendę...
— Jeszcze jedno — wołał Dobrski oknem z dziedzińca — siodeł i uprzęży ze swoich składów nie wydam tej hałastrze! Niech jeżdżą na oklep i uzbroją się tykami od chmielu.
— Żebyś tylko nie poszedł w niewolę pięknych komedyantek — ostrzegał po chwili Cichocki.
— Wedle rozkazu p. generale! — mruknął posępnie Zaręba i wyszedł.
W pierwszej stancyi natknął się na Berka, przyglądającego się bateryom w dziedzińcu. Żydowin był słusznego wzrostu i przystojnej twarzy, czarny, jak kruk, srodze wąsaty i z kabłąkowatemi nogami. W kawaleryjskiej granatowej kurcie, przy szabli i ostrogach, przepasany szarfą, prezentował się cale godnie. Jeno haczykowaty nochal, królicze czerwone obwódki oczów i głowa, pokryta wełnistymi pierścionkami, pokazywały słodką nacyę krajowego cudzoziemca.
— Obywatelu-Poruczniku! — zagadał, zabiegając mu drogę — czy »mała rada« otrzymała uniwersał Naczelnika do Żydów?
— Nie słyszałem. Może o tem wie kancelarya! — odpowiadał, zajęty czem innem.
— Obywatelu-Poruczniku! — z prędkości mowy aż się zachłystywał — na taki uniwersał czeka cała Litwa i Korona! Naczelnik go nam obiecał! Niech się tylko ukaże, a wszyscy żydzi opowiedzą się przy Polsce! I bronić jej będą! I nie poskąpią krwi ni mienia! Do mnie już dniem i nocą zgłaszają się ochotnicy! Ja się więc pytam...
— Odpowiedzą generałowie, właśnie czekają na obywatela! — przerwał mu i odszedł.
Na ulicach już było widno; podniosło się słońce i z pod opadających mgieł, wyłaniał się cudny, wiosenny dzień. Nagrzane powiewy muskały twarze, ptaki świergotały po drzewach i dachach, pachnąca młodą zielenią aura przejmowała lubością. Otwierały się okna, dzieci z krzykiem goniły się po ulicach.
Jeno Zaręba obcy był temu, co się dokoła wyrabiało. Nienawiść, jaką był wyczytał w oczach Chomentowskiego, dopiekała, niby świeżo otrzymana rana. Postąpił przecież wedle sumienia i nie bez obaw rozważał następstwa swojej wczorajszej deklaracyi. Spodziewał się ostracyzmu socyuszów, a nadewszystko plotek i podejrzeń. Rozumiał się pomawianym o jakieś nizkie, niegodne pobudki, a może nawet o schlebianie królowi i zabieganie o jego fawory! I w takiej przykrej dyspozycyi serca i udręczonego umysłu wszedł bocznemi drzwiami do teatru.
Mrok zalegał ogromną salę, tyle że na proscenium kopciło się parę kaganków i gdzieś z górnych lóż migły się smugi mętnego światła. Dopiero oswoiwszy się nieco z tym mrokiem, dojrzał oddział wolonterów, egzercyrujący się na widowni. Przy nieustannym warkocie tarabanu kilkudziesięciu młodych ludzi z karabinami na ramionach, w modnych fraczkach, przepasanych czerwonymi bandoletami, w kapeluszach z białemi piórami, czyniło przeróżne obroty, rypiąc nogami, aż cały teatr dygotał. Aktor Rutkowski, w czerwonym płaszczu, odrzuconym na ramiona, ze wściekle zielonym pióropuszem na głowie, opasany do pół piersi czerwoną szarfą ze złotymi frendzlami i ze szpadą w ręku, prowadził wolonterów cale sprawnie, jeno komendę podawał głosem, jakby chciał przekrzyczeć ryki wełn morskich i huraganów. Po każdym znaczniejszym obrocie z parterowych lóż sypały się rzęsiste brawa, słowa uznania i fijołki. Siedziały tam młode i stare aktorki w asyście podżyłych amantów i przyjaciół. Sam Bogusławski, dyrektor kompanii aktorów, brał miejsce na scenie przed zapuszczoną zasłoną, niby na generalnej próbie spektaklu, jeno miasto scenaryusza, trzymał w ręku prawidła mustry dla wolonterów, z których od czasu do czasu podpowiadał cicho Rutkowskiemu. Mustra odprawowała się z niezmiernym zapałem, iż co chwilę grzmiały ostre stąpania, bijące akuratnie do taktu tarabanu.
Niekiedy w przerwach garście cukrów wzmacniały bohatyrów, zaś piękne rączki obcierały uznojone czoła i twarze.
Zaręba, przystanąwszy w cieniu lóż, uważnie przyglądał się obrazowi.
— A chodźże do nas! — rozległ się nad nim głos Woyny.
— Krok w miejscu! Raz, dwa, raz, dwa — srożyła się komenda.
— Sewer, nasze księżniczki pragną cię uwielbić, bohatyrze z pod Racławic! — krzyczał Woyna, zapraszając do loży. Zaręba wszedł bardzo niechętnie.
Woyna z nieporównaną brawurą prezentował mu wszystkie komedyantki.
— Oto »Piękna Nieznajoma«; sama Venus, pokazałaby się przy niej, karczemną dziewką. Oto dumna »Ximena i Zelia«, w jednej zjawiona postaci; oto boska Terpsychora z »Axur«; oto smętne »Dziecko Miłości«; oto »Tymona Odludka«, słodka heroina; oto ze »Szkoły Obmowy«, najmowniejsza; oto posępna »Emilia Galotti«; oto »Wyspy Olczyny«, pasterka niebiańska; korowód muz najprzedniejszy, korowód bohatyrek, wiernych żon, wzniosłych matek i wdów traicznych. Masz i antyczne ciotki, piekielne sekutnice, hydliwe potwory, hetery rozwiązłe, anielskie pannice i kapłanki Amora, zaś razem najmilsze babusy, teatrowi narodowemu oddane, dzielne patryotki, a nadewszystko oficyerów uwielbiające. Dixi! — recytował jednym tchem swoim krotochwilnym sposobem i chybił celu, miasto bowiem aplauzów, posłyszał sykania i protestacye. Komedyantki nad facecyę przekładały aktualnie wojenne obroty, grochot bębnów i głos komendy, srogą Bellonę napominający.
Zaręba, również nieusposobiony, rozkazał sporządzić regestr i przystąpić do przysięgi.
Jakoż po chwili zasłona poszła w górę i w głębi sceny, na tle rozwalin jakiegoś rzymskiego miasta, okazał się marmurowy, wyniosły ołtarz; z boków wznosiły się cztery połupane, obwinięte bluszczami kolumny, na kapitelach siedzące białe orły spuszczały z dziobów czerwoną wstęgę z napisem: Pro patria!
Przy głuchym warkocie bębnów oddział wolonterów wkroczył na scenę; trupa aktorów, z Bogusławskim na czele, ustawiła się na stronie, a kiedy na ołtarzu zapłonęły krwawe pochodnie, zjawił się przed nim jakiś ksiądz w komży i z krzyżem w ręku.
Zaręba, dobywszy szabli, w krótkiej przemowie wezwał do przysięgi na wierność ojczyźnie i Naczelnikowi. Powtarzali za księdzem rotę przysięgi w uniesieniu.
Po skończeniu Zaręba, odciągnąwszy Woynę na stronę, zapytał:
— Nie podoba mi się ten ksiądz. Sądząc z mowy, to jakaś cudzoziemska wywłoka?
— Włoch, nazywa się Martelingo. Prawie domowy Ksawerego Działyńskiego.
— Martelingo, widziałem to nazwisko w proskrypcyjnym regestrze Konopki.
— Patrzy na niego. Bibosz to przedni, kostera i w ciągłej pogoni za dukatem. Był miłosnym spowiednikiem króla Jegomości baletu. Złośliwi nazywali go po prostu rajfurem. Między duchowieństwem cieszy się najgorszą opinią; już go w Nuncyaturze oskarżano, jako na dzień parę mszów odprawia. Zabawiał się i w drugi sposób, bowiem kiedyś urządzał w Brühlowskim pałacu dla najwyższej socyety »Teatrum pokus św. Antoniego«. Kilkanaście cudnych pokus, przybranych jeno we własne skóry i precyoza, dawało spektakl nad miarę swywolny. Pono baron Asch z legacyi rosyjskiej i Zubow patronowali temu przedsięwzięciu. Oto masz prawdziwy konterfekt tego męża.
— Wkręcił się tutaj nie bez przyczyny i gotów o wszystkiem donieść Baurowi.
— W teatrze znajdziesz go codziennie, zna wszystkie sekreta. Uwaga! Idzie.
Włoch w asyście paru aktorek zbliżył się do nich; czarny, gładkiej twarzy, wykrygowany, giętki, cały w ukłonach i dygach, w rzymskim mantoleciku na ramionach, pachnący, z utrefionymi włosami, dworny, wygadany, dawał postać doskonałego labusia.
Przyczepił się do Zaręby, adorując go wyróżniającym sposobem.
Woyna zaprosił całą kompanię na stokfisza po kapucyńsku. Poszli więc wszyscy do traktyerni w domu Latura, w którym przeważna część aktorów zamieszkiwała.
W obszernej stancyi z oknami na kościół Pijarów, gdzie już wszystko było przygotowane, uczyniło się wnet gwarno, jak w ulu. Zadzwoniły pierwsze kielichy.
To liczne bractwo, zbywszy się karabinów i wojskowych odznak, rzuciło się do stołów z niepohamowanem męztwem. Sporo było pomiędzy nimi fircyków i miejskich frantów, kręcących się koło teatru, oraz paru literatów. Że zasię amfitryon hojnie traktował wyborowemi winami, nie żałując przytem pieprznej przyprawy trywolnych wielce dowcipów, zabawa z miejsca przybrała postać siarczystej pohulanki. Nawet Zaręba zgubił rychło swoją posępną dyspozycyę i usadowiony pomiędzy najpiękniejszemi aktorkami, jął namiętnie zabiegać o ich fawory.
Po nasyceniu głodu, kiedy wjechały na stół baterye pękatych, sędziwych gąsiorków, Woyna wniósł zdrowie wolenterów. Odpowiedział mu Rutkowski w kwiecistej i z bohatyrską swadą wygłoszonej przemowie! Traktyernia zatrzęsła się od wiwatów! Czułością dla ojczyzny wezbrane serca, pofolgowały sobie łzami. Ogarnęło wszystkich patryotyczne uniesienie. Przysięgano sobie walczyć do ostatniej kropli krwi! Spełniano kielichy dozgonnej przyjaźni. Poczem zaczęto wnosić najprzeróżniejsze zdrowia; prym w nich trzymał pucołowaty, smukły młodzieńczyk, zaczynający aktor Żółkowski, sierżant wolonterów i najzagorzalszy jakobin. Sypał wierszami jak z rękawa i prawił takie koncepty, że pokładano się od śmiechu. Literaci nie zabierali głosu, tylko jeden z nich, mały i chudy, z twarzą głodomora, w wytartej zielonej bekieszy i z włosami jakby zjedzonymi przez mole, przepijał z każdym z osobna i niekiedy znacząco chrząkał, a kiedy się uspokajało w oczekiwaniu toastu mówił:
— Powiadajcie swoje, właśnie koncypuję przemowę; nalejcie mi tymczasem.
I nalewał się do dna z niezamąconym spokojem, reszta zaś wrzała coraz głośniejszym gwarem. Zaczęto opowiadać anegdoty i facecye. Ks. Martelingo opowiadał Boccaciowe historyjki z tak wyrazistą mimiką i sprośnymi ruchami, zaśmiewano się do łez. Potem Żółkowski udawał wielce trafnie znane w mieście persony, naśladując je w mowie, postaciach i ruchach. Ktoś znowu zaczął udawać głosy ptaków i zwierząt, że traktyernia napełniła się świegotem, ujadaniem psów i rykami bydła. Ktoś zaczął śpiewać jakąś aryę, zaimprowizowana kapela zagrała do wtóru; jeden trąbił na zwiniętej dłoni, drugi udawał basetlę na nodze od stołu, trzeci bił w taraban, a ostatni przebierał palcami na wargach, wypuszczając głos na podobieństwo flotrowersu. Wesołość dochodziła już do szczytu, aż przyleciał gospodarz, meldując, jako zgorszone tem tłumy zbierają się przed traktyernią. W odpowiedzi Woyna wyrzucił go za drzwi, rozkazując podać ostryg i szampańskiego.
Pili już na umór. Wielu już chrapało po kątach, wielu walało się pod stołami, zasię reszta szalała, powtarzając pełnymi głosami jakąś piosenkę i rozbijając flachy.
Naraz piękna Terpsychora spróbowała tańcować; że ciasno było na podłodze i pełno rozbitego szkła i kałuż, Zaręba jednym ruchem oczyścił stół i postawił ją na nim. Zatańczyła wściekłą sarabandę. Nie było końca wrzaskom, brawom i bisom. Zatańcowała więc jeszcze kozaka, poczem opuściły ją nagle siły i zleciała w ramiona Zaręby; coś długo nie mogła się oderwać z jego piersi. Porucznik był wesołym nad miarę, przepijał z każdym, bratał się ze wszystkiemi, krzyczał i śpiewał z drugimi, całował i był całowany, brał na suweniry jakieś wstążki i rozdawał dukaty, przysięgał wieczną miłość i w tej chwili zapominał o całym świecie. Wreszcie zaczął huśtać na nodze jakąś figę z niebieskiemi oczami, a tak śliczną, jasną, różaną, pełną dołeczków i lubych okrągłości, że w końcu porwał ją na ręce i biegając z nią po izbie, na śmierć zacałowywał.
Ledwie był skończył tę lubą zabawę, kiedy jeden z kredencarzy, wcisnął mu w rękę jakiś podłużny karteluszek; osądził go zwyczajnym billet doux, ale dojrzawszy jego czerwoną barwę, natychmiast oprzytomniał i przeczytał. Mistrz nakazywał podążyć na zebranie do generała Mokronowskiego i relacyę złożyć jeszcze dzisiejszej nocy. Miasto podpisu czerniała jeno liczba jeden, ujęta w nawias. Nawet rad był temu rozkazowi, słusznie rozumiejąc, jako z loży »Obrońców Wolności« jeszcze go nie wykluczono. Wyszedł bez pożegnania i w sieni spotkał się z Woyną.
— Wychodzisz? — zdziwił się, gdyż starościc nie lubiał przerywać sobie zabawy.
— Mam jeszcze przed nocą ważne sprawy, a ty?
— Wezwano mnie do arsenału, służba! — oświadczył wymijająco.
Rozeszli się pośpiesznie.
Zaręba pojechał na swoją kwaterę i zdziwił się niepomiernie, zastawszy w domu formalną inwitacyę generałowej Mokronowskiej właśnie na dzisiejsze zebranie. Spędził to na zbieg okoliczności i przebrawszy się po cywilnemu, już o zmroku wchodził do antyszambry Mokronowskich na Krakowskiem i oko w oko spotkał się znowu z Woyną! Ledwie przemówił ze zdumienia.
— A to niespodzianka i zbieg okoliczności — uśmiechnął się, pomieszany i przywstydzony.
— Albo jednobrzmiące rozkazy! — szepnął otwarciej Woyna.
— Inwitacye — poprawił z naciskiem — zastałem swoją w domu i jestem.
Woyna uśmiechnął się pobłażliwie i wziąwszy go pod ramię, weszli na pokoje.
Wyszła naprzeciw generałowa i głosem nie dopuszczającym wątpienia, oznajmiła:
— Witam Waszmościów! Moje panny pokończyły aftowanie sztandarów, jutro je poświęcimy u św. Krzyża. Chodźcie podziwiać i chwalić.
W obszernej bawialni, pełnej porozstawianych krosien i stolików, panien i dam zajętych pracą, ze starą księżną wojewodziną Jabłonowską na czele, widniały rozpięte na ścianach bojowe chorągwie. Jedna, przeznaczona dla kosynierów, pokazywała na dnie czerwonem złoty snop pszeniczny, nad nim skrzyżowane kosy, a w otoku pod laurowym wieńcem złotem wyrażony napis: »Żywią i Bronią«. Druga była chorągwią ziemi Mazowieckiej; na czerwonej płachcie srożył się biały orzeł. Na białych ścianach choręgwie grały jakby kałuże krwi; zasię napis na kosynierskiej ciągnął oczy, budząc szczególniejsze uczucia i napędzając łzy do oczów.
Woyna po dłuższej admiracyi, skłoniwszy głowę w stronę panien, rzekł uroczyście:
— Hołd oddawam i część cnym sentymentom i kunsztowi afciarek.
— Te chorągwie powiedą nas do sławy i zwycięstwa! — dorzucił ogniście Zaręba.
Na co znów Woyna, zasiadłszy do otwartego klawicenu, zagrał Marsyliankę i począł śpiewać cudnym, porywającym głosem. Zerwały się panny od krosienek, powstała sama wojewodzina Jabłonowska, zbiegły się z drugich pokojów damy, zjawiło się niewiadomo skąd kilkunastu mężczyzn i wszyscy wraz zaśpiewali, powtarzając z niesłabnącem uniesieniem pierwszą zwrotkę po kilka razy. Wszystkich przejęło czułe poruszenie, łzy pociekły z oczów, twarze się spłomieniły, a z piersi rwał się ten śpiew najgłębszej miłości ojczyzny i wolności. A już Zośka Radzimińska, stojąca wpodle Woyny, z oczami utkwionemi w choręgwie, dawała ze siebie obraz prawej Bellony! Duszę dawała w ten śpiew zapamiętały, górny i bohatyrski. Była piękną, lecz w tym momencie zdała się być jednym cudem, wzniosłością i zarazem gniewem. Z pod spiętych groźnie czarnych łuków brwi, oczy jej gorzały żarami wulkanów, twarz pobladła na płótno, a nizki głos huczał, jak dzwon, na bój, na walkę, na śmierć!
Wreszcie panny zasiadły z powrotem do krosien, wyszywania na bandoletach przeróżnych napisów i wszystko powróciło do zwyczajnego ładu. Kupa młodych oficyerów, pilnie się zasługiwała przy nawijaniu kordonków, podawaniu kłębuszków i rysowaniu ołówkami napisów. Nie brakowało i cywilnych elegantów, bowiem fraucymer generałowej składał się z panien, reprezentujących pierwsze domy w województwie.
Woyna szeptał na boku z Radzymińską; spojrzenia panien często zezowały w ich stronę.
W sąsiedniej komnacie przez otwarte, wyzłocone podwoje, widać było kilkanaście dam z miasta, nigdy nie spotykanych na asamblach znaczniejszych domów. Generałowa traktowała je ze szczególną uprzejmością. Zajęte były chrupaniem cukrów, skubaniem szarpi i narządzaniem długich bandażów. Całe kupy białych szmat i płócien stożyły się na posadzce. I przy nich kręciło się do pomocy kilku oficyerów.
— I my się gotujemy — szepnęła generałowa Zarębie — codziennie schodzimy się na taką właśnie zabawę. Niema już stanów, gdy idzie o ojczyznę — dodała, nazywając zebrane damy; były to przeważnie żony i córki wielkich kupców, miejskich obywatelów, bankierów i członków magistratu, a zaledwie kilka pań z wyższego świata.
Obejrzał się dokoła, jakby szukając kogoś.
— Kogóż Waść tutaj nie najduje? Zbieramy się partyami, codzień gdzieindziej...
— Myślałem spotkać p. Barsową! — szepnął zniżonym głosem.
— Lwica rewolucyi i bożyszcze jakobinów, nie czułaby się swoją pomiędzy nami! — powiedziała z nieukrywaną awersyą, powstając na wejście nowego gościa.
Z tych słów wymiarkowawszy opinie, jakim aktualnie hołdowała generałowa, miał się na baczności i większą zwracał uwagę na to, co się dokoła działo. I posłyszawszy rozmowy z komnaty generała, posunął się tam, jakby w rekonesansie. Przy okrągłym stole brała miejsce liczna kompania sprzysiężonych wprawdzie, ale samych moderantów i mieszczan w sporej kwocie. Królował pomiędzy nimi głośny swojego czasu J. Wyssogota Zakrzewski, były prezydent Warszawy, obrońca miast na sejmie, i pierwszy, który się był przepisał na prawo miejskie. Człowiek był mądry i cnotliwej duszy obywatel i wielce miłowany przez miejskie pospólstwo; mąż już w latach, ale pomimo wieku i siwizny, krzepki jeszcze, postaci wspaniałej i pięknego oblicza. Nosił się po francusku i wielbił Voltair’a. Za nim siedzieli posobnie: Ksawery Działyński, Sz. Szydłowski, Fr. Gottie, J. Horain, J. Wybicki, Fr. Tykiel, A. Ciemniewski, Fr. Makarowicz, W. Borakowski, Eliasz Alve i wielu drugich. Generał Mokronowski siedział z papierami przed sobą i piórem w ręku. Generał Cichocki, paląc lulkę, krążył po komnacie, nie bierąc udziału w dyskursach. Deliberowano nad dniem wybuchu; kilku z mieszczan, a szczególniej Morin, bankier i spólnik Kapostasa, przekonywał zgromadzonych o konieczności odłożenia terminu powstania. Podnosiły się żywe sprzeciwy. Rozmowa stawała się coraz żywszą.
Mokronowski, spostrzegłszy Zarębę, odprowadził go do bokówki.
— Mam dla Waści miłe słowa, jeśliś ciekawy — przemówił bardzo łaskawie.
— Ciekawym, bo się znikąd takowych słów nie spodziewam, p. generale.
— Toć powiem prosto: król bardzo cię wysławiał za jakąś przysługę mu oddaną.
Nie w smak mu poszła ta pochwała, lękał się jakiegoś podstępu.
— Musiałeś zasłużyć na tak miłościwe słowa Najjaśniejszego Pana — próbował indagować.
— Podobało się królowi mieć to przysługą, co było jeno powinnością poddanego.
— Nie będę cię wyłuskiwał ze sekretów, ale toć powiem: mógłbym cię uplasować przy królewskiej osobie, byłby z tego niemały profit dla naszej sprawy — powiedział z żołnierską otwartością.
— Panie generale — odparł, poruszony niespodzianą propozycyą — rozumiem honor, ale znajduję takie obowiązki, o wiele przewyższające moją zdatność. Pozwolę sobie mniemać, jako do takowych funkcyi musi być odkomenderowany, kto giętki w karku, obrotny i słyszący, jak trawa rośnie. A przytem moje principia nie byłyby ścierpiane na Zamku.
— Jak uważasz! Miałem cię rojalistą. Namyśl się jeszcze, nie często się zdarzają tak fortunne sposobności — usilnie go namawiał.
Lecz nie dokonawszy niczego, odszedł nieco kwaśny i obruszony.
Zaręba zaś, powróciwszy do bawialni pomiędzy rozszczebiotane panny, zauważył zmianę, jaka zaszła w starościcu: miał wypieki na policzkach, ponure spojrzenia i trzęsły mu się ręce. Siadł przy nim i przeglądając jakieś angielskie kopersztychy, zapytał:
— Co ci się stało? Doszedłeś z panną do porozumienia? — Pożałował tego pytania.
— Łatwiej z nią dojść do konfidencyi, niźli do jakiego ładu — odparł łzawo Woyna — Jakbyś postąpił — mówił zniżonym, gorączkowym głosem — gdybyś na szczerą deklaracyę posłyszał: »Kocham cię! Żoną twoją nie będę, ale jeśli chcesz, będę twoją kochanką, jeno pod warunkiem, że mi potem pozwolisz zginąć!« Pojmijże taką mowę? Cobyś zrobił?
— Wziąłbym ją chyba, zginąć nie pozwolił, a jeślibym kochał, gotówbym na postronku zaciągnąć do ołtarza! Kobiece fanaberye trzeba łamać, albo od nich uciekać.
— Nie wiem jeszcze, co zrobić, ale gotów jestem na każde szaleństwo... na każde...
— Nie poznaję cię, to mowa nie twoja! — szeptał ze szczerem współczuciem.
— To słodka pieśń tryumfującej miłości — drwił sam ze siebie — ale co ty wiesz o tem, człowieku szczęśliwy! Kochałeś jeno w pochodach i na rasztakach; co ty wiesz?
— Radbym zapomniał, że kiedyś wiedziałem. Jedźmy! — zerwał się nagle jak sparzony.
— Poczekaj, muszę się jeszcze rozmówić... — Obejrzał się, Zośki nie było w pokoju.
— Nie uważasz, jak tutaj się kaptuje mieszczaństwo i moderantów?
— Nawet ci powiem sprawy, jakie się ważą na dzisiejszem zebraniu — odparł, ożywiając się znacznie — agituje się wybór wodza na czas nieobecności Kościuszki i rządu, któryby objął władzę natychmiast po wybuchu powstania.
— Te sprawy należą do decyzyi jutrzejszego generalnego zebrania Rady.
— A tymczasem nazwano mi już parę nazwisk tutaj wybranych; pełną listę przyślę ci jutro rano, może ci się przyda do powinnego raportu — spojrzał mu w oczy.
— Nie rozumiem cię! Do jakiego raportu? — okrył się zdumieniem, jak maską.
— Nie lada z ciebie gracz i jedynyś do sekretu. Nie będę grał z tobą w ciuciubabkę i wyznam: Byłem jednym z trzech, którzy na wczorajszej kapitule wzięli twoją stronę.
— Ciszej, na Boga, ściany mają uszy — pochylił głowę nad kopersztychami — sprawiłeś mi ulgę tem wyznaniem. Byłem pewny, że potem, co zaszło, wykluczą mnie z loży.
— I nie zważałeś na następstwa; to mnie przerażało.
— Parę cali żelaza w piersiach od zamaskowanego socyusza — uśmiechnął się przymuszenie.
— Ustawa przewiduje i takie zakończenie.
— Znam ją, przywoziłem z Paryża. Mam już dosyć tej jakobińskiej maskarady.
— Sama ostrożność nakazuje nie zrywać z lożą otwarcie — przestrzegał.
— Jedźmy, pomówimy o tem obszerniej w domu. Moje konie czekają przed pałacem.
Ale powróciła Zośka i porucznik, nie doczekawszy się końca ich szeptań, odjechał sam.
Na kwaterze oczekiwało go tyle przeróżnych spraw, że nazajutrz prawie o świtaniu poleciał do arsenału, gdzie już codziennie zbierała się »Mała Rada«, przeniesiona z pod Sfinksów w obawie przed Baurowskiemi szpiegunami, tutaj bowiem był ośrodek wszystkich konspiracyj i powstańczych przygotowań. Owo i z tej przyczyny arsenał aż dygotał w posadach od wzmożonej, nieustającej pracy. Dziedzińce były zapchane ludźmi, jaszczami, harmatami i wojennym rynsztunkiem. W stajniach gromadzono coraz więcej cugów. W kuźniach i ludwisarni dzień i noc gorzały ogniska, pracowały miechy i biły młoty. W reperacyjnych warstatach broni ani na chwilę nie umilkały skrzyboty pilników i złowrogie piszczenia brusów, toczących szable i bagnety. Kołodzieje, szewcy, krawcy, rusznikarze, siodlarze i miecznicy przepełniali nizkie pawilony. Nawet w kazamatach, w ciasnych, sklepionych komorach wrzała gorączkowa robota; wyrabiano tam karabinowe naboje i działowe pociski pod szczególnym nadzorem Dobrskiego. Wyrabiano je również po klasztorach, jak u Kapucynów na Miodowej, u Dominikanów na Freta i u Bernardynów na Krakowskiem. Dozór nad temi fabrykami miał Ojciec Serafin. Właśnie spotkał się z nim w dziedzińcu Zaręba. Mnich był strasznie wymizerowany.
— Więc dzisiaj generalne zebranie? — spytał, ciężko dysząc i pokaszlując.
— Dzisiaj. Mniemam, jako najpóźniej wystąpimy w piątek w nocy.
— Daj Boże jak najprędzej. Muszę Waści powiedzieć o Konopce. To wściekły człowiek. Spotkałem go przed chwilą u tego ludojada, ks. Meiera. Nie miarkuję, z czego poszło, ale jak wszedłem, krzyczał na cały głos, że jeszcze kajdany brzęczą, a już spiski przeciw wolności formują, że moderanci z królem tajnie się znoszą i kontrrewolucyę gotują, że generał Cichocki tylko pozornie trzyma ze spiskiem, a całą duszą zaprzedany królowi, któremu o wszystkiem donosi. Tak się w końcu zbiesił, że groził, jako nie czekając powstania, zacznie wieszać arystokratów i z moderantami zrobi porządek. Nota bene, ma na zawołanie całą bandę sankulotów, gotowych na każde skinienie. To jest rezolut, nie cofnie się przed żadnym azardem — ostrzegał, niemało poruszony.
— Od paru dni tyle się na mnie wali, że mi już łeb pęka od przeróżnych turbacyi! — jęknął Zaręba i poszedł w swoją stronę. Był w najgorszem usposobieniu i tak skłopotany i nie mogący zebrać myśli, że zepchnąwszy co najpilniejsze sprawy, poszedł na miasto bez potrzeby i celu. A na domiar złego, skoro go owionęło wiosenne powietrze, przejęte zapachami pól i zieleni, poczuł w sobie jakąś głuchą, niezmożoną tęsknotę. Czasami gonił oczami żórawiane klucze, lecące nad miastem z przejmującym, dalekim klangorem. Czasami jakieś zielone drzewo, pławiące się w słońcu, przyciągało jego uwagę. A czasam i burza jakichś złych przeczuć i udręczeń porywała go w okrutną zamieć. I nie potrafił się otrząsnąć i zapanować nad sobą jak nie mógł znaleźć powodów takiej dyspozycyi. Na niczem zeszedł mu cały dzień, a nie mogąc się doczekać wieczora, o pierwszym zmierzchu poszedł do koszar artyleryi na zebranie. Naturalnie było jeszcze za wcześnie i wielka sala na piętrze stała pusta i mroczna. Zajrzał do kantyny na parterze; siedziała tam garść młodych oficyerów, część grała w bilard.
Zaręba pił wino, palił lulkę i zbierając rozprószone myśli, błądził oczami po ścianach, przybranych w obrazy bitew, konterfekty sławnych wodzów i broń. O parę kroków od niego, przy stoliku pod oknem, siedziało dwóch poruczników artyleryi: Linowski i Caspari, z jakimś młodym podporucznikiem, którego twarzy nie pamiętał, a który rozmawiał namiętnie i tonem, nie dopuszczającym sprzeciwów. Towarzysze patrzyli w niego z podziwem uwielbienia, jeno niekiedy wtrącając jakieś lękliwe słowa. Traktował ich z pyszną wyrozumiałością. Poruszał najprzeróżniejsze materye, a o wszystkiem miał zdanie zuchwałe i niewzruszenie pewne. Rąbał, jakby toporem, i rozbijał nieubłaganie i to zarówno Arystotelesa, jak i maksymy francuskich jakobinów. Natrząsał się nad nimi.
Zwróciło to uwagę Zaręby, zaczął pilniej nasłuchiwać i ukradkiem spozierać.
Podporucznik był średniej miary; złożony sucho, barczysty i o wypukłych piersiach, dawał obraz zdrowia i młodości, zastanawiała jeno długa twarz, blada i srodze pofałdowana, zacięte wargi, duży nos, ogromne czarne oczy, czoło nadmiernie wysokie i w skroniach rozwinięte, pobróżdżone i pionową zmarszczką naznaczone. Głowę miał wielką, czarnym, zwichrzonym włosem pokrytą, przegarniał je ustawicznie długimi palcami. Mówił prędko, wybuchając co chwila gniewem, szyderstwem, śmiechem lub dumą. Wciąż zapalał lulkę gasnącą mu ustawicznie. Nie tykał wina, jakie mu skwapliwie podsuwali. Pomimo młodych lat, sawant to był nielada, bowiem swoje dowodzenia popierał sentencyami, branemi z ksiąg całego świata i wszystkiemi językami. Wykład miał trudny i zawiły.
— Skąd idziemy? Nie wiem i nie pytam — mówił, jakby w ekstazie. — Czem jestem? Wolą świadomą. Może urodziłem się z promieni Bożego spojrzenia. I od tej pory lecę przez nieskończoność, ja słońce, ja gwiazdy, ja marzenie o sobie. Niekiedy przypominam sobie, jak byłem przydrożnym kamieniem. Czasem wiem, kiedy byłem huraganem, miotającym kosmosami. Czasem widzę swoje awatary i wędrówki po słońcach i planetach. Byłem kolejno wszystkiem we wszystkim wszechświecie, nim poczułem się jestestwem. I oto po milionach lat stałem się nieśmiertelnością. Otom jest! Oto już wiem, jakom jest. Byłem, kiedy ten nędzny glob stawał się dopiero mgławicą, i będę, gdy się obróci w kosmiczne pyły. Ale pozazdroszczono mi potęgi. Tę ziemię zrobiono mojem więzieniem. Skowanego w ciało, rzucono pod nogi przemocy. Szatan siadł przy mnie na straży! Zerwałem pęta i stanąłem do walki. Strącono mnie w otchłanie cierpień, niemocy i śmierci. Przemogę jednak okrutne potęgi. Mojem będzie zwycięstwo! Moją będzie moc i panowanie. Gwiazdy będę zapalał tchnieniem i światy będę wywodził z mej woli wszechwładnej. Wierzę w to i wiem o tem. Jakże mi więc dbać o życie i sprawy jego? Wszystko, co ziemskie, to jeno gra sił materyalnych i wiecznych przemian. Czemże jest moje ciało? Łachmanem, który odrzucę przed progiem zmartwychwstania. Wiele jest pałaców duszy mojej w nieskończonościach i nie wiem jeszcze, gdzie i jaki kształt widomy przybierać będę. Ale czuję, jako na ziemię już nie powrócę i życiem ludzkiego robactwa więcej żyć nie będę. Mam awersyę do życia. Tęsknota porywa mnie na swoje tęczowe skrzydła i niesie do mojej prawej ojczyzny, w bezkresy! — dokończył bezsilnym szeptem.
Zadumał się; nie śmieli przerywać milczenia, słychać było przyspieszone oddechy i niemal kołatania ich serc poruszonych. Myśli mieli pogubione i zmącone czucia, patrzyli oczami powracających z głębin marzenia.
Powiedział im jeszcze coś po cichu, a dokończył głośniej, jakby wyzywająco:
— Jestem czemś więcej, niźli Polakiem: jestem człowiekiem — i zerwał się z krzesła.
Powstali wszyscy, bowiem nad głowami rozlegały się już liczne stąpania i gwary.
— Cóż to za jeniusz! — spytał Zaręba na schodach Linowskiego.
— Podporucznik artyleryi fortecznej Wroński, po chodzi z Lublina. Słyszał go Waszmość?
— Piąte przez dziesiąte. Prawił, jakby się napił szaleju. Konia z rzędem, kto zrozumie.
Linowski tak gorąco wystąpił w obronie przyjaciela, aż mu Zaręba rzekł zniecierpliwiony:
— Mnie się jednak te mądrości wydały womitami z naczytanych książek, co jeno dowodzi, jako nic a nic na nich się nie rozumiem — złagodził w zakończeniu.
— Jeniusz to, jakiego w Polsce, a może i we świecie jeszcze nie bywało. On jeden poradziłby zaprowadzić we świecie nowy porządek.
— Czy aby zdatny do służby? Taki filozof nie odróżnia zwykle rury do barszczu od karabina.
— Niema u nas drugiego, któryby się lepiej rozumiał na wszystkiem, co się tyczy artyleryi i fortyfikacyi. Wszak już w szkole za swoją zdatność miał być wysłany królewskim sumptem do Paryża na naukę wyższej matematyki. A przytem rezolut, sam się napiera ze mną i Casparim iść na stanowisko w dziedzińcu Krasińskich.
— Zobaczymy, jak ten jeniusz będzie się sprawiał pod kulami. Wejdźmy, już pora.
Sala była ogromna i mroczna, okna miała pozasłaniane i zaledwie parę świeczników, stojących na stołach, rozkrążało nieco światła. Osób było już sporo i po ciemnych kątach słyszeć się dawały szeptania i brzęki szabel. Co chwila jeszcze ktoś spiesznie nadchodził i turkotały zajeżdżające pojazdy. Ale nastrój panował dziwnie ospały. Jakby lęk przyczajał się w mrokach. Szeptano sobie na ucho i trwożnie. Twarze widniały blade, gorączkowe spojrzenia i niepewne ruchy. Niepokój władnął duszami. A kiedy ostatni z nadchodzących przynieśli wiadomość, jako pomnożone wojska moskiewskie rozciągnęły się po wszystkich ulicach i postawiły warty co kilkanaście kroków, powstało silne poruszenie. Czyżby odkryto spisek? A może ktoś wydał zebranie i zaciągają sieci, aby wszystkich wyłapać? Tysiące złowrogich przypuszczeń zakrakało w duszach. Podniesły się głosy, aby wobec grożącego niebezpieczeństwa rozejść się, póki czas. Zwłaszcza obywatele cywilni dawali wyraz swoich obaw, najgłośniejsze roznosząc zamięszanie i niepokoje. Dopiero kiedy Chomentowski zapewnił, jako dwie kompanie kanonierów z harmatami strzegą bezpieczności, nastąpiło jakie takie uspokojenie. Podniesły się natomiast głosy rozmów, zgromadzenie bowiem było bardzo liczne, sto kilkadziesiąt person, samych najznaczniejszych sprzysiężonych, przepełniało salę, zajmując wszystkie ławy pod ścianami i miejsca.
Zaręba, stojący samotnie na uboczu, przyglądał się Wrońskiemu, który otoczony młodzieżą wojskową, coś im namiętnie rozpowiadał. Patrzyli w niego, jak w cud niepojęty.
— Słusznie powiadają: »Wystaw pełne koryto, a świnie się znajdą« — szepnął mu rubasznie Ojciec Serafin. — Fakcya »Obrońców Wolności« na stanowisku. Uważaj Waszmość, podają sobie jakieś karteluszki. Konopka ma minę dyktatora! Coś spikują...
Zaręba zbył go milczeniem, nie czując się w usposobieniu do kontrowersyi.
— I moderanci w komplecie — szeptał niestrudzenie mnich — będą znowu nastawali na odroczenie; nie darmo Gautier z Morinem obrabiają Kilińskiego. Majster nie pozwoli się przekabacić. Nie dałbym mu rozgrzeszenia, choć taki poczciwy.
— Dobrze, iż mi Ojciec przypomniał — zaczął Zaręba, odciągając go na stronę — muszę Ojcu zakomunikować, co Rada postanowiła. Od jutra mają we wszystkich kościołach zasiąść w konfesyonałach nasi księża do słuchania Wielkanocnej spowiedzi, a pod tym pozorem będą rozdawali spiskowym: hasła, termin wybuchu, komu potrzeba, to i naboje, no i będą ich zaprzysięgać przy komunii. Jest tutaj na sali ks. Meier, ks. Jelski i ks. Wrześniewski, może się z nimi Ojciec porozumie.
— Pomysł bezbożny używać do takich spraw konfesyonału z kościoła, nie przyłożę do tego ręki. Profanacya! Nie, nigdy! — odrzekał się, przejęty zgrozą i strachem.
— Taki jest rozkaz, spełnienie go jest patryotyczną świętą powinnością.
— Już wiem! Boże, co ze mną wyrabiają te Belzebuby! Któż mnie z takiego postępku rozgrzeszy?
— Własne sumienie, zwycięstwo dobrej sprawy i wdzięczna pamięć przyszłych pokoleń.
— Baj baju, chłop śliwy rwie, a jeno ich dwie! — wyrzekł płaczliwie — Czy mnie oczy nie zwodzą? — zawołał nagle — Jasiński z Grosmanim! — i wskazał radośnie na przeciskających się w stronę Chomentowskiego. Zaręba przysunął się do nich i po serdecznych powitaniach z pułkownikiem i z »municypałem wileńskim« pozostał już przy socyuszach z loży. Konopka witał go, jak zwyczajnie, zaś ks. Meier i Chomentowski, z wyróżniającą życzliwością. Nawet był rad takiemu obrotowi sprawy.
Otoczono Jasińskiego, który, jak zwykle, piękny, smukły, z włosami w puklach spływających nieledwie na ramiona, z oczami pełnemi błyskawic, porywający i wzniosły, opowiadał o wileńskich przygotowaniach i usposobieniach. Głos mu brzmiał, niby spiżowa tarcza pod uderzeniem brzeszczota, przenikał żarem i przesycał otuchą. Już sam jego widok, jakoby obraz samej cnoty, samej wiary i stałości, skrzepiał serca i myślom dawał lot podniebny.
— Zaczynajcie! — wołał donośnie, aż w sali uczyniła się cichość — Chwila jedyna; jeśli pozwolicie jej przeminąć, nie powróci. Cała Polska na nas czeka! Wilno już gotowe! I wojska i lud, i szlachta, i nawet żydzi! Czekamy na hasło Warszawy. Na Litwie wszystko już gotowe, nawet postronki dla zdrajców! Uderzajcie! Niema już przeszkód nad opieszałość, bojaźń lub niewiarę, a tego suponować niktby się wam nie ważył — grzmiał ogniście.
Właśnie wybiła oznaczona godzina i Wielka Rada ukazała się w komplecie.
Zasiedli przy długim stole na środku sali, drugi obok zajęła kancelarya.
Generał Cichocki zabrał pierwsze miejsce, otoczony liczną asystą, jak generałów: Deybla i Orłowskiego; pułkowników: Dobrskiego i Poniatowskiego, oraz paru majorów i kapłanów. Z cywilnych byli: kasztelanic Mostowski, A. Trebicki, X. Działyński, brat szefa regimentu, J. Wybicki, Ciemniewski, E. Alve, Kiliński, Maruszewski i jeszcze kilku poważnych mieszczan. Jasiński z Grosmani’m, zostali zaproszeni do stołu Rady.
Cichocki, otworzywszy posiedzenie, udzielił głosu kapitanowi artyleryi, Wł. Roppowi.
Mówił zwięźle i po żołniersku, gorąco nawołując do powzięcia ostatecznej decyzyi.
Poczem reprezentanci regimentów i miasta zgłaszali swoją obecność i plenipotencyę.
Następnie wybrano komendantów poszczególnych kwartałów miasta i oddziałów, mających być odkomenderowanymi w pomoc ludowi.
Wszystko szło dziwnie składnie, prędko i bez zbędnych dyskursów.
Dopiero, kiedy na porządek przyszedł wybór tymczasowego wodza powstania, zgromadzenie ożywiło się niezmiernie i fakcya »Obrońców Wolności« podniesła głowę.
Rada wysunęła St. Mokronowskiego. Na to ozwały się aprobacye i klaskania.
A kiedy Cichocki w dłuższem przemówieniu wysławił jego ciche, a wielkie zasługi dla insurekcyi, jego cnoty obywatela i patryoty, jego zdatność jako wodza, jego wziętość i uważanie w całym kraju, cała sala zatrzęsła się od okrzyków.
— Zgadzamy się! Niech żyje generał Mokronowski! Niech nas prowadzi!
— Żądamy mieć wodzem szefa Działyńskiego! — zakrzyczeli naraz fakcyoniści.
— Szef Działyński wiele tygodni temu pochwycony od Moskalów i wywieziony do Kaługi! Strata to dla nas niepowetowana! — tłumaczył Cichocki.
— Nie chcemy Mokronowskiego! Zaufany przyjaciel króla. Targowiczanin! — wołali licznie.
— Na takie niegodne inwektywy odpowiem: Sam najwyższy Naczelnik w liście do Rady, poleca jego kandydaturę. Kto ciekawy, może przeczytać — wrzasnął Cichocki.
Opozycya umilkła i generał Mokronowski został obrany tymczasowym komendantem siły zbrojnej księstwa mazowieckiego. Moderanci tryumfowali.
Wtedy fakcya »Obrońców Wolności«, wniesła projekt wybrania tymczasowego Rządu, któryby z chwilą wybuchu powstania, objął władzę — uzasadniał go ks. Meier.
Ze wszystkich stron podniesły się namiętne protestacye.
— Nie wolno nam uzurpować sobie praw sejmujących Stanów! — ostrzegał J. Wybicki.
— Pierwej zwycięstwo, wypędzenie nieprzyjaciół, a potem Rząd! — grzmiał Cichocki.
Konopka, ks. Meier, Trębicki, Chomentowski w długich wywodach dawali coraz nowe racye, gruntujące nieodzowność natychmiastowego sformowania Rządu.
Cichocki, widząc, jako deliberacye się przeciągają, przerwał je oświadczeniem:
— Nie mamy w tej materyi instrukcyi od Naczelnika, wobec czego dyskusyę zamykam i przechodzimy do czynności najważniejszej, zdeterminowania dnia wybuchu.
— Zgoda! Dobrze! Potośmy tu przyszli! — ozwały się liczne głosy.
Nim jednak do tego przystąpiono, czytano raporty o siłach i środkach powstania.
Pułkownik Dobrski dał regestr zapasów arsenału.
Kapitan Ropp wyszczególnił siły moskiewskie i polskie, oraz ich stanowiska w mieście.
Porucznik inżynierów Kubicki wyliczył punkty oporu, fortyfikacye rogatek i domy, przysposabiane do obrony, gdzie miały mieć pozycye wolonterzy.
A w ostatku Chomentowski dał obraz położenia, przymuszający do natychmiastowego powstania. Obraz wypadał groźny, położenie było nad wyraz niebezpieczne.
— Mojem zdaniem powinniśmy wystąpić najpóźniej w piątek — zakończył kapitan.
Moderanci pragnęli przesunięcia terminu jeszcze na jakiś tydzień.
— Jeśli cała sprawa nie ma przepaść, nie odkładajmy ani na jeden dzień — zabrał głos kapitan Mycielski — słyszeliście obywatele przed chwilą: Naczelnik prawie otoczony i nie w możności przedarcia się do nas. Nieprzyjaciele uzuchwaleni naszą bezczynnością wzmagają się na siłach i odwadze. Prusacy ciągną na pomoc moskiewskim wojskom rozbitym pod Racławicami. Stan jest okropny; jeszcze zwłoka, i będzie rozpaczliwy. Zaczynajmy choćby w piątek! Zaczynajmy, na Boga, by nie było za późno!
Na to wystąpił Kiliński; był głęboko poruszony i głos mu się łamał, gdy zawołał:
— Nie w piątek, we czwartek zaczynać musimy! Powiem, dlaczego. Już znacie obywatele, co listy Ożarowskiego i Kossakowskiego zapowiadały? Dołożę jeszcze, co wiem najpewniej, bo ze samej kancelaryi Igelströma. Oto Moskale postanowili, jako w Wielki Piątek, o zmierzchu, skoro ludność znajdzie się w kościołach uderzyć na nią i wyrżnąć! Zasię, by się im to przedsięwzięcie udało, naprzeciw każdego kościoła mają przygotowane harmaty nabite kartaczami, pochowane po sieniach, sklepach i parterowych kwaterach. Widziałem je żywemi oczami, dotykałem ich temi rękami.
— Zali to możebne? Bajędy powiada! Egzageracya! — ozwały się dość liczne głosy.
— Słuchajcie mnie — rzucił się na kolana i wołał z rozpaczą — przysięgam w obliczu Boga ukrzyżowanego, jako prawdę mówię! Zaczynajmy we czwartek! Zaczynajmy!
Tyle jednak sprawił, iż stanęła jednogłośna uchwała: rozpoczęcia powstania dnia 17 kwietnia we czwartek, o godzinie świtania. Znakiem rozpoczęcia miał być strzał armatni, dany z pod Żelaznej Bramy, i bicie dzwonów.
Przeczytano jeszcze generalny plan działania i rozkaz Cichockiego.
»Aby jutro we środę, dobrze przed północą, zameldowali się w arsenale wszyscy naczelnicy cyrkułów, delegaci regimentów, dowódcy wolenterów, a to z powinnymi raportami i w zbrojnej gotowości do wystąpienia«.
Na tem zakończono to ostatnie zebranie.
Nazajutrz we środę dzień przyszedł w nieco odmiennej postaci, mgławy był bowiem, chłodny i deszczem grożący. Wszystko jednak się toczyło, jak co dnia, i nie wtajemniczony aniby przeczuł nadciągające wypadki. Wszędzie było pełno i gwarno, zarówno po bilarach, jak i kawiarniach i szynkowniach. Sklepy były przepełnione i targowały w najlepsze. Zasię jeno z racyi Wielkiego tygodnia unosiły się po mieście smakowite zapachy wielkanocnych specyałów i nie słyszało się muzyckich rzempołów. Na ulicach panował wielki ruch i gwar, pomnażany jeszcze turkotami licznych pojazdów i tententem przelatujących ordynansów z kresami. Szczególniej rojno i gwarno było na Freta, Długiej i Starem Mieście. Na Długiej, przed oknami, poza któremi piękne dziewczęta szyły kornety i stroje, kręcili się jak codziennie, różni franci i młodzi oficyerowie. Ciżbiono się przed jatkami rzeźników, gdzie w obramieniu białych i różowych hijacyntów, na zwojach wędzonych kiełbas, paradowały pieczone prosięta z jajkami w ryjach lub szczerzyły kły dzicze łby, uwieńczone bluszczami. Nie mniej żarliwie admirowano jatki cukierników, pełne bab, mazurków i wszelakiego ciasta. Widać się dawało sporo przyjezdnych, wałęsających się od sklepu do sklepu. Dzieci latały z grzechotkami. Po rogach ulic sprzedawano wielkanocne baranki, misternie ze śnieżystej wełny uwinięte. Na stacyach stały, jak zawsze, powozy do najęcia. Kościoły z powodu Wielkiej Środy i spowiedzi do późnej nocy stały otwarte. Pod tym pretekstem u Kapucynów na Miodowej gromadziła się spiskowa młodzież. W bocznej nawie siedział Ojciec Serafin i spowiadał każdego, który się ujawnił umówionym znakiem. Zaczem, po komunii odebrawszy przysięgę, rozdawał wraz z błogosławieństwami bandolety, naboje, kartelusze z instrukcyą i hasło na jutrzejszą walkę. Toż samo u Bernardynów czynił ks. Jelski; toż samo ks. Meier na Freta u Dominikanów, a drudzy prawie we wszystkich kościołach. Nawet Barani Kożuszek, siedzący na swojem zwykłem miejscu, rozdawał spiskowcom rozkazy, czasem naboje, a niektórym nawet puginały.
Szło wszystko sprawnie i cicho. Zgromadzano się bez zwracania uwagi i rozpraszano się na znak starszyzny, ostrożnie się przebierając na wyznaczone miejsca. Ani kto mógł imaginować, co się taiło w tych tłumach, mrowiących się po ulicach jakby bez potrzeby i celu. I ktoby tam zwracał na pospólstwo uwagę! Jakże? Toć była prawie sama młódź cechowa, kupczykowie, lokajstwo, ludzie bez wyraźnej kondycyi, zbiegli poddani, liberya bez miejsca i zdezarmowani żołnierze.
I nikt juści nie wiedział, jako czuwali nad nimi oficyerowie, kierujący każdem ich poruszeniem. I nikt też się nie zastanowił, dlaczego natychmiast po zamknięciu sklepów ulice bardzo rychło opustoszały.
Uczyniło się pusto, cicho i ciemno, zaczął padać rzęsisty deszcz.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






VIII.

Noc 16 na 17 kwietnia 1794 nie odznaczała się niczem szczególniejszem. Padał drobny, uporczywy deszcz, bełkotały nieustannie rynny i aura była cale przykra. Czasem zawiewał wiatr, przejęty zapachami pierwszej zieleni. Po niebie leciał księżyc, przysłaniany co chwila chmurami. Warszawa zdawała się najspokojniej spać. Ulice leżały ciemne, puste i rozszemrane deszczem, niby górskie szczeliny, w których tu i owdzie rozlegały się obwoływania moskiewskich wart, szczęki karabinów, a czasami tententy kozackich patrolów. Godzina była późna i na pozór miasto, jak każdej nocy, pogrążyło się w niefrasobliwem odpoczywaniu. Ale poza tą maską, nałożoną dla zmylenia czujności wrogów, wrzało gorączkowe życie zbliżającej się chwili wybuchu. Za zgaszonemi oknami czuwało tysiące przytajonych ludzi; tysiące w głębiach domów osłoniętych nocą, gotowało się do walki i tysiące ze wzmagającem się biciem serca nasłuchiwało znaku do powstania. Każdy dom zdał się dygotać wyczekiwaniem.
Jakoż po dziesiątej zaszedł był szczególny wypadek: oto gromada jakichś ultajów rozbiła wszystkie latarnie w całem śródmieściu i rozbiegła się na wsze strony, wygwizdując piosenki z »Krakowiaków i Górali«. Na ten umówiony znak i pod osłoną niezgłębionych ciemności, jakie ogarnęły miasto, rozpoczął się jakiś tajemniczy, przyśpieszony ruch. Otwierały się bez szelestu bramy. Uchylały się drzwi sklepów i okiennice. W niektórych oknach zamigotały jakieś światełka. Pod murami kamienic zamajaczyły szeregi cieniów. Gdzieniegdzie zabrzmiało głośniejsze słowo. Z poza niedomkniętych furt wionęły przejmujące szlochy pożegnań. Zawrzały zciszone szepty. Owdzie wyrwał się zduszony płacz, podobien do skowytów. Odgłosy kroków ginęły w szmerach deszczu. Ze wszystkich stron, prawie ze wszystkich domów ktoś się wydzierał z najdroższych objęć i spieszył na wyznaczone stanowiska! Błogosławieństwa leciały za niemi. Przebierali się ostrożnie, najgłębszymi cieniami, czasem prawie na czworakach, gdyż trzeba było wymijać gęste warty i kwatery generałów, przed którymi biwakowały całe kompanie wojsk, w bojowej gotowości stojących. Najliczniej jednak prześlizgiwano się w stronę Arsenału, na ulicę Długą.
Arsenał był sercem i mózgiem insurekcyi.
W obszernych izbach, od strony dziedzińca, zajmowanych przez komendanta, pułkownika Dobrskiego, zgromadziło się zaraz po zapadnięciu ciemności kilkudziesięciu najznaczniejszych spiskowców. Była to jakby święta agapa pod hasłem walki o wolność, ostatnia komunia dusz wzniosłych, głęboka chwila obcowań, w której więcej wypowiadają spojrzenia, niźli słowa, w której nikt się nie zwierzał, a każdy szept stawał się najgłębszą spowiedzią. Nastrój panował braterski a wielce powściągliwy. Rozmawiano mało i cicho. Nikt już nie myślał o sobie. Każdy już skończył swoje partykularne rachunki i dumał o nieznanem. Uśmiechano się do siebie jakimś widmowym uśmiechem tkliwości. Wszystkie dusze zdały się brać lot niedosiężny i gubić w nieokreślonych marzeniach. Każdy jakby nasłuchiwał nieskończoności. Oczy paliły się gorączkowo, ale w twarzach widniała zimna, żelazna determinacya i spokój.
Izby sklepione, nizkie i bielone, urządzone z żołnierską modestyą, zasnute były modremi pasmami dymów. W środkowej długi stół zastawiono zimnemi daniami. Mało kto jadł, jeno namiętnie palono. Ordynansi roznosili czarną kawę, kapciuchy z tytuniem i wiśniowe lulki.
Co chwila przychodziły z miasta raporty i wiadomości; kierowano je do generałów siedzących w ostatniej, na roścież wywartej stancyi. Nikt się bowiem z młodszych nie turbował, co zawierały. Stali kupami, siedzieli, spacerowali, jak się komu spodobało. Nie zważano na szarże ni godności. Wszyscy rozumieli się być żołnierzami jednej sprawy. O jutrze ni o walce, jakby już za progiem czekającej, nie ważono się wspominać. Natomiast słyszeć się dawały dyskursa w najbłahszych materyach. Niekiedy wytryskiwał przyciszony śmiech. W jednej z izb grano najspokojniej w szachy.
W jakimś kącie przy świetle krzywej łojówki Zaręba coś spiesznie konotował pod ciche dyktando Maruszewskiego. Kilkunastu cywilnych, uzbrojonych w szable, i z pistoletami za pasem, czytało między sobą ostatnią gazetę hamburską. Ks. Meier w sutannie do kolan, w butach z ostrogami, z kieszeniami wypchanemi krucicami i nabojami, pochylony nad ogromnym bębnem, robił korektę odezwy, jaka miała być nazajutrz rano rozrzucona po mieście. Był nawet stolik, gdzie Ojciec Serafin grał w ćwika z kapitanem Mycielskim, spierali się zawzięcie i co trochę rozchodzili. W pierwszej stancyi od wejścia na długich parapetach i półkach pod ścianami leżały szable, pistolety, puginały, ładownice, skałki, torby nabojów i stosy wszelakiego rynsztunku. Brał, co komu było potrzeba. Właśnie jacyś kadeci, dobrawszy sobie szablę, próbowali obcinać knoty u świec zapalonych; ale że tylko świece padały ofiarą, zaciekle ponawiali ćwiczenia.
Czasami, niewiadomo z jakiej przyczyny, zapadało milczenie; wtedy krzyżowały się zaniepokojone, trwożne spojrzenia, ręce mimo woli szukały rękojeści szabel, a z dziedzińców nadpływał gwar wojsk, turkoty przetaczanych armat i głuche, przytłumione bicia kilofów, wyłamujących w basztach arsenału nowe strzelnice dla dział.
Ktoś głośniej się odezwał, czy szabla brzęknęła o kamienną posadzkę, i wszyscy wracali do dawnego stanu, jeno oczy niecierpliwiej spoczywały na wskazówkach zegara.
Co pewien czas wpadał komendant Dobrski, stary żołnierz o suchej, wygolonej twarzy, orlim nosie i oczach świecących, jak ostrza. Przelatywał izby, niby burza, rzucał jakieś rozkazy, porywał któregoś z oficyerów, i znowu leciał na piętra, do zbrojowni, do kazamat, w dziedzińce do ukrytych stanowisk armat, wszędzie, gdzie było potrzeba dojrzeć, rozkazać i pobudzić przygotowania. Był to żołnierz surowy aż do zaparcia się siebie, cnotliwy obywatel i patryota żarliwy, wola niezłomna, uosobienie powinności i czujniejszy nad wszelkie pojęcie stróż arsenału.
Izby szły audiladą i w ostatniej przez drzwi, szeroko powywierane, widać było białą perukę i czerwoną twarz generała Mokronowskiego. Siedział przed wielką plantą Warszawy; stosy kart sytuacyjnych leżały obok, porucznik od inżynierów, Kubicki, oznaczał na nich czerwonym ołówkiem stanowiska i domy, zajęte przez Moskalów. Mokronowski, wyniesiony wolą sprzysiężonych oficyerów na dowódcę sił zbrojnych Warszawy, był nim jeno de nomine, bo de facto sprawował te obowiązki generał Cichocki, aktualny komendant Warszawy, którego ustawicznie o coś indagował. Brał przy nich miejsce stary Deybel, dowódca artyleryi koronnej, wraz z kapitanem Chomentowskim, duszą sprzysiężenia, który promenował się po stancyi, nie odzywając się do nikogo. Kasztelanic Mostowski, przybrany, jakby na królewskie asamble, pachnący, utrefiony i dworny wykwintniś z piękną twarzą i srogiemi, okrutnemi oczami, oglądał wiszące na ścianach kolorowe kopersztychy, wystawiające mitologiczne, frywolne sceny. Generał Orłowski, dawny komendant Kamieńca, chrapał na ławie pod ścianą, obtulony włochatą, krymską burką.
Było już po jedenastej, gdy wpadł dyżurny oficyer i stanął przed Mokronowskim.
— Melduję pokornie: Wolontery w dziedzińcach i wszystko już gotowe.
— Generale! — zwrócił się Mokronowski do Cichockiego — rozkazuj, czas na stanowiska!
— Mości panowie delegaci od wojsk i miasta, prosimy bliżej! — ozwał się rozkazująco Cichocki — kapitanie Chomentowski, sprawdź Waszmość katalog obecnych.
Rum się uczynił, wszyscy stanęli przed progiem w powinnej postawie.
— Regiment gwardyi pieszej! — przeczytał do nośnie Chomentowski.
Wystąpił naprzód major Milford z porucznikiem Ostaszewskim.
— Regiment gwardyi konnej, Mirowscy — dodał z życzliwym uśmiechem.
Prezentowali się kapitanowie Kosmowski i Bogusławski; ten ostatni zameldował:
— Trzeci delegat, porucznik Strzałkowski, aktualnie na służbie, trzyma straż na Zamku.
— Regiment szefostwa Działyńskiego.
Major Zeidlic wraz z kapitanem Mycielskim wysunęli się na czoło.
— Regiment ułanów królewskich.
Kapitan Zieliński i rotmistrz Wojciechowski ściągnęli powszechną uwagę, bowiem dopiero od paru dni pozyskał ich dla insurekcyi Kiliński.
— Korpus artyleryi koronnej!
Major Pieściński, major Górski i kapitan Ropp, persony powszechnie wielbione i fundamenta insurekcyjnej organizacyi, wystąpili wśród przyjaznych szmerów.
— Korpus pontonierów i inżynierzy!
Pułkownik Bogucki z porucznikiem Kubickim stanęli przy poprzednich.
— Chorągiew marszałkowska!
— Pozyskana dla sprawy i mnie poruczono delegacyę — meldował Zaręba.
Potem stawiali się dowódcy poszczególnych komend i kwartałów i ważnych stanowisk, jak abszytowany kapitan Witkowski, porucznicy artyleryi: Banczakiewicz, Linowski, Caspari i Zaręba, dowódca oddziału broniącego prochowni, pułkownik Poniatowski, oraz oficyerowie, wyznaczeni do prowadzenia oddziałów wolenterskich i czuwania nad ludowemi masami. Każda bowiem ulica miała wyznaczonego dowódcę oficyera.
Po skończeniu generał Cichocki przemówił krótkiemi, jakby rąbanemi szablą słowy:
— Obywatele-żołnierze! Pora nam iść na stanowiska. Walkę rozpoczynamy o świtaniu. Gdy ryknie strzał harmatni z pod Żelaznej Bramy i zabiją dzwony, uderzajcie! Hasłem naszem: Wolność i Kościuszko! Wszyscy znacie instrukcyę działań. Każdy z dowódców niechaj zapamięta: nie pozwolić Igelströmowi komunikacyi z jego oddziałami, za żadną cenę nie dopuścić połączenia się moskiewskich wojsk, nie dopuścić wkroczenia Prusaków do miasta, bronić arsenału i raczej go wysadzić w powietrze, niźli oddać. A poza tem, trzeba nam wroga bić, jeszcze raz bić i pobić! Tak mówi Naczelnik, i tak nakazuje konieczność! Idziemy na walkę o wolność, całość i niepodległość. Nie pozostaje nam, jak zwycięztwo lub śmierć.
— Zwycięztwo albo śmierć! — buchnął ogromny krzyk.
— Lwom nie będę zalecał męstwa. Niechaj każdy spełni powinność! Z Bogiem!
Żegnał się z każdym z osobna. Splątały się dłonie i ramiona. Za jedno biły serca i radośnie zapłonęły oczy. W braterskich uściskach stapiały się dusze. Nie było zbędnych słów ni roztkliwiań. Hardo spoglądali w śmierć. Młode orły rwały się do lotu. Rumieńce zbarwiły blade jagody. Zagrała rycerska krew. Święta powinność porywała na śmiertelne azardy. W obronie ojczyzny powstawał nieprzełamany mur piersi. Te męże wybrane, cnoty najrzadsze, sama wierność, samo poświęcenie i najgórniejsza młodość, nie pokazując nad zimną determinacyę, ruszali radośnie lać krew za ojczyznę, wyrywać ją z wilczych szponów i ginąć za jej wolność i szczęście.
— Zaiste, syny ojczyzny najprzedniejsze, bohatyry! — szeptał Mokronowski, a pomimo swoich wolteryańskich opinii żegnał ich krzyżem i błogosławił.
Zaręba przecisnął się do niego z jakimś niebieskim karteluszkiem.
— Obywatelu-Generale! Melduję wiadomość otrzymaną w tym momencie.
Generał przeczytał śpiesznie i rozpromieniony zawołał do odchodzących:
— Mości panowie! Dwie wiadomości: Kanclerz Sułkowski skończył przed godziną.
— Wykpił się od szubienicy! — wyrwał się jakiś zuchwały głos.
— Druga ważniejsza. Poruczniku — zaszeptał dyskretnie — papier pachnący i widzę kobiece pismo. Nie pytam, kto, jeno czy można zawierzyć?
— Trzeba, Obywatelu-Generale! Głowę stawiam za prawdę! — odparł z naciskiem, chowając do kieszeni karteluszek, otrzymany od Izy. Zrumienił się przytem, jak panna.
— Traf zrządził, że mamy hasło wydane moskiewskim wojskom na jutro: Suworów! Zapamiętajcie: Suworów! Cóż masz na planie czynności? — zwrócił się znowu do Zaręby.
— Spieszę objąć komendę nad Starem Miastem, jaką mi wyznaczono.
— Nieco z drogi, ale żebyś mógł się przedostać na Krakowskie Przedmieście...
— Wedle rozkazu, Obywatelu-Generale! Jestem delegatem marszałkowskiej dragonii; objąłem też dowództwo nocnego rontu, który może swobodnie cyrkulować po mieście...
— Fortunna wielce okoliczność! To zajedź na moją kwaterę i powiedz generałowej, żeby o świcie przeniesła się na zamek! Krakowskie będzie placem największych bitew. Pałac nie nazbyt ubezpieczony. Nie wiem, czy pozostawiona obrona wystarczy...
— Melduję pokornie, jako na tę ewentualność ma pospieszyć z pomocą Sowiński z kadetami. Mają przykazane osłaniać flanki regimentu Działyńskiego.
Skłonił się i wyszedł pospiesznie, ale w pierwszej stancyi zastąpił mu drogę Radzymiński. Blady był, traiczny, wpadnięte oczy gorzały ponuro, buchał gorączką.
— Powiedz mi o Woynie, co to za człowiek?
— Bój się Boga, teraz, kiedy nie mam ani chwili do stracenia i w takich okolicznościach!
— Jutro zginę. Mam ostrzeżenie z góry! Pokazał mi się jeden z przodków. To znak niechybny, zawsze to się staje, jeśli który z Radzymińskich ma zginąć. Na mnie przypada kolej, więc muszę się ubezpieczyć co do siostry. Powiedz, o coć pytam?
— Muscadin, cynik, gracz, a zarazem człowiek wyższej miary. Przekonałem się o tem.
— Deklarował o rękę Zosi, i to w nadzwyczajnych okolicznościach. Nie wiem, co począć?
— Toć powiem: człowiek pewny, a jak obecnie, i znacznej substancyi dziedzic.
— Wierzę, ale małżeństwo niemożliwe. Musiałbym powiedzieć o jej nieszczęściu...
— Pozostaw to im. Miłość znajdzie najskuteczniejsze remedyum. Co zaś do twoich przywidzeń, wzburzonej imaginacyi to skutek. Bądź zdrów, niewiadomo, komu z brzega...
Opuścił go; Ojciec Serafin, idący przy jego boku, wyrzekł zasmucony:
— Nie zawsze najdzie, kto szuka! Rotmistrz wyraźnie będzie szukał śmierci. Muszę wracać do klasztoru. Niechże cię, poruczniku, Bóg strzeże! — rzucił mu się na szyję.
— Da Bóg, jako obaj spotkamy się w zdrowiu — Zrobiło mu się jakoś ckliwo i markotno.
— Modlę się o jutro i drżę; jakaś trwoga mnie obłazi, niby robactwo. Muszę dyscypliną wypędzić takową dyspozycyę. Płakałbym; starość to czy nikczemny strach?
— Sił nam, Ojcze, potrzeba i spokoju na jutro. Raczej podchmielić przed bitwą wypada żołnierzowi, niźli deliberować nad tem, co będzie! Lepiej Ojciec przypilnuj, żeby w murach klasztoru od Danilewiczowskiej wybito akuratne strzelnice.
— Już wybite, sam je maskowałem chrustem. Byle jeno granatniki przyszły w porę!
— Skoro rozruch się uczyni, mój Kacper przyprowadzi je i zostanie Ojcu do pomocy.
— Wolność i Kościuszko! — wykrzyknął naraz mnich i zginął w mrokach i ciżbach.
Zaręba przepychał się do swojego rontu, stojącego na tyłach, od strony Nalewek.
Arsenał dawał podobieństwo ula; tak pełen był głuchego szumu przygotowań.
Na piętrach i w basztach narożnikowych od strony Długiej ciemno było i cicho, tam już bowiem, za furtami, bramami i oknami, założonemi worami piasku, rozkładała się piechota w bojowej gotowości. Przy strzelnicach, któremi gardziele armat groziły w obie strony Długiej, ku Bielańskiej i Lesznu, brali miejsca kanonierzy. W kominach, przysposobionych do tego użytku, pod rusztami gorzały ognie do rozpalania brandkul. Pod ścianami stały otwarte skrzynie z działowymi nabojami i kozły karabinów. Oficyerowie snuli się nieustannie wzdłuż gmachu świeżo przerąbanemi przejściami. W dolnych izbach, nizkich i ciasnych z powodu nadmiernej grubości murów, biwakował oddział wolonterów, uzbrojonych w topory, kosy i piki, gotowych do odpierania sturmów. Zasię w obszernych dziedzińcach, obmurowanych gmachami, jakoby w studniach, panował nieopisany ruch. Pochodnie, poprzyczepiane do ścian, pomimo deszczu i wiatru grały w ciemnościach krwawemi płachtami migotliwych brzasków, w których niby majaczenia roiły się zarysy ludzi, koni, armat i wozów i broni. Zdało się, iż popękają mury od natłoków. Żołnierze zajmowali bramy, sienie i tulili się pod ścianami, nie wypuszczając z garści karabinów. Na środku podwórz stały baterye harmat, przyodziane od niepogody w zielone gzła. Tuż przy nich zaprzężone cugi chrupały obroki z kobiałek i torb płóciennych. Ładowano amunicyjne jaszcze. Sposobiono ambulansowe wozy. Rozdawano kanonierom i asekuracyjnej piechocie szelki do przeciągania dział w razie zdarzonej potrzeby. A w ostatnim dziedzińcu, już na tyłach arsenału, obwiedzionym jeno murem i nizkiemi szopami, porządkowały się dwa szwadrony jazdy, ściągniętej jeszcze za dnia, po parę koni, aby nie zwracać uwagi. Segregowano konie do armatnich zaprzęgów, sprowadzone z miasta pod różnymi pozorami. Rozdawano broń i ładunki ochotniczym oddziałom, które wysuwały się w cichości w stronę ogrodu Krasińskich i gdzieś przepadały.
Niekiedy przelatywały krótkie komendy i słychać było w ciemnościach miarowe, ostrożne stąpania. Czasem koń zarżał, szczęknęły bronie, jakieś koło trzasnęło o kamień, ale poza tem wszystko odbywało się w głuchem milczeniu i sprawnie, jakby na paradzie. Bowiem nad wszystkiem czuwał niestrudzenie komendant Dobrski, niby duch, wszędzie obecny. Nic nie uszło jego uwagi. I zawsze znajdował się tam, gdzie właśnie było go potrzeba. Zaglądał nawet w podziemia, do kazamatowych komór, w których odlewano kule i wyrabiano naboje. W świetle latarń, wiszących u nizkich sklepień, przy szerokich stołach pracowało kilkadziesiąt osób w najgłębszej cichości. Komendant, przywdziawszy na buty filcowe pantofle dla bezpieczności, lustrował wszystkie kazamaty, sprawdzając wagę prochów każdego kalibru działowych ładunków. Najczęściej jednak zaglądał w ostatni dziedziniec, do fortyfikacyjnych robót, jakie się tam prowadziły pod nadzorem porucznika inżynierów Kubickiego. Wzmacniano mury worami piasku i narożnik okopywano szańczykami. Mimo nocy i szarugi robota szła gorączkowo, latarnie migotały, jak świętojańskie robaczki, i mrowiło się mnóstwo ludzi. Dudniła ziemia pod uderzeniami łopat i kilofów.
— Mogą nadciągnąć od Muranowa; na tych sześciofuntówki do sztrychowrania Nalewek — pouczał komendant — a ci, coby się darli od ogrodu Krasińskich, dostaną w twarz kartaczami! Przyciągać granatniki, prędzej! — przynaglał.
Zaręba, wyminąwszy go w bramie, zasalutował i dał koniowi ostrogą. Ciemność go ogarnęła, że zaledwie majaczyły łamane zarysy dachów. Deszcz mżył nieustannie i wiatr poczynał zamiatać błotniste ulice. Jechał zwolna, dziesięciu zaprzysiężonych dragonów człapało za nim. Hetmańskie hasło i marszałkowskie odznaki dawały mu możność swobodnego krążenia po całem mieście. Miał do świtania zaledwie parę godzin, a wiele spraw do załatwienia. Myślał jednak tylko o Izie. Obiecał jej kiedyś powiadomić o godzinie wybuchu. I teraz, wobec usług, jakie oddała sprawie, przyrzeczenia dopełnić powinien. Zatargały nim obawy. A jeśli wyda Zubowowi? Odpędzał tę myśl natrętną i straszną. Chwiał się i wahał. A przytem wzrastała w nim obawa o jej bezpieczeństwo. Był prawie pewny, jako Konopka na konskrypcyjnej liście ją zapisał. Uważał swoją powinnością odwrócić od niej ten cios hańby, a może i śmierci. Ostrzegła kiedyś przed aresztowaniami, teraz znowu odsłoniła hasło wrogów. Sprawiedliwość wymaga słusznej nadgrody. Tłómaczył się przed sobą. Odpędzał przyczyny tkliwszej natury. Z tej strony miał się za ubezpieczonego.
— Spełnię, com powinien, i niech sobie dalej radzi sama! Kwita byka za indyka! — zakonkludował, zupełnie uspokojony, i ruszył z kopyta. W parę minut powstrzymał oddział pod kratami pałacu Borcha na Miodowej. Rozkazał im zaczekać, a sam przedostawszy się w dziedziniec, ruszył bocznem wejściem do apartamentów szambelanowej, na pierwsze piętro. Otworzyła mu przerażona pokojowa i drogę zaparła.
— Obudź panią szambelanową. Sprawa wagi najwyższej! Ruszaj prędzej!
Po chwili pokojowa wprowadziła go do gotowalni. Weszła Iza snać prosto z łóżka, w jakiejś złocistej robie, podbitej futrem, z włosami w nieładzie, różowa jeszcze od snu, prawie nieprzytomna i cudniejsza, niźli zwyczajnie.
— Daruj mi! Dasz mi słowo na sekret, to powiem ważną dla ciebie nowinę — zaczął z miejsca.
— Masz moje słowo, dotrzymam święcie! Powstanie wybucha, kiedy? — uprzedziła.
— O świtaniu! Sygnałem strzał armatni i bicie dzwonów! Wszystko już gotowe...
— Pojmuję wagę tej chwili. Siadaj! Gorączka bucha od ciebie! — wydawała się być spokojną.
— Nie mam czasu. I jeszcze jedno ci rzeknę: uciekaj z tego domu, salwuj się póki pora. Pałac jest pod dozorem. Jeszcze zdążysz! Mogą napaść i mogą się stać straszne rzeczy!
— Egzagerujesz! Wszak nie wypowiadacie wojny bezbronnym kobietom!
— Wszyscy podejrzewani o sprzyjanie Prusakom i Moskalom mają być wzięci pod areszt, sądzeni i karani! — wyrzekł z niezmierną przykrością.
Iza stanęła, jakby ugodzona w serce, krwawy płomień oblał jej twarz i szyję. Zrozumiała całą grozę swojej sytuacyi. Straszliwy wstyd ściskał za serce, ale odezwała się ironicznie:
— Gotujecie nam szafoty! — spojrzała z niewypowiedzianą wzgardą.
— Mogłabyś się schronić u Wizytek — puścił mimo uszów jej słowa — każ budzić męża i kasztelanową. Macie zaledwie trzy godziny czasu. Nie należy tracić ani mgnienia.
— Niechaj się stanie, co się ma stać! Nie ruszę się z miejsca! — zdeterminowała uparcie.
— Nie zdajesz sobie sprawy zgrozy, jaka wisi nad tobą.
— Czegóż chcą odemnie? Cóż ja komu zawiniłam? — zaskarżyła się, jak dziecko.
— To wojna, powszechny rozruch; lud, przyprowadzony do wściekłości, Bóg wie jakich może się dopuszczać gwałtów. Ofiarą zawziętości mogą paść i niewinni. Najlżejsze podejrzenie w takich razach starczy za wyrok. Napatrzyłem się podobnych rzeczy w Paryżu — tłumaczył poczciwie — to przenieś się na moją kwaterę, tam ci włos nie spadnie z głowy! A jeśli i to nie, pozostaje Barsowa, mogę ją zaraz uprzedzić — zabiegał z różnych stron.
— Nie! Nie! Nie! — upierała się z niewytłómaczoną zaciekłością.
— Snać rachujesz na jakąś potężniejszą pomoc! — wyrzekł, zniecierpliwiony i dotknięty.
— Sewer! — jęknęła jakby pod uderzeniem i naraz oczy jej rozbłysły, a z przebolesnym uśmiechem, szepnęła: Jakiś ty wzniosły! Nienawidzisz, a chcesz mnie ratować!
— Ja cię nienawidzę! Ja! — wybuchnął krzykiem przytłumionej tkliwości, ale natychmiast się zmitygował i dodał surowo — radzę ci, jak siostrze. Nie mogę nawet dopuścić myśli, co się z tobą stać może! Błagam cię, posłuchaj mojej rady!
Ogarnęło ją znękanie; opadła na krzesło, rzęsiste łzy polały się z jej oczów.
— Już widzę, co się ze mną stanie, widzę; powleką mnie pod pręgierz i ogłoszą za bezecną i nad głową przybiją napis: kara dla zdrajców ojczyzny! — zaszeptała, jakby w nagłym obłędzie. — Boże, jakie to straszne! I za co? za co?
Ten rozełkany szept zatargał mu wnętrznościami. Pochwycił jej rozpalone dłonie.
— Iza, na miłość boską, uspokój się! Jestem przy tobie i nie dam cię nieszczęściu, obronię przed każdą złą przygodą — zapewniał gorąco — posłuchaj mnie tylko!
— I ty mnie potępiasz? I ty mnie znajdujesz winną? — łkała żałośnie.
— Pragnę cię ratować; zali to nie starczy za respons? — Był już zrozpaczony.
Obtarła łzy i długo patrzyła w niego oczami takiej miłości, pokory, uwielbień i zarazem smutków, że nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia, puścił jej ręce i chciał się odsunąć. Już mu się krew burzyła i tracił panowanie nad sobą; nim jednak zdążył, rzuciła mu się na szyję, wybuchając ognistym potokiem wyznań i skarg.
— Kocham cię! Nie uciekaj odemnie! Kochałam cię zawsze! Niech wypowiem, co mi udręcza serce. Kochamcię. Zawsześ taki srogi, taki daleki, taki nieubłagany. Miej litość nademną. Nauczono mnie pacierza, a nie nauczono, jak trzeba żyć! Nie potępiaj mnie. Twoja wzgarda doprowadziła mnie do wszystkiego. Tak czekałam, że powrócisz ze słowem miłości! Boję się! Odejdziesz i umrę z rozpaczy. Nie pozostawiaj mnie samej, kochanku mój, panie mój! Pamiętasz wtedy na Woli? Serce mi pęka! Czekałam dnie i noce, nie powróciłeś! Konałam z tęsknoty! Nie opuszczaj mnie! Ja ci otworzę duszę i błagać będę i płakać u twoich nóg, aż mi przebaczysz! — szeptała wśród namiętnych pocałunków, uścisków i łez; wreszcie wyzbyta z sił, obsunęła się na podłogę. Pochwycił ją w porę, zaniósł na szesląg i trzeźwiącemi solami przyprowadził do zmysłów.
Czas jakiś milczeli oboje; rozglądała się rozgorzałemi oczami, z trudem łapiąc powietrze, on zaś stał, wsparty o ścianę, oślepiony żarami, wstrząśnięty. Myśli leżały omdlałe i pogubione, jeno przesłodkie czucie wiedziało, że oto bezmierne szczęście go przepełnia, oto radość przesyca, oto pijany jest czarem, upojeniem i miłością. Już nie pamiętał jej zdrad. Nie pamięta, jaką zna, jeno jaką miłował dawniej, jaką był sobie utkał z bujnej imaginacyi, tęsknot i marzeń. Już nawet zapomniał o wszystkich swoich powinnościach. Chwiał się, niby podcięte drzewo, nim się na jakąś stronę przeważy i runie.
— Uciekajmy — porwała się gwałtownie — będę gotowa za chwilę! Zabierz mnie sobie i nie oddawaj nikomu. Jam twoja na wieki. Uciekajmy, gdzie oczy poniesą! Na jakiś bezludny kraj świata, gdzieś do Italii słonecznej, za morza i góry! Kochanku mój luby! Na jakiejś łące zielonej szomierka starczy nam za pałace, bo szczęście będzie z nami! Pasterzu mój tkliwy! I dnie nam popłyną w miłości i upojeniu! — szeptała rozegzaltowana, zgoła nieprzytomna, obsypując go namiętnemi pieszczotami.
Wyrwał się nareszcie z oszołomienia i spojrzał rzeczywistości w oczy.
— Iza! — próbował ją zbudzić ostrożnie — nie pozwalajmy się unosić wzburzonym imaginacyom! O czem roimy, niemożebne! Iza, ja muszę odejść, woła mnie powinność!
— Cóż to mnie obchodzi? Kocham cię! Tyś moja ojczyzna! Miłość jest naszą powinnością. Odzyskałam cię i nie puszczę! O wszystek świat nie stoję!
— Powróćmy do rozsądku! Rozważ naszą sytuacyę! Nie pora nam marzyć o szczęściu.
— Nie kochasz mnie! — jęknęła w rozpaczy — nigdy mnie nie kochałeś!
Uklęknął przed nią i w słowach czułych, prostych a przejętych stłumionym żarem, przedstawiał nieziszczalność jej marzeń. Oszczędzał przypomnień jej zmienności, nie czynił żadnych wyrzutów. Pragnął jej spokoju i na rozsądną drogę naprowadzał. Przerywała mu pocałunkami, czasem w jej łzach tonęły jego słowa, niekiedy rozdzierające łkania głuszyły. W końcu jednak rozum wziął górę nad egzageracyą.
— Więc cóż ja teraz pocznę? — zawołała, odrywając się od jego piersi.
Nie ważył się na odpowiedź. Musiał ją zostawić własnemu losowi.
— Cóż się ze mną stanie? — stanęła bezradna, posągowi zrozpaczonej podobna — rozumiem wszystko! Szalona byłam! Szczęście było przy mnie i pierzchnęło, jak ptak. I każde z nas pójdzie w swoją stronę. Ciebie woła ojczyzna, czekają cię wielkie zadania i górne czyny są twojem przeznaczeniem. Ale cóż się stanie ze mną? Boże, jakaż ja będę samotna i nieszczęśliwa. A jednak, to twoja wina! — blusnęła mu niespodzianie w twarz, jadem wyrzutów. Oczy jej zapłonęły ponurym ogniem Nemezydy.
— Moja wina? — cofnął się, jakby przepaść otwarła się pod jego stopami.
— Twoja wina! Gdybyś mnie kochał, nie oddałbyś nikomu! Nie kochałeś mnie nigdy! Z tego poszły wszystkie moje nieszczęścia! — nienawidziła go w tym momencie.
— Więc twoje zdrady i twoi kochankowie i całe twoje życie, to moja wina? Ja cię nie kochałem? Na Boga, miejże choć iskrę sumienia! — wybuchnął strasznem rozżaleniem.
— Sewer! Przebacz! — wystraszyła się dzikim obliczem jego boleści — już sama nie wiem, co mówię. Nie patrz tak na mnie! Nie przeklinaj, bo ci tu skonam u stóp twoich! Przebacz mi wszystko! Żebyś wiedział, jak teraz piekielnie cierpię! Tak, to moja wina, moja! Jakże mi straszliwie żal! A odrobić już nie można niczego! Zapomnij mi krzywd! Rozstańmy się, jak przyjaciele! Dla mnie wszystko się skończyło! Jeśli cofniesz swoją braterską dłoń, na resztę życia nie pozostanie mi nic, nawet nadziei. Leć swoim górnym szlakiem, rycerzu i bohatyrze, leć, orle wielbiony. Twoich podniebnych lotów nie może pętać żadna miłość! Moja dusza nieodstępnym śladem pójdzie za tobą. Będzie żyła okruchami twojej sławy i szczęścia! — mówiła ze wzniosłą i heroiczną rezygnacyą, pokazując zarazem nadludzką moc panowania nad sobą, chociaż serce pękało z boleści i duszę szarpały wszystkie furye rozpaczy. Zabijała w sobie nawet nadzieję.
Takiej, jaką się objawiła w tej chwili, nie znał jeszcze i zapamiętał na zawsze.
Przystała na wszystko, co proponował dla jej bezpieczeństwa! Stanęła pomiędzy niemi cicha, uroczysta zgoda, zapieczętowana braterskim uściskiem dłoni. I zdobywali się na niesłychane męstwo przy rozstaniu. Rozchodzili się przyjaciółmi, ale ciężko im przychodziło rozerwać splątane dłonie. Ciążyli do siebie z nieprzepartą mocą. Usta szukały ust, ramiona wyciągały się do siebie, w przymglonych oczach wrzały nieugaszone, głodne wary pożądań. Kocham, śpiewały błyskawice spojrzeń. Kocham, dyszały spieczone wargi. Kocham, łomotały serca! Nie ulegli jednak sile oślepłej miłości. Przezwyciężyli własne uczucia. Jakiś nieprzezwyciężony nakaz trzymał ich od siebie w przystojnej odległości. I przez gwałt nad sobą, przez mękę, na żywym grobie miłości utwierdzali przyjaźń dozgonną. Rozumieli jeno, że tak być musi. Przy rozstaniu nie padło ani jedno słowo żalów ni skarg. Mężnie przenieśli ostatnią chwilę.
— A niechże wszystkie amory zatrzasną pioruny! — klął Zaręba, pędząc co koń wyskoczy na Krakowskie, do pałacu Mokronowskich. Na szczęście brakło mu czasu na rozmyślania.
Warty stojące przed bramą wpuściły go do środka. Pomimo tak późnej godziny w całym pałacu panował wielki ruch. Służba wystraszona, prawie nieprzytomna, kręciła się na wszystkie strony w gorączkowym pośpiechu. Gdzieś z głębi domu dolatywały babskie lamenty i płacze. Frontowe komnaty stały już powywierane, puste i zaniesione błotem i wapienną kurzawą. Obicia ze ścian były pozdzierane i wszelkie sprzęty wyniesione. Kilkunastu gemejnów, przysłanych do obrony, pracowało nad barykadowaniem bram i frontowych okien, zabijanych deskami i materacami. Pomiędzy oknami wybijano strzelnice. Opatrywano broń i znoszono naboje, widły i siekiery.
Zaprowadzono go do generałowej siedziała w izdebce, zawalonej po sufit gratami, przy łojowej świecy, zajęta pisaniem wiersza »Na wybuch powstania«. Nie omieszkała mu też przeczytać przydługiego nieco wstępu.
Chwalił gorąco, nie rozumiejąc zresztą, do czego zmierza. Była to bowiem oda, naszpikowana imionami bogów i wzywająca ich pomocy dla Polski i Kościuszki. Odważył się wreszcie wyłożyć prośbę i życzenia Mokronowskiego.
Generałowa, porwawszy się z miejsca, wykrzyknęła pompatycznie:
— Gdzie ty Gajus, tam ja Gaja! Generał w o bliczu wrogów, pod kulami, w azardach życia, a ja miałabym nikczemnie opuścić zagrożone stanowisko! Raczej śmierć przenieść, niźli hańbę! Widziałeś przygotowania obrony? Sama je zarządziłam.
Nie pozostawało, jak uwielbiwszy bohatyrską dyspozycyę serca i oddając należną cześć męstwu, wielkoduszności i wzniosłym cnotom generałowej, odejść w pokorze.
Uczynił to ze skwapliwością, lecz w sieniach zastąpiła mu drogę jejmość Liwska, zaufana generałowej, pani beczkowatej cyrkumferencyi, a rozgdakana, niczem kwocha.
— Nie mówiła generałowa o nieszczęściu, jakie nasz dom nawiedziło?
— Jako żywo ani słowa! Umarł kto?
— Żeby to, stokroć gorzej! Zginęła nam panna Radzymińska! — zaszeptała, łamiąc ręce — a było tak! O dobrym zmierzchu narychtowałam cały nasz fraucymer, aby go przeprowadzić do Wizytek dla przezpieczności! Patrzę, brakuje Zośki. Wołam, nie ma. Szukamy: jak kamień we wodę! Myślałam, że mnie krew zaleje. Zmówiłam nowennę do świętego...
— Mościa Wojszczanko, ale tak mam czas wyliczony! — przerwał jej dość niecierpliwie.
— Jesteś Waść przyjacielem jej brata, to słuchaj. Przepadła! Po nitce dalejże do kłębka i wydało się, że wyszła o zmroku w czarnym płaszczu i z kapucą nasuniętą na oczy. Widziały ją warty przed pałacem! Słyszane to rzeczy! Juści ktoś musiał na nią czekać na ulicy! Którażby to uciekała sama i po co? Zgubiona dziewczyna! Co na to powie rotmistrz? Co powie świat? Taki wstyd i hańba! To musi być sprawka starościca Woyny: ciągle przesiadywał i wciąż szeptali po kątach. Zaraz mówiłam i przestrzegałam.
— Woyna deklarował się wczoraj o jej rękę. Mówił mi rotmistrz.
— Nie może być! To już jestem, jak tabaka w rogu! A źle jej z oczów patrzało. Deklarował się! Ale, miała też jakieś konszachty ze Sowińskim od kadetów!
— Sługa Waćpanny dobrodziejki! Dalibóg, dłużej nie mogę! — odbiegł, jakby goniony.
Jechał z powrotem, ku Zamkowi, jeno już zwolna i rozglądając się bacznie na strony.
Deszcz był ustał, natomiast podniósł się wiatr i rzedły ciemności.
— Melduję pokornie — zaszeptał wachmistrz — naprzeciw Św. Krzyża stoi półbaterya z lufami, w Nowy Świat, wyrychtowanemi. Okrywa ją kompania jegrów i kozacy. Coś juchy przewąchują! — trzasnął dłonią w daszek i odsunął się w bok.
— Woyna ją wykradł, to oczywiste — rozmyślał o pannie — ale, kiedy się deklarował, to pocóżby mu ten rapt? Musi w tem być coś drugiego! Gdzie ruszyć, amory! — żachnął się.
Mijali Królewską, gdy wachmistrz znowu zameldował.
— Pod Saską Kuźnią armaty i patrzą na cały batalion. Ćma się tam rucha...
— Stać! — otrząsnął się naraz ze wszystkich myśleń i uczuć niby z powiędłych liści, twarda żołnierska powinność zagrała mu w mózgu — Talikowski — zwrócił się do wachmistrza — bierz komendę i czterech dragonów, spenetruj Królewską, Graniczną, Żelazną Bramę i wróć Senatorską na Stare Miasto. Uważaj, czy nie szykują czego na Końskim Targu pod Saskim Pałacem! Dziedzińce w Marywilu przejrzyj. Marsz! Któryż tam z resztą?
— Wachmistrz trzeciego szwadronu, Wypijanek, melduję pokornie — i podjechał bliżej jakiś żołnierz, którego nawet zblizka nie można było rozpoznać w ciemnościach.
— Weź trzech ludzi, uważaj, Bednarską na dół, brzegiem Wisły, Rybakami; powrócisz Mostową. Bacz, co się tam dzieje! Miej oczy i uszy! A duchem!
— Wedle rozkazu, panie poruczniku. I stawię się na Starem Mieście.
— Właśnie. Wywijaj się więc, mój Wypijanku!
Rozjechali się. Zaręba został tylko z jednym dragonem. Wymijał dosyć częste patrole kozackie, wyciągnięte gęsiego i przemykające się pod kamienicami. Wymieniali hasła i rozjeżdżali się bez słowa. Przed pocztą również stały armaty i dawały się rozróżnić amunicyjne jaszcze. Dosyć liczna asekuracya tuliła się pod kamienicą na rogu Trębackiej. A jakby dla większego zaniepokojenia, natknął się jeszcze pod Krakowską Bramą na oddział jakiejś jazdy. Stała niby ciemny mur i w takiej cichości, że ani koń nie zarżał, ni zadźwięczała podkowa.
Zaręba skręcił w Senatorską i rzuciwszy lejce żołnierzowi, wszedł do domu Roeslera.
Kamienica, jak wszystkie, na pozór była ciemna i uśpiona, w dziedzińcu jednak uwijali się jacyś ludzie, stały konie i migotały latarnie. Szeptano po kątach.
Woyna kwaterował od Senatorskiej; już na schodach dawały się słyszeć jakieś wrzawy.
— Lusztykuje sobie w najlepsze! — konkludował z niemałą przykrością.
W obszernej antyszambrze, za nizkiem przepierzeniem, liberya grała w karty tak zaciekłe, że nikt go nie zauważył. Drzwi na wprost stały zawarte, jeno z bocznych, nieco uchylonych płynęły liczne głosy. Pełno tam było dymu i ludzi. Grano w karty przy dwóch stolikach, pito w przerwach i wesoło się zabawiano. Porwał się do wchodzącego Woyna i chciał wciągnąć do kompanii.
— Nie mam ani chwili czasu. Przyjechałem z ważną sprawą! — cofnął się na próg.
— To chodźmy, gdzie ciszej — poprowadził go do frontowej, dużej sali. Świeca paliła się w kominie postawiona. Trzy okna były do połowy wysokości założone worami piasku, w ścianach czerwieniały otwory świeżo drążone do strzelb, zaś na długim stole leżały karabiny, szable, pistolety, torby nabojów i skałek, topory i piki.
— W imię Ojca i Syna! Ależ to prawdziwa fortalizacya, i to na prost Miodowej! Można będzie prażyć z flanków przez pałac pani krakowskiej i od czoła! Żeby tak wciągnąć choćby trzyfuntówkę, dałby im bobu! Nigdym się tego nie spodziewał po tobie!
— Bagatela! Kiliński mi pomógł! Mów, co chciałeś, muszę wracać do gości! Wiesz, bierz dyabeł ważne nowiny, chodź do kompanii, same godne pijusy i za bijaki!
— Trochę gramy i trochę pijemy, śpiewając nawet miserere przy wtórze kielichów i pobrzęku złota. Nie marszcz się, bojowy sygnał zastanie nas na stanowiskach — żartował po swojemu, przybrany był, jak na gody, utrefiony i zlany wonnościami.
— Panna Radzymińska uciekła od Mokronowskich. Z tem przyjechałem.
Woyna spoważniał, jakiś cień zmroczył mu twarz i oczy przygasły.
— Jest w miejscu bezpiecznem i przystojnem, daję ci na to kawalerski parol. Deklarowałem się o jej rękę. Rotmistrz postawił mi się jeżem i responsu nie dał.
— Mówił mi o tem. Rozumiem, jakoś z panną już po słowie? — mimowoli odwrócił oczy.
Woyna zajrzał mu przenikliwie w twarz, obaj mieli w myśli tajemnice jej nieszczęścia.
— Zgadłeś! Miałżem czekać braciszkowego przyzwoleństwa? — jakiś gorzki uśmiech przewiał mu po wargach — sprawa to już moja i Zośki — stłumiwszy jakieś słowa ciągnące mu się na usta, zawołał siląc się na wesołość — musisz się z nami napić! Nie odmawia się przyjacielowi, szczególniej w takiej chwili! — Opadło go nagle takie wzburzenie, że zadygotał febrycznie, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa więcej. Zaręba nolens volens przyłączył się do kompanii. Po chwili Woyna rozkazał nalewać szampańskie.
— Przyjaciele i socyusze! — zabrał głos, podnosząc kielich do góry i tocząc błędnemi oczami po twarzach — wnoszę ten kielich na cześć i chwałę śmierci!
Wychylił do dna i kielich roztrzaskał o ziemię.
Mróz przeszedł kości, wszyscy zdrętwieli, nikt nie wypił, uczyniła się złowroga cisza.
Naraz porwał się, jak lew, kasztelanie Mostowski i krzyczał dziko:
— Piję na zwycięstwo i śmierć wrogom! Na tryumf chwałę życia!
Zawtórowali mu wszyscy krzykiem i brzękiem pucharów! Zaczem poczęli wnosić przeróżne zdrowia, jedno po drugiem. Jakby szał ogarnął umysły i serca, szał ochoty bojowej, radości, wesela. Karty poszły w kąt, złoto rzucono służbie, pito na umor.
Tylko Woyna, skonfudowany nieprzewidzianym obrotem swojego toastu, pił w milczeniu i z jakiemś traicznem namaszczeniem, a Zaręba, spełniwszy parę kielichów, wyniósł się niepostrzeżenie.
Właśnie druga z północy wybijała na ratuszu, gdy znalazł się w swojej kwaterze na Krzywem Kole. W przymkniętej tylko dla oka bramie trzymał wartę jeden z jego żołnierzów, bowiem cały zajazd pełen był zbrojnego ludu. Pod szopami i w ciasnych dziedzińcach stały już w zaprzęgach armatnie cugi. Ledwie się przecisnął pomiędzy śpiącymi: leżeli pokotem w bramie, na schodach i po kurytarzach. Ze wszystkich stron rozlegały się chrapania i na każdym kroku stożyła się najrozmaitsza broń.
Kacper dogonił go ze stajenną latarnią i weszli razem do mieszkania. Kolacya, dawno już ostygła, stała na stole. Zaręba przypiął się do niej łapczywie.
— Wyprawiłeś listy do Grabowa?
— Wziął je jeden znajomy Żydek i doręczy. Żaden z naszych parobków iść nie chciał.
— Niby jak to? Kazałeś i nie posłuchali? W jakiejże to masz ich subordynacyi?
— My tu, powiadają, przysłani przez panienkę na wojnę, a nie do rozwożenia kresów.
— Zuchwałe juchy! — uśmiechnął się — zapal świece! Muszę się przystojnie przyodziać.
— Juści, na tamten świat trzeba się wybierać chędogo — zauważył Kacper dość wesoło.
— Może mi jeszcze śmierć nie pisana. Bóg da, że mnie oszczędzą kule i ciosy.
— Przywiozłem dla p. porucznika stalową koszulkę, dała mi ją panienka.
— Ceśka? Nie może być!
— Panienka Marynia. Znalazła się w lamusie, Ojciec Albin ją wychędożył i narządził, Reformaci w Brześciu poświęcili, a panienka kazała przywieźć. W sam raz by pasowała na p. porucznika. Sztychem jej nie przebije, próbowałem; kula też nie rozerwie. Możeby się przygodziła w dzisiejszej potrzebie — zachęcał nieśmiało.
— Będę stawał w kolczudze? Miejże rozum. Dobre to było kiedyś, na walkę z konia. Pewnie, jako cięcia i sztychy taka zbroja odeprze, ale kuli karabinowej nie strzyma — odpowiadał, zabierając się do przebierania, jak to był zawsze czynił na bitwę, w spodnie ubranie łosiowe, czystą bieliznę i najlepszy moderunek. Kacper przeczyścił nowe, dwururkowe, angielskie krucice i najstaranniej je nabił; szablę pociągnął na podręcznym brusie i troskliwie opatrywał rzemienie i sprzączki. Rozmawiali przytem o Grabowie, skąd był powrócił przed paru dniami. Miał sporo do opowiadania, zwłaszcza, iż porucznik był ciekawy wszystkiego, co się tam dzieje.
— A panna Ceśka powiedziała mi w oczy: »Niech mnie jeno słuchy dojdą o powstaniu Warszawy: choćby sama przyjadę. Choćby przyszło na oklep!«
— Ona gotowa na każdy azard — mile go połaskotała taka dyspozycya. — Cóż tam porabiają stryjaszkowe kumy?
— Rany boskie, to w listach nic nie stoi? Przecież p. Domaradzki z p. Chmielińskim pojechali do Parczewa zaciągnąć się pod chorągwie do p. pułkownika Grochowskiego, ks. Albin zaś z p. Rogatką zbierają na swoją rękę wolonterów.
— Stare to graty, ale wzór miłości ojczyzny doskonały.
— Wszyscy mieli przyjechać do Warszawy. Choroba starszego pana popsowała zamysły.
— Pisze mi stryj o tem i srodze wyrzeka na losy. Panna Ceśka go pilnuje?
— Nie w smak to pannie; widziałem, rwie się, niby z łańcucha. Juści dokoła wre, jak w garnku, pachnie prochem, a ona przymuszona siedzieć w miejscu.
— Jak z listu można wyrozumieć, nie wysiedzi! — obleciała go trwoga.
— I ja tak miarkuję. Czy podać ten ryngraf po panu mieczniku? — spytał nieśmiało.
Zaręba obejrzał spory obrazek Matki Boskiej Kodeńskiej, malowany na miedzianej blasze, zczerniały od starości, a pogięty, jakby od razów czy kul.
— Zawada pewna, zaś pożytek wątpliwy. Rzuć tam do rupieci. Basta, mój drogi, już na mnie czas. Ale pamiętaj, skoro rozruch uczyni się w mieście, przebierz się do Mirowskich, tam ci wydadzą granatniki. Twoja w tem głowa, iżby je przewieźć do ogrodu Kapucynów. I pozostaniesz tam do pomocy Ojca Serafina. Może się już nie zobaczymy. A uważaj na siebie! Nie pierwszyzna przecież — dodawał mu kontenansu.
Kacper padł mu do nóg; podniósł go i przyciskając do piersi, ucałował jak brata.
— Da Pan Jezus, nie zginę, a kabalarka Kwiatkowska na Piwnej też mi dobrze wróżyła.
— Czekajże, toć i ja widziałem swoją przyszłość! — wzdrygnął się na wspomnienie Lhulli — mam ocalić życie... Mniejsza z tem. Któż przewidzi obroty fortuny? — obejrzał się po kwaterze z jakąś utajoną żałością i wyszedł prędko, jakby przed roztkliwieniem uciekał.
Noc była jeszcze głęboka, miasto spało, w ulicach leżała nieprzenikniona ćma, jeno w górze nieco spłowiałe niebo dawało dojrzeć zarysy dachów, wież. Gdzie niegdzie świeciły gwiazdy. Czasami zamiatał wiatr, targając wywieszonemi godłami. Niekiedy pod kamienicami przemykał się jakiś cień, skrzypnęła jakaś okiennica lub zaszemrał zciszony, lękliwy głos. Potem przychodziły chwile takiej cichości, że słyszeć się dawały dalekie tententy kozackich patrolów i szumy niedojrzanych drzew.
Zaręba zlustrował wszystkie posterunki, ukryte w śródmieściu po bramach i sieniach.
Wszędzie czuwano z palcami na cynglach. Wszędzie serca biły za jedno.
Dragonom, którzy powrócili z penetracyi, rozkazał czekać na Zapiecku, a sam zapukał umówionym sposobem do sklepu na rogu Starego Miasta i Świętojańskiej. Drzwiczki uchyliły się natychmiast i wszedł po schodkach do podziemia.
— Melduję pokornie, matka zaraz stanie — bełkotał Staszek, zapalając światło.
Piwnica pokazała się być kramem przekupki. Pod ścianami stały wory z mąką i kaszami, u nizkiego sklepienia wisiały zwoje kiełbas, wianki cebuli, szczotki, kłęby postronków i jakieś kolorowe szmaty. Ostry zapach kapusty i śledzi przepełniał nizką izbę.
Z poza przepierzenia pokazała się schludnie ubrana kobieta, nie stara jeszcze, o żółtawej twarzy i bystrych niebieskich oczach, zażywna w sobie i ruchliwa wielce.
— Jak się macie, matko? Cóż tam nowego? — witał ją, przysiadając na jakimś koszu.
— Nie wiele, p. poruczniku. Pokornie melduję, że na pewno cosik przewąchują. Cały dzień kręciłam się pomiędzy nimi. Wszystkie małe komendy pościągali do kupy. Mają też zakazane wydalać się z koszar na miasto. Nie wolno nawet rozbierać się im do spania. Dużo oficyerek szykuje się do wyjazdu. Powiadali, jako na dniach Prusacy nadciągną im na pomoc — mówiła krótko, po żołniersku, składając akuratne relacye o domach i ulicach, gdzie się były zebrały większe siły moskiewskie. Była używana na prześpiegi, gdyż pod pozorem handlu włóczyła się ze swoim kramikiem po koszarach i kwaterach.
Zaręba podziękował jej gorąco, kobieta jednak westchnęła frasobliwie.
— Żeby jeno generał Kościuszek w porę nadciągnął! W nim wszystka nadzieja.
— Niech się Kłaczkowa nie turbuje! W Warszawie damy sobie radę i bez niego.
— Moskali kupa; co żołnierz regularny, to nie wolontery, które jeszcze prochu nie wąchały. Byłam dwadzieścia lat wiwandyerką, to się na tych sprawach rozumiem.
— Gdzieżeś podział armatę? — zapytał, rozglądając się dokoła.
Staszek się zaśmiał i podprowadziwszy go do głębokiej framugi okiennej, pozrzucał główki kapusty, stosy marchwi; podsunął w bok beczułki z minogami i wielkie gary z namoczonym stokfiszem: pokazała się z pod nich lufa trzyfuntówki. Paka z amunicyą stała pod oknem i przy niej na rogożach spało dwóch kanonierów.
— Sam dyabeł jej nie wypatrzy! Plunie rychtyk w Zapiecek i Piekarską. Niech jeno moja kokoszka zagdacze, a psia twarz słoniowa, polecą z Mochów kłaki! — dowcipkował swojem zwyczajem, wyprowadzając porucznika na ulicę.
Zaręba poszedł na Zamek. W bramie pod zegarową wieżą trzymali straż Mirowscy, należący do spisku. Rozkazał się prowadzić do dyżurnego oficyera. Strzałkowski, porucznik, z twarzą cudnego pazia i barami niedźwiedzia, płakał nad jakąś książką.
— Cóż tu nowego u ciebie? — spytał Zaręba, siadając przy długim stole kordegardy.
— Poprosić porucznika Zakrzewskiego! Mój drogi, nie przeszkadzaj, jestem właśnie w natkliwszem miejscu! — odparł rozłzawionym głosem, nie odrywając oczów od książki.
Jakoś po chwili wpadł Marcin, zły jeno wielce i czemś podekscytowany.
— Powtórzę ci, com przed godziną posłał do arsenału — udobruchał się nieco lulką, gdyż w królewskich antyszambrach palić nie było wolno — król wie na pewno, co się gotuje. O zmierzchu Ryx wprowadzał jakąś personę tajnem przejściem z biblioteki. W przeciągu wieczora prymas przysyłał aż dwa razy z listami. Wzywano na jakąś naradę Boscampa. Ankwicz konferował z hetmanem u Moszyńskiego. Pani Tyszkiewiczowa wywiezła od króla jakiś pak, dwóch lokajów ledwie go udźwignęło do pojazdu. O samej północy przylatywał kuryer od Igelströma.
— List przejęty i odesłany do arsenału. Równo z północą przerwana została wszelka komunikacya Zamku ze światem! — wtrącił Strzałkowski, podnosząc oczy na nich.
— Nic o tem nie wiedziałem. Muszę wracać na służbę; król jeszcze nie śpi, może mnie potrzebować. Czy wiesz, Terenia w Kozienicach — zwrócił się żałośnie do Zaręby.
— Któż ją skazał na tak srogą pokutę?
— Juścić ojciec. Wyprawił pono jakąś scenę szambelanowej, Terenię zabrał i ekstra pocztą pod konwojem wysłał do domu. Rozumiesz co? Bądź zdrów!
— Czekajże. Na cóż się zdeterminowałeś? Za parę godzin uderzamy.
— Staję przy królu do ostatniego zdechu — rzekł z mocą — to moja psia powinność. Całą duszą jestem z wami, sam wiesz; źle czynię dla sprawy, ale królewskiej osoby nie odstąpię.
— W nagrodę wierności podyndasz z nim na jednym postronku — zadrwił Strzałkowski.
— Ale nie powiedzą, jako Marcin Zakrzewski nie dopełnił swojej powinności.
— I z Rawyś rodem, wierny Trubadurze, proszę! Dziwno, żeś się taki uchował.
Marcin wyleciał z furyą. Zaręba stanął w jego obronie, gdyż Strzałkowski, wyznający najskrajniejsze jakobińskie opinie, był prawą ręką Chomentowskiego, ale porucznik jęknął:
— Nie przeszkadzaj! Manon skazują na deportacyę. Rozumiesz otchłań cierpienia! Tyle wdzięku i tyle miłości! O nikczemna przemocy! — i zalał się rzewnemi łzami żalów.
Zaręba wzruszył wzgardliwie ramionami i wyszedł, a znalazłszy się znowu na Starem Mieście, wstąpił do ks. Meiera. W obszernej i długiej sieni natknął się na nieoczekiwany zgoła obraz. Przy kilku tarabanach siedziały kupy oberwanego ultajstwa, grali w chapankę, gęsto ją zakrapiając anyżówką. Przy krzywych łojówkach ledwie dojrzał ponure spojrzenia, zbójeckie gęby i miny prawdziwych obwiesiów. Najróżnorodniejsza broń błyskała pod ścianami. Była to przyboczna asysta Konopki, pozostającego pod wodzą Piotrowskiego. On sam spał w pierwszej izbie, rozciągnięty na kanapie; nie przeszkadzały mu łomoty drukarskiej prasy, ni gwar kilku kobiet, składających odbite właśnie karty jakiejś odezwy do koszów i zawiniątek.
W drugiej stancyi pod oknem ks. Meier siedział nad jakimś rękopisem.
— Jest Konopka? Szukam go już od południa.
— Konopka na czułych pożegnaniach u swojej bogdanki — odpowiedziała Andzia, podnosząc głowę z księżego posłania — wiem, że tam wszedł jeszcze o zmierzchu.
— I ty z nami! Czekasz na sygnał? Że się to nie boisz? — dziwił się, podchodząc do niej.
— A cóż to szlachetna osoba myśli, że ja nie człowiek, jak i drudzy? — wywarła gębę — zobaczy mnie osoba przy robocie, będę na żywo rozrywała, choćby pazurami.
— Powiedziałem bez złej myśli. Żal mi Andzi. Kule nie szczędzą nawet pięknych dziewczyn.
— Dałabym na sto mszów, żeby mnie pierwsza kula nie minęła — zaszlochała.
— Co ci się stało? Andziu, może potrzebujesz pomocy? — usiadł przy niej na łóżku.
— Jestem, jak ten pies, co się wyrwał hyclom! Porucznik nie wie, ale gdyby nie Piotrowski, tobym już z ogoloną głową siedziała w Prochowni. Znajdę, kto mnie wydał marszałkowskiej psiarni. Przycupili mnie w domu; narobiłam piekła, posłyszeli somsiedzi, ktoś doniósł Piotrowskiemu, zebrał naprędce swoich i już na Mostowej, z pod samej Prochowni mnie odbił. Nie mieli prawa do mnie, podatki płacę, na swoich gratach siedzę, zgorszenia nie daję. Za przyczynę dawali, jakobym w »Cafe au bon Gout« robiła awantury po pijanemu. Byłam tam z Diwowem i juści za kołnierz nie wylewałam, ale oficyery potłukły szyby i co się dało. Niech sobie ich karzą, a odemnie wara! Najadłam się wstydu, że do sądnego dnia nie zapomnę. Niech mi nos spuchnie, jak karmelicka bania, jeśli ja to daruję! Człowiek jestem czujący i taka dobra, jak i te uherbowane lafiryndy, a może nawet lepsza, bo ojczyzny wrogom nie sprzedaję — opowiadała, wybuchając naprzemian to płaczem, to gniewem i żalami.
Tyle dokazał współczuciem, perswazyą i poczciwemi słowy, że zasnęła utulona.
Wyniósł się, nie przemówiwszy do ks. Meiera, który ani zauważył jego obecności.
Przedostał się do winiarni Fukiera, gdzie miał się spotkać z Kilińskim. Majster już się tam zabawiał od paru godzin z kamratami. Zajmowali ciasną stancyjkę od podwórza, dobrze schowaną przed oczami. Parę flaszek stało dokoła świecznika na dużym okrągłym stole. Śpiewali godzinki jakimiś dziadowskimi, jękliwymi głosami. Jakiś starszy, chudy jak wiór, łysy, z obwisłymi siwymi wąsami, w rogowych okularach na czerwonym nosie, śpiewał z otwartej książki. Zarębie spomniały się stryja Onufrego z kumami słynne rekolekcye w podziemiach. Te mu się wydały bardziej na miejscu. Pili mało wiele, a śpiewać się zdawali z czystej pobożności.
Majster złożył relacyę o swoich ostatnich zarządzeniach; były pomyślane na każdą okoliczność chytrze i przewidująco. Niektóre zdumiewały zuchwałością.
— Waści karmiono szpakami — wyrzekł ze szczerem uznaniem Zaręba.
— Ma się głowę na karku nie tylko dla proporcyi! Moja maksyma: Gdzie nie poradzi siłą, tam fortelów spróbować. P nic ja się tak nie turbuję, jak żeby zaraz z miejsca capnąć za kark Igelströma. Sierakowskiego ludzie, ze sto wybranego chłopa, same tęgie bykokłuje, rzucą się na ambasadę z nienacka. Drabiny, osęki, pakuły, maczane w smole, i wszystko potrzebne do szturmu już nagotowane. P. porucznik odchodzi? Napijmy się...
— Przejdę się trochę, dopiero trzecia! Wolność i Kościuszko, Mospanowie!
— Wolność i Kościuszko! — odkrzyknęli zrywając się z miejsc.
Zapragnął wrócić do siebie na kwaterę, ale na powietrzu poczuł naraz niesłychane znużenie. Pod kamienicą Baryczków przysiadł na kamiennej ławie, aby nieco odpocząć i zebrać myśli. Ciemno było, jak w piwnicy, wiatr ustawał i rozpościerała się głucha, niepokojąca cisza. Wilgotny ziąb przejmował do kości; okręcił się burką i przyparłszy się do muru, ani wiedział, jak zasnął. Gdy otworzył oczy, już niebo poszarzało i ratuszowa wieża wynosiła się jakby z głębin mrocznych topieli. Nie mógł się przezwyciężyć, same oczy się zawarły i sen go znowu przytulił.
Wstawał dzień, modrawe świty rozlewały się w ulicach, że domy dawały się widzieć, jakby zanurzone w przemglonych wodach. Rosy obficie ściekały z dachów. Nad połacią domów od strony Wisły niebo poczynało się rumienić, powiało jakieś tchnienie niepojętej lubości, zaświegotały pierwsze jaskółki, okna wysokich pięter zagrały różaną farbą bladych zórz.
Naraz zerwał się na równe nogi.
Daleki grzmot strzału armatniego rozdarł ciszę i pomnażał się echami.
Jeszcze słuchał, kiedy zadzwonił dzwon od Fary; bił w jedną stronę, ponuro, mocno, gorączkowo, na trwogę, a za nim wnet zahuczał drugi, potem trzeci, czwarty, dziesiąty i po chwili dzwoniły już ze wszystkich stron i ze wszystkich kościołów jednym ogromnym, jak świat, niebosiężnym głosem, jakoby stado orłów, lecących nad miastem, zaśpiewało spiżową pieśń na bój, na śmierć, na zwycięstwo!
Miasto zerwało się ze snu. Powiał ognisty dech wojny. Zbrojny lud wysypywał się z domów, zaturkotały wytaczane armaty, rozlegał się miarowy tupot maszerujących oddziałów, leciały twarde słowa komend, w mrokach ulic zaczerwieniły się bojowe sztandary, na wszystkich posterunkach zaczęły bić tarabany i suchy, nieprzerwany, bojowy grochot brzmiał, niby nadciągająca burza.
I naraz ze wszystkich piersi buchnął straszliwy, wstrząsający krzyk:
— Do broni, obywatele! Do broni! Do broni!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






ROZDZIAŁ IX.
Dzień 17 kwietnia.

Generał Cichocki, zawieszony na wyniosłej baszcie arsenału, toczył orlemi oczami po mieście, wynurzającem się z ciemności. Czuwał już tam od samej północy. Wyglądał świtania. Niekiedy zbiegał na hateryę, przemykał się wskróś dziedzińców, zapchanych zbrojnym ludem, wskróś mrocznych kazamat pełnych żołnierstwa, wyzierał strzelnicami, stawał na szańcach od strony Nalewek i w głębokiem skupieniu nasłuchiwał głuchego milczenia nocy, jakoby oddech śpiącego huraganu brał w siebie.
Straże stały na swoich miejscach nieporuszone, jak posągi, trzeszczały płonące lonty, szmery westchnień stawały się podobne szmerom opadającej rosy. Noc była jeszcze. Wraz z pierwszemi zorzami dźwięki jakiejś godziny zahuczały w cichości, niby gromowe uderzenia młotów. Dreszcz wstrząsnął ludźmi, załomotały serca. Nadchodziła pora.
Jakiś strzał armatni rozdarł ciszę i lunęły ostre karabinowe salwy.
— Kapitan Kosmowski uderza na Żelazną Bramę! Kanonierzy, na miejsca!
Dzwony jęły podnosić niebosiężne larum: biły od Zakroczymskiej, biły od Freta, biły od Starego Miasta, biły z Krakowskiego, biły z Leszna. Rozdzwoniło się wszystko powietrze. Spiżowy krzyk spadał w uśpione i mroczne ulice, jak pioruny mury wstrząsające. Powiała groza. Wybuchały jakieś zgiełkliwe, przerażone głosy. Śmierć zdała się łomotać do wszystkich domów. Bito gwałtownie w bębny. Ponure głosy trąb huczały ze wszystkich stron. Zadudniała ziemia, całe gromady spieszyły ze wszystkich sił do arsenału.
Na Długiej dał się słyszeć tentent konnicy, wrzaski i gęsta, bezładna strzelanina. Jeszcze chwila, i od strony Miodowej zamajaczyła chmura koni, ludzkich głów i rozwianych proporców. Pędzili, jak nawałnica, całą szerokością ulicy, aż grały koniom śledziony.
— Pierwsze i trzecie działo: Cel! Pal! Nabijaj! — rozległa się spokojnie komenda.
Zatrzęsły się mury. Szwadron kawaleryi narodowej dopadł nad fosy arsenału; ciężkie kule armat osłoniły go przed chmarami napastliwego kozactwa. Wraz też zagrały bębny, i z pod murów wystąpiły piechoty, prażąc rzęsistym ogniem nieprzyjaciela. Pierzchnął i rozwiał się, jak dym, znacząc jeno drogę trupami ludzi i koni.
Arsenał przybrał bojową postawę. W jakiemś modlitewnem skupieniu kanonierzy zajęli swoje miejsca na bateryach; zadymiły rozpalone lonty. Odsłoniętemi strzelnicami wyjrzało tysiące luf. Piechoty stanęły pod bronią. W dziedzińcach wszystko czekało tylko sygnału; armaty w zaprzęgach, konnowody na koniach, jaszcze w cugach.
Na basztach wywieszono bojowe znamiona, jakoby archanioł wojny powiał krwawemi płachtami. Przywitał je powszechny okrzyk, bębny i sprezentowana broń.
Z miasta dochodziły coraz gęstsze odgłosy strzałów, bicia dzwonów i grochotania bębnów.
— Do broni! Do broni! — wzmagał się krzyk ogromny, jakby domy domom, ulice ulicom i ziemia niebu podawały ten święty nakaz głosem huraganu, grzmotami gromów.
— Giesler z pontonierami nadciąga ogrodem. Moskali ma na piętach — meldowano Cichockiemu.
Jakoś w modrawem powietrzu zaczerniała zwarta kolumna. Dwieście pięćdziesiąt chłopa maszerowało podwójnym krokiem, rwali z karabinami w garściach, gotowi do kontrataku. Pułkownik Giesler prowadził, na flankach tarabany biły pobudkę.
Od dziedzińca Krasińskich sypały się za nimi moskiewskie salwy.
— Półbaterya, Cel! Pal! Nabijaj!
Właśnie dopadali wywartej bramy, gdy okrył ich grzmot i płaszcze dymów. Armaty powstrzymywały moskiewskie piechoty.
Cichocki, uradowany pomnożeniem obrońców, rozkazał dać im wypoczynek, ciągnęli bowiem z Pragi, a sam poleciał na front arsenału, do nizkich okien, pod któremi kłębiły się już całe tłumy; skoczył na parapet i zakrzyczał:
— Do broni! Do broni, obywatele! — i jął wyrzucać bojowe rynsztunki.
W drugiem oknie czynił toż samo pułkownik Dobrski, w trzeciem Chomentowski.
Tłum zawrzał okrzykami, a tysiące wyciągniętych drapieżnie rąk chwytało w powietrzu lecące karabiny, szable, torby nabojów, piki, kosy i siekiery na długich rękojeściach.
— Komendant wolonterów, sam tu! — zawołał generał.
Wystąpił Krieger, starszy z konfraternii kupieckiej, młodzian ognisty, wyniosły, jastrzębiowi z twarzy podobien. Sylwetkę Kościuszki miał przypiętą do kapelusza, gołą szablę w garści, przepasany przez pierś czerwonym bandoletem, na którym bielił się napis: »Równość, wolność, braterstwo«. Zasalutował przed Cichockim.
— Uważaj, coć rzeknę: wojska do walk frontowych, a zbrojny lud ma uderzać na tyły i boki. Nękać wroga w sposób, jaki nastręczą okoliczności, oto pryncypalne zadanie wolonterów! Ruszajcie z Bogiem! Zwycięstwo albo śmierć!
— Zwycięstwo albo śmierć! — odkrzyknęło tysiące i potrząsając bronią, ruszyło na Bielańską.
Na Lesznie zagrały armaty, trąbki, karabinowe salwy i dzika wrzawa walki buchnęła w niebo, a po chwili z rogu Przejazdu ryknęły moskiewskie ciężkie działa i grad kul posypał się na mury, drąc tynki, łupiąc gzymsy i futrowania okien. Dymy i kurz przysłoniły ulice, zaś pod tą osłoną gęsta kolumna piechoty występowała do szturmu.
Tego właśnie czekał Cichocki, bo gdy zbliżyli się na jakieś dwieście kroków, plunął im w twarze kartaczami. Straszliwy krzyk wstrząsnął powietrzem. Ale batalion moskiewski wziął krok podwójny i z nastawionym bagnetem leciał naprzód.
Arsenał zaśpiewał szaloną pieśń ognia i żelaza. Zadymił, jak wulkan.
Przy biciu bębnów, z rozwiniętymi sztandarami Chomentowski wypadł z piechotą.
— Hura! Hura! — wrzasnęły moskiewskie roty.
— Wolność i Kościuszko! — odkrzyknęły polskie szeregi. Runęli na bagnety z taką furyą, że nieprzyjacielska linia, nie wytrzymawszy uderzenia, podała się w tył, pękła i poszła w rozsypkę. Kawalerya skoczyła za pierzchającymi, ale powstrzymały ją armaty i trąbki z arsenału, wołające na powrót.
Moskale cofnęli się na Leszno i tam ustawicznie niepokoił ich lud, bowiem wciąż słyszeć się dawały strzelaniny, wrzaski, a niekiedy i huki armatnie.
Arsenał przycichnął, a natychmiast po odparciu szturmu generał Mokronowski w otoczeniu paru konnych pojechał na Zamek.
Była to chwila, gdy z pod pierwszych świtań, miasto jęło się wynosić jakoby z modrawych odmętów i kiedy na Starem Mieście Kiliński rozbroił miejskie straże i obsadziwszy Ratusz, stanął na czele zbrojnego ludu.
— A teraz capniemy Igelströma! Naprzód, obywatele! Za mną! — krzyknął i błysnąwszy szablą, powiódł swoją kohortę Wązkim Dunajem.
Zaręba z połową marszałkowskich dragonów postępował w aryergadzie.
Maszerowali prędko i sprawnie i z wielkim animuszem, a ledwie wyminęli Piwną, gdy rozległy się za nimi strzały i wrzaski: to Kazanowski z garścią wolonterów dobywał miejskiego domu na rogu Nowomiejskiej, gdzie się zamknęło kilkudziesięciu Moskali.
— Kupą, obywatele! — sprawiał swoje szeregi Kiliński już na Podwalu. — Biegiem! Biegiem!
Paruset wybranego chłopa, zbrojnego w strzelby, kosy i topory, poniesło się jak burza. Spóźnili się, niestety: ulica przed pałacem, zapchana już była piechotą i jazdą.
— Naprzód! — ryczał Kiliński — Naprzód! Bij, zabij! Bij, kto w Boga wierzy!
Rzucili się na regularne wojska z nieopisanem męstwem i zajadliwością. Przywitał ich gęsty, rotowy ogień; zawachali się nieco, lecz kiedy kozacy ze świstem i krzykiem zaszarżowali, zaczęli się cofać, pozostawiając niemało trupów i rannych.
Zaręba osłaniał odwrót, odcinając się, jak dzik napastliwej psiarni, i doprowadziwszy rozprószonych pod zasłonę kamienic Wązkiego Dunaja, tknięty nagle jakiemś okropnem przewidywaniem, krzyknął na dragonów i spiąwszy konia ostrogami, pognał niby wicher przez Stare Miasto na Zapiecek. I ledwie był zdążył! Już tam panował niesłychany popłoch, lamenty i ludzie biegali, jak obłąkani, bowiem Piekarską, niby wezbrana groźnie rzeka, płynęła zwarta kolumna moskiewskiej piechoty. Szczęściem maszerowali zwolna, zabawiając się po drodze rabowaniem domów i pastwieniem się nad mieszkańcami. Uderzył na nich ze swoją garścią i nie powstrzymawszy, musiał się cofnąć w Stare Miasto.
Chwila była groźna i decydująca. Zjawił się Kiliński i wnet, co było jeno pod ręką, wozy, beczki, kamienie, stragany i bramy furt, uformowały spiętrzoną barykadę, zamykającą wejście w Rynek, za którą przyczaili się wolonterzy. Zajęto narożne domy i wszystkie okna obsadzono strzelcami. Konopka ze swoimi ultajami obsadził część ulicy Piwnej. Kolumna, dosięgnąwszy Zapiecka, zaczęła się formować do szturmu.
Zaręba na czworakach przedostał się do sklepu Kłaczkowej. Kanonierzy spokojnie stali przy ukrytej armacie. Staszek trzymał zapalony lont. Porucznik narychtował działo, nastawił kąt strzału i gdy tarabany zagrzmiały do ataku, a kolumna ruszyła ostrym krokiem, trzasnął w nią kartaczami. Równocześnie z domów i z poza barykady rozpoczęła się rzęsista strzelanina.
Kolumna rzuciła się nieco w bok, niby zwierz ugodzony z nienacka.
Ryknął drugi strzał, roznosząc śmierć i zamieszanie. Moskale zaczęli się cofać w porządku, kierując gęsty ogień na domy i barykadę.
Armata zaryczała po raz trzeci, a wraz też z Piwnej uderzył Konopka!
— Bij psubratów! Bij! Za mną! — wrzasnął Kiliński, rzucając się z wolonterami na Moskali. Ze wszystkich okien posypały się na nich strzały, cegły, ławy, stoły, donice z kwiatami i gary wrzącej wody. Powstała dzika kotłowanina. Lud rzucał się na cofające się szeregi z drapieżnością wygłodniałych wilków. W ciasnej i mrocznej ulicy straszliwe wrzaski, grzmoty bębnów, huki wystrzałów i brzęki rozbijanych okien przewalały się niby orkan. Topory, bagnety, kosy, piki i drągi migotały ulewą błyskawic i piorunów. Raz po raz wybuchał przerażający ryk mordowanych. Bito się bez pardonu i miłosierdzia. Komu brakło broni, zabijał pięściami i rwał zębami. Nie było zmiłowania. Kto padł, ginął zatratowany, a któren z moskiewskich gemeinów dostał się do niewoli, tego następujące z tyłu kobiety i wyrostkowie rozdzierali żywcem. Z powodu gorącości potyczki, ciasnoty miejsca i zawziętości niepodobna było temu przeszkodzić.
Kiliński walczył na przedzie i tylko słychać było niekiedy jego potężny głos.
— Naprzód! Bij, zabij! Naprzód! Bij!
Właśnie już byli Moskalów zepchnęli na Piekiełko, gdy jakiś konny dopadł Zaręby.
— Major Ropp wzywa p. porucznika. Moskale atakują Nowomiejską Bramę.
Zagrała dragońska trąbka, kiedy z innej strony przyleciał nowy ordynans.
— Porucznik Strzałkowski prosi o armatę!
Zaręba wydawszy stosowne polecenie Staszkowi, popędził z dragonami na Freta.
Zasię armatę wyniesiono ze sklepu Kłaczkowej i pociągnięto na Zamek, gdzie już wybuchnął popłoch i niesłychane zamieszanie. Strzałkowski bowiem na odgłos pierwszych strzałów i bicia dzwonów zebrał swoją kompanię w dziedzińcu i zagarnąwszy plutony gwardyi pieszej, które miały go zluzować, kazał trąbić na wymarsz. Sprawiło to taki skutek, że z królewskich pokojów przyleciało kilka osób z Ryksem na czele.
— W imieniu króla zabraniam wymarszu. Co czynisz, nieszczęsny? — wrzeszczał groźnie.
— Formuj się! Kolumna drożna! Stać! Nabijaj! — komenderował spokojnie porucznik.
Zatrzaskały stępie, nabijano pospiesznie i w dowolnem tempie, jak czasu bitwy. W bramie pod zegarem zbierało się uzbrojone pospólstwo. Od Piekarskiej leciały bitewne wrzawy, granie trąbek, bębnów i strzały. Gdzieś z miasta huczały armaty, a nad głowami coraz potężniej rozlegało się ponure bicie dzwonów. W mrocznych jeszcze dziedzińcach zamkowych zapanowało zamieszanie i trwoga, zwłaszcza gdy warty opuściły swoje stanowiska.
— Panie poruczniku, armata już czeka! — meldował zaziajany Staszek.
— Podnieść chorągiew! Artylerya na czoło! Ile masz nabojów?
— Trzydzieści! — odparł Staszek, stając przy armacie z zapalonym lontem.
— Kolumna, krok podwójny! Marsz! — wydobył szablę. Bębny zawarczały i kolumna ruszyła.
Król w otoczeniu jakichś person zjawił się od strony sali sejmowej i zastąpił im drogę.
— Ani kroku! — zakrzyczał. Blady był, rozdygotany, z gołą głową i szpadą w ręku.
— Najjaśniejszy Panie, wzywa nas honor i powinność! — wystąpił śmiało Strzałkowski.
— Wasz honor i obowiązek nakazuje wam pozostać przy mojej osobie — przemówił groźnie — bez mojego rozkazu nie wolno się wam ruszyć z miejsca. Król wam nakazuje!
— Ojczyzny jeno słucham i ona nas wzywa! Na ramię broń! Marsz!
— Wolność i Kościuszko! — zerwał się krzyk ogromny i oddział ruszył tak prędko, że król zaledwie zdążył usunąć się przed stratowaniem.
Strzałkowski zajął Krakowską Bramę i ubezpieczywszy strażami wyloty Senatorskiej i Podwala, strzelał od czasu do czasu w kierunku pałacu ambasady. Wkrótce przyłączył się do niego Konopka i obsadziwszy strzelcami narożne domy, rozpoczął polowanie na Igelström’owych ordynansów, próbujących się przedrzeć przez kordony. Nie udało się to ani jednemu.
Tymczasem Zaręba poniósł się z dragonami, jak wicher, do Nowomiejskiej Bramy i wpadł w odmęt walki, jaka się tam toczyła z całym batalionem kijowskich grenadyerów pod wodzą Titowa, który na odgłos rozruchów porwał się ze stanowiska przy kościele P. Maryi na Nowem Mieście, pragnąc przyjść z pomocą Igelstromöwi. Nastawał mu nieco na pięty Sierakowski ze swoimi rzeźnikami; ale Titow, nie pozwalając się wciągnąć w utarczkę, przynaglał jeszcze wojska do prędszego pochodu. Prowadził cztery działa i miał szwadron kozaków w awangardzie. Maszerował z rozwiniętemi znamionami, przy hucznej kapeli kotłów, bębnów i brzękadeł, przerażających świstach, śpiewach i dzikich porykiwaniach. Ciągnął szumnie, jakby na podbicie wszystkiego świata. Spróbował skręcić w Świętojerską i za niepokojony ogniem armat, sztrychujących te ulice od strony ogrodu Krasińskich, powiódł zwarte szeregi ku Długiej.
Do połowy Szerokiej Freta batalion maszerował, nie zaczepiany już ani jednym strzałem; lecz skoro jego czoło zaczynało dosięgać Długiej, major Ropp, czuwający w Nowomiejskiej Bramie, przywitał je kartaczami i gradem karabinowych strzałów.
Titow odpowiedział salwą wszystkich armat i rotowym, regularnym ogniem.
Zawiązała się gwałtowna bitwa.
Moskiewskie roty kilkakrotnie rzucały się do ataku na Bramę; lecz za każdym razem, dziesiątkowane kartaczami, darte bagnetami i cięte szablami dragonów Zaręby, cofały się w coraz większym nieładzie.
Titow, widząc daremną stratę czasu i ludzi, sprawiwszy jaki taki porządek w szeregach, poprowadził je biegiem ku Długiej, ale w tejże chwili, uderzono na niego ze wszystkich stron: Sierakowski z tyłu Wązką Freta, z boku od Swiętojarskiej wypadł Rutkowski z wolenterami, z Paulińskiego klasztoru następował zuchwale Kiliński, od czoła zaś Ropp zagradzał drogę kartaczami. Strzelano też ze wszystkich okien, dachów, sklepów i bram. Dymy przysłoniły ulice, od grzmotów i krzyków zadygotały mury.
Batalion bronił się słabo i rażony ze wszystkich stron, bity, szarpany, miażdżony gradami dachówek, kul i kamieni, zaczął się łamać, mieszać i oglądać za ratunkiem.
Wtedy Zaręba zuchwałe uderzył na armaty, wyrąbał kanonierów i opanowaną bateryę oddawszy Kilińskiemu, runął z dragonami na rozbite szeregi, roznosząc je na szablach i kopytach. Batalion poszedł w rozsypkę. Rozpoczęły się straszliwe łowy. Lud prawie z gołymi pazurami rzucał się z niesłychanem męstwem na żołnierzów. Krwawe błoto zachlupało pod nogami. Stosy trupów zaległy pobojowisko. Ryki zabijanych i jęki rannych rozdzierały powietrze. Dymy przysłoniły ulice. Nie było już słychać komendy, ni pojedynczych głosów. Wszystko tonęło w zgiełkliwym chaosie walki. Ucichły nawet strzały. Mordowano się białą bronią. Nadarmo błagano łaski. Nadarmo bronili się zrozpaczeni. Nadarmo powiewano białemi płachtami. Nie dawano pardonu. Zabijano bez miłosierdzia i litości, tępiono do ostatniego. Tu i owdzie grenadyerzy, zwarłszy się w czworoboki, próbowali stawić czoło bagnetem i kolbami. Lud spiętrzał się do koła niby fala, spadał na nich z wyciem huraganów i rozszarpywał, marli z ponurą rezygnacyą. Bito się kupami i potykano się pojedynczo. Bito się po sieniach i sklepach. Bito się w podwórzach i w domach, na każdem miejscu, gdzie dopadnięto uciekających. Widzieć się dawały kłęby ciał, taczające się po brukach w dzikim szale walki. Zwłaszcza przy wylocie Długiej bitwa dawała obraz przerażających jatek, krew spływała ku kościołowi Dominikanów, formując niemałe kałuże. Kosy, bagnety, rzeźnickie noże, drągi, topory, a nawet pazury i zęby pracowały tak rozwścieklone a skutecznie, że w godzinę z tysiąca grenadyerów ocaliło się ucieczką na Miodową może ze trzystu gemeinów, reszta pocięta, niby krwawe snopy na żniwnem polu.
I lud poniósł straty niemałe, szczególniej dużo było rannych.
Właśnie słońce już weszło, gdy trąby i bębny zagrały zwycięską fanfarę.
Dowódcy jęli nawoływać do szeregów i sprawiać wśród nich ład jaki taki.
Ściągali pod kościół Paulinów z krzykiem niezmiernego tryumfu; maszerowali, potrząsając zwycięsko bronią, osmaleni prochem, w krwawem błocie unurzani, w łachmanach, ociekający krwią, cali w ranach, a z twarzami radosnemi, jak ten wstający, cudny poranek wiosenny. Zasię z jakowychś nor i zaułków, z piwnic i ścieków, wypełzły mrowia ultajstwa, rzucały się do uprzątania pobojowiska i obdzierania trupów.
Major Ropp, ledwie dyszący z utrudzenia, rozkazał Zarębie wziąć armatę i strzedz wylotu ulicy Długiej, a Linowskiego z Casparim i dwoma działami pchnął do oczyszczenia dziedzińca Krasińskich i przerwania z tamtej strony komunikacyi Igelströmowi, sam zaś wezwany przez pułkownika Poniatowskiego, popędził z pół szwadronem kawaleryi narodowej na Muranów przeciw następującym Prusakom.
— Brać armaty na szelki i naprzód! — rozkazał Linowski, szablą wskazując drogę.
Setki rąk porwało je z uniesieniem i przy śpiewach i łoskocie bębnów popędzili na Świętojerską, pod kratę dziedzińca Krasińskich. Zajmowała go moskiewska konnica, zabawiająca się strzelaniem w ogród i po domach.
Linowski zaatakował ją armatami, zasię Rutkowski z domu Latura i Kiliński z Teatru jęli prażyć akuratnym ogniem i zwolna następując, próbowali okrążenia.
Kawalerya cofnęła się w Miodową.
Linowski zajął dziedziniec, podsunął się do bramy wychodzącej na Długą i ustawiwszy armaty nieco z boku, rozpoczął strzelać w Miodową, zapchaną wojskami.
Kiliński z poza krat raził celnymi strzałami, a Rutkowski, opanowawszy narożny dom Collegium Nobilium, strzelał z okien i z dachów. Wojska cofnęły się gwałtownie w głąb ulicy aż do pałacu Borchów. Ryki się tam podniesły i wrzaski, jakoby w dzień ostatecznego sądu. Dał się widzieć srogi popłoch i zamieszanie. Bębny grzmiały do ataku.
Linowski sam rychtował działa i przykładał lont, Caspari czynił toż samo; ale trzyfuntówki niewiele szkodziły nieprzyjacielowi, zaczęły już niedonosić.
Wówczas z Miodowej ryknęły ciężkie działa i zmiotły polskich kanonierów, porucznik Linowski zginął, rozerwany na strzępy. Lud pierzchnął, uprowadzając jedną armatę. Gęste salwy pogoniły za nimi. Powrócili jednak z Casparim i porwawszy pozostałe działo, zdążyli jeszcze schronić się w Świętojerską. Moskale bowiem następowali głębokiemi szeregami, oczyszczając przed sobą drogę armatami. Zajęli z powrotem dziedziniec i zdobywszy sam pałac, a nie mogąc się wedrzeć do ogrodu, gdy ogień arsenału bronił przystępu, rzucili się do rabowania domu Latura i następnych. Druga zaś część wojsk zaatakowała Senatorską. Snać Igelström postanowił rozerwać obręcz zacieśniającej go insurekcyi. Wojska ruszyły z paradą przy rozwiniętych znamionach i dźwiękach kapeli. Piechota z bagnetem w ręku dopadła Senatorskiej, jakby do szturmu, ale przywitana straszliwym ogniem ze wszystkich domów, a kartaczami od czoła i z boku od Krakowskiej Bramy, cofnęła się w nieładzie pod osłoną armat i odległości. A domy nie przestawały ani na chwilę ziać morderczym ogniem. Strzelano z domu Teppera; strzelano z pałacu biskupów krakowskich; strzelano z pałacu »Pod gwiazdą« Kossakowskich; a szczególniej i najrzęsiściej strzelano z domu Roeslera. A z rogu Koziej raz po raz rzygała kartaczami armata Kacpra z Ojcem Serafinem na czele, którzy ją przyciągnęli od Kapucynów w najkrytyczniejszym momencie. Od Bramy strychował ulice Strzałkowski.
Pięć razy uderzały wyjące ze wściekłości hordy, poganiane nahajami kozaków, i za każdym razem, jakby odbijając się łbami o nieprzełamany mur, cofali się, pokrywając ziemię zabitymi i rannymi. Nie mogąc przełamać, rozpoczęli strzelaninę z pod domów i z krużganków kościoła Kapucynów, zaś od czasu do czasu bili z armat. Domy nie przestawały odpowiadać, czyniąc się podobne wulkanom, nieustannie miotającym ogniem i grzmotami. Ojciec Serafin również niekiedy strzelał ze swojej armatki, a w przerwach porywał karabin i polował na upatrzonego, poczem najspokojniej powracał na stanowisko i do przerwanych pacierzów.
Nie milknące ani na chwilę bicie dzwonów, wystrzały, warkoty bębnów i wrzaski dawały poznać, jako insurekcya już na wszystkich wyznaczonych punktach wybuchnęła. Walczono na Lesznie, na Długiej, na Muranowie i na Faworach. Walczono również na Nowem Mieście, w paru miejscach nad Wisłą, na Miodowej i na Senatorskiej. Z każdą minutą potężniały zgiełki walk i coraz więcej zbrojnego ludu wysypywało się w ulicę, że równo ze wschodem słońca cała Warszawa utonęła w wojennej zawierusze i trzęsła się od grzmotu dział. Gorączka owładnęła miastem i wszystkie serca rozdygotały się trwogą zarówno, jak i nadzieją. Na zewnątrz miasto dawało pozór obumarłego: sklepy stały zawarte, parterowe okna przysłonięte okiennicami, w wielu kamienicach furty były zabarykadowane, ulice zionęły pustką i trwogą. Jeno Krakowskie, od Zamku aż do ulicy Królewskiej, stawało się nadmiernie zgiełkliwe, bowiem co chwila przelatywali jacyś jezdni; cwałowały, co koń wyskoczy, oddziały kawaleryi, turkotały ambulansowe wozy i amunicyjne jaszcze, przenoszono rannych, a najczęściej zbrojne gromady, wrzeszcząc: »Do broni!« bijąc w bębny i strzelając w powietrze, przewalały się, niby burza. Czasem brzęczały szyby, niewiadomo przez kogo wybite, świstały kule i od grzmotu armat sypały się z kamienic dachówki. Psy też wyły w całem mieście od samego świtania i z domów, z poza okiennic i bram dobywały się ciężkie szlochy i rozpaczliwe jęki.
W kościołach klasztornych wystawiono Przenajświętszy Sakrament, przed którym mnisi śpiewali suplikacye, zaś w zakrystyach, kruchtach i nawach opatrywano rannych.
Właśnie już było się słońce wyniesło nad Pragę, kiedy gdzieś od Nowego Świata zaryczały ciężkie działa i do Strzałkowskiego w Krakowskiej Bramie przypadł stary Żyd.
— Rozkaz generała Cichockiego dla komendanta Konopki! — bełkotał zadyszany.
Zjawił się Konopka i odebrał karteluszek, w którym Cichocki rozkazywał mu, aby łącznie z Kilińskim uderzyli na tyły wojsk moskiewskich, walczących z regimentem Działyńskiego.
— Powiedz generałowi: Kiliński bije się na Freta, ja zaś natychmiast wyruszam — zdeterminował i zagwizdawszy w szczególniejszy sposób na swoją bandę, poprowadził ją Krakowskiem Przedmieściem. Pociągnęli, niby wilki na łowy, wyciągniętym szeregiem przemykając się pod domami, z karabinami w garściach. Był to wybór najgorszego ultajstwa; obdarci, nieledwie bosi, ale z minami zuchwałych obwiesiów, doskonale uzbrojeni, w jednostajnych czarnych kapeluszach z czerwonemi piórami, w bandoletach przez piersi z napisami: »Śmierć tyranom« dawali obraz prawych sankulotów. Trzymał ich żelazną ręką i mógł przemienić w bohatyrów wolności; tak ślepo byli mu posłuszni. Konopka, zagarniając po drodze zbrojne kupy pod swoją komendę, przynaglał do pośpiechu, gdyż odgłosy bitwy były coraz żywsze.
Jakoż regiment Działyńskiego już się cały pokazował w bojowej akcyi.
Właśnie nastąpiła pora, kiedy pułkownik Hauman fałszywymi atakami przymuszał Moskalów do zwrócenia całego frontu przeciw Nowemu Światowi, by tem skuteczniej mogły wysłane oddziały zajmować flanki, gotując się do generalnej rozprawy.
Moskale sformowali na Krakowskiem, przed kościołem Świętego Krzyża, potężny czworobok z dwóch batalionów piechoty, dwóch szwadronów jazdy i ośmiu armat ciężkiego wagomiaru. Dowodził nimi generał Miłaszewicz i pułkownik ks. Gagaryn.
Hauman następował z Nowego Świata, i z uporem, jakby próbując łbem rozbijać żelazny wał nieprzyjaciół, uderzał raz po raz. Odrzucany ogniem piechoty i kartaczami dział, stojących pomiędzy pałacem Branickich a kościołem Dominikanów Obserwantów, cofał się aż do Wareckiej i sprawiwszy przetrzebione szeregi, znowu atakował, nie dając nieprzyjacielowi czasu do zastanowienia. Ponosił przytem niemałe straty, ale mając na uwadze cel ostateczny, nie szczędził ludzi i nie ustawał. Przewłóczyła się ta walka całe godziny, lecz swego dokonał. Napastowany bowiem tak zażarcie nieprzyjaciel, sformowawszy front przeciwko niemu, a zasłoniwszy boki jazdą, ruszył wszystkiemi siłami. Hauman, profitując z ciasnoty ulicy, wystąpił z tak szalonym odporem przeciw naciskającym batalionom, że te nie mogąc uderzać całym frontem, stłoczone na niewielkiej przestrzeni, a niemiłosiernie bite od czoła, były przymuszone do cofnięcia się aż za Świętokrzyski kościół. Ale w odwrocie wystąpiły moskiewskie ciężkie działa. Zadygotały od grzmotów domy i jakby nieustający huk piorunów rozdzierał powietrze. Dopomagały rzęsiste salwy piechoty, gotującej się do nowego ataku. Nim zdążyli uderzyć, Hauman wysłał co najcelniejszych strzelców, którzy opanowawszy wieżę Dominikanów, pałac Karasia i Świętokrzyskie dzwonnice, rozwinęli z nich morderczy ogień do kanonierów. W spierała ich w tem przedsięwzięciu armata, bijąca z rogu Świętokrzyskiej, a szczególniej druga, dobrze ubezpieczona na Sułkowskiem i strzelająca kartaczami.
I stała się rzecz, wierze niepodobna: półbaterya moskiewska, najbardziej wysunięta, zamilczała z braku obsługi. Kanonierzy leżeli, wybici co do jednego. I niechybna śmierć porywała każdego ze śmiałków próbującego się do niej przedostać. Napróżno też jedne i drugie wojska chciały ją uprowadzić. Obie strony broniły sobie dostępu tak zajadle, że armaty przez dłuższy czas stały opuszczone, pokryte jeno trupami i rannymi.
Naraz załomotały ponuro tarabany i Hauman poprowadził regiment do ataku.
Generał Miłaszewicz, wytrzymawszy natarcie, odpowiedział kontratakiem wszystkich sił.
Rozpoczęła się zażarta walka, prowadzona wedle surowych reguł sztuki wojennej.
Zrazu więc wszystko szło dziwnie sprawnie, akuratnie i niemal, jakoby na paradzie.
Bębny biły twardo, ponuro i nieustannie. Tu i owdzie grały trąbki. Salwy karabinowe szły po salwach. Grzmiały kapele. Przelatywały ostre krzyki komend. Szczękały żelaza. Na krótko zrywały się tententy konnicy. Dudniała głucho ziemia pod krokami tysięcy. Chmury modrawych dymów przysłoniły pobojowisko, rozdzierały je ogniste smugi wystrzałów. Niekiedy wynosiły się żółte znamiona z czarnymi orłami. Czasem bujna pieśń zrywała się z odmętów walki. Szeregi rozwijały się i zwijały wedle rozkazów. Dwa wojska, niby dwie groźnie spiętrzone fale, raz po raz uderzały na siebie ze wściekłością i rozbijając się o męstwo przeciwnika, spływały w głąb, pozostawiając, jeno zabitych i rannych.
Wracały jednak uparcie i niezmożenie, bijąc w siebie z coraz większą zawziętością.
Moskale ciężarem swojej masy, liczniejsi w dwójnasób, już zaczynali brać górę.
Owo w tym groźnym momencie zagrały nagle trąbki na flankach i polskie oddziały runęły na nich równocześnie ze wszystkich stron.
Porucznik Sypniewski, mimo najcięższego ognia, uderzył z kompanią fizylierów od pałacu Branickich. Od strony Sułkowskiego wystąpił porucznik Lipnicki, torując sobie drogę kartaczami. Z domu apteki za Świętokrzyskim kościołem wypadł podporucznik Woliński z chorążym Urbanowskim i niczem nie powstrzymaną lawiną bagnetów przedzierał się do armat. Porucznik Witkowski z dziedzińca pałacu Małachowskich prowadził kompanię i krokiem równym i zwartym szykiem, rzucił się od razu na bagnety, pozostawiając za sobą stosy trupów. Od szkoły rycerskiej pokazał się Sowiński z plutonami kadetów i wspierany załogą pałacu Mokronowskich i zbrojnym ludem, czynił niemałą dywersyę. Szedł mu z pomocą kapitan Zabilski, potężnie szarpiąc moskiewską flankę.
Bitwa w bardzo krótkim czasie jęła przybierać inny zgoła obrót.
Osadzone w miejscu moskiewskie bataliony napadem z flanków, bite ze wszystkich stron i ogarnięte popłochem, zaczynały się mieszać, łamać i zwolna cofać.
Skończyła się regularna bitwa i rozpoczęła rzeź.
Zamilkły armaty. Bito się już na białą broń. Żołnierz potykał się z żołnierzem. Pierś uderzała o pierś. Wreszcie i karabinowe strzały przycichły, nie było czasu na nabijanie. Bagnet i kolba pracowały coraz zażarciej wśród tłoków i wrzasków. Już szable siekły migotem błyskawic i rozlegał się głuchy odgłos kolb i szamotań.
Na Krakowskiem, jakoby w kotlinie ocembrowanej murami pałaców, w jarzących promieniach słońca i pod wiośnianem niebem z niepokalanego błękitu, srożyła się przerażająca zawierucha i w kurzawach, dymach i potokach krwi przewalała się od brzega do brzega z porykiwaniem orkanów. Dzika rozpacz wzięła się za bary z szaleństwem.
Połamane moskiewskie szeregi, napastowane z furyą, gniecione ze wszystkich stron i spychane do środka, skłębiły się w olbrzymie wiry, szamotające się z dzikiem wyciem w żelaznych pazurach insurgentów. Raz po raz jakieś roty, zwarte w mury czworoboków, najeżone karabinami, pijane krwią, mordem i rozpaczą, rzucały się niby pocisk na przebój — i marły pod bagnetami zrąbane, bite na wszystkie sposoby i rozdzierane, że tylko nieludzki, okropny krzyk brzmiał po nich przez dłuższą chwilę i niósł się żałośnie w przestworza.
Działyńczycy, jako lwy, rzucali się w pojedynkę na całe roty; jako drapieżni, nieustraszeni orłowie, spadali na całe stada. Walczyli z nieopisanem męstwem, z pogardą śmierci, z szaleństwem archaniołów, zwalczających szatana. Bojowa furya jednako ponosiła wszystkich. Nie było już szarż — byli jeno bojownicy, rycerze, oswobodziciele, bohatyrzy!
— Wolność i Kościuszko! — ten ci jeno krzyk bojowy targał się z piekielnych chaosów bitwy.
Z tem hasłem na ustach walczyli. Z tem hasłem ginęli. Z tem hasłem zwyciężali.
Ale i wróg walczył mężnie i drogo sprzedawał swoje życie. Miłaszewicz, zrozumiawszy przegranę, nakazał cofać się krok za krokiem w stronę Królewskiej.
Ale w tem pokazała się od Wizytek potężna gromada uzbrojonego ludu. Straszne kosy zalśniły w słońcu, las pik zakołysał się nad głowami. Konopka spieszył na przedzie ze swoimi obwiesiami. Z niesłychanem wrzaskiem ponieśli się na moskiewskie szeregi.
Ruszył im naprzeciw ks. Gagaryn z jazdą i odrzuciwszy impetem nieco w tył, chciał się salwować ucieczką w Królewską ulicę. Zastąpił mu drogę major Zajdlic, który przedarłszy się przez Saski Dziedziniec, uderzył z Końskiego Targu, rozbił i pognał pod ciosy sformowanych na nowo tłumów Konopki. I stało się, jak żeby gradowa ciężka chmura zwaliła się na szwadrony, porwała je piekielną mocą i zmiesiwszy w potworne kłębowisko, jęła nimi miotać na wszystkie strony, niby kupą uschłego listowia. Gromowe ryki rozdarły powietrze. Nie dojrzał nad migoty broni, nad jakieś majaczenia ludzi, twarzy, koni, rąk i ciosów. Nie usłyszał nad obłąkańcze wycia i głuche łomoty, jakoby tysięcy cepów bijących zapamiętale i nieustannie. Czasem kwik koński zagórował na mgnienie. Chwilami zaś huragan zdawał się przycichać, że biły w niebo jęki okropne, charczenia, zgrzyty żelaza, odgłosy szamotań i pojedyńcze wrzaski mordowanych.
Walka była krótka i tak mordercza, iż zaledwie kilkunastu kawalerzystów zdołało się wymknąć; reszta leżała, zwalona krwawym omłotem śmierci, wraz ze swoim dowódcą ks. Gagarynem, który pono uderzony od kowalczyka z Saskiej Kuźni rozpaloną sztabą, padł z rozbitą głową.
Konopka rzucił się po tem zwycięstwie z sukursem Haumanowi.
Podobien bogom z urody, bez kapelusza, z włosem w rozwianych puklach, blady, z piorunami w oczach, wzniosły, z szablą w ręku, okrwawiony, płomienisty a baczny na ewenta walki, prowadził lud, pierwszy rzucając się do boju i roznosząc śmierć i przerażenie.
Ale Moskale już zaczęli ciskać broń, wołać pardonu i powiewać białemi płachtami.
Nieprzyjaciel zniesiony, gęstym trupem pokrył pobojowisko. Umilkła bojowa zawierucha, natomiast tem okropniej rozbrzmiały jęki umierających, rannych i błagania litości.
Chwila była jedyna, kiedy Miłaszewicz przypadł do Haumana, błagając o życie.
— My pokonanych nie mordujemy! — odpowiedział mu wyniośle pułkownik i odebrawszy szablę, rozkazał Konopce, by pozbieranego niewolnika odprowadził do prochowni na Mostową.
Regiment pomaszerował w stronę Zamku wśród nieopisanego entuzyazmu tłumów, jeno kapitan Mycielski, strzegący cały czas bitwy tyłów na Wareckiej, pozostał z jedną armatą przed Saską Kuźnią dla ubezpieczenia wylotu Królewskiej ulicy.
Wieść o zwycięstwie błyskawicą obleciała miasto, wzbudzając wszędzie niesłychaną radość i podnosząc serca. Z całego śródmieścia, kto jeno żyw, leciał na przeciw zwycięsców, maszerujących w bojowym ordynku, z rozwiniętym sztandarem, przy grzmiącym łoskocie kotłów, graniu trąb i piszczałek. Nieustające owacye przeprowadziły ich po drodze, co tak zatrudniało w marszu, że dopiero o samym południu, stanęli pod Krakowską Bramą. I natychmiast, nie bacząc na znużenie tylogodzinne walką, parę kompanii poszło na ochotnika w pomoc ludowi, daremnie szturmującemu pałac Igelströma na Podwalu.
Prawie o tej samej porze na kwaterze komendanta w arsenale zebrano się na krótką naradę. Brali w niej udział: Cichocki, Deybel, Orłowski, Giesler, Chomentowski, Dobrski, oraz paru młodszych oficyerów. Tak jednak byli zgorączkowani oczekiwaniem wiadomości od Haumana, że nikt nie zdobył się na rozpoczęcie dyskursów. A jakby na dobitkę, ordynansi, wysłani do powzięcia języka, nie powracali. Wybiło już południe, meldowano o jakowychś niezwyczajnych wrzawach pod Zamkiem, o zmilknięciu strzałów na Krakowskiem, ale rezultat bitwy pozostawał jeszcze niewiadomym. Najgłębsze zaniepokojenie targało sercami.
Natomiast nieustannie przychodziły wiadomości z drugich stron miasta. Przynosili je żołnierze, to kobiety, to żydzi, to nawet dzieci, a najczęściej kwestarze. Składano je ustnie, ale trafiały się i relacye pisane ołówkiem na zmiętych, często zakrwawionych karteluszach. Na ogół brzmiały pomyślnie, tak jednako bałamutne w szczegółach, zwłaszcza co do ruchów wojsk moskiewskich, że porucznik Kubicki, który je przyjmował, aż potniał z denerwacyi, nie mogąc z nich wymiarkować jasnego obrazu walk i sytuacyi; każde bowiem przesunięcie stanowisk powinien był oznaczać na wielkiej plancie Warszawy, czerwonemi lub niebieskiemi szpilkami. Napróżno też meldował swoje wątpliwości, nie dawano uwagi jego słowom.
Dobrski często wybiegał w dziedzińce i powracał coraz chmurniejszy. Chomentowski, tak zawsze panujący nad sobą i zamknięty, wciąż szukał okazyi do sprzeczek. Orłowski widział wszystko na czarno, Deybel mimo lat i reumatyzmów, snuł się ustawicznie po kwaterze, zrzędząc i strofując. Giesler, ukryty w kłębach dymów, klął nieustannie i spluwał. Młodsi zaś, jak Banczakiewicz i Pieściński, siedzieli pod oknem, obgryzając paznokcie z tłumionej wściekłości. Tylko jeden generał Cichocki wydawał się być spokojnym. Z jego szerokiej i krótkiej twarzy niepodobna było wyrozumieć prawdziwego stanu duszy. Szare, głęboko osadzone oczy patrzyły zimno i bacznie, zdawał się jeno wciąż nasłuchiwać, przyczem drgała mu dolna warga i na policzkach występowały czerwone plamy.
Jakieś bębnienia rozległy się w dziedzińcach. Rozkazał dowiedzieć się przyczyny.
— Wolontery Kilińskiego, przynieśli trupa Janowskiego i kanonierów — meldowano.
— Żeby mi trwożyć wojska! — zakrzyczał groźnie — kto śmiał się rozporządzać?
— Taki widok może pobudzić żołnierzów do słusznej zemsty! — wystąpił Chomentowski.
Generał nie podjął rzuconej rękawicy, odwrócił się i zamilkł. Zamilkła i reszta.
Dalekie wrzawy bojów przedzierały się na kwaterę słabemi echami. Cichocki niecierpliwie otworzył okno. Upajające powiewy wiosny, przesycone słońcem i zapachami, wtargnęły do nizkich, zimnych i zadymionych izb. Dały się słyszeć wróble świergotania, odgłosy strzałów i dzwonienia napływały żywiej i rozgłośniej.
— Porucznik Lipnicki! — zameldował żołnierz, otwierając drzwi na roścież.
Pokazało się w progu jakoby widmo człowiecze, blade, okrwawione, w podartym mundurze.
— Powinny raport pułkownika Haumana! — szepnął, usiłując się wyprężyć.
— Rannyś! Cyrulika! — rozkazał Cichocki, rzucając się na raport — zwycięstwo! Miłaszewicz zniesiony i w niewoli. Przeszło tysiąc niewolnika! Wszystkie działa zabrane!
— Melduję pokornie, jako spóźniłem się z raportem — suplikował się Lipnicki, przyszedłszy nieco do siebie — przyczyna była, że na Wierzbowskiej ubito podemną konia, zaś na Bielańskiej raniono mnie flankowym ogniem z Tłumackiego. Sporo czasu przeszło, nim potrafiłem się zebrać i dosięgnąć arsenału.
— Ojczyzna ci tego nie zapomni — odpowiedział mu Cichocki, zabierając się do głośnego czytania raportu. Skupili się przy nim wszyscy. Relacya była obszerna i poruszająca wiele materyi. Hauman dawał obraz aktualnych stanowisk moskiewskich, oparty na doniesieniach szpiegów. Konkluzya z tego wychodziła groźna, jako Moskale, posiadając główne siły jeszcze nienaruszone i potężną artyleryę, muszą się pokusić o zdobycie arsenału i pójść z pomocą Igelströmowi. Potwierdzały te mniemania zeznania jeńców, które w aneksach dołączał do raportu.
— Wyprowadzą z dziesięć tysięcy regularnego żołnierza! — ktoś szepnął zfrasowany.
— Zliczymy ich po zwycięstwie! Radźmy, jak pobić te hordy! — rzucił wyniośle Cichocki.
Zameldowano posłańca z pola walki.
— Powinny raport kapitana Mycielskiego! — objaśniał Kuba, fajfer od Działyńskich.
Mycielski donosił o ruchach Klugena, młodszego Igelströma i o wyruszeniu z pod rogatek Jerozolimskich głównych sił generała Nowickiego. Błagał również o ubezpieczenie Saskiego Dziedzińca, którym mogą przejść na arsenał.
— Ani jednej zbędnej armaty, ani jednej zbędnej kompanii! — zabiadał Dobrski.
— Podporucznik Wroński! — rozkazał Cichocki, coś nagle zdeterminowawszy.
Zjawił się przyzwany i stanąwszy w progu, bystro toczył oczami.
— Weźmiesz półbateryę sześciofuntówek, po sto strzałów na działo, w połowie kartaczowych, zapasowe jaszcze, rezerwowe cugi, obsługę i zajmiesz natychmiast Saski Dziedziniec.
— Wedle rozkazu, panie generale! — zasalutował, cofając się zarazem do wyjścia.
— Czekaj! Mycielski z piechotą i wolonterami Konopki stoi przy Saskiej Kuźni, przyjdzie z pomocą. Powierzam ci stanowisko wagi najwyższej i ufam, jako spełnisz swoją powinność. Nie przepisuję ci porządku czynności, postąpisz, jak będziesz rozumiał. Z Bogiem!
— Ten młokos niema eksperyjencyi! — mruknął niechętnie Deybel po jego wyjściu.
— Ale bardzo zdatny! Znam go bliżej i polegam na nim w zupełności.
Rada odbywała się pospiesznie, kiedy oznajmiono wysłańca od Kilińskiego.
Majster donosił, jako Moskale w Dziedzińcu Krasińskich gotują się do wystąpienia.
»Szarpać ich ze wszystkich stron i zatrudniać«. Napisał krótki rozkaz Cichocki.
— Rotmistrz Radzymiński! Wołać natychmiast! — zakrzyczał, naraz porywając się z miejsca.
Stanął w progu rotmistrz ponury, jak noc, i milczący.
— Okryj Waszmość swoim szwadronem Wrońskiego i przeprowadź do Wierzbowskiej.
Po chwili rozległy się szalone tententy i turkoty armat pędzących galopem, a po mgnieniu i brzaski karabinowych wystrzałów, gdy baterya przelatywała w poprzek Długiej.
Znowu przylecieli z wiadomościami od Kosmowskiego z koszar Mirowskich.
Raport był krótki: Moskale na Lesznie formują się w kolumnę atakową.
Cichocki napisał rozkaz Kosmowskiemu, aby posiłkując Kriegera, kiedy nieprzyjaciel ruszy na arsenał, uderzył mu na tyły i z flanku od Orlej i Solnej.
— Burza wzbiera i lada chwila zwali się na nas — zauważył spokojnie.
Jakby w odpowiedzi, zagrały armaty od strony Miodowej.
— Na stanowiska Mości Panowie! Na stanowiska!
Jakoż istotnie groźna burza, trzaskająca piorunami, nadciągała z paru stron.
Była godzina druga z południa, kiedy zagrzmiały armaty najcięższego kalibru i rozpoczął się atak na arsenał. Moskale występowali od Leszna; uderzali przez ogród Krasińskich i głębokimi, zwartymi szeregami posuwali się ulicą Długą.
Huknęły naraz kapele, zabiły bębny, dzikie »Hurra!« wstrząsnęło ulicami i trzy potężne kolumny, jak trzy tarany, zionące ogniem dział z karabinów, uderzyło na arsenał.
Ziemia zadygotała od grzmotów i czarne, duszące dymy przysłoniły słońce.
Cichocki, oblatując wszystkie stanowiska, nakazywał surowo.
— Ani strzału! Stać na miejscach! Czekać komendy! Spokojnie!
Arsenał dawał podobieństwo korabia na spiętrzonych wełnach dymów, ognia i grzmotów. Wynosił się chwilami ze skłębionych tumanów i zapadał z powrotem. Milczał jednak, niby skała nieporuszona w pośród rozszalałych żywiołów. Straszliwa zamieć działowych pocisków uderzała w mury ze wzrastającą siłą i gwałtownością. Moskiewskie piechoty przysuwały się coraz bliżej, prażąc nieustającym rotowym ogniem.
— Wszystkie baterye! Cel, pal, nabijaj! — przeleciał nareszcie rozkaz Cichockiego.
Arsenał przemówił głosami gromów i błyskawic.
Moskale drgnęli pod tą ulewą żelaza, lecz napierani z tyłu przez ściżbione masy, płynęli naprzód, niby wzburzona fala, coraz potężniej bijąca w kamienne tamy.
Chwila się stawała groźna i nieobliczalna w następstwa.
Arsenał bronił się ze wszystkiej mocy. Artylerya rozwijała najtęższy ogień. Armaty biły salwami. Każda strzelnica zionęła morderczym ogniem. Strzelano z okien, murów, a nawet i dachów. Dziedzińce pełne były dymów i kurzawy. Nieludzkie wrzaski wdzierały się do wnętrza. Od gradów ciężkich kul, tłukących jakoby piekielnymi dziobami, wszystko się trzęsło i dygotało. Tu i owdzie spadały sufity na głowy obrońców, leciały zawieruchy cegieł i tynków. Otwierały się nagłe wyłomy w ścianach. Waliły się mury. Padały wybite bramy. Jęki rannych rozdzierały powietrze. Niekiedy brandkule z piekielnym chichotem uderzały w dachy. Wybuchały pożary. Czasem granaty rwały się w zatłoczonych dziedzińcach. Moskiewskie baterye ciężkich dział nie ustawały ani na mgnienie, bijąc takim huraganem żelaza, iż zdawało się, jako lada chwila wszystko się rozwali w gruzy i nie pozostanie kamień na kamieniu.
Arsenał bronił się, niby lew osaczony.
W nizkich izbach, salach i kazamatach, przepełnionych gryzącymi dymami, jakby na dnie rozszalałego morza, leżała bełkotliwa cisza i wszystko odbywało się w spokoju i z niesłabnącą sprawnością. Żołnierze byli tak pełni ekstazy i skupienia, że obrona przybierała chwilami podobieństwo jakiejś dziwnej uroczystości. W bladych, na kamień stężałych twarzach, w rozpłomienionych oczach i w zwartych postawach widniała nieprzełamana moc i dostojeństwo. Śmierć krążyła dokoła. Śmierć wyła na każdym kroku. I śmierć drapieżnemi szponami szczerbiła szeregi. Nikt na to nie dawał baczenia. Nieulękle patrzyli w przeznaczenie. Każdy trwał niby skała na swojem stanowisku. Panowało przytem głębokie milczenie. Po zabitych ścieśniały się szeregi i walka ciągnęła się dalej.
Słychać się jeno dawały komendy, szczęki armatnich zamków, zgrzytania wyciorów, jednostajne trzaski stępli, wybuchy i nieustający war szeptanych pacierzów.
Już ustawały ręce od pracy, parzyły lufy, ćmiło się w oczach i dech zapierały gorzkie, prochowe dymy. A od ciągłych grzmotów i wstrząśnień, bojowej gorączki, wytężonej uwagi wszystko zaczynało przybierać kształty straszliwego majaczenia. Ale od dowódcy aż do ostatniego gemeina jednako spełniali swoją powinność i jednako gotowi byli umierać.
Generał Cichocki wciąż był na wszystkich oczach. Zjawiał się wszędzie, gdzie był powinien, gdzie było potrzeba rady, pomocy i decyzyi. Był duszą arsenału i obrony.
Rozmawiał z Radzymińskim, stojącym z jazdą w dziedzińcu, kiedy właśnie zamilkły wraże armaty i buchnął krzyk niezmierny. Moskale rzucili się do szturmu. Wyjrzał jakąś strzelnicą: masy wojsk, zjeżone bagnetami, pędziły na fosy i szańce.
— Wszystkie baterye kartaczami! Cel, pal, nabijaj! — rozkazał, podnosząc perspektywę do oczów.
Zamigotała wstęga błyskawic i ulewą piorunów uderzyła w szturmujące szeregi. Nieludzki ryk wydarł się z piersi tysięcy. Jakoby kolczaste bicze pękających granatów jęły smagać, siec i rozdzierać na strzępy. Zawyły rozsrożone roty i dzikie, pijane wściekłością, rzucały się niepowstrzymanie naprzód. I zdawało się, jako nic ich powstrzymać nie zdoła. Kładły się, niby bór pod uderzeniem huraganu, zawalały fosy trupami i niczem niezmożone, rwały się do nowych szturmów. Ze ślepem męstwem, spiętrzonemi falami biły w arsenał i miażdżone, podarte i zdziesiątkowane, jak fale, odpływały gdzieś w głąb, aby za chwilę powrócić z jeszcze większą siłą i uporem.
Ale i arsenał bronił się coraz potężniej, zwłaszcza, iż na tyłach szturmujących kolumn podniesły się bojowe zgiełki i gęste strzelaniny. Zbrojny lud spieszył na pomoc.
Kiliński napadał z dwóch stron, szarpiąc na wszystkie sposoby. Od Freta grały działa Zaręby coraz bliżej i częściej. Z Leszna również ryczały armaty. Kapitan Kosmowski z Orlej, a Krieger od kościoła napierali zajadle.
Moskale, osaczani w żelazną obręcz powstańców i bici z arsenału, zaczynali już nieco słabnąć, chwiać się, mieszać.
Pochwycił ten moment Cichocki. Trąbki rzuciły sygnały i piechoty jęły się pospiesznie wysuwać do kontrataków, kiedy naraz straszliwy huk wstrząsnął murami. Wschodnia baszta wyleciała w powietrze. Arsenał zadygotał aż do fundamentów. Olbrzymi słup ognia, dymów i murów targnął się posępną fontanną w górę i opadł, zasypując rumowiskami dziedziniec i część ulicy Długiej.
Moskale, w obawie dalszych wybuchów, cofnęli się gwałtownie w tył; ale po chwili, profitując z gęstej kurzawy i dymów, runęli jak potok na wyłamane ściany.
Nie zaskoczyli jednak Cichockiego. Na rumowiskach już czekały piechoty z karabinami do strzału, armaty, nabite kartaczami, i wolentery z kosami.
Bitwa zawrzała z nową siłą i zawziętością bezprzykładną.
Traicznie długie chwile ważyło się zwycięstwo. Bowiem przychodziły momenty, jako ciężka artylerya moskiewska i regularne wojska zdawały się brać widoczną górę, i wtedy arsenał, zalewany orkanami pocisków i falami szturmów, przybierał postać jakoby otwartej mogiły, broniącej się już bez tchu, bez pamięci, z rozpaczą szaleństwa i z niewysłowionem bohatyrstwem. Rozpacz podnosiła siły; rozpacz dawała moc nadludzką. Każdy wałczył za dziesięciu. Każdy stawał się już ciosem niechybnie śmiertelnym. Każdy zmagał się ze wszystkiemi. Chwilami milkły armaty, ścichały karabiny, ustawały nawet wrzaski, a jeno wśród ponurych rzeżeń, jęków i przekleństw szamotały się dziko wojska, walczące białą bronią. Pierś łamała się o pierś, zgrzytały żelaza, charczały rozdzierane gardziele, trzaskały gnaty i wyły zbiesione gromady. Chwytano się już za bary i bito z wściekłością o ziemię, o mury, o działa i wozy. Przychodziły chwile, w których nie było nic nad głosy rozpaczy, mordów i nieubłaganej nienawiści. Oślepiające migoty szabel, fontanny krwi, potworne rany, sztychy bagnetów, straszne ciosy kos, świsty spadających toporów, łomoty drągów, zakrwawione pięście, oszalałe oczy, krwawe maski twarzy, obłąkańcze ruchy, czasem salwa, niekiedy jakiś podziemny ryk tratowanych, niekiedy warkoty bębnów, trąbki jazdy następującej z flanków, obłoki dymów — oto jakby zjawiony obraz szaleństwa, miotającego się z głuchym porykiem pod murami arsenału.
Przemogło bohatyrstwo! Wolność zatryumfowała nad niewolnikami.
Zwiastunem zwycięstwa było rozbicie Tiszczewa. Zgnietły go piechoty gwardyi i lud, atakujący z Leszna. Tiszczew padł, śmiertelnie ranny, a reszta jego batalionu wywiesiła białą chorągiew. Wtedy Cichocki zwrócił się wszystką mocą przeciw kolumnom, bijącym z Długiej i z ogrodu Krasińskich. Z obrony przeszedł do ataków i niby orzeł, raz po raz spadał na wyjące hordy żołdactwa. I niemało wspierany kupami zbrojnego ludu, zbiegającego się coraz liczniej, uderzał nieustannie, nie pozwalając wrogowi na wytchnienie i nie dając mu ani chwili opamiętania.
Owo w tymże czasie podporucznik Wroński, zająwszy Saski Dziedziniec i przy pomocy Konopki obsadziwszy bramę od Królewskiej armatami i strzelcami, ze drżeniem nasłuchiwał grzmotów od strony arsenału. A już z ledwie hamowaną niespokojnością, wyglądał korpusu Nowickiego, o którego ruchach, co chwila mu donoszono. Był już na Grzybowie, zaś znaczna część jego wojsk nadciągała Marszałkowską. Za chwilę mogli wkroczyć na Królewską. Na zatrzymanie całej armii Wroński miał około sto ludzi i dwie armaty! Prawda, niedaleko, bo pod Saską Kuźnią, stał jeszcze Mycielski z trzema kompaniami Działyńczyków. Razem była to garść przeciwko tysiącom! Podporucznik ducha nie tracił, ale dla zabicia udręki jął gorąco dyskurować z Konopką.
Siedzieli pod murem, ćmiąc lulki, oczy same strażowały u wylotu ulicy.
Dzień był bardzo cudny. Niebo wisiało błękitne, lśniące i bez chmur. Rozświergotane loty jaskółek przecinały ją czarnemi wężownicami. Ze Saskiego Ogrodu płynęły upajające powiewy. Powietrze było pachnące wiosną i nagrzane. Po drzewach śpiewały ptaki. W niedojrzanych wysokościach słychać było przelatujące dzikie gęsi. Wiosna szła wszystkim światem. Jeno ziemia dygotała od nieustannych grzmotów armat. Miasto huczało, niby ul wzburzony. Ze wszystkich stron buchały bitewne zgiełki. Tu i owdzie nad ulicami podnosiły się dymy pożarów. Niekiedy słychać się dawały jazdy, przelatujące cwałem. Puste ulice dawały podobieństwo grobom otwartym, śmierć jeno niemi chodziła, posiewając trupami. Wojna głosiła się na wsze strony biciem bębnów, graniem trąb, wrzaskiem kapel, rykami armat, mordem i pożogą. A nad nią ze wszystkich wież kościelnych huczały dzwony nieustającą pieśnią trwogi.
Wroński sprzeczał się z Konopką o Marata, uważał go obłąkanym mordercą. Wprawdzie wyznawał jakobińskie maksymy, lecz marzyły mu się nowe lądy, podnoszące się z pod rumowisk starego świata, lądy arkadyjskiego szczęścia i wzniosłej harmonii pełne.
— Zjawiony Mojżesz przyniesie tablice nowych praw. Nie dziś, to jutro, a wstanie jeniusz, za którym pójdzie ludzkość! A może powróci jeszcze Chrystus! — marzył głośno.
— Ludzkość nie potrzebuje jeniuszów — szepnął Konopka — wystarczy jej gilotyna!
— Tylko jeniusz może jej wskazać słoneczne drogi, tylko jeniusz może ją wywieść z tej strasznej niewoli chaosu, w jakiej grzęźnie. Któż ma stanąć na szczycie nieskończonej drabiny?
— Jeniusz jest tyranem, przeczy równości. Jeniusz ma tylko swoje cele.
— Zwierciadło świata! Prawy głos człowieczy przed Bogiem, jego namiestnik na ziemi.
— Być może, ale ja to między bajki włożę! — zaśmiał się rubasznie Konopka — tymczasem zaś sprawy muszą się potoczyć taką koleją: głodni — niech się nasycą; nadzy — niech się przyodzieją; skrzywdzeni — niech się pomszczą; poniżeni niech się wywyższą. Oto jest prawdziwa ewangelia rewolucyi. Resztę oddaję śmierci. Precz z majaczeniami!
— Bóg nie jest majaczeniem, wieczna tęsknota nie jest chimerą, to istota serc naszych.
— Bóg umarł! Najstraszniejszy z tyranów obalony! Króluje nam rozum, nie zapominaj!
Stado kruków spadło na dachy Saskiego Pałacu rojowiskiem rozchwianych skrzydeł, szponów i krakań posępnych. Kilkanaście opadło na brzozy przy murze, pod którym siedzieli. Zakraczały skrzekliwie, ważąc się na wiotkich gałązkach. Brzozy w białych, przeczystych gzłach stały, niby zesromane dzieweczki, obtulone zielonymi warkoczami. Owiane chmurą bladych, pierwszych listków, dyszały słodką wonią. Zdały się być pieśnią wiosny bijącą na słońcu. Jawiły się w niewysłowionej cudności.
Konopka objął je tkliwemi oczami, a uszczkniętą gałązkę przytknął do warg spalonych.
— Kto wielbi naturę, Bogu hołd składa — wyrzekł uroczyście Wroński.
Nieprzyjaciel pokazał się w końcu Królewskiej. Na czele maszerowały bataliony piechoty, po nich szła jazda pod młodszym Igelströmem, potem znowu zwarte zastępy grenadyerów i w końcu oddziały kawaleryi Kaminiewa i kozacy. Dziesięć armat wielkiego wagomiaru toczyło się w odstępach batalionowych. Prócz tego każdy batalion posiadał jeszcze po dwa działa. Naczelne dowództwo sprawował podpułkownik Klugen.
Kolumna pokazywała się groźna, przeszło trzy tysiące ludzi i szesnaście armat.
A cel mogli mieć tylko jeden: przeforsować przejście, oswobodzić Igelströma i zdobyć arsenał.
Czarna, brzemienna nieszczęściem chmura zawisła nad insurekcyą.
Wroński, stanąwszy na murze pod osłoną brzóz, z perspektywą przy oczach, patrzał w moskiewskie wojska. Szalone myśli przelatywały mu przez głowę, obłędne myśli lęków. Przerażenie zjeżało mu włosy. Szukał jakowegoś ratunku i nie znajdował. Pot zalewał mu oczy, dygotał cały i ledwie się już trzymał na nogach. Nadziei jednak nie tracił.
A kolumna niby rzeka płynęła zwolna całą szerokością ulicy. Żółte sztandary i znaki powiewały nad lasem bagnetów, trójkątne kołpaki, kształtem biskupiej tyary, grały w słońcu mosiężnemi blachami. Ciężki, akuratnie mierzony krok tysięcy boleśnie odzywał się w jego sercu. Maszerowali spokojnie i w poczuciu własnej potęgi, przy warkocie bębnów, rzegocie brzękadeł, krzykach i śpiewach, wybuchających radosną falą głosów.
Ściszone odległością grzmoty armat z arsenału biły raz po raz, jakby do wtóru.
Mycielski przyleciał na naradę; trwała sekundy, zdeterminowali bowiem jedno:
Bronić przejścia do ostatniego tchu.
Wroński, wytoczywszy armaty na ulicę, wyrychtował je w następujące szeregi. Otworzono jaszcze i kanonierzy stanęli z zapalonymi lontami na swoich miejscach. Konopka obsadził okna pałacowego pawilonu, kilkadziesiąt strzelb groziło z flanku. Mycielski z piechotą, przytajony pod Saską Kuźnią, czekał stanowczej pory.
Wszyscy jakby skamienieli na stanowiskach.
Bitwa w tych okolicznościach przybierała postać bohatyrskiego szaleństwa.
Trzecia wybiła z południa, gdy jakiś szwadron, wysforowawszy się naprzód, galopem ruszył na wywiady. Flankowy ogień z pawilonu, przywitał go tak skutecznie, że straciwszy kilkunastu ludzi, zawrócił w największym popłochu.
Wroński gruchnął w ślad za nim z obu armat, a nim rozwiały się dymy, strzelił po raz drugi.
Kolumna osadziła się w miejscu, on zaś wraz z działam i cofnął się w bramę, właśnie na porę, kiedy zagrały ciężkie baterye i jęły trzaskać salwy za salwami.
Bitwa się rozpoczęła, dziwna jeno i zgoła niepojęta w swoich obrotach i przebiegu.
Moskiewskie wojska pomimo miażdżącej przewagi następowały słabo, uderzały z wahaniem i zatrzymywały się z niewiadomych przyczyn. Raz po raz wybuchały dzikie wrzaski żołdactwa, grzmiały tarabany, baterye zaczynały ryczeć i zwarte masy zrywały się gwałtownie z miejsca; lecz skoro Wroński zagadał kartaczami, a Konopka z okien pawilonu otwierał celny a rzęsisty ogień, cofali się na dawne miejsce w bezradnym popłochu. Wychodziło, jako nie wiedzą, co robić ze sobą. Bowiem niekiedy rozpoczynali karabinowy ogień i salwy za salwami siekły okoliczne dachy, okna, domy i świstały w pustych ulicach. To znowu baterye waliły, aż ziemia dygotała i od miotów wichury brzozy pod murem pokładały się z jękiem i szumem. Wreszcie szarżowała kawalerya na bramę, kartacze Wrońskiego i niechybne strzały Konopki.
Wroński zaś z Konopką, profitując z takowych obrotów, chwytali w lot każdą okoliczność do skutecznego szarpania wroga. Wroński co chwila zmieniał stanowisko, bił zuchwale z czoła, strzelał z bramy, to sztychował wzdłuż Królewskiej. Sam celował, sam zapalał i w potrzebie wraz z kanonierami przetaczał działa. Napadał, cofał się i krył za murami w miarę okoliczności. Rozpłomieniony walką, gardzący niebezpieczeństwem, ostrożny a zuchwały, baczny a napastliwy, w postanowieniach nagły i jak cios druzgocący, dawał obraz władnego, nieulękłego męstwa. Konopka nie ustępując mu w niczem, jeszcze przewyższał w błyskawicznych obrotach, bowiem na czele swoich obwiesiów, przemienionych w boju na falangę nieustraszonych rycerzów, rzucał się, niby żrący płomień. Spadał na wrogów szarpiąc ich, jak się tylko dało. Co chwila w innej stronie rozlegał się jego przeszywający świst. Strzelał z okien pawilonu. Grzmiał z dymników i dachów pałacowych. Raził celnie z poza drzew Saskiego Ogrodu. W ten sposób prowadzona walka przeciągała się długie godziny z niemałym uszczerbkiem dla Moskalów.
Dopiero koło szóstej, właśnie gdy pod arsenałem ucichły działa, Klugen zdecydował się na stanowcze działanie. Zagrzechotały bębny i armia ruszyła do ataku.
Wroński cofał się od bramy krok za krokiem, powstrzymując napierające masy kartaczami od czoła i flankowym ogniem Konopki. Schronił się do Brühlowskiego pałacu, nie przestając i stamtąd strzelać przez Saski Ogród w boki następującej kolumny.
Pierwsze bataliony, zdobywszy bramę i dziedziniec a niedojrzawszy nigdzie przeciwnika, rzuciły się na Saski Pałac z tryumfalnym okrzykiem zwycięstwa. Słabe straże elektorskie uciekły lub zostały wybite. Boczne pawilony zarówno, jak i sam pałac, zahuczały dziką wrzawą żołdactwa. Ustała wszelka dyscyplina i rozpoczął się rabunek. Nie pomogły komendy oficyerów, ni nawet ich prośby i płazowania. Hordy jęły nasycać głód grabieży i zniszczenia. Zabrzęczały rozbijane szyby i oknami poleciały bezcenne farfury, meble i sprzęty. Dobrano się wreszcie do podziemnych sklepów i tysiące flach i gąsiorów gasiło nienasycone gardziele. A gdy wytoczono smoliste beczki i antały, pijatyka stała się powszechna. Pito z flach i gąsiorów, pito kociołkami, pito prosto z beczek, pito z kałuż rozlanych — pito do ostatniego tchu, na śmierć.
Naczelne bataliony grenadyerów przemieniły się wnet w bezładne kupy oszalałego swywolą ultajstwa. Dzika, bełkotliwa i pijana wrzawa zatrzęsła murami. Już tu i owdzie zabrzęczały bałabajki. Ściany zdały się pękać od tłumów. Pijane żołdactwo rozbijało się w ciasnych przejściach, salach i antyszambrach z rykiem burzy, ogarniętej wściekłością. Łamano wszystkie zapory i drzwi. Bito kolbami porcelanowe pająki. Roztrzaskiwano źwierciadła. Miażdżono butami kryształy i szkła weneckie. Chińskie wazy pryskały w tysiączne skorupy. Z furyą obtłukiwano farfurowe kominki. Przy wtórze wycia i śmiechów rozszarpywano gobeliny i obicia ścian. Przypuszczano zajadłe szturmy do konterfektów i obrazów; piękne damy, króle, rycerze i święci, pocięci pałaszami, postrzelani, podarci bagnetem, wylatywali za okna. Niegdzie, na pawimentach z różanego drzewa, dających obrazy najcudniejszych kobierców, już rozpalano ogniska, podsycane szczątkami sprzętów. Karty ksiąg i kopersztychy, porwane na strzępy, fruwały, niby stada motyli w gryzących dymach, napełniających pokoje. Bagnet i kolba, pięście i nogi, pracowały na wszystkie sposoby, pozostawiając za sobą jeno plugawą ruinę.
A uciecha sięgnęła szczytu, kiedy zjawiły się obozowe dziewki, które stadem zjuszonych rują suk wdarły się z wyciem na pokoje. Zabawa przybrała nowy obrót. Kilkunastu mołojców, złupiwszy szatnię elektorską, w perukach, złocistych frakach, kryzach i królewskich płaszczach puściło się w tany, wytupując wściekłego kozaka. Brzęczały do wtóru bałabajki, ryczały gamratki, biły kolby i puste gąsiory, a tłuszcza wyła wszystkimi głosami rozbestwionych bydląt. Zasię w drugich salach, do koła ognisk, na kanapach, poduszkach, stosach kobierców, roztasowywali się, niby na biwakach. Poszły z rąk do rąk świeże flachy i zaczęli śpiewać zwolna, miarowo, tęskliwie, a coraz ogromniej i rozgłośniej.
Wtem od Krakowskiego runął niezmierny okrzyk i jęły trzaskać atakowe salwy.
To Mycielski, ściągnąwszy, skąd się dało, nadmierną liczbę trąb, bębnów i kotłów, upatrzywszy stosowną porę, nakazał z całej mocy zagrzmieć w instrumenta i równocześnie uderzył na resztę kolumny, stojącej w Królewskiej ulicy. Wsparły go kupy zbrojnych wolonterów.
Klugen, snać osądzając po okropnej wrzawie i furyi ataku, jako ma sprawę z przeważającemi siłami, nakazał trąbić na odwrót. Odstępowali tak pospiesznie, że to wyglądało na ucieczkę. Niemałą tego przyczyną byli maroderzy, którzy ogarnięci ślepym popłochem jęli uciekać z pałacu obłąkanemi stadami. Rozgniatano się na śmierć w ciasnych przejściach. Wyskakiwano oknami. Porzucano zrabowane skarby, porzucano nawet karabiny i patrontasze, byle jeno unieść życie. Nawet spici do nieprzytomności próbowali uciekać na czworakach. Powstał piekielny zamęt i naraz ryk rozpaczy wydarł się ze wszystkich gardzieli, bowiem Konopka przedostawszy się od strony ogrodu, wsiadł im na karki, pędził przed sobą i wymiatał, niby plugawe śmiecie. Krew spłynęła schodami, bluzgała na stiukowe ściany, tryskała aż na sufity i formowała kałuże po salach. Zawiązały się krótkie a straszliwe zawziętością bitwy, gdzie już nie było pardonu ni miłosierdzia. Wycia rozpaczy, śmiertelne jęki, głosy błagań daremnych i ogłuszające tumulty walk, zlane w jeden straszliwy chór, podnosiły się niekiedy aż do krwawych zórz zachodzącego słońca. Nim zapadł zmierzch, na pobojowisku pozostali jeno zabici, a gdzie niegdzie kwiliły żałosne, opuszczone głosy konających.
Na rozkaz Cichockiego Wroński z Konopką popędzili z pomocą domom na rogu Miodowej i Senatorskiej, przeciwko którym Igelström, osaczany coraz ciaśniej i napierany ze wszystkich stron, wywierał całą złość, usiłując się tamtędy przerwać. Ale dom Teppera, pałac biskupów krakowskich, pałac »pod gwiazdą« i kamienica Roeslera, ukryte w chmurach dymów i zionące nieustannym ogniem karabinów, dawały postać fortalicyi niezdobytych. Słońce zaszło, mrok wypełnił głębokie kanały ulic, ale nie było mowy o śnie i odpoczynku. Warszawa trzęsła się od grzmotów dział. Bito się we wszystkich stronach miasta. Walczono z jednakiem męstwem. Walczono do upadłego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






X.
Noc z 17 na 18 kwietnia.

O zmierzchu przycichły walki.
A w jakimś momencie noc zapadła i nieprzeniknione ciemności spowiły Warszawę. Niebo zawisło kirem, przebitym tu i owdzie jarzącemi gwiazdami. Ulice leżały czarne, puste i nieme. Ani jednego światła w oknach. Bezmiary niepokojących ciemności. Jeno gdzieś na krańcach zaczynały wschodzić łuny dalekich pożarów. W nieodgadnionych głębiach miasta wrzały niekiedy jakby bełkoty groźnie wzbierającego morza. Trwoga czaiła się w milczeniach ciemności. Zatrute tchnienia śmierci mroziły krew w żyłach. Przerażenie sunęło wskróś nocy z palcem na niemych, skamieniałych wargach. Niewiadome dygotało lękiem nawet w najmężniejszych sercach. Bowiem wszystek świat zdawał się być wydanym na łup złych mocy, nieszczęścia i ciemności.
Arsenał czuwał nad miastem. Odpoczywał po znojnej pracy i zbierał siły — sposobił się na jutrzejszą ostatnią walkę. Obliczał straty i szykował nowe ciosy. Był znużony, a zarazem radosny pewnością zwycięstwa. Drzemał i trząsł się w gorączce przygotowywań. Milczał złowrogiem milczeniem chmury, brzemiennej piorunami.
Na kwaterze komendanta, we wszystkich izbach, na ławach, materacach, siennikach i prosto na podłodze spali ciężko spracowani oficyerowie. W ostatniej, najobszerniejszej stancyi sam generał Cichocki spał na polowem łożu rozciągnięty, stary Deybel drzemał z głową na okiennym parapecie; spał kto uchwycił sposobną porę.
Chomentowski ze sztabem i kancelaryą pracował niestrudzenie. Gotowano plan generalnego ataku na Igelströma. Cichocki, budzony co chwila pytaniami, rzucał jakieś uwagi, momentalnie potem zasypiając. Nieustannie napływały wiadomości z miasta; leciał z niemi jakiś żołnierz, przeskakując rozciągniętych pokotem, skradał się lękliwie jakiś Żyd, dreptali zakonnicy, przychodziły kobiety i wyrostkowie. Kubicki przy osobnym stole pod oknem, w świetle stajennej latarni, wybadywał wszystkich, skrzętnie konotując.
Niekiedy wpadał Maignan, leib-chirurg, w białym, srodze zakrwawionym fartuchu, przynosząc wieści o konającym z ran Tiszczewie i drugich. Wypalił lulkę, napił się czarnej kawy i zasięgnąwszy języka o stanie spraw, powracał do opatrywania rannych.
Niekiedy przewiał Dobrski burzliwym wichrem i porwawszy któregoś ze śpiących, pędził w głąb arsenału do robót, prowadzonych z gorączkowym pośpiechem.
Chomentowski co pewien czas krzyczał jakie nazwisko i natychmiast zrywał się z podłogi któryś z oficyerów, przecierał oczy i odebrawszy rozkazy, wybiegał na łeb na szyję.
W pewnych odstępach czasu pojawiał się kuchta z ogromnym imbrykiem czarnej kawy, rozlewając ją akuratnie w przeróżne garnuszki, porozstawiane po stołach i parapetach.
Na wszystkie strony słyszeć się dawały bicia młotów i ciężkie odgłosy robót. Wzmacniano popękane mury, stęplowano sklepienia, wspierano belkami zagrożone ściany, barykadowano wyłomy. Arsenał bowiem dawał postać groźnego pobojowiska. Na każdym kroku pełno było śladów zajadłej walki. Porysowane ściany, odpadłe tynki, wywalone okna, pozapadane sufity, stosy gruzów i osmalonych belek, kupy strąconych dachówek, podarte dachy, że gwiazdy zaglądały do środka, miejscami drabiny miasto schodów na piętra, krwią obryzgane mury, czerepy granatów pod nogami, połamane bronie i strzępy łachmanów. A wśród tych szczątków pełno żołnierzów różnej broni, wolonterów, kobiet i nawet dzieci. Karabiny w kozłach pod ręką, armaty w zaprzęgach i cugi w pogotowiu i straże gęsto porozstawiane. W pierwszym i drugim dziedzińcu paliły się ogromne ogniska, kręgiem w czerwonych brzaskach i dymach rozkładali się żołnierze. Spali, jedli, przepijali gorzałką, grali w karty na bębnach i torbach, od mawiali różańce, a z jakiegoś kąta głosiły się nawet ściszone, junackie piosenki. Wielu porozciąganych plecami do ognia chrapało w najlepsze. Kotły przystawione do ognisk parowały smakowicie, bowiem racye wydawano nieustannie, że w różnych stronach wciąż dzwoniły kociołki. Przy ogniskach, strzelających raz po raz żywszymi płomieniami, pokazowały się twarze srodze uznojone, często zakrwawionemi szmatami obwiązane, często śmiertelnie blade i jakby zastygłe w bojowej zapamiętałości, groźne i zarazem pełne skupionego męstwa i powagi. Owdzie ktoś rozpowiadał swoje bitewne przewagi z ferworem, przymuszającym do słuchania. Opatrywano sobie rany co lżejsze. Myto się i chędożono rynsztunki. Od strony artyleryjskich warstatów zgrzytały niekiedy taczalniki, ostrzące szable i bagnety.
Jakieś kobiety, tające się po ciemnych kątach, szlochały niekiedy rozpaczliwie.
A czasem wśród ciżb, mrowiących się do koła, przelatywało jakieś wypomniane imię.
Zabity! Ciężko ranny! Zdały się odpowiadać żałosne echa; zcichały wtedy rozmowy, rwały się głuche westchnienia i oczy leciały w stronę trzeciego dziedzińca, przemienionego na lazaret. Brama była zawarta i straż broniła tam przystępu.
Pod nizkiemi szopami, w obszernych kuźniach i prosto pod niebem na ziemi, przytrząśniętej słomą, czerniały długie zagony, pełne krwawych snopów śmiertelnego żniwa. Latarnie, przyczepione do ścian, nieciły żółtawe, blade kręgi świateł, w których wszystko zdawało się jeno być gorączkowem majaczeniem. Groble człowieczych łachmanów drgały, krzyczały strasznie w przerażających skrętach i dygotach. Niekiedy, niby upiór, jakaś twarz, napiętnowana śmiertelną męką, wynurzała się z ciemności. Ktoś porywał się z barłogu i opadał z jękiem. Ktoś jeszcze w szale bojowym walczył, ruszał się na wroga i krzyczał. Ktoś rozdzierającym głosem przyzywał matki. Większość jednak, niby pocięte kloce, leżała bezwładnie, wpatrzona zamierającemi oczami w dalekie migoty gwiazd i bezkresy ciemności.
Ks. Jelski z sakramentami, w komży i z chłopcem, niosącym zapaloną gromnicę, snuł się po tem krwawem polu, niby białe widziadło, roznoszące ukojenie i nadzieje. Błądziły za nim ślepnące oczy, szły ostatnie westchnienia, zrywały się wołania i wyciągały się ręce, jakby z głębin przepaści. Coraz to w innej stronie brzęczał dzwonek, spływały słowa przebaczeń, gromnica przechodziła z rąk do rąk i jakieś dusze, syte żywota i jak ten płomyk drgające, zrywały się do odlotu. Noc je zbierała w miłościwe ramiona i niesła nieskończonościom.
Pod arsenałem natomiast panowała sroga dyscyplina i żelazny spokój. W szerokim kręgu, w ulicach i na placach, biwakowały piechoty, działa i jazdy, gotowe na każdą okoliczność. Stały niedojrzane, bowiem wzbroniono rozpalania ogniów, że jeno gdzieniegdzie żarzyły się lulki. Zasię z pod murów i z fos dobywały się błyskania światełek i ciche szepty. Bractwo »Miłosierdzia« w czarnych kapuzach i maskach oczyszczało z trupów pobojowisko. Długie wozy, nakryte płótnami o kołach obwiniętych słomą, ruszały w stronę Mylnej. Żałosne skomlenia i płacze kobiet, wlekących się za nimi, rozdzierały powietrze, porywał je wiatr, dorzucając do głośniejących coraz potężniej zgiełków tej nocy wielce swarliwej.
Dochodziła północ i mimo ciemności, pustych ulic i domów, jakby wymarłych, ze wszystkich stron rwały się odgłosy tumultów i strzelaniny. Wybuchały nagle jakieś dzikie tententy, wrzaski, pogonie i huki. Niekiedy grzmiały dalekie armaty: to Poniatowski strzelał z pod Prochowni na pruskie stanowiska. Chwilami zaczynały bić gwałtownie dzwony, wzmagały się zgiełki, warczenia bębnów, szczęki broni, jakieś ryki, niewiadomo skąd. Groza krzyczała w rozkrwawionych ciemnościach, zwłaszcza iż całe śródmieście otaczał wieniec pożarów. Nad Lesznem szalała zawierucha płomieni. Krwawe łuny podnosiły się nad Grzybowem. Czerwone zorze, przysłaniane dymami, wschodziło nad Faworami. Paliło się też na Nowym Świecie i na Solcu gorzały spichlerze Potockiego. Niepokój wzrastał z minuty na minutę. Łuny sięgały brzaskami aż na Krakowskie, gdzie z racyi bezpieczeństwa od kuli i Moskałów ruch panował ogromny i dosyć gęsto paliły się biwakowe ognie. Obsiadali je żołnierze, wolonterzy i całe tłumy ludu, nie potrafiącego usiedzieć na swoich kwaterach. Bramy kamienic stały otworem, długie, czarne sienie były napchane. Nikt nie zasnął tej strasznej nocy. Wynoszono żołnierzom gorzałkę, a w niektórych parterowych mieszkaniach przygotowano stoły, suto zastawione, dla każdego zbrojnego. Po sieniach, przy świetle latarń i pochodni opatrywano rannych. Ustępowano im chętnie własnych mieszkań i łóżek. I kościoły na Krakowskiem stały otwarte; przed ołtarzami w posępnych mrokach naw, rozświetlonych jeno odblaskami pożarów, całe rzesze modliły się o zwycięstwo, koiły się strapione dusze i płakały osierocone serca, zasię po kruchtach i korytarzach spali znużeni żołnierze. A wszędy mimo zwycięstwa pierwszego dnia insurekcyi panowała głęboka powaga i jakby modlitewne skupienie. Z niemałym lękiem spoglądano w nadchodzące jutro. A noc zdawała się nie mieć końca. Godziny wlekły się żółwim krokiem udręczeń i niepokojów. Bowiem zaraz z północy, gdy niebo nieco pojaśniało i roje gwiazd rozpełzły się w bezmiarach, miastem jęły znowu wstrząsać febryczne dreszcze walki. Straszliwe wrzaski, odgłosy bitwy z nad Wisły, z pod łazienek Kwicińskiego, w których się zamknął major moskiewski Mayer z armatą i dwiema kompaniami, broniąc się do upadłego, rotowe salwy tylko jeszcze rzęsistsze i bliższe z Miodowej, częste »Hurra« Moskalów, rzucających się raz po raz do szturmów; pożary, wzbierające krwawem morzem płomieni, bicia dzwonów, przemarsze insurekcyjnych oddziałów, lecących biegiem na nowe stanowiska, gorączkowe fortyfikowanie domów niektórych, głuche bicia oskardów, wyrębujących strzelnice, niezrozumiałe komendy, niewytłumaczone popłochy, ogarniające mieszkańców, potworne bajędy, rozsiewane, niewiadomo przez kogo, tajemnicze ognie rakiet, wytryskujących ze świstem z pałacu Igelströma, głuche turkoty przetaczanych armat, korowody wozów przepełnionych trupami, sznury przenoszonych rannych, ciągłe wybuchy kobiecych lamentowań, mordy i rabunki w bocznych ulicach, popełniane przez moskiewskich maroderów, groźna postawa i wybryki pospólstwa — wszystkie owe ewenty tej straszliwej nocy dawały sytą strawę sercom lękliwym, przepełniając je bezgranicznem przerażeniem, jakoby zbliżanie się nieubłaganego, ostatecznego sądu godziny.
A już szczególniejszy strach padł na zdeterminowanych przeciwników insurekcyi.
Adherenci Moskwy i króla pruskiego talarów, Targowiczanie, podli egoiści, poczciwcy, wyznawcy złotego środka, spokoju i ciepłego przypiecka, dygotali pozamykani w mieszkaniach.
Cała maszyna Rzeczpospolitej z pierwszym wystrzałem insurekcyi została powstrzymana. Zamknięto wszystkie urzędy. Wszystkie funkcye zostały tknięte paraliżem. Nawet Rada Nieustająca nie dawała znaku życia, bowiem jej członkowie, odcięci od świata, przerażeni niespodzianymi wypadkami, oczekiwali z biciem serca rychłego końca zawieruchy. Nie sposób się im było skomunikować ze sobą, gdyż pachołkowie najwierniejsi, powysyłani z listami, zbiegali do insurekcyjnych szeregów. Warty, strzegące ich kwater, złączyły się z powstaniem, poszły za głosem powinności. Blady strach zadygotał po pałacach Jaśnie Wielmożnych, zdanych na łaskę i niełaskę szalejącej rewolucyi. O ucieczce z miasta niepodobna było marzyć. Rogatek strzegli insurgenci, a zresztą brakowało koni, zabranych przemocą na potrzeby wojny, i zabrakło służby, że pozostali opuszczeni w złoconych, cudnych klatkach swoich apartamentów, otoczeni przepychem kobierców, ścian, sprzętów, farfurów i bronzów, ale głodni, bezradni, oczekujący śmierci z rąk wzburzonego pospólstwa, przepływającego z gniewnym pomrukiem pod ich pozasłanianemi oknami. Męką im był dzień upłyniony, lecz okropnością stawała się ta długa, piekielna noc. Trawili całe godziny z uchem wytężonem na każdy odgłos, płynący z miasta, przeświadczeni z początku, jako ta haniebna rebelia przy pomocy wojsk alianckich zostanie zgnieciona w ciągu niewielu godzin; ale skoro dzień zakończył się zwycięstwem insurgentów, prysnęły słodkie nadzieje. Zasię następująca noc doprowadziła ich do szaleństwa. Przychodziły do pamięci wszystkie krwawe praktyki francuskiej rewolucyi. Już wzburzone imaginacye widziały po placach i ulicach wyrastające drzewa szubienic. Każdy tłum zdawał się groźnie zmierzać w stronę ich pałaców. Bojowe tumulty odbijały się w ich sercach gromami szturmów i mordów. Krzyki zwycięstwa były zwiastunami niechybnej śmierci.
Co się musiało dziać w ich duszach, wypowiedzieć niepodobna.
Ile zrobaczywiałych dusz posłyszało nagle głos sumienia! Ileż bezmiernych szamotań z własnem sercem! Ile dumnych protestów! Ile bezsilnej rozpaczy, gniewów i zdeptanej pychy! Jakie morza wzgardy do rozpasanego i tryumfującego motłochu! A ileż z tej przyczyny zdumień, głębokich podziwów, straszliwych żalów, okropnych kajań i ponad wszystko straszniejszych przewidywań! Świat walił się im na głowy. Ziemia zapadała się pod stopami. Śmierć wyła ze wszystkich stron, porywały rozsrożone odmęty. Odwieczne krzywdy wyciągały po nich nienasycone pazury, a mściwe furye smagały piekielnymi biczami strachów, upokorzeń, zgryzot i niemocy. I prawie żadnej nadziei ocalenia, że niejeden, odchodzący już od zmysłów z nieskończonego wyczekiwania, przebierał się w najlichszą odzież własnej służby i wymknąwszy się na miasto, szukał schronienia po klasztorach, lub wałęsał się po ulicach wraz z tłumami.
Nie lepiej działo się i na Zamku.
Król, opuszczony od wojska i dygnitarzów, w asyście jeno sióstr, p. Grabowskiej, Ryksa, Kicińskiego i kilkunastu najwierniejszych, pozostawał w strasznej niepewności. Był jeno niemym i dalekim świadkiem traicznych wypadków. Nikt nie przychodził do niego po rady, nie żądał rozkazów, ni prosił o pozwolenia.
Jego Majestat stał się nikłym cieniem, a odebraną władzę naród powierzył Kościuszce.
Jeszcze dzień przeszedł mu jako tako, gdyż utrzymywał z miastem stosunki za pośrednictwem Mokronowskiego i paru zaufanych; wysyłał listy do Igelströma przez Byszewskiego, pisywał do Prymasa, starał się porozumieć z przywódcami powstania, zasięgał jakichś wiadomości w ambasadzie angielskiej, coś działał, o coś zabiegał, coś usiłował zawiązywać, ale z nastaniem nocy, skoro Kiliński zajął swoimi ludźmi wszystkie zamkowe wyjścia, komunikacye przerwały się zupełnie. Obywatele nie przepuszczali nikogo.
Obrażony król zamknął się w swoich apartamentach. Snuł się po komnatach, niby echo czegoś, co już bezpowrotnie umierało. Nie przerywano mu tych dumań samotnych.
Marcin Zakrzewski, uzbroiwszy służbę i paru paziów, obsadził nimi od środka wszystkie wyjścia z królewskich pokojów i sam stanął na straży w głównej kordegardzie.
Ponury był, jak noc, i rozżarty na cały świat. Jakże, rozumiał, jako prędzej da się porąbać, niźli odstąpi królewskiej osoby. Miał to za najświętszą powinność serca. Lecz nasłuchując grzmotów dział i odgłosów walki, cierpiał niewysłowione męczarnie. Tam walczyli jego przyjaciele i towarzysze, lali krew za ojczyznę i zwyciężali bez niego.
Biegał po kordegardzie, niby wilk, zamknięty w klatce i szalejący za wolnością.
W złocone podwoje grzmotnęły jakieś pięście, gwar się podniósł za drzwiami, dobijały się straże Kilińskiego. Pełno ich było w salach, po korytarzach i schodach.
Otworzył gwałtownie, z obnażoną szablą w ręku; gniew nim miotał, ledwie się hamował.
— Czegóż obywatele sobie życzą? Król o tej porze audyencyi nie udziela!
Stropili się na chwilę, cofając przed jego gniewnym wzrokiem i gołą szablą.
— Właśnie chcemy zobaczyć króla Jegomości! — wystąpił jakiś drab ogromny.
— Powiedziałem, jako nie pora! — huknął, zatrzaskując im drzwi przed nosem.
Ale król, posłyszawszy rozmowy, wyszedł z łaskawem pytaniem, czego im potrzeba.
Pozdejmowali czapy i kapelusze, opuścili pałasze i strzelby, a ten sam drab przemówił:
— Kiliński przykazał nam strzedz Waszą Królewską Mość, żeby broń Boże, nie stało się co złego, jako że to o przypadek w tym rozruchu nie trudno.
— I nakazał pilnować, żeby król nie uciekł do Moskalów! — dodał któryś otwarcie.
— Nie kręć szyją, kiedy do cię nie piją — powsiadł na niego groźnie dowódca.
— Powiedzcie Kilińskiemu, że król zawsze idzie z narodem, a nie z jego wrogami.
Powiedział łzawo i przesmutnym głosem. Twarz wyrażała ciężką troskę i ból.
— Najjaśniejszy Panie! My nie przeciwko twojej osobie! — bąknął dowódca, obcierając tkliwe łzy.
Król wyciągnął do niego dłoń; ucałował ją ze czcią i namaszczeniem, jakby patynę, za nim uczynili to wszyscy po kolei, cofając się tyłem do wyjścia i kłaniając mu się do nóg.
Zakrzewski, otworzywszy na roścież okno, wykrztusił przez zaciśnięte zęby:
— Aż dech zapiera od tych obywatelskich fetorów!
Król, skinąwszy mu głową, powrócił do siebie. Spacerował z komnaty do komnaty. Czasami patrzał w noc rozkrwawioną pożarami. Nasłuchiwał odgłosów walk, to coś pilnie konotował. Musiał strasznie cierpieć, bo wyglądał, jak zdjęty z krzyża; niekiedy ocierał łzy, łamał ręce i ciężko, żałośnie wzdychał. Pokoje były oświetlone słabo, zaledwie tu i owdzie zapalona świeca rozjaśniała mroki, że wydawał się w nich podobniejszym do widma, niźli do człowieka. Blady, traicznie zasępiony, samotny i opuszczony, dygocący za każdym głośniejszym wybuchem strzałów, dawał obraz człowieka gonionego przez furye. Niekiedy zabierał się do czytania i odrzucał książkę. Próbował stawiać pasyanse i nie wyłożywszy jeszcze wszystkich kart, zapominał o nich. A że już chodzić nie miał sił, a wysiedzieć na jednem miejscu nie potrafił, szedł do ciemnego pokoju od strony dziedzińca i przyglądał się ogniskom, przy których biwakowały straże. To patrzał w ciemne okna kwatery hetmana Ożarowskiego, a najwięcej ciągnęły mu oczy oświetlone pokoje sejmowych kancelaryi, gdzie zakwaterował się generał Mokronowski.
Ryks, znalazłszy się przy jego boku, zaszeptał do ucha:
— Najjaśniejszy Panie, tam zebrali się najznaczniejsi obywatele, należący do spisku, z Wysygotą Zakrzewskim na czele. Z polecenia Kościuszki mają formować Rząd Tymczasowy!
— I bez porozumienia się ze mną! A tak mi obiecywał Mokronowski — jęknął cichutko i powrócił znowu do swoich królewskich komnat, do okropnych rozmyślań, do coraz piekielniejszych udręczeń i do zajadłej, nieubłaganej walki z własnem sumieniem.
— Z polecenia Kościuszki! A ja? — niewysłowiona gorycz zadźwięczała mu w głosie.
Jakby w odpowiedzi, z łazienek Kwiecińskiego zagrzmiała armata, że zatrzęsły się zamkowe mury i jakieś zwierciadło runęło mu pod nogi, rozbryzgając się na sieczkę. Odskoczył w zabobonnej trwodze i zaczął wołać na Zakrzewskiego. I już go nie puścił od siebie.
Tymczasem wojska i zbrojny lud gotowały się gorączkowo na jutrzejsze walki.
Na Podwalu głębokiem i ciemnem, niby górska rozpadlina, pracowano bez wytchnienia.
Mycielski, objąwszy dowództwo nad kompaniami przeznaczonemi do szturmowania ambasady, czynił rozległe przygotowania. W domach, stojących naprzeciwko pałacu, przebijano ściany dla wewnętrznych komunikacyi i wydłubywano w murach liczne strzelnice. Najcelniejsi strzelcy zajęli wszystkie okna, nawet dymniki i dachy. Po sieniach gromadzono drabiny. Znoszono bosaki do rozrywania ścian i dachów. Ściągano olbrzymiej grubości kloce, jako tarany do rozbijania bram i murów. Kłęby pakuł i szmat, namoczone w rozpuszczonej żywicy, wynoszono na strychy, aby je zapalone rzucać na dachy pałacu. A wszystko odprawiało się w milczeniu, bez szmerów, prawie bez oddechów, gdyż wróg czuwał i od czasu do czasu strzelał w ulice rakietami, aby je nieco rozświetlić. Rozpoczynała się wtedy wzajemna strzelanina i powstańcze bębny biły do ataku. Ale alarmy były fałszywe i na nich się tylko kończyło.
Niemniej gorączkowo przygotowywano się w kręgu, zatoczonym dokoła Miodowej. Fortyfikowano niektóre domy, barykadowano wyloty ulic, ubezpieczano się rowami przed jazdą, sypano szańczyki pod działa, bito strzelnice, zasłaniano worami piachu okna i drzwi, ściągano amunicyę, gromadzono nawet po kamienicach zapasy wody na okoliczność pożarów, że zanim noc zbielała, już wojska i lud zbrojny czekał na wyznaczonych stanowiskach. Objeżdżał je Cichocki, wydając ostatnie polecenia i rozkazy. Męstwa zalecać nie potrzebował. Mycielski z niektóremi kompaniami swojego regimentu miał szturmować ambasadę. Kiliński, wzmocniony żołnierzem municypalnym, prowadził na gdański dom i kamienice, wychodzące aż na Miodową. Ropp dowodził uderzeniem od Długiej. Odzyskany dom Latoura i teatr narodowy objął major Górski przy pomocy wolonterów Rutkowskiego. Od strony Świętojurskiej brały stanowiska gwardye piesze i lud Sierakowskiego. Ogród Krasińskich wziął pod armaty arsenał wraz z odcinkiem Długiej i Bielańskiej. Od Tłumackiego, Mennicy i Daniłowiczowskiej szedł Kosmowski z gwardyą Mirowską i oddziałami Kriegera. Marywila strzegł pułkownik Zieliński, zbuntowane szwadrony ułanów Koeniga i spora kupa Żydów pod Berkiem Josełowiczem. W Koziej stanął Wroński, usypał poprzeczny szaniec i wciągnąwszy na niego swoje sześciofuntówki, strzelał raz po raz w Miodową. W asekuracyi miał kompanię pontonierów i drugą Działyńczyków. Zasię część niezbyt rozległą, lecz może najcięższą, bo dom Roeslera, pałac »pod gwiazdą«, pałac biskupów krakowskich i kamienice Teppera otrzymał Zaręba.
Jego zimne męstwo, pogarda niebezpieczeństwa, obrotność i wyższe talenta, okazane w ciągu dnia, zjednały mu u Cichockiego to zaszczytne i groźne zarazem wyróżnienie. Przyjął je bez szemrania. Ojca Serafina wraz z granatnikami odesłał do klasztoru, a przybrawszy do pomocy Kacpra i Maciusia, skoro jeno się zmierzchnęło, ruszył na zlustrowanie powierzonych sobie stanowisk.
Stan ich okazał się gorszym, niźli można było sobie imaginować. Owe kamienice i pałace po całodziennem ostrzeliwaniu z karabinów i armat przedstawiały się opłakanie: powyrywane okna, dachy niby rzeszota, poszczerbione węgły, tu i owdzie zawalone sufity, pozapadane poddasza, bramy w drzazgach i podziurawione ściany dawały obraz rumowisk, ledwie trzymających się kupy. I załogi znajdowały się nie w lepszej kondycyi; mocno przetrzebione, głodne, wyczerpane, w ranach, ledwie już dech łapiące w ciasnych izbach, przepełnionych wapienną kurzawą i gryzącymi dymami, walczyły jednak z niesłabnącem męstwem. Trzeba mu było łatać, podpierać, uzupełniać straty, usuwać zabitych, wynosić rannych, dawać odpoczynek spracowanym, ściągać rezerwy, uzupełniać amunicyę, broń i żywność, a wszystko wśród nieustającego ognia i przy częstych szturmach. Ale jego niezłomna wola uporała się ze wszelkiemi trudnościami. Niby salamandra, uwijał się w gradach kul, w dymach i pożarach, bowiem Moskale strzelali niekiedy kulami zapalającemi. Co pewien czas jego władczy głos, mocniejszy nad świsty kul i zgiełki, grzmiał po różnych domach, piętrach i dziedzińcach. I nie to, że się zamęczał i co chwila narażał życie, tego był zwyczajny, gdyby nie ta dręcząca troska o Izę.
— Co się z nią stało? — ten niepokój nie opuszczał go nawet w bitewnych zawieruchach.
O zmierzchu posłał na zwiady Kacpra. Wrócił z nowiną, że pałac Borchów zajęli Moskale. Potem naparł się Maciuś. I dopiero o północy się przywlókł z przestrzelonem uchem, pochlastanym łbem i bez żadnej wiadomości. Nie potrafił się nawet zbliżyć do pałacu. Meldował o tem porucznikowi na kwaterze Woyny w domu Roeslera. Zaręba machnął niecierpliwie ręką i wszedł do frontowych pokojów. Obraz prawdziwego piekła roztoczył mu się przed oczami. Dom dygotał od kul działowych, ze ścian odpadały tynki, chwiały się podłogi, osypywały się pułapy, ciemno było, dymnie i duszno. Strzelano z okien i ze wszystkich strzelnic. Jakoby potworna zamieć waliła raz po raz w mury gradami kul, świstów i ogłuszających ryków. Błyskawice wystrzałów wyżerały oczy, wyjawiając zarazem na mgnienie szeregi przypartych do okien, do wyłomów, do strzelnic i bijących równo, spokojnie i ze straszliwą celnością.
Rannych i zabitych zastępowali oczekujący swojej kolei.
Woyna w potarganym fraku, z głową obwiązaną, z tygrysiemi oczami, a z przyśmiechem zatruwającej szydliwości na spieczonych wargach, niedbały, a jak cios, raptowny w postanowieniach, czuwał nad ewentami walki, nad całością murów, okien i zasłon. Przechodził z pokoju do pokoju i z piętra na piętro cichym, niedosłyszalnym krokiem widma. Rzucał krótkie rozkazy, w potrzebie sam zawalał okna wypadłymi worami, gasił pożary, opatrywał rannych, śledził z dachów za obrotami Moskalów i dawał sygnały sąsiednim kamienicom. Całą jednak duszą był przy Zośce Radzymińskiej, strzelającej z narożnej stancyi, najbardziej wystawionej na ogień nieprzyjacielski.
Dwóch jakichś frantów w strzępach pasiastych fraczków, w zakrwawionych halsztukach, z plejzerami na twarzach, unurzani w wapienno krwawem błocie, podawali jej nabitą broń. Ona zaś, przyczajona z boku wyłomu wybitego działową kulą, przygięta jakby do skoku, wypatrywała orlemi oczami ofiary. Strzelała, nigdy nie chybiając. Była przerażająco piękna. Maską skamieniałego nieubłagania pokazywała się jej twarz blada i wychudła. Ściągnięte łuki czarnych brwi nadawały jej wpadniętym oczom straszliwy wyraz gniewu. Zdała się już być w posępną stronę śmierci przechylona i niby przeznaczenie, okrutna. I nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje, gdyż na powitanie Zaręby odrzekła:
— Zabiłam piętnastu! — odetchnęła głęboko — Karabin! — rzuciła, wyciągając rękę za siebie. Wzięła na cel jakiś cień, słaniający się pod pałacem biskupów, i strzeliła. Ryk wyszarpnął się z mroków, przeciągły i okropny. Nasycona jego melodyą, znowu rozkazała:
— Karabin! Nałożyć świeże skałki! Zbierają się pod Tepperem! Tuj! Cel! Pal! Razem!
— Odprawujemy dzisiaj zrękowiny! — zaśmiał się Woyna, odprowadzając Zarębę na tyły domu, do jakiejś zaciszniejszej stancyi, gdzie królował wielki stół, zastawiony jedzeniem i flaszkami. W sąsiedniej alkowie, na sienniku chrapał kasztelanic Mostowski, a w kącie leżało dwóch zabitych towarzyszów. Kałuże stygnącej krwi świeciły się na podłodze.
Zaręba jeść nie mógł, pił jeno gorącą kawę całym imbrykiem, paliło go nieugaszone pragnienie. Poczem spojrzawszy na przyjaciela, wzdrygnął się jakby przed zjawą.
— Co ci jest? Masz twarz śmiertelnie ranionego! — serce zabiło mu współczuciem.
— Zdrowy jestem, a umrę dopiero jutro — wyrzekł z najgłębszą pewnością.
— Oszalałeś! Oszaleliście oboje! Robicie jakieś trajedye! Człowieku, toć idzie nam wybornie, jutro dokonamy zwycięstwa, jutro nasze, jak Bóg w niebie! — porwała go nadzieja.
— Może i nasze, ale z pewnością nie moje, nie moje, nie moje — powtarzał coraz ciszej.
— Zobaczymy! — zmienił materyę — masz otworzoną komunikacyę przez pałac »pod gwiazdą?«
— Nie. Trzebaby łamać podwójne mury. A zresztą i po co?
— Na każdą okoliczność! Każę natychmiast wybić przejście. Będziesz miał zapewniony odwrót na Krakowskie i przez pałac na Kozią i dalej.
— Parol kawalerski, jako się z tego domu nie ruszę; padnę z nim razem.
— Rzekłeś! Może przyjść ewentualność ratowania panny Radzymińskiej.
Woyna się nie odezwał. Dom dygotał, od ustawicznych wstrząśnięć przygasała świeca i szczękały na stole talerze. Zaręba, nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł na Krakowskie i przysiadłszy na schodach pod domem Roeslera, by nieco zaczerpnąć powietrza, wysłał Kacpra po Konopkę, biwakującego przy Krakowskiej Bramie.
Stawił się natychmiast w asyście swojej nieodstępnej kohorty.
— Rozkaz generała Cichockiego, żebyś Waszmość ruszył z pomocą nad Wisłę.
— Mam ważniejsze zadania — odparł z pewnem lekceważeniem.
— Rozkaz wyraźny! Posłuszeństwo albo kula w łeb — zakrzyczał impetycznie.
— Ta mowa nie do mnie. Melduję, jako przez cały dzień nie żałowałem gnatów i biłem się, gdzie mi nakazano. Wroński z artyleryi może zaświadczyć. Straciłem piętnastu łudzi. Aktualnie jednak — pochylił mu się do ucha — jestem pięć i na rozkaz Mistrza spieszę osaczać zdrajców i podejrzanych. Mogą się wymknąć wraz z moskiewskiemi wojskami.
— Nie zazdroszczę Waści tego procederu — mruknął z niechęcią.
Konopka zaświstał i otoczony lasem kos i bagnetów, pociągnął w górę miasta.
Zaręba siedział czas jakiś w zadumie, wystawiając zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy, płynące od Wisły. Było już dawno po północy. Noc się rozjaśniała i księżyc obiecywał wzejść lada chwila. Zgiełki nieco ścichały, jeno pożary rozlewały się coraz krwawszemi zorzami. Wiatr też wstawał i z szumem przewalał się ulicami.
— Sam pójdę spenetrować, kiedyście tego nie potrafili — wyrzekł zrywając się ze schodów.
Nie pomogły prośby, ni perswazye Kacpra. Uparł się i poszli.
— Straszny azard. Żeby się tak przebrać po moskiewsku, to nie mówię — zauważył Kacper.
— Pokornie melduję — wystąpił Maciuś — skoczę na róg Miodowej; tam sporo leży zabitych, obedrę którego i w mig się stawię — nie czekał nawet pozwolenia.
Ledwie Zaręba zlustrował baterye Wrońskiego i jego asekuracye, kiedy powrócił Marcin z tobołem pod pachą, i poszli razem na Bielańską, do ogrodów położonych za Mennicą.
— Jeszcze się ruchał: pięścią między ślepie i dawaj, bratku, co mi potrza — chwalił się Maciuś, pomagając się przebierać porucznikowi. Nie zapomniał o niczem.
Przesunęli się cicho, niby węże, do ogrodu na tyłach pałacu Borchów, do którego latową porą schodzili się mieszczanie na piwo. Ogród był duży, zacieniony wielkiemi drzewami, pełen brzozowych altan, bielejących w ciemnościach, stołów wkopanych w ziemię i nizkich, długich szop. Z jakiegoś drzewa krzyczały wystraszone pawie.
Pałac wynosił się z głębi, niby mroczna chmura, stał się ciemny i oniemiały.
W poszumach wiatru kroki patrolów rozlegały się dosyć wyraźnie.
Wschodzący księżyc oblewał czerwonawem światłem czuby drzew i domów.
Kacper z Maciusiem pozostali, przyczajeni gdzieś w krzakach.
Zaręba, przebrany nie do poznania, znający hasło wydane wojskom i umiejący jako tako po rosyjsku, odważnie ruszył naprzód, resztę zdając na wolę przypadków.
Pierwszy kordon wart wyminął, niezauważony przez nikogo. Przyspieszył kroków i już środkowe wejście zamajaczyło przed nim, kiedy natknął się na żołnierza. Nie tracąc ani na mgnienie kontenansu, sprostował się w całej okazałości, szerokim gestem odsunął go z drogi, zuchwale zmierzając ku drzwiom.
Żołnierz, sprezentowawszy broń, poszedł w swoją stronę.
Długo stał w ciemnej sieni, zanim znowu zapanował nad sobą.
Chrapania i straszliwy zaduch dowodziły, jako cały dół pałacu zapełnili żołnierze. Po omacku, potykając się o jakieś przedmioty i śpiących pokotem, przedostał się na front do głównej antiszambry. Wywarte na roścież podwoje dawały widzieć pałacowy dziedziniec, zapchany piechotą i jazdą. Od Senatorskiej dochodziły odgłosy gęstych salw. Poszedł na piętro do apartamentów Izy; schody tak straszliwie trzeszczały, że wchodził z długimi przestankami, przystając na każdym stopniu. A kiedy się znalazł w pierwszej stancyi, księżyc się był właśnie wyniósł ponad domy i zaświecił przez powybijane okna: wszędzie na podłodze spali żołnierze. Przyciśnięty plecami do ściany, zmartwiały, długi czas się ważył, co robić dalej. Aż nareszcie, azardując do ostatka, postanowił spenetrować całe mieszkanie. Spróbował szabli, wysuwała się z pochwy gładko, a wziąwszy krucicę do ręki, przechodził z największemi ostrożnościami wszystkie komnaty po kolei. Wyglądały jakby po gwałtownem trzęsieniu ziemi. Na każdym kroku potykał się o rumowiska i szczątki porozbijanych sprzętów. Poszarpane szmaty, potłuczone farfury i zwierciadła leżały całemi kupami. W sypialni Izy, na jej łożu pod obdartym pawilonem, majaczyły jakieś postacie. Odór gorzałki, flachy na stolikach i kobiece jupki na podłodze powiadały wyraźnie, kto się tam rozgościł.
Chodził już coraz odważniej, nie dbając, że raz po raz ktoś zaklął na niego lub się poruszył.
Po Izie nie było ani śladu, na szambelana nie natrafił, nikogo ze służby nie zobaczył. Musieli się jeszcze w samą porę wynieść z pałacu. Odetchnął z niezmierną ulgą.
Na powrotnej drodze zajrzał jeszcze do pokojów kasztelanowej. W pierwszej komnacie nie było nikogo, leżały jeno jakieś powiązane toboły, ale na progu drugiej stanął, jakby rażony piorunem. Księżyc świecił prosto w okna i wyjawiał wszystko z okropną wyrazistością: na środku leżała zabita kasztelanowa, głowę miała porąbaną, otwarte, zastygłe usta zdawały się jeszcze krzyczeć. Dominikanin bielił się pod piecem. Kałuże zakrzepłej krwi plamiły pawimenty. Dokoła panował nieład gwałtownej grabieży i mordu.
Tylko pod oknem, w złoconej obręczy, drzemała papuga z głową wtuloną pod skrzydło, lecz na szelest jego kroków, strzepnąwszy piórami, zakrzyczała chrapliwie:
»Bóg ponad wszystko«. Poczem rozbujawszy się z obręczą, zaczęła się śmiać.
Włosy mu powstały na głowie, zgroza chwyciła za gardło i wyszedł tak pospiesznie, że prawie nie zapamiętał w jaki sposób przedostał się do swoich ludzi.
Wkrótce noc pobladła i na pełnem świtaniu we wszystkich ulicach zawarczały bębny do generalnego ataku na Igelströma.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






ROZDZIAŁ XI.
Dzień 18 kwietnia.

Dzień podnosił się posępny, bez słońca. Niebo zwisało nizkie, jakby zadymione. Miało się na odmianę i zdawał się grozić deszcz. Powietrze przejmował surowy zapach krwi, prochu i spalenizny. Wysoko, zaledwie dojrzane kołowały stada kruków i wron.
Na pobojowiskach, pełnych trupów, zakrzepłych kałuż, zbroczonych szmat i człowieczych szczątków, beznadziejna rozpacz załamywała ręce. Gromady kobiet szukały swoich najbliższych. Śmiertelnie znużone i wylękłe, błąkały się niby nieukojone tęsknoty, niby echa niezgasłej jeszcze nadziei. Niegdzie pod murami, w bladych świtaniach, zwiastowały się posągami skamieniałej boleści, z głowami zabitych synów, mężów i ojców na kolanach. Jeszcze lały się łzy, jeszcze dusze umierały z niepokojów, jeszcze sieroce dole żebrały zmiłowania na progach kościołów, a nad niepogrzebanymi krakali krukowie...
A już nowa burza wzbierała w mrocznych i ciasnych ulicach; od jej podziemnych porykiwań dygotała ziemia i trwożniej biły serca. Głuche pomruki przewalały się w przestrzeniach. Huragan zdawał się jeszcze szamotać z własnymi pętami. Zawiewały ogniste powiewy. Czasami grom wstrząsał jakby odgłosem straszliwych stąpań śmierci. Krew biła w skroniach młotami. Gorączka przepalała serca. Porywało bojowe uniesienie. Zaludniły się mroki. War szeptów przesycał ciemności. Miarowe, głuche kroki maszerujących oddziałów dudniły ze wszystkich stron. W głębiach ulic połyskiwały lasy bagnetów i płynęły krwawe płachty sztandarów. Ciche warkotania tarabanów, sygnałowe trąbki, komendy, szczęki żelaza, płonące oczy i zwarte na kamień twarze ogłaszały zbliżające się chwile bojów.
Aż porwała się straszliwego majestatu pieśń niebosiężna, zaśpiewały ją wszystkie armaty, wszystkie karabiny i wszystkie piersi. Runęły na siebie wrogie moce. Rozpoczął się generalny atak na Igelströma, uwięzionego ze swojemi wojskami w ulicy Miodowej.
Pierwszy wystąpił Mycielski. Kompanie Działyńczyków, prowadzone przez Sypniewskiego, Ulanickiego i Urbanowskiego, wraz z ludem pod wodzą Kilińskiego, przypuściły gwałtowny szturm do ambasady od strony Podwala. Mroczna o świtaniu ulica tak się była zaciemniła, że nie dojrzał nad błyskawice piorunów. Przeraźliwe wrzawy i huki strzałów uderzyły w niebo.
Pałac bronił się nadspodziewanie. A przytem górowali lepszą sytuacyą miejsca i osłoniętemi stanowiskami. Ambasada bowiem stała w głębi obszernego dziedzińca, przedzielonego od ulicy żelazną kratą na wysokiem podmurowaniu, zabezpieczony stosami drzewa i kamieni, tylko dwa boczne pawilony dosięgały szczytami ulicy. Przyjęli też atak rzęsistym, rotowym ogniem, bijącym ze wszystkich pięter. Każde okno zionęło śmiercią. Strzelali nawet z piwnic i z poza krat. Mordercza ulewa lała się na szturmujących z taką siłą, że powstańcy, straciwszy sporo w zabitych i rannych, przymuszeni byli cofnąć się na boki, pod osłonę murów. Ale pokrótce atakujące fale powróciły i niepomne na śmierć i rany, uderzały bez wytchnienia i z coraz większą uporczywością i furyą.
Ciasnota miejsca nie dawała przystępu armatom, więc pod najstraszniejszym ogniem rąbano mury, bito w kraty klocami rozbujanymi na linach, miotano na dachy zapalone maźnice i pęki pakuł, wdzierano się na sztachety i każde nieprzyjacielskie okno było zasypywane huraganami kul.
Walka się przeciągała, Moskale bronili się z szaleństwem rozpaczy.
Nie udał się również nagły napad na gdański dom, broniony przez Baura, ni szalona próba Kilińskiego przedarcia się w Miodową przez pałac Chodkiewiczów. Wszędzie napotkano na potężny odpór. Ale pomimo tego walka wzmagała się z minuty na minutę. Bito się już na wszystkich punktach i ognista obręcz zaciskała się coraz mocniej.
Grzmiały armaty na Długiej i od Senatorskiej. Ciężkie działa arsenału wzięły pod ogień ogród i pałac Krasińskich. Od strony Daniłowiczowskiej przedzierał się do klasztoru Kapucynów Kosmowski z ludem Kriegera. Zaręba ze swoich stanowisk na rogu Miodowej otworzył regularny ogień, zasię baterya z Koziej nie traciła darmo ani jednej kuli, sztrychując Miodową, zapchaną nieprzyjacielskiemi wojskami.
Igelström, snać zwątpiwszy w zwycięstwo, postanowił za każdą cenę przedostać się w Nowiniarską i dalej do Marymontu, gdzie oczekiwały pruskie wojska. Przeto o dobrym dniu, pozostawiwszy bataliony Parteniewa na obronę ambasady i powstrzymywanie insurgentów, zabrał na wozy najważniejsze archiwa, cały sztab i z pozostałemi siłami, torując sobie drogę armatą, uderzył z dziedzińca Krasińskich. Uderzył i rozbił się o nieprzełamany mur gwardyi pieszej pod majorem Milfortem, wolonterów Sierakowskiego, Rutkowskiego, zbrojne kupy pospólstwa i baterye Roppa. Spróbował po raz drugi, ale i po raz drugi zwarte i karne szeregi rozprysnęły się, niby fala o granitowe wybrzeża. Zaczem rzeźnicy Sierakowskiego, zuchwałe bykokłuje, zbrojne jeno w kosy, piki i długie noże, rzucili się na idących w rozsypce Moskalów, sprawiając im taką krwawą łaźnię, że gdyby nie ich ucieczka i zasłona kartaczów, nie uszłaby może ani jedna żywa noga.
Igelström znowu powrócił w Miodową z całym sztabem i taborem, żołnierze pokryli się w domach i dziedzińcach przed kulami Wrońskiego, nieustannie orzącemi ulice. Po dłuższej przerwie generał Pistor, sformowawszy przy pomocy nahajek i gorzałki potężną kolumnę, pchnął ją gwałtownie na domy, zasłaniające przejście w Senatorską.
Ze straszliwym wyciem runęło pijane żołdactwo i w pierwszym impecie zdobyli dom Teppera i pałac biskupów krakowskich, poczem z tem większą zapalczywością uderzyli na kamienicę Roeslera. Powstał piekielny chaos. W czarnych dymach, przecinanych ulewami wystrzałów, wiły się jakoby gromady potępieńców. Ziemia zadygotała od grzmotów. Uderzali w domy wściekłymi ciosami taranów.
Kartacze Wrońskiego szarpały ich z prawego flanku, zaś z lewego od Krakowskiej bramy, Strzałkowski prażył celnym ogniem, Woyna zasypywał od czoła gradami kul, walił rwanemi ze ścian cegłami, szczątkami sprzętów, resztkami posadzek i pułapów. Nie pomogło. Padali setkami, a tratując zabitych i rannych, pijani gorzałką i mordem, oślepli, głusi, nieprzytomni, darli się naprzód niczem nie powstrzymaną lawiną. Dopadli wreszcie murów; pod uderzeniami kolb, toporów i ramion wyleciały bramy i okiennice, wszystkie zapory rozsypały się w gruzy; wdarli się do kamienicy z wyciem rozjuszonego stada.
Woyna bronił się z bezgranicznem męstwem, lecz na trzask pękających bram zakrzyczał:
— Nie obronimy! Ratuj się, kto może! Prędzej, nie ma chwili do stracenia. Z pierwszego piętra jest wybite przejście do pałacu »pod gwiazdą!« My tutaj pozostaniemy — stanął przy Zośce.
Opadły naraz wszystkie karabiny, nikt się nie poruszył, spoglądano w niemem zdumieniu. Chwila była traiczna. Kilkunastu ludzi, zaledwie żywych z utrudzenia, poszarpanych kulami, zaczadzonych krwią i prochem, zdeterminowanych bronić się do ostatniego tchu, drgnęło jakby pod uderzeniem bicza. Słowa Woyny poczuli niby policzek. Jakże, on pozostaje, a im rozkazuje uciekać! Wyniosła, bohatyrska duma zagrała w sercach.
— Zginiemy wszyscy! Obywatele, na swoje miejsca! — zawołał któryś z ponurą rezygnacyą.
— Rata! Do mnie! — wystąpił nagle kasztelanie Mostowski — nie pora na heroiczne krotochwile. Padniemy wszyscy, albo ocalimy się wszyscy. Pannę Radzymińską we środek! Nasadzić bagnety, krucice mieć na podorędziu. Nic tu już po nas, przydamy się gdzie indziej. Czwórkami!
Nikt nie zaprotestował, nawet Woyna stanął w pierwszym szeregu pobok Mostowskiego i frantów w pasiastych fraczkach. Zaczęli schodzić, jakby do otchłani, buchającej orkanami wrzasków, strzałów i dymów. Schody były tak zadymione, że szli po omacku. Schodzili równym, marszowym krokiem; naprzeciw z dołu zbliżał się ciężki łomot nóg i kolb. Serca biły jednakim rytmem uniesienia i ręce mocniej ujmowały karabiny. Chwile zdawały się wiekami. Jeszcze mieli pół piętra. Na skręcie, jeno gdzieś w dole, w błyskach strzałów zamigotały trójkątne czapy i bagnety. Zośka roztrzęsionym głosem jęła odmawiać pacierz. Niektórzy powtarzali. Jeszcze parę stopni. Jeszcze sekundy tej nieopisanej zgrozy.
— Jezus Marya! Bij, zabij! — krzyknęli ze wszystkiej mocy. I dwa huragany już bez wrzasków runęły na siebie ze straszliwą gwałtownością. Zawiązała się bitwa na bagnety, pałasze i kolby.
Insurgenci, niby górski potok, spadali na podnoszące się w górę ciżby, spychając je samą siłą uderzenia i ciężaru. Zdobywali stopień za stopniem. Krew lała się strugami ze schodów. Trup padał gęsto. Ranni ginęli w tłokach i pod nogami. Chwilami ryk bryzgał w powietrze wraz z fontannami krwi. Nie było nic słychać nad trzaski rozwalonych czerepów, świsty szabel, dzikie skowyty miażdżonych stopami, zgrzyty żelaza, syczące oddechy i rzężenia duszonych gardzieli, a chwilami jeno głuche uderzenia kolb, jakby nieustające bicia cepów.
Zdobyli sobie przejście, podwoje pierwszego piętra stały otworem, ocalenie było już za plecami, kiedy Moskale, wzmocnieni sukursami, rzucili się za nimi na pokoje.
— Pannę Radzymińską w tył, za wyłom! Zewrzeć się i zasłaniać! — rozkazywał Mostowski.
Nowa fala Moskali wtargnęła do komnat, huknęły strzały, a nim opadły dymy, wyrwał się okropny, wstrząsający krzyk. Zośka padła zabita! Woyna porwał ją na ręce i osłaniany przez towarzyszów, cofających się krok za krokiem i broniących się do upadłego, zmierzał do wyłomu.
W tej samej właśnie porze rozległy się salwy w podwórzu i wrzaski.
Przybywała pomoc. To Zaręba po klęsce w domu Teppera, zebrawszy rozprószonych żołnierzów i pochwyciwszy Wrońskiemu asekuracyjną kompanię Działyńczyków, przedostał się do kamienicy Roeslera od strony Krakowskiego, grzmotnął salwą i wtargnąwszy w podwórze, rzucił się z bagnetem na stłoczonych Moskalów. Rozbił ich w mgnieniu oka, stratował, wepchnął w bramę i posiekawszy, co się dało, wyrzucił na ulicę. Oczyścił cały dom z plugastwa, nakazując trupy powyrzucać oknami na głowy uciekających, a oswobodziwszy oblężonych, niby trąbą powietrzną, runął w Senatorską, gdzie wzmocniony ludem z Marywilu, ogarnął skrzydłami połamane szeregi, spędził je w Miodową, niby stado oszalałe w popłochu, i wsiadłszy im na karki, pognał, siekąc i tępiąc bez miłosierdzia.
W niepohamowanym impecie odebrał pałac biskupów i wżarłszy się w dom Teppera, zapchany żołnierstwem, rabującem składy masy pozostałej po Kabricie, wycinał w pień.
Walczył, jak prosty żołnierz, w pierwszych szeregach i azardujący się nieustannie. Podarty bagnetami, okrwawiony, bez kapelusza i w strzępach munduru, szalał w najwyższem upojeniu walki i zwycięstwa. Kacper i Maciuś strzegli jego boków, jako dwa wierne i niechybne ciosy. Szczególniej Maciuś, dla którego karabin pokazywał się być zabawką, wyrwawszy komuś okuty drąg, czynił nim spustoszenia nie do wiary.
Owo w momencie, kiedy Zaręba oswobadzał przyjaciół, Woyna ogarnięty dzikim strachem, przycisnąwszy Zośkę do piersi, zaczął z nią uciekać. Rozpacz go nosiła przez jakieś pokoje, kurytarze, zakamarki, dziedzińce, odmęty walk, straszliwe ciżby i zwarte w śmiertelnych szamotaniach gromady. Sam już nie wiedział, gdzie ucieka. Aż znalazł się na Koziej, pod bateryą Wrońskiego. Prawie siłą odebrano mu pannę. Była już konająca, rozerwana pierś broczyła czarną, gęstą krwią. Położono ją pod murem, w miejscu nieco zaciśniejszem od kul, na żołnierskich płaszczach. Bateryjny cyrulik chciał ją opatrywać, ale potrzeby nie było. Umierała cicho. Otwarte usta, w krwawej pianie skąpane, twarz szara, oddech rzężący i trudny, pokazywały stan już beznadziejny.
Woyna klęczał, trzymając jej stygnące ręce. Patrzyła w niego i może widziała.
Jej szeroko otwarte oczy odbijały niebo wiszące nad głowami, niekiedy perły łez się stoczyły po jagodach, a czasem drgały wargi jakiemś niewymówionem słowem.
— Zośka! Zośka! Zośka! — szeptał coraz ciszej a okropniej. Czuł się bezlitośnie zmiażdżony. Rozumiał tylko jedno: Zośka umiera, więc i on umrzeć musi. Takim ślubem związały się ich dusze. Tej wiary pragnął dotrzymać; szczęściem uważał swoją ostatnią powinność.
Jakimś trafem znalazł się Ojciec Serafin, odstawił karabin, z którym się nie rozstawał, włożył stułę i przyklęknąwszy z drugiej strony, odmawiał modlitwy za konających. Uśmiechnęła się, jakby na przywitanie otwierających się przed nią niebiosów.
Armaty Wrońskiego w mierzonych odstępach czasu strzelały kartaczami. Grady kul moskiewskich trzaskały w mury, zasypując klęczących gruzami odbitych tynków. Gryzące czarne dymy zapychały wązką uliczkę. Dziki chaos walki przewalał się nad ich głowami. Nie wiedzieli o niczem, jeno Ojciec Serafin, modlący się żarliwie, strzygł niekiedy uszami, podnosząc zarazem oczy, jakby na świszczące górą kule, a chwilami nie mogąc pohamować swojej natury, porywał karabin, biegł na szaniec i strzeliwszy w skłębione kupy wrogów, powracał do przerwanych pacierzów. Zasię w chwili, w której Zaręba wdarł się do domu Teppera i armaty przycichły, aby nie razić swoich, mnich, jak był ze stułą na szyi, a karabinem w ręku, popędził do bitwy i już nie powrócił. Toczyła się bowiem walka o klasztor Kapucynów, zapamiętale broniony przez Moskalów, a jeszcze zajadlej szturmowany.
Dochodziło południe i słońce ukazało się blade, ledwie dojrzane w chmurach i dymach bijących z ziemi, gdy na Podwalu jęły się rozgrywać nieprzewidziane wypadki.
Z okien ambasady powiały białechoręgwie: ustały strzelaniny i dano poznać, jako Igelström wysyła na Zamek parlamentarzy, mających traktować o warunki kapitulacyi.
Mycielski, zawiesiwszy również ogień, przepuścił ich pod eskortą całej kompanii. Pertraktacye trwały dosyć długo. Raz po raz przejeżdżali wysłańcy ambasadora, to Mokronowski z Wyssogotą Zakrzewskim i paru obywatelami, na co lud srodze szemrał, obawiając się jakowegoś podstępu i zdrady. Ale na wieść o pertraktacyach bitwa na całym obrębie przycichła. Nikt jednak broni nie wypuszczał z ręki, a przeróżni obywatele z podmowy Konopki jęli wichrzyć pomiędzy tłumami, że już nie w jednem miejscu dawały się słyszeć gwałtownie wykrzykiwane groźby, protestacye i skargi.
— Niema zgody z wrogami! Zdradę nam knują. Nie wierzcie, to królewskie machinacye! Precz z układami! Do szturmu, obywatele! Chcą Igelströma ukraść naszej pomście! Do broni! Uderzać!
Rozruch przybierał już niepokojące kształty i ogarniając coraz większe tłumy, groził nawet przerwaniem armistitium, czemu Mycielski, jak mógł, zapobiegał, ostro występując przeciw krzykaczom. Na szczęście, pertraktacye skończyły się rychło i na niczem, bitwa rozpoczęła się na nowo. Ale szła jakoś ospale i bez dawnego animuszu. Snać pokojowe układy osłabiły energię i porozdzielały opinię. Miasto bowiem szturmowania niejeden głowacz deliberował nad Igelströmowymi paktami. A już byli powiadający, jako Mokronowski uprowadził go z pałacu.
Wtem na ambasadzie po raz drugi wyniesła się biała chorągiew.
— Poddają się! Kapitulacya! Nie strzelać, obywatele! Igelström kapituluje!
Jakby na potwierdzenie ze wszystkich okien pawilonów, żołnierze jęli powiewać białemi chustami
Kompanie Działyńczyków stanęły z bronią u nogi, zaś lud, wyległszy w ulice, cisnął się pod kraty, wyczekując otwarcia bram i zdawania się załogi. Nikomu już ani w głowie nie postały jakieś wątpliwości co do bezpieczeństwa, gdy nagle cały pałac zamigotał i straszliwa salwa runęła w bezbronnie stojące ciżby! Przeszło sto ludzi padło trupem na miejscu.
Ryk zatrząsł tłumami. Szaleństwo wściekłości porwało wszystkich do walki na śmierć i życie. Dzikie, nieugaszone pragnienie pomsty ponosiło, niby huragan. Uderzono na pałac.
Kiliński, rycząc, niby tur ugodzony, zachęcał do boju. Wojsko, lud, wyrostki, nawet kobiety, ogarnięte płomieniami gniewów, rzuciło się z furyą do szturmu.
Ambasada utonęła w chmurach dymów, błyskawic i piorunów.
Widziano piękną Andzię, jak na czele kobiet, podobnych do hufca rozsrożonych dyablic, rąbały mury siekierami i drągami.
Widziano, jak oficyerowie na prześcigi z gemeinami, pięli się po wątłych drabinach do szczytowych okien, a bici kolbami, spychani, szczodrze oblewając krwią mury, darli się niepowstrzymanie.
Widziano setki ludzi pijanych zgoła szaleństwem boju, bez pamięci, na żadne niebezpieczeństwa, w straszliwych ulewach kul nieustraszenie rozrywających kraty i mury.
Tysiące karabinów, kolb, toporów i drągów biło w pałac zapamiętale i darło go bez wytchnienia.
Leciały na niego kłęby zapalonych pakuł, niby meteory, leciały kamienie, belki i dachówki.
Krew lała się potokami. Padali zabici i ranni. Padali śmiertelnie utrudzeni bez tchu i sił.
I napływały nowe fale z grzmiącym porykiem gniewów, zawziętości i niepokonanej mocy.
Pałac się jeszcze bronił.
Wreszcie porucznik Czapski ręcznym granatnikiem zapalił pawilon, mieszczący stajnie i składy.
Buchnęły ogniste grzywy płomieni.
Tryumfalny okrzyk wydarł się z piersi tysięcy. Wraz też i padły rozbite bramy, a straszliwie wzburzony potok werwał się w podwórza, roznosząc wszelkie zapory. W mgnieniu oka wdarto się do pawilonów i uderzono na sam pałac.
Moskale bronili się rozpaczliwie, że w braku kul strzelali guzikami i kawałkami żelaza.
Rozpoczęło się ostatnie, przerażające zmaganie. Ludzie nastawali na siebie, jako wilcy i jako wilcy, tarzając się po ziemi, darli się zębami i pazurami. W ciasnych i zadymionych izbach, salach i korytarzach, na strychach i nawet dachach i w piwnicach toczyła się nieprzerwanie okrutna, śmiertelna walka. Ogień ogarnął wszystkie budowle i huczał, buchając krwawymi słupami, a czarne kiry dymów przysłaniały piekielny obraz mordów.
Nadarmo wróg wywieszał białe płachty: nikt mu już nie zawierzył. Nadarmo składali broń: nikt nie znajdował litości! Nadarmo rzucając się na kolana, wyli o życie: nie było miłosierdzia. Wycinano ich w pień. Zdrady i zbrodnie ponosiły słuszną karę.
Resztę pożerał ogień i rozszarpywało na strzępy rozjuszone pospólstwo.
Kiliński jeden z pierwszych wdarł się na partykularne pokoje ambasadora, lecz Igelströma nie pochwycił: salwował się ucieczką do pałacu Krasińskich, czem srodze zgryziony majster, zagarnąwszy archiwa i resztę skarbca, poleciał odbijać patryotów, uwięzionych w pałacowych podziemiach.
W tymże czasie po drugiej stronie Miodowej, w klasztorze Kapucynów, toczyła się również bitwa. Moskale, obsadziwszy jeszcze w nocy klasztorne gmachy, przyjęli następującego od strony ogrodów Kosmowskiego tak rzęsistym i celnym ogniem, że atakujący, straciwszy przeszło dwieście osób w zabitych, rejterowali aż poza mury. Szczęściem granatniki Ojca Serafina, dobrze ubezpieczone, okryły odwrót, powstrzymując kartaczami występujących z bagnetem grenadyerów.
Dopiero, kiedy Zaręba przyszedł w sukurs z domu Teppera, bitwa przybrała zgoła inny obrót. Porucznik bowiem, sprawiwszy ład w połamanych szeregach wojska i wolonterów, całą forsą, nie dbając na straty, uderzył z dwóch stron na klasztor. Bitwa z miejsca, poprowadzona gwałtownie, przemieniła się pokrótce w obłąkańczą furyę. Prawdziwy orkan spadł na cichą siedzibę Kapucynów. Bito się w sadzie, opłyniętym bladą zielenią pierwszych listków. Bito się w długich, grabowych szpalerach, sadzonych wzdłuż murów. Bito się na starym cmentarzu wśród odwiecznych drzew, pozieleniałych sarkofagów, krzyżów i mogił pozapadanych. Mordowano się na puszystych trawnikach, sadzonych żółtymi kwiatami kaczeńców. Krew obryzgiwała białe ściany klasztoru. Tratowano się na śmierć w żardzinie, gdzie w rabatach, grodzonych strzyżonym bukszpanem, pachniały śnieżyste narcyzy, gdzie po dróżkach, posypanych żółtym piaskiem, rozlegały się jeno słowa pacierzów i brzęczenia różańców. Zabijano się na schodach i w długich, białych korytarzach, pełnych świętych obrazów, wiecznie płonących lamp, po celach i refektarzach Walczono krwawo w kościele i po kaplicach. Walka wrzała wszędzie, na każdem miejscu. Kłębowiska ciał, ociekających krwią, niby gad stunogi, przetaczały się z okropnym wrzaskiem szaleństwa. Walczono nawet w podziemiach kościoła, zapełnionych stosami trumien dawno pomarłych braci. Przed Sakramentem, przeniesionym tam jeszcze z wieczora, klęczeli mnisi w trwodze i szlochach, modląc się o zmiłowanie.
Pod koniec bojów zabłądziła tam kupa żołnierzów, poszukujących schronienia; poukrywali się w ciemnych niszach i za ołtarzem, a poniektórzy, powyrzucawszy nieboszczyków, zajęli ich miejsca, przysłaniając się wiekami trumien.
Wytropiono ich i wycięto co do jednego. Już wszędzie leżały góry trupów, jęczeli ranni, płynęły rzeki krwi. Wszędzie panowała niepodzielnie śmierć i dziki szał mordów.
Zaręba prowadził bitwę w okrutnem i bezlitosnem zapamiętaniu.
Padł przy jego boku Maciuś, rozdarty bagnetami: ani spojrzał w jego stronę. Padł później ciężko ranny Kacper: zdawał się tego nie spostrzegać, wszystek jeno w skupionej uwadze nad ewentami bitwy zamknięty; zimny, ludzkim uczuciom niedostępny — sama wola, jako brzeszczot, niemiłosierna i ku pogromieniu nieprzyjaciół straszliwie napięta.
W jakiejś chwili zjawił się Wocyna, podobien widmu z szarej, zakrzepłej na kamień twarzy. Zajrzał mu w oczy głęboko, ścisnęli sobie dłonie mocno, na śmierć i rozeszli się bez słowa.
Woyna walczył, jak straceniec, i szerząc dokoła okrutne spustoszenia, padł śmiercią walecznych przy wdzieraniu się do klasztornych korytarzów. Stało się to na oczach Zaręby: nie pozwolił sobie nawet na westchnienie, jeno rozkazawszy odnieść ciało przyjaciela pod kościół, czuwał dalej nad docinaniem wrogów.
I właśnie, gdy już wytępiano ostatnich, ogromny, tryumfalny okrzyk oznajmiał o zdobyciu pałacu ambasady. I tam krwawa miotła śmierci wymiatała do czysta.
Jeno parę kompanii grenadyerów salwowało się z pod noża tłumów i płonących gmachów na ulicę, ale widząc drogi odcięte, bo i dom gdański już był zdobyty i Baur kapitulował, zwarli się w czworobok pomiędzy pałacami Radziwiłłów i Chodkiewiczów, postanawiając drogo sprzedać życie. I nie ocalił się z nich ani jeden. Bowiem zbrojny lud, napływający ze wszystkich stron, runął na nich groźnie spiętrzoną falą. Jako kosiarze, kiedy pole z całego zboża kręgiem otoczą i wparłszy się mocno w ziemię, ciąć go poczną, kładąc, jakby wymierzone, pokosy za pokosami, tako i tutaj odbywała się ta straszliwie akuratna kośba śmierci.
Aż wszystko się skończyło, na pobojowisku ostały jeno grudy pociętych trupów i krew, spływająca wartkim, spienionym strumieniem w ulicę Kapitulną.
Wojska ruszyły w pogoń za Igelströmem, uciekającym w stronę Żoliborza.
Lud zaś, rozgromiwszy ze szczętem ambasadę, pochwycił na ramiona Kilińskiego i wśród nieustających okrzyków tryumfów poniósł go na Zamek.
Właśnie w tej porze na sali sejmowej odbywało się zebranie najznaczniejszych obywatelów, na którem imieniem Kościuszki ogłoszono Rząd Tymczasowy za ustanowiony, Kilińskiego powołano do jego składu. Generała St. Mokronowskiego proklamowano komendantem Księstwa Mazowieckiego, a Wyssogotę Zakrzewskiego prezydentem Warszawy. Odprawowało się to przy grzmiących aplauzach arbitrów, przepełniających salę. Wchodził bowiem, kto chciał. Cisnęły się też tłumy, powracające prosto z pola bitew, jeszcze ubroczone krwią, często w nieopatrzonych ranach, w strzępach ubrań, śmiertelnie utrudzone, a niby słońca, jaśniejące radością i szczęściem. Co chwila sala rozbrzmiewała potężnymi okrzykami na cześć Narodu, Kościuszki i Wolności.
Insurekcya zwyciężyła. Wolność zatryumfowała nad tyranią.
Jeszcze wrzały potyczki w różnych stronach miasta. Tu i owdzie broniły się kupy żołnierzów, pozamykane w domach, lub gromiono rabujących maroderów, ale Warszawa była wolna. Parę tysięcy moskiewskiego trupa zaległo ulice, drugie tyle poszło w niewolę, a reszta uciekała na wszystkie strony. Igelström, wymknąwszy się pościgowi, samotrzeć z Pistorem i Zubowem przedostał się do Prusaków.
O zmierzchu powracający z nieudałego pościgu za ambasadorem Zaręba wyjechał w Miodową i musiał się nieco cofnąć przed kolumną jeńców, prowadzoną do prochowni. Obojętnie ślizgał się oczami po głowach, gdy naraz zatargał nim rozpaczliwy krzyk.
— Sewer! — Głos był Izy.
Rzucił się do niej przerażony. Padła mu do nóg nieprzytomna. Szambelan stał bezradnie.
Porucznik Piotrowski, prowadzący konwój, zaczął mu szeptać do ucha.
— Złowiliśmy tych ptaszków w pałacu Borcha. Spali popici. Dama zaś, to kochanka Zubowa. Mamy ją na konskrypcyjnej liście! A ten robaczywy dziad ma michałki we łbie.
Po krótkich pertraktacyach i przedstawieniach odstąpił mu Izę wraz z szambelanem i pokojową.
Zaręba odprowadził ich do klasztoru Brygidek. Iza była chora, mówiła w gorączce, często bezładnie, wyrozumiał jednak, jako uciekła przed Zubowem na poddasze pałacu i tam przesiedziała cały czas. Ściskała mu ręce, dziękowała i co chwila spazmatyczny płacz rozrywał jej piersi. Szambelan, zupełnie nieprzytomny, wciąż opowiadał jedno i toż samo.
— Pawie zaczęły krzyczeć! Uważasz, pawie zaczęły krzyczeć!
Noc już zapadała i Zaręba, otrzymawszy rozkaz Cichockiego zajęcia obserwacyjnego stanowiska na Jerozolimskiej rogatce, ruszał tam na czele sporego oddziału piechoty, jazdy i artyleryi. Drzymał na koniu z utrudzenia, nie bardzo wiedząc, co się dzieje dokoła.
Warszawę ogarnął szał upojenia. Stare Miasto i Krakowskie zapchane były rozwrzeszczanymi radośnie tłumami. Od pożarów, podnoszących coraz wyżej rozwichrzone, płomieniste grzywy, widno było na mieście. Świeciły wszystkie okna. Otwierano handle. Turkotały wozy, wywożące trupów. Dawały się słyszeć dalekie strzelaniny. Na każdym kroku widziało się nosze z rannymi, kałuże krwi, połamaną broń, zrabowane sklepy i rumowiska. Tu i owdzie dopalały się domy. Stosy ocalonych gratów zalegały ulice. Wojska i zbrojny lud biwakowały na placach i rozkładały się pod kamienicami. A wszędzie wrzała nieopisana radość i z serc, przepełnionych bezgranicznem szczęściem, zrywał się krzyk niebosiężny, mocniejszy nad śmierć: Wolność i Kościuszko!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






ROZDZIAŁ XII.

Alleluja! Alleluja! Alleluja!
Śpiewały wielkanocne dzwony. Śpiewały serca człowiecze, upojone zwycięztwem, i wraz też śpiewała wszystka natura głosami czarów i cudów. Wielkanocny dzień stał się jakoby bramą, przez którą wkroczyła na świat królewna wiosna, spowinięta w słoneczne promienie i przepasana zielenią. Iścił się słoneczny cud zmartwychwstania. Nowe królowanie zwiastowało się nad światem. Złoty trybularz słońca rozsiewał blaski, wonie i moce. Ciepła aura przejmowała lubością. Niebo rozpięło się lśniącym namiotem z bławatów. Przeciągał słodki, pieszczotliwy wiatr. Drzewa zdały się śpiewać hymny obłokami świeżej zieleni. Ptaki krzyczały, jak oszalałe. Radością wrzała Warszawa. Radością brzmiały wszystkie głosy. Ulice były rojne i gwarne, kto jeno żył, wychodził na miasto; Każdy pragnął własnemi oczami sprawdzać miejsca bojów, każdy pragnął nasycić duszę echami zwycięstwa, sławić bohatyrów.
Ślady bitew widniały na każdym kroku. Obryzgane krwią ściany, spalone domy, powyrywane okna, rozwalone mury, potrzaskane bronie i wielkie place, pozasypywane żółtym piaskiem, świadczyły o morderczych walkach.
Ale wróg pobity! Insurekcya tryumfująca i Warszawa wolna! — odpowiadał sobie niejeden z tysięcy, którzy przy szablach, z karabinami na ramionach, w cudackich pióropuszach, przepasani bandoletami, z żoną u boku i dziećmi, snuli się od samego rana po mieście, z dumą pokazując miejsca swoich przewag.
Te tłumne i pobożne pielgrzymki odprawowały się do zgliszcz pałacu Igelströma, do arsenału, do domów u wylotu Miodowej i pod Świętokrzyski kościół. Ciżbiono się tam godzinami w modlitewnem zgoła skupieniu i cichości.
A już prawdziwe pielgrzymki odbywały się do kościoła Kapucynów, do trumien panny Radzymińskiej i Woyny, o których bohaterskiej śmierci rozniesło się po Warszawie. Leżeli obok siebie na nizkim katafalku, w gloryi jarzących świateł, zarzuceni gałązkami bukszpanu, pękami śnieżnych narcyzów i fijołków. Ciche msze za ich dusze odprawiały się nieustannie, a łzy żalów, tkliwe westchnienia i podziwy tłumów spływały długim pacierzem.
O wczesnej dosyć godzinie zjawił się Zaręba z Ceśką i stryjem, którzy byli zjechali do Warszawy wczoraj popołudniu. Porucznik, stratą tylu przyjaciół dotknięty, dawał postać wielce przygnębionego. Ceśka zaszlochała przy trumnach, zapłakał i stryj Onufry, dawny towarzysz pancerny starego Radzymińskiego. Wreszcie przemógłszy żałość, poszli do Ojca Serafina, dogorywającego w swojej cichej, samotnej celi. Powaliły go śmiertelne rany.
Tłumy przy zwłokach zmieniały się co chwila; jedni przybywali, a drudzy nasyciwszy duszę smutkiem, cisnęli się w rynek Starego Miasta, pod Ratusz, obstawiony obywatelskiemi wartami, gdzie zakwaterował się Rząd Tymczasowy. Witano przyjeżdżających dygnitarzów burzliwymi okrzykami. Wiwatowano na ich cześć. Kiliński nie mógł się nigdzie pokazać, tak go rzęsiście oklaskiwano. Generała Cichockiego wyrwano z karety i wśród radosnych wrzasków zaniesiono na Ratusz. Każdego z oficyerów przyjmowano z entuzyazmem. Bowiem każda sposobność była dobrą do wyładowania ze siebie nadmiarów szczęścia.
Popołudniu rozeszła się wiadomość, że pułkownik Sokolnicki, pobiwszy Moskalów pod Karczewem, powraca ze zdobytymi taborami i jeńcami. Całe miasto ruszyło na jego spotkanie do mostu na Bednarską, że musiał się bronić przed niezasłużonemi owacyami.
Zasię o zmierzchu rozbłysły rzęsiste iluminacye, powywieszano transporty, po oknach ukazały się ogniste kolumny z napisami, z portretów Kościuszki uczyniono jakby ołtarze, pełne świateł i kwiatów. Tu i owdzie zagrały kapele. Śpiewano po ulicach. Tłumy przewalały się po mieście, niby morze kipiące nieokiełznanem weselem.
Ale wśród powszechnej radości, szałów i entuzyazmów krążyły wiadomości o aresztowaniu Ankwicza, Ożarowskiego, biskupa Kossakowskiego i Zabiełły. Przyjmowano te nowiny wybuchami szalonej uciechy. Chodziły też bajędy o usiłowanej ucieczce króla do Moskalów, czemu miał przeszkodzić Kiliński. Nie brakowało i trwożnych wieści, jakby rozsiewanych umyślnie, że Igelström z wielkiem wojskiem maszeruje na Warszawę, obiecując nie zostawić z niej kamienia na kamieniu. Nikt się tem jednak nie przerażał. Wierzono bowiem w przywódców i ufano już teraz we własne siły i męstwo.
I w takiej weselnej dyspozycyi przeszły święta Wielkiejnocy.
Podtrzymały ją wiadomości, otrzymane w parę dni później, jako Jasiński owładnął Wilnem, pobił Moskali, a hetmana Kossakowskiego, zdrajcę narodu, powiesił.
Potem, jak ptakowie na wiosnę, tak zaczęły nadlatywać ze wszystkich krańców Rzeczpospolitej wieści, jedna radośniejsza od drugiej. Owo cała Litwa powstała, Kurlandya opowiedziała się przy Polsce, Libawa rzuciła okowy, Żmudź wypędza wrogów. Na Białej Rusi Prozor gromi. Ukrainne dywizye przedzierają się do Korony. Wielkopolska grzmi, bije i wygania! Że już cała Rzeczpospolita podnosi się w dawnej chwale i mocy i majestacie.
Dnie i tygodnie przechodziły w gorączce oczekiwań, w krwawym trudzie znojów i walk.
Kto nie egzercyrował się w wojskowych obrotach, ten szedł do sypania wałów dokoła Warszawy.
Aż przyszły majowe rozruchy, wieszania zdrajców i uderzyła potem szczekocińska klęska.
I już złe wieści, niby psy, jęły kąsać serca oddane ojczyźnie.
Zajączek przegrał bitwę pod Chełmem. Prusacy zajęli Kraków. Sierakowski przegrał bitwę pod Krupczycami. Nieco później przegrał po raz drugi pod Brześciem.
Zwycięska obrona Warszawy podniesła znowu serca. Wyprawa Dąbrowskiego do Wielkopolski, zdobycie Bydgoszczy, podtrzymywały jeszcze wiarę w zwycięstwo nad wrogami.
Kościuszko wytężał wszystkie siły, organizował, zbroił, zachęcał, groził i błagał obywatelów o ratowanie własnej ojczyzny. Nie przemógł jednak okrutnego przeznaczenia.
Nieskończone ofiary, morza krwi, nadludzkie poświęcenia i bezgraniczne wysiłki.
A po tem wszystkiem — Maciejowicki pogrom.
A potem rzeź Pragi.
A potem kres wszystkiego. Otchłań długiej, beznadziejnej nocy.
Nie zginęła! Woła z pod ruin i zgliszcz Dąbrowski, za gwiazdą Napoleona wiodący hufce wierne ojczyźnie na lata tułaczki, bojów, ofiar męki i poświęceń.
Księstwo Warszawskie. Królestwo Kongresowe. Marzenia stają się ciałem.
A potem wybucha rok 1830.
I znowu nowe mogiły, wygnania, ofiary i Syzyfowa praca od początku.
A potem rok 1863.
Grobowe płyty przywalają umarłe i żywe; mogiła okuta kajdanami, a na straży nahaje.
Ale nie zginęła!
Burza się rozszalała. Oceany wystąpiły z brzegów. Zapadają się światy. Himalaje rozsypują się w gruzy, ale ze straszliwych odmętów, ze smagania się żywiołów, z walki kosmicznych potęg, podnosi się zwolna nowy ląd, zapala się nowe słońce, a na niem piorunami jaśniejące zgłoski:

»Wolność! Całość! Niepodległość!«

jak ongi, przed laty, na Kościuszkowskich sztandarach, i jak zawsze, w każdem sercu polskiem wyryte.

KONIEC.


Wł. St. R.


Czyżów i Winiary.
W ziemi sandomirskiej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.