Insurekcya/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Insurekcya
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Noc 16 na 17 kwietnia 1794 nie odznaczała się niczem szczególniejszem. Padał drobny, uporczywy deszcz, bełkotały nieustannie rynny i aura była cale przykra. Czasem zawiewał wiatr, przejęty zapachami pierwszej zieleni. Po niebie leciał księżyc, przysłaniany co chwila chmurami. Warszawa zdawała się najspokojniej spać. Ulice leżały ciemne, puste i rozszemrane deszczem, niby górskie szczeliny, w których tu i owdzie rozlegały się obwoływania moskiewskich wart, szczęki karabinów, a czasami tententy kozackich patrolów. Godzina była późna i na pozór miasto, jak każdej nocy, pogrążyło się w niefrasobliwem odpoczywaniu. Ale poza tą maską, nałożoną dla zmylenia czujności wrogów, wrzało gorączkowe życie zbliżającej się chwili wybuchu. Za zgaszonemi oknami czuwało tysiące przytajonych ludzi; tysiące w głębiach domów osłoniętych nocą, gotowało się do walki i tysiące ze wzmagającem się biciem serca nasłuchiwało znaku do powstania. Każdy dom zdał się dygotać wyczekiwaniem.
Jakoż po dziesiątej zaszedł był szczególny wypadek: oto gromada jakichś ultajów rozbiła wszystkie latarnie w całem śródmieściu i rozbiegła się na wsze strony, wygwizdując piosenki z »Krakowiaków i Górali«. Na ten umówiony znak i pod osłoną niezgłębionych ciemności, jakie ogarnęły miasto, rozpoczął się jakiś tajemniczy, przyśpieszony ruch. Otwierały się bez szelestu bramy. Uchylały się drzwi sklepów i okiennice. W niektórych oknach zamigotały jakieś światełka. Pod murami kamienic zamajaczyły szeregi cieniów. Gdzieniegdzie zabrzmiało głośniejsze słowo. Z poza niedomkniętych furt wionęły przejmujące szlochy pożegnań. Zawrzały zciszone szepty. Owdzie wyrwał się zduszony płacz, podobien do skowytów. Odgłosy kroków ginęły w szmerach deszczu. Ze wszystkich stron, prawie ze wszystkich domów ktoś się wydzierał z najdroższych objęć i spieszył na wyznaczone stanowiska! Błogosławieństwa leciały za niemi. Przebierali się ostrożnie, najgłębszymi cieniami, czasem prawie na czworakach, gdyż trzeba było wymijać gęste warty i kwatery generałów, przed którymi biwakowały całe kompanie wojsk, w bojowej gotowości stojących. Najliczniej jednak prześlizgiwano się w stronę Arsenału, na ulicę Długą.
Arsenał był sercem i mózgiem insurekcyi.
W obszernych izbach, od strony dziedzińca, zajmowanych przez komendanta, pułkownika Dobrskiego, zgromadziło się zaraz po zapadnięciu ciemności kilkudziesięciu najznaczniejszych spiskowców. Była to jakby święta agapa pod hasłem walki o wolność, ostatnia komunia dusz wzniosłych, głęboka chwila obcowań, w której więcej wypowiadają spojrzenia, niźli słowa, w której nikt się nie zwierzał, a każdy szept stawał się najgłębszą spowiedzią. Nastrój panował braterski a wielce powściągliwy. Rozmawiano mało i cicho. Nikt już nie myślał o sobie. Każdy już skończył swoje partykularne rachunki i dumał o nieznanem. Uśmiechano się do siebie jakimś widmowym uśmiechem tkliwości. Wszystkie dusze zdały się brać lot niedosiężny i gubić w nieokreślonych marzeniach. Każdy jakby nasłuchiwał nieskończoności. Oczy paliły się gorączkowo, ale w twarzach widniała zimna, żelazna determinacya i spokój.
Izby sklepione, nizkie i bielone, urządzone z żołnierską modestyą, zasnute były modremi pasmami dymów. W środkowej długi stół zastawiono zimnemi daniami. Mało kto jadł, jeno namiętnie palono. Ordynansi roznosili czarną kawę, kapciuchy z tytuniem i wiśniowe lulki.
Co chwila przychodziły z miasta raporty i wiadomości; kierowano je do generałów siedzących w ostatniej, na roścież wywartej stancyi. Nikt się bowiem z młodszych nie turbował, co zawierały. Stali kupami, siedzieli, spacerowali, jak się komu spodobało. Nie zważano na szarże ni godności. Wszyscy rozumieli się być żołnierzami jednej sprawy. O jutrze ni o walce, jakby już za progiem czekającej, nie ważono się wspominać. Natomiast słyszeć się dawały dyskursa w najbłahszych materyach. Niekiedy wytryskiwał przyciszony śmiech. W jednej z izb grano najspokojniej w szachy.
W jakimś kącie przy świetle krzywej łojówki Zaręba coś spiesznie konotował pod ciche dyktando Maruszewskiego. Kilkunastu cywilnych, uzbrojonych w szable, i z pistoletami za pasem, czytało między sobą ostatnią gazetę hamburską. Ks. Meier w sutannie do kolan, w butach z ostrogami, z kieszeniami wypchanemi krucicami i nabojami, pochylony nad ogromnym bębnem, robił korektę odezwy, jaka miała być nazajutrz rano rozrzucona po mieście. Był nawet stolik, gdzie Ojciec Serafin grał w ćwika z kapitanem Mycielskim, spierali się zawzięcie i co trochę rozchodzili. W pierwszej stancyi od wejścia na długich parapetach i półkach pod ścianami leżały szable, pistolety, puginały, ładownice, skałki, torby nabojów i stosy wszelakiego rynsztunku. Brał, co komu było potrzeba. Właśnie jacyś kadeci, dobrawszy sobie szablę, próbowali obcinać knoty u świec zapalonych; ale że tylko świece padały ofiarą, zaciekle ponawiali ćwiczenia.
Czasami, niewiadomo z jakiej przyczyny, zapadało milczenie; wtedy krzyżowały się zaniepokojone, trwożne spojrzenia, ręce mimo woli szukały rękojeści szabel, a z dziedzińców nadpływał gwar wojsk, turkoty przetaczanych armat i głuche, przytłumione bicia kilofów, wyłamujących w basztach arsenału nowe strzelnice dla dział.
Ktoś głośniej się odezwał, czy szabla brzęknęła o kamienną posadzkę, i wszyscy wracali do dawnego stanu, jeno oczy niecierpliwiej spoczywały na wskazówkach zegara.
Co pewien czas wpadał komendant Dobrski, stary żołnierz o suchej, wygolonej twarzy, orlim nosie i oczach świecących, jak ostrza. Przelatywał izby, niby burza, rzucał jakieś rozkazy, porywał któregoś z oficyerów, i znowu leciał na piętra, do zbrojowni, do kazamat, w dziedzińce do ukrytych stanowisk armat, wszędzie, gdzie było potrzeba dojrzeć, rozkazać i pobudzić przygotowania. Był to żołnierz surowy aż do zaparcia się siebie, cnotliwy obywatel i patryota żarliwy, wola niezłomna, uosobienie powinności i czujniejszy nad wszelkie pojęcie stróż arsenału.
Izby szły audiladą i w ostatniej przez drzwi, szeroko powywierane, widać było białą perukę i czerwoną twarz generała Mokronowskiego. Siedział przed wielką plantą Warszawy; stosy kart sytuacyjnych leżały obok, porucznik od inżynierów, Kubicki, oznaczał na nich czerwonym ołówkiem stanowiska i domy, zajęte przez Moskalów. Mokronowski, wyniesiony wolą sprzysiężonych oficyerów na dowódcę sił zbrojnych Warszawy, był nim jeno de nomine, bo de facto sprawował te obowiązki generał Cichocki, aktualny komendant Warszawy, którego ustawicznie o coś indagował. Brał przy nich miejsce stary Deybel, dowódca artyleryi koronnej, wraz z kapitanem Chomentowskim, duszą sprzysiężenia, który promenował się po stancyi, nie odzywając się do nikogo. Kasztelanic Mostowski, przybrany, jakby na królewskie asamble, pachnący, utrefiony i dworny wykwintniś z piękną twarzą i srogiemi, okrutnemi oczami, oglądał wiszące na ścianach kolorowe kopersztychy, wystawiające mitologiczne, frywolne sceny. Generał Orłowski, dawny komendant Kamieńca, chrapał na ławie pod ścianą, obtulony włochatą, krymską burką.
Było już po jedenastej, gdy wpadł dyżurny oficyer i stanął przed Mokronowskim.
— Melduję pokornie: Wolontery w dziedzińcach i wszystko już gotowe.
— Generale! — zwrócił się Mokronowski do Cichockiego — rozkazuj, czas na stanowiska!
— Mości panowie delegaci od wojsk i miasta, prosimy bliżej! — ozwał się rozkazująco Cichocki — kapitanie Chomentowski, sprawdź Waszmość katalog obecnych.
Rum się uczynił, wszyscy stanęli przed progiem w powinnej postawie.
— Regiment gwardyi pieszej! — przeczytał do nośnie Chomentowski.
Wystąpił naprzód major Milford z porucznikiem Ostaszewskim.
— Regiment gwardyi konnej, Mirowscy — dodał z życzliwym uśmiechem.
Prezentowali się kapitanowie Kosmowski i Bogusławski; ten ostatni zameldował:
— Trzeci delegat, porucznik Strzałkowski, aktualnie na służbie, trzyma straż na Zamku.
— Regiment szefostwa Działyńskiego.
Major Zeidlic wraz z kapitanem Mycielskim wysunęli się na czoło.
— Regiment ułanów królewskich.
Kapitan Zieliński i rotmistrz Wojciechowski ściągnęli powszechną uwagę, bowiem dopiero od paru dni pozyskał ich dla insurekcyi Kiliński.
— Korpus artyleryi koronnej!
Major Pieściński, major Górski i kapitan Ropp, persony powszechnie wielbione i fundamenta insurekcyjnej organizacyi, wystąpili wśród przyjaznych szmerów.
— Korpus pontonierów i inżynierzy!
Pułkownik Bogucki z porucznikiem Kubickim stanęli przy poprzednich.
— Chorągiew marszałkowska!
— Pozyskana dla sprawy i mnie poruczono delegacyę — meldował Zaręba.
Potem stawiali się dowódcy poszczególnych komend i kwartałów i ważnych stanowisk, jak abszytowany kapitan Witkowski, porucznicy artyleryi: Banczakiewicz, Linowski, Caspari i Zaręba, dowódca oddziału broniącego prochowni, pułkownik Poniatowski, oraz oficyerowie, wyznaczeni do prowadzenia oddziałów wolenterskich i czuwania nad ludowemi masami. Każda bowiem ulica miała wyznaczonego dowódcę oficyera.
Po skończeniu generał Cichocki przemówił krótkiemi, jakby rąbanemi szablą słowy:
— Obywatele-żołnierze! Pora nam iść na stanowiska. Walkę rozpoczynamy o świtaniu. Gdy ryknie strzał harmatni z pod Żelaznej Bramy i zabiją dzwony, uderzajcie! Hasłem naszem: Wolność i Kościuszko! Wszyscy znacie instrukcyę działań. Każdy z dowódców niechaj zapamięta: nie pozwolić Igelströmowi komunikacyi z jego oddziałami, za żadną cenę nie dopuścić połączenia się moskiewskich wojsk, nie dopuścić wkroczenia Prusaków do miasta, bronić arsenału i raczej go wysadzić w powietrze, niźli oddać. A poza tem, trzeba nam wroga bić, jeszcze raz bić i pobić! Tak mówi Naczelnik, i tak nakazuje konieczność! Idziemy na walkę o wolność, całość i niepodległość. Nie pozostaje nam, jak zwycięztwo lub śmierć.
— Zwycięztwo albo śmierć! — buchnął ogromny krzyk.
— Lwom nie będę zalecał męstwa. Niechaj każdy spełni powinność! Z Bogiem!
Żegnał się z każdym z osobna. Splątały się dłonie i ramiona. Za jedno biły serca i radośnie zapłonęły oczy. W braterskich uściskach stapiały się dusze. Nie było zbędnych słów ni roztkliwiań. Hardo spoglądali w śmierć. Młode orły rwały się do lotu. Rumieńce zbarwiły blade jagody. Zagrała rycerska krew. Święta powinność porywała na śmiertelne azardy. W obronie ojczyzny powstawał nieprzełamany mur piersi. Te męże wybrane, cnoty najrzadsze, sama wierność, samo poświęcenie i najgórniejsza młodość, nie pokazując nad zimną determinacyę, ruszali radośnie lać krew za ojczyznę, wyrywać ją z wilczych szponów i ginąć za jej wolność i szczęście.
— Zaiste, syny ojczyzny najprzedniejsze, bohatyry! — szeptał Mokronowski, a pomimo swoich wolteryańskich opinii żegnał ich krzyżem i błogosławił.
Zaręba przecisnął się do niego z jakimś niebieskim karteluszkiem.
— Obywatelu-Generale! Melduję wiadomość otrzymaną w tym momencie.
Generał przeczytał śpiesznie i rozpromieniony zawołał do odchodzących:
— Mości panowie! Dwie wiadomości: Kanclerz Sułkowski skończył przed godziną.
— Wykpił się od szubienicy! — wyrwał się jakiś zuchwały głos.
— Druga ważniejsza. Poruczniku — zaszeptał dyskretnie — papier pachnący i widzę kobiece pismo. Nie pytam, kto, jeno czy można zawierzyć?
— Trzeba, Obywatelu-Generale! Głowę stawiam za prawdę! — odparł z naciskiem, chowając do kieszeni karteluszek, otrzymany od Izy. Zrumienił się przytem, jak panna.
— Traf zrządził, że mamy hasło wydane moskiewskim wojskom na jutro: Suworów! Zapamiętajcie: Suworów! Cóż masz na planie czynności? — zwrócił się znowu do Zaręby.
— Spieszę objąć komendę nad Starem Miastem, jaką mi wyznaczono.
— Nieco z drogi, ale żebyś mógł się przedostać na Krakowskie Przedmieście...
— Wedle rozkazu, Obywatelu-Generale! Jestem delegatem marszałkowskiej dragonii; objąłem też dowództwo nocnego rontu, który może swobodnie cyrkulować po mieście...
— Fortunna wielce okoliczność! To zajedź na moją kwaterę i powiedz generałowej, żeby o świcie przeniesła się na zamek! Krakowskie będzie placem największych bitew. Pałac nie nazbyt ubezpieczony. Nie wiem, czy pozostawiona obrona wystarczy...
— Melduję pokornie, jako na tę ewentualność ma pospieszyć z pomocą Sowiński z kadetami. Mają przykazane osłaniać flanki regimentu Działyńskiego.
Skłonił się i wyszedł pospiesznie, ale w pierwszej stancyi zastąpił mu drogę Radzymiński. Blady był, traiczny, wpadnięte oczy gorzały ponuro, buchał gorączką.
— Powiedz mi o Woynie, co to za człowiek?
— Bój się Boga, teraz, kiedy nie mam ani chwili do stracenia i w takich okolicznościach!
— Jutro zginę. Mam ostrzeżenie z góry! Pokazał mi się jeden z przodków. To znak niechybny, zawsze to się staje, jeśli który z Radzymińskich ma zginąć. Na mnie przypada kolej, więc muszę się ubezpieczyć co do siostry. Powiedz, o coć pytam?
— Muscadin, cynik, gracz, a zarazem człowiek wyższej miary. Przekonałem się o tem.
— Deklarował o rękę Zosi, i to w nadzwyczajnych okolicznościach. Nie wiem, co począć?
— Toć powiem: człowiek pewny, a jak obecnie, i znacznej substancyi dziedzic.
— Wierzę, ale małżeństwo niemożliwe. Musiałbym powiedzieć o jej nieszczęściu...
— Pozostaw to im. Miłość znajdzie najskuteczniejsze remedyum. Co zaś do twoich przywidzeń, wzburzonej imaginacyi to skutek. Bądź zdrów, niewiadomo, komu z brzega...
Opuścił go; Ojciec Serafin, idący przy jego boku, wyrzekł zasmucony:
— Nie zawsze najdzie, kto szuka! Rotmistrz wyraźnie będzie szukał śmierci. Muszę wracać do klasztoru. Niechże cię, poruczniku, Bóg strzeże! — rzucił mu się na szyję.
— Da Bóg, jako obaj spotkamy się w zdrowiu — Zrobiło mu się jakoś ckliwo i markotno.
— Modlę się o jutro i drżę; jakaś trwoga mnie obłazi, niby robactwo. Muszę dyscypliną wypędzić takową dyspozycyę. Płakałbym; starość to czy nikczemny strach?
— Sił nam, Ojcze, potrzeba i spokoju na jutro. Raczej podchmielić przed bitwą wypada żołnierzowi, niźli deliberować nad tem, co będzie! Lepiej Ojciec przypilnuj, żeby w murach klasztoru od Danilewiczowskiej wybito akuratne strzelnice.
— Już wybite, sam je maskowałem chrustem. Byle jeno granatniki przyszły w porę!
— Skoro rozruch się uczyni, mój Kacper przyprowadzi je i zostanie Ojcu do pomocy.
— Wolność i Kościuszko! — wykrzyknął naraz mnich i zginął w mrokach i ciżbach.
Zaręba przepychał się do swojego rontu, stojącego na tyłach, od strony Nalewek.
Arsenał dawał podobieństwo ula; tak pełen był głuchego szumu przygotowań.
Na piętrach i w basztach narożnikowych od strony Długiej ciemno było i cicho, tam już bowiem, za furtami, bramami i oknami, założonemi worami piasku, rozkładała się piechota w bojowej gotowości. Przy strzelnicach, któremi gardziele armat groziły w obie strony Długiej, ku Bielańskiej i Lesznu, brali miejsca kanonierzy. W kominach, przysposobionych do tego użytku, pod rusztami gorzały ognie do rozpalania brandkul. Pod ścianami stały otwarte skrzynie z działowymi nabojami i kozły karabinów. Oficyerowie snuli się nieustannie wzdłuż gmachu świeżo przerąbanemi przejściami. W dolnych izbach, nizkich i ciasnych z powodu nadmiernej grubości murów, biwakował oddział wolonterów, uzbrojonych w topory, kosy i piki, gotowych do odpierania sturmów. Zasię w obszernych dziedzińcach, obmurowanych gmachami, jakoby w studniach, panował nieopisany ruch. Pochodnie, poprzyczepiane do ścian, pomimo deszczu i wiatru grały w ciemnościach krwawemi płachtami migotliwych brzasków, w których niby majaczenia roiły się zarysy ludzi, koni, armat i wozów i broni. Zdało się, iż popękają mury od natłoków. Żołnierze zajmowali bramy, sienie i tulili się pod ścianami, nie wypuszczając z garści karabinów. Na środku podwórz stały baterye harmat, przyodziane od niepogody w zielone gzła. Tuż przy nich zaprzężone cugi chrupały obroki z kobiałek i torb płóciennych. Ładowano amunicyjne jaszcze. Sposobiono ambulansowe wozy. Rozdawano kanonierom i asekuracyjnej piechocie szelki do przeciągania dział w razie zdarzonej potrzeby. A w ostatnim dziedzińcu, już na tyłach arsenału, obwiedzionym jeno murem i nizkiemi szopami, porządkowały się dwa szwadrony jazdy, ściągniętej jeszcze za dnia, po parę koni, aby nie zwracać uwagi. Segregowano konie do armatnich zaprzęgów, sprowadzone z miasta pod różnymi pozorami. Rozdawano broń i ładunki ochotniczym oddziałom, które wysuwały się w cichości w stronę ogrodu Krasińskich i gdzieś przepadały.
Niekiedy przelatywały krótkie komendy i słychać było w ciemnościach miarowe, ostrożne stąpania. Czasem koń zarżał, szczęknęły bronie, jakieś koło trzasnęło o kamień, ale poza tem wszystko odbywało się w głuchem milczeniu i sprawnie, jakby na paradzie. Bowiem nad wszystkiem czuwał niestrudzenie komendant Dobrski, niby duch, wszędzie obecny. Nic nie uszło jego uwagi. I zawsze znajdował się tam, gdzie właśnie było go potrzeba. Zaglądał nawet w podziemia, do kazamatowych komór, w których odlewano kule i wyrabiano naboje. W świetle latarń, wiszących u nizkich sklepień, przy szerokich stołach pracowało kilkadziesiąt osób w najgłębszej cichości. Komendant, przywdziawszy na buty filcowe pantofle dla bezpieczności, lustrował wszystkie kazamaty, sprawdzając wagę prochów każdego kalibru działowych ładunków. Najczęściej jednak zaglądał w ostatni dziedziniec, do fortyfikacyjnych robót, jakie się tam prowadziły pod nadzorem porucznika inżynierów Kubickiego. Wzmacniano mury worami piasku i narożnik okopywano szańczykami. Mimo nocy i szarugi robota szła gorączkowo, latarnie migotały, jak świętojańskie robaczki, i mrowiło się mnóstwo ludzi. Dudniła ziemia pod uderzeniami łopat i kilofów.
— Mogą nadciągnąć od Muranowa; na tych sześciofuntówki do sztrychowrania Nalewek — pouczał komendant — a ci, coby się darli od ogrodu Krasińskich, dostaną w twarz kartaczami! Przyciągać granatniki, prędzej! — przynaglał.
Zaręba, wyminąwszy go w bramie, zasalutował i dał koniowi ostrogą. Ciemność go ogarnęła, że zaledwie majaczyły łamane zarysy dachów. Deszcz mżył nieustannie i wiatr poczynał zamiatać błotniste ulice. Jechał zwolna, dziesięciu zaprzysiężonych dragonów człapało za nim. Hetmańskie hasło i marszałkowskie odznaki dawały mu możność swobodnego krążenia po całem mieście. Miał do świtania zaledwie parę godzin, a wiele spraw do załatwienia. Myślał jednak tylko o Izie. Obiecał jej kiedyś powiadomić o godzinie wybuchu. I teraz, wobec usług, jakie oddała sprawie, przyrzeczenia dopełnić powinien. Zatargały nim obawy. A jeśli wyda Zubowowi? Odpędzał tę myśl natrętną i straszną. Chwiał się i wahał. A przytem wzrastała w nim obawa o jej bezpieczeństwo. Był prawie pewny, jako Konopka na konskrypcyjnej liście ją zapisał. Uważał swoją powinnością odwrócić od niej ten cios hańby, a może i śmierci. Ostrzegła kiedyś przed aresztowaniami, teraz znowu odsłoniła hasło wrogów. Sprawiedliwość wymaga słusznej nadgrody. Tłómaczył się przed sobą. Odpędzał przyczyny tkliwszej natury. Z tej strony miał się za ubezpieczonego.
— Spełnię, com powinien, i niech sobie dalej radzi sama! Kwita byka za indyka! — zakonkludował, zupełnie uspokojony, i ruszył z kopyta. W parę minut powstrzymał oddział pod kratami pałacu Borcha na Miodowej. Rozkazał im zaczekać, a sam przedostawszy się w dziedziniec, ruszył bocznem wejściem do apartamentów szambelanowej, na pierwsze piętro. Otworzyła mu przerażona pokojowa i drogę zaparła.
— Obudź panią szambelanową. Sprawa wagi najwyższej! Ruszaj prędzej!
Po chwili pokojowa wprowadziła go do gotowalni. Weszła Iza snać prosto z łóżka, w jakiejś złocistej robie, podbitej futrem, z włosami w nieładzie, różowa jeszcze od snu, prawie nieprzytomna i cudniejsza, niźli zwyczajnie.
— Daruj mi! Dasz mi słowo na sekret, to powiem ważną dla ciebie nowinę — zaczął z miejsca.
— Masz moje słowo, dotrzymam święcie! Powstanie wybucha, kiedy? — uprzedziła.
— O świtaniu! Sygnałem strzał armatni i bicie dzwonów! Wszystko już gotowe...
— Pojmuję wagę tej chwili. Siadaj! Gorączka bucha od ciebie! — wydawała się być spokojną.
— Nie mam czasu. I jeszcze jedno ci rzeknę: uciekaj z tego domu, salwuj się póki pora. Pałac jest pod dozorem. Jeszcze zdążysz! Mogą napaść i mogą się stać straszne rzeczy!
— Egzagerujesz! Wszak nie wypowiadacie wojny bezbronnym kobietom!
— Wszyscy podejrzewani o sprzyjanie Prusakom i Moskalom mają być wzięci pod areszt, sądzeni i karani! — wyrzekł z niezmierną przykrością.
Iza stanęła, jakby ugodzona w serce, krwawy płomień oblał jej twarz i szyję. Zrozumiała całą grozę swojej sytuacyi. Straszliwy wstyd ściskał za serce, ale odezwała się ironicznie:
— Gotujecie nam szafoty! — spojrzała z niewypowiedzianą wzgardą.
— Mogłabyś się schronić u Wizytek — puścił mimo uszów jej słowa — każ budzić męża i kasztelanową. Macie zaledwie trzy godziny czasu. Nie należy tracić ani mgnienia.
— Niechaj się stanie, co się ma stać! Nie ruszę się z miejsca! — zdeterminowała uparcie.
— Nie zdajesz sobie sprawy zgrozy, jaka wisi nad tobą.
— Czegóż chcą odemnie? Cóż ja komu zawiniłam? — zaskarżyła się, jak dziecko.
— To wojna, powszechny rozruch; lud, przyprowadzony do wściekłości, Bóg wie jakich może się dopuszczać gwałtów. Ofiarą zawziętości mogą paść i niewinni. Najlżejsze podejrzenie w takich razach starczy za wyrok. Napatrzyłem się podobnych rzeczy w Paryżu — tłumaczył poczciwie — to przenieś się na moją kwaterę, tam ci włos nie spadnie z głowy! A jeśli i to nie, pozostaje Barsowa, mogę ją zaraz uprzedzić — zabiegał z różnych stron.
— Nie! Nie! Nie! — upierała się z niewytłómaczoną zaciekłością.
— Snać rachujesz na jakąś potężniejszą pomoc! — wyrzekł, zniecierpliwiony i dotknięty.
— Sewer! — jęknęła jakby pod uderzeniem i naraz oczy jej rozbłysły, a z przebolesnym uśmiechem, szepnęła: Jakiś ty wzniosły! Nienawidzisz, a chcesz mnie ratować!
— Ja cię nienawidzę! Ja! — wybuchnął krzykiem przytłumionej tkliwości, ale natychmiast się zmitygował i dodał surowo — radzę ci, jak siostrze. Nie mogę nawet dopuścić myśli, co się z tobą stać może! Błagam cię, posłuchaj mojej rady!
Ogarnęło ją znękanie; opadła na krzesło, rzęsiste łzy polały się z jej oczów.
— Już widzę, co się ze mną stanie, widzę; powleką mnie pod pręgierz i ogłoszą za bezecną i nad głową przybiją napis: kara dla zdrajców ojczyzny! — zaszeptała, jakby w nagłym obłędzie. — Boże, jakie to straszne! I za co? za co?
Ten rozełkany szept zatargał mu wnętrznościami. Pochwycił jej rozpalone dłonie.
— Iza, na miłość boską, uspokój się! Jestem przy tobie i nie dam cię nieszczęściu, obronię przed każdą złą przygodą — zapewniał gorąco — posłuchaj mnie tylko!
— I ty mnie potępiasz? I ty mnie znajdujesz winną? — łkała żałośnie.
— Pragnę cię ratować; zali to nie starczy za respons? — Był już zrozpaczony.
Obtarła łzy i długo patrzyła w niego oczami takiej miłości, pokory, uwielbień i zarazem smutków, że nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia, puścił jej ręce i chciał się odsunąć. Już mu się krew burzyła i tracił panowanie nad sobą; nim jednak zdążył, rzuciła mu się na szyję, wybuchając ognistym potokiem wyznań i skarg.
— Kocham cię! Nie uciekaj odemnie! Kochałam cię zawsze! Niech wypowiem, co mi udręcza serce. Kochamcię. Zawsześ taki srogi, taki daleki, taki nieubłagany. Miej litość nademną. Nauczono mnie pacierza, a nie nauczono, jak trzeba żyć! Nie potępiaj mnie. Twoja wzgarda doprowadziła mnie do wszystkiego. Tak czekałam, że powrócisz ze słowem miłości! Boję się! Odejdziesz i umrę z rozpaczy. Nie pozostawiaj mnie samej, kochanku mój, panie mój! Pamiętasz wtedy na Woli? Serce mi pęka! Czekałam dnie i noce, nie powróciłeś! Konałam z tęsknoty! Nie opuszczaj mnie! Ja ci otworzę duszę i błagać będę i płakać u twoich nóg, aż mi przebaczysz! — szeptała wśród namiętnych pocałunków, uścisków i łez; wreszcie wyzbyta z sił, obsunęła się na podłogę. Pochwycił ją w porę, zaniósł na szesląg i trzeźwiącemi solami przyprowadził do zmysłów.
Czas jakiś milczeli oboje; rozglądała się rozgorzałemi oczami, z trudem łapiąc powietrze, on zaś stał, wsparty o ścianę, oślepiony żarami, wstrząśnięty. Myśli leżały omdlałe i pogubione, jeno przesłodkie czucie wiedziało, że oto bezmierne szczęście go przepełnia, oto radość przesyca, oto pijany jest czarem, upojeniem i miłością. Już nie pamiętał jej zdrad. Nie pamięta, jaką zna, jeno jaką miłował dawniej, jaką był sobie utkał z bujnej imaginacyi, tęsknot i marzeń. Już nawet zapomniał o wszystkich swoich powinnościach. Chwiał się, niby podcięte drzewo, nim się na jakąś stronę przeważy i runie.
— Uciekajmy — porwała się gwałtownie — będę gotowa za chwilę! Zabierz mnie sobie i nie oddawaj nikomu. Jam twoja na wieki. Uciekajmy, gdzie oczy poniesą! Na jakiś bezludny kraj świata, gdzieś do Italii słonecznej, za morza i góry! Kochanku mój luby! Na jakiejś łące zielonej szomierka starczy nam za pałace, bo szczęście będzie z nami! Pasterzu mój tkliwy! I dnie nam popłyną w miłości i upojeniu! — szeptała rozegzaltowana, zgoła nieprzytomna, obsypując go namiętnemi pieszczotami.
Wyrwał się nareszcie z oszołomienia i spojrzał rzeczywistości w oczy.
— Iza! — próbował ją zbudzić ostrożnie — nie pozwalajmy się unosić wzburzonym imaginacyom! O czem roimy, niemożebne! Iza, ja muszę odejść, woła mnie powinność!
— Cóż to mnie obchodzi? Kocham cię! Tyś moja ojczyzna! Miłość jest naszą powinnością. Odzyskałam cię i nie puszczę! O wszystek świat nie stoję!
— Powróćmy do rozsądku! Rozważ naszą sytuacyę! Nie pora nam marzyć o szczęściu.
— Nie kochasz mnie! — jęknęła w rozpaczy — nigdy mnie nie kochałeś!
Uklęknął przed nią i w słowach czułych, prostych a przejętych stłumionym żarem, przedstawiał nieziszczalność jej marzeń. Oszczędzał przypomnień jej zmienności, nie czynił żadnych wyrzutów. Pragnął jej spokoju i na rozsądną drogę naprowadzał. Przerywała mu pocałunkami, czasem w jej łzach tonęły jego słowa, niekiedy rozdzierające łkania głuszyły. W końcu jednak rozum wziął górę nad egzageracyą.
— Więc cóż ja teraz pocznę? — zawołała, odrywając się od jego piersi.
Nie ważył się na odpowiedź. Musiał ją zostawić własnemu losowi.
— Cóż się ze mną stanie? — stanęła bezradna, posągowi zrozpaczonej podobna — rozumiem wszystko! Szalona byłam! Szczęście było przy mnie i pierzchnęło, jak ptak. I każde z nas pójdzie w swoją stronę. Ciebie woła ojczyzna, czekają cię wielkie zadania i górne czyny są twojem przeznaczeniem. Ale cóż się stanie ze mną? Boże, jakaż ja będę samotna i nieszczęśliwa. A jednak, to twoja wina! — blusnęła mu niespodzianie w twarz, jadem wyrzutów. Oczy jej zapłonęły ponurym ogniem Nemezydy.
— Moja wina? — cofnął się, jakby przepaść otwarła się pod jego stopami.
— Twoja wina! Gdybyś mnie kochał, nie oddałbyś nikomu! Nie kochałeś mnie nigdy! Z tego poszły wszystkie moje nieszczęścia! — nienawidziła go w tym momencie.
— Więc twoje zdrady i twoi kochankowie i całe twoje życie, to moja wina? Ja cię nie kochałem? Na Boga, miejże choć iskrę sumienia! — wybuchnął strasznem rozżaleniem.
— Sewer! Przebacz! — wystraszyła się dzikim obliczem jego boleści — już sama nie wiem, co mówię. Nie patrz tak na mnie! Nie przeklinaj, bo ci tu skonam u stóp twoich! Przebacz mi wszystko! Żebyś wiedział, jak teraz piekielnie cierpię! Tak, to moja wina, moja! Jakże mi straszliwie żal! A odrobić już nie można niczego! Zapomnij mi krzywd! Rozstańmy się, jak przyjaciele! Dla mnie wszystko się skończyło! Jeśli cofniesz swoją braterską dłoń, na resztę życia nie pozostanie mi nic, nawet nadziei. Leć swoim górnym szlakiem, rycerzu i bohatyrze, leć, orle wielbiony. Twoich podniebnych lotów nie może pętać żadna miłość! Moja dusza nieodstępnym śladem pójdzie za tobą. Będzie żyła okruchami twojej sławy i szczęścia! — mówiła ze wzniosłą i heroiczną rezygnacyą, pokazując zarazem nadludzką moc panowania nad sobą, chociaż serce pękało z boleści i duszę szarpały wszystkie furye rozpaczy. Zabijała w sobie nawet nadzieję.
Takiej, jaką się objawiła w tej chwili, nie znał jeszcze i zapamiętał na zawsze.
Przystała na wszystko, co proponował dla jej bezpieczeństwa! Stanęła pomiędzy niemi cicha, uroczysta zgoda, zapieczętowana braterskim uściskiem dłoni. I zdobywali się na niesłychane męstwo przy rozstaniu. Rozchodzili się przyjaciółmi, ale ciężko im przychodziło rozerwać splątane dłonie. Ciążyli do siebie z nieprzepartą mocą. Usta szukały ust, ramiona wyciągały się do siebie, w przymglonych oczach wrzały nieugaszone, głodne wary pożądań. Kocham, śpiewały błyskawice spojrzeń. Kocham, dyszały spieczone wargi. Kocham, łomotały serca! Nie ulegli jednak sile oślepłej miłości. Przezwyciężyli własne uczucia. Jakiś nieprzezwyciężony nakaz trzymał ich od siebie w przystojnej odległości. I przez gwałt nad sobą, przez mękę, na żywym grobie miłości utwierdzali przyjaźń dozgonną. Rozumieli jeno, że tak być musi. Przy rozstaniu nie padło ani jedno słowo żalów ni skarg. Mężnie przenieśli ostatnią chwilę.
— A niechże wszystkie amory zatrzasną pioruny! — klął Zaręba, pędząc co koń wyskoczy na Krakowskie, do pałacu Mokronowskich. Na szczęście brakło mu czasu na rozmyślania.
Warty stojące przed bramą wpuściły go do środka. Pomimo tak późnej godziny w całym pałacu panował wielki ruch. Służba wystraszona, prawie nieprzytomna, kręciła się na wszystkie strony w gorączkowym pośpiechu. Gdzieś z głębi domu dolatywały babskie lamenty i płacze. Frontowe komnaty stały już powywierane, puste i zaniesione błotem i wapienną kurzawą. Obicia ze ścian były pozdzierane i wszelkie sprzęty wyniesione. Kilkunastu gemejnów, przysłanych do obrony, pracowało nad barykadowaniem bram i frontowych okien, zabijanych deskami i materacami. Pomiędzy oknami wybijano strzelnice. Opatrywano broń i znoszono naboje, widły i siekiery.
Zaprowadzono go do generałowej siedziała w izdebce, zawalonej po sufit gratami, przy łojowej świecy, zajęta pisaniem wiersza »Na wybuch powstania«. Nie omieszkała mu też przeczytać przydługiego nieco wstępu.
Chwalił gorąco, nie rozumiejąc zresztą, do czego zmierza. Była to bowiem oda, naszpikowana imionami bogów i wzywająca ich pomocy dla Polski i Kościuszki. Odważył się wreszcie wyłożyć prośbę i życzenia Mokronowskiego.
Generałowa, porwawszy się z miejsca, wykrzyknęła pompatycznie:
— Gdzie ty Gajus, tam ja Gaja! Generał w o bliczu wrogów, pod kulami, w azardach życia, a ja miałabym nikczemnie opuścić zagrożone stanowisko! Raczej śmierć przenieść, niźli hańbę! Widziałeś przygotowania obrony? Sama je zarządziłam.
Nie pozostawało, jak uwielbiwszy bohatyrską dyspozycyę serca i oddając należną cześć męstwu, wielkoduszności i wzniosłym cnotom generałowej, odejść w pokorze.
Uczynił to ze skwapliwością, lecz w sieniach zastąpiła mu drogę jejmość Liwska, zaufana generałowej, pani beczkowatej cyrkumferencyi, a rozgdakana, niczem kwocha.
— Nie mówiła generałowa o nieszczęściu, jakie nasz dom nawiedziło?
— Jako żywo ani słowa! Umarł kto?
— Żeby to, stokroć gorzej! Zginęła nam panna Radzymińska! — zaszeptała, łamiąc ręce — a było tak! O dobrym zmierzchu narychtowałam cały nasz fraucymer, aby go przeprowadzić do Wizytek dla przezpieczności! Patrzę, brakuje Zośki. Wołam, nie ma. Szukamy: jak kamień we wodę! Myślałam, że mnie krew zaleje. Zmówiłam nowennę do świętego...
— Mościa Wojszczanko, ale tak mam czas wyliczony! — przerwał jej dość niecierpliwie.
— Jesteś Waść przyjacielem jej brata, to słuchaj. Przepadła! Po nitce dalejże do kłębka i wydało się, że wyszła o zmroku w czarnym płaszczu i z kapucą nasuniętą na oczy. Widziały ją warty przed pałacem! Słyszane to rzeczy! Juści ktoś musiał na nią czekać na ulicy! Którażby to uciekała sama i po co? Zgubiona dziewczyna! Co na to powie rotmistrz? Co powie świat? Taki wstyd i hańba! To musi być sprawka starościca Woyny: ciągle przesiadywał i wciąż szeptali po kątach. Zaraz mówiłam i przestrzegałam.
— Woyna deklarował się wczoraj o jej rękę. Mówił mi rotmistrz.
— Nie może być! To już jestem, jak tabaka w rogu! A źle jej z oczów patrzało. Deklarował się! Ale, miała też jakieś konszachty ze Sowińskim od kadetów!
— Sługa Waćpanny dobrodziejki! Dalibóg, dłużej nie mogę! — odbiegł, jakby goniony.
Jechał z powrotem, ku Zamkowi, jeno już zwolna i rozglądając się bacznie na strony.
Deszcz był ustał, natomiast podniósł się wiatr i rzedły ciemności.
— Melduję pokornie — zaszeptał wachmistrz — naprzeciw Św. Krzyża stoi półbaterya z lufami, w Nowy Świat, wyrychtowanemi. Okrywa ją kompania jegrów i kozacy. Coś juchy przewąchują! — trzasnął dłonią w daszek i odsunął się w bok.
— Woyna ją wykradł, to oczywiste — rozmyślał o pannie — ale, kiedy się deklarował, to pocóżby mu ten rapt? Musi w tem być coś drugiego! Gdzie ruszyć, amory! — żachnął się.
Mijali Królewską, gdy wachmistrz znowu zameldował.
— Pod Saską Kuźnią armaty i patrzą na cały batalion. Ćma się tam rucha...
— Stać! — otrząsnął się naraz ze wszystkich myśleń i uczuć niby z powiędłych liści, twarda żołnierska powinność zagrała mu w mózgu — Talikowski — zwrócił się do wachmistrza — bierz komendę i czterech dragonów, spenetruj Królewską, Graniczną, Żelazną Bramę i wróć Senatorską na Stare Miasto. Uważaj, czy nie szykują czego na Końskim Targu pod Saskim Pałacem! Dziedzińce w Marywilu przejrzyj. Marsz! Któryż tam z resztą?
— Wachmistrz trzeciego szwadronu, Wypijanek, melduję pokornie — i podjechał bliżej jakiś żołnierz, którego nawet zblizka nie można było rozpoznać w ciemnościach.
— Weź trzech ludzi, uważaj, Bednarską na dół, brzegiem Wisły, Rybakami; powrócisz Mostową. Bacz, co się tam dzieje! Miej oczy i uszy! A duchem!
— Wedle rozkazu, panie poruczniku. I stawię się na Starem Mieście.
— Właśnie. Wywijaj się więc, mój Wypijanku!
Rozjechali się. Zaręba został tylko z jednym dragonem. Wymijał dosyć częste patrole kozackie, wyciągnięte gęsiego i przemykające się pod kamienicami. Wymieniali hasła i rozjeżdżali się bez słowa. Przed pocztą również stały armaty i dawały się rozróżnić amunicyjne jaszcze. Dosyć liczna asekuracya tuliła się pod kamienicą na rogu Trębackiej. A jakby dla większego zaniepokojenia, natknął się jeszcze pod Krakowską Bramą na oddział jakiejś jazdy. Stała niby ciemny mur i w takiej cichości, że ani koń nie zarżał, ni zadźwięczała podkowa.
Zaręba skręcił w Senatorską i rzuciwszy lejce żołnierzowi, wszedł do domu Roeslera.
Kamienica, jak wszystkie, na pozór była ciemna i uśpiona, w dziedzińcu jednak uwijali się jacyś ludzie, stały konie i migotały latarnie. Szeptano po kątach.
Woyna kwaterował od Senatorskiej; już na schodach dawały się słyszeć jakieś wrzawy.
— Lusztykuje sobie w najlepsze! — konkludował z niemałą przykrością.
W obszernej antyszambrze, za nizkiem przepierzeniem, liberya grała w karty tak zaciekłe, że nikt go nie zauważył. Drzwi na wprost stały zawarte, jeno z bocznych, nieco uchylonych płynęły liczne głosy. Pełno tam było dymu i ludzi. Grano w karty przy dwóch stolikach, pito w przerwach i wesoło się zabawiano. Porwał się do wchodzącego Woyna i chciał wciągnąć do kompanii.
— Nie mam ani chwili czasu. Przyjechałem z ważną sprawą! — cofnął się na próg.
— To chodźmy, gdzie ciszej — poprowadził go do frontowej, dużej sali. Świeca paliła się w kominie postawiona. Trzy okna były do połowy wysokości założone worami piasku, w ścianach czerwieniały otwory świeżo drążone do strzelb, zaś na długim stole leżały karabiny, szable, pistolety, torby nabojów i skałek, topory i piki.
— W imię Ojca i Syna! Ależ to prawdziwa fortalizacya, i to na prost Miodowej! Można będzie prażyć z flanków przez pałac pani krakowskiej i od czoła! Żeby tak wciągnąć choćby trzyfuntówkę, dałby im bobu! Nigdym się tego nie spodziewał po tobie!
— Bagatela! Kiliński mi pomógł! Mów, co chciałeś, muszę wracać do gości! Wiesz, bierz dyabeł ważne nowiny, chodź do kompanii, same godne pijusy i za bijaki!
— Trochę gramy i trochę pijemy, śpiewając nawet miserere przy wtórze kielichów i pobrzęku złota. Nie marszcz się, bojowy sygnał zastanie nas na stanowiskach — żartował po swojemu, przybrany był, jak na gody, utrefiony i zlany wonnościami.
— Panna Radzymińska uciekła od Mokronowskich. Z tem przyjechałem.
Woyna spoważniał, jakiś cień zmroczył mu twarz i oczy przygasły.
— Jest w miejscu bezpiecznem i przystojnem, daję ci na to kawalerski parol. Deklarowałem się o jej rękę. Rotmistrz postawił mi się jeżem i responsu nie dał.
— Mówił mi o tem. Rozumiem, jakoś z panną już po słowie? — mimowoli odwrócił oczy.
Woyna zajrzał mu przenikliwie w twarz, obaj mieli w myśli tajemnice jej nieszczęścia.
— Zgadłeś! Miałżem czekać braciszkowego przyzwoleństwa? — jakiś gorzki uśmiech przewiał mu po wargach — sprawa to już moja i Zośki — stłumiwszy jakieś słowa ciągnące mu się na usta, zawołał siląc się na wesołość — musisz się z nami napić! Nie odmawia się przyjacielowi, szczególniej w takiej chwili! — Opadło go nagle takie wzburzenie, że zadygotał febrycznie, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa więcej. Zaręba nolens volens przyłączył się do kompanii. Po chwili Woyna rozkazał nalewać szampańskie.
— Przyjaciele i socyusze! — zabrał głos, podnosząc kielich do góry i tocząc błędnemi oczami po twarzach — wnoszę ten kielich na cześć i chwałę śmierci!
Wychylił do dna i kielich roztrzaskał o ziemię.
Mróz przeszedł kości, wszyscy zdrętwieli, nikt nie wypił, uczyniła się złowroga cisza.
Naraz porwał się, jak lew, kasztelanie Mostowski i krzyczał dziko:
— Piję na zwycięstwo i śmierć wrogom! Na tryumf chwałę życia!
Zawtórowali mu wszyscy krzykiem i brzękiem pucharów! Zaczem poczęli wnosić przeróżne zdrowia, jedno po drugiem. Jakby szał ogarnął umysły i serca, szał ochoty bojowej, radości, wesela. Karty poszły w kąt, złoto rzucono służbie, pito na umor.
Tylko Woyna, skonfudowany nieprzewidzianym obrotem swojego toastu, pił w milczeniu i z jakiemś traicznem namaszczeniem, a Zaręba, spełniwszy parę kielichów, wyniósł się niepostrzeżenie.
Właśnie druga z północy wybijała na ratuszu, gdy znalazł się w swojej kwaterze na Krzywem Kole. W przymkniętej tylko dla oka bramie trzymał wartę jeden z jego żołnierzów, bowiem cały zajazd pełen był zbrojnego ludu. Pod szopami i w ciasnych dziedzińcach stały już w zaprzęgach armatnie cugi. Ledwie się przecisnął pomiędzy śpiącymi: leżeli pokotem w bramie, na schodach i po kurytarzach. Ze wszystkich stron rozlegały się chrapania i na każdym kroku stożyła się najrozmaitsza broń.
Kacper dogonił go ze stajenną latarnią i weszli razem do mieszkania. Kolacya, dawno już ostygła, stała na stole. Zaręba przypiął się do niej łapczywie.
— Wyprawiłeś listy do Grabowa?
— Wziął je jeden znajomy Żydek i doręczy. Żaden z naszych parobków iść nie chciał.
— Niby jak to? Kazałeś i nie posłuchali? W jakiejże to masz ich subordynacyi?
— My tu, powiadają, przysłani przez panienkę na wojnę, a nie do rozwożenia kresów.
— Zuchwałe juchy! — uśmiechnął się — zapal świece! Muszę się przystojnie przyodziać.
— Juści, na tamten świat trzeba się wybierać chędogo — zauważył Kacper dość wesoło.
— Może mi jeszcze śmierć nie pisana. Bóg da, że mnie oszczędzą kule i ciosy.
— Przywiozłem dla p. porucznika stalową koszulkę, dała mi ją panienka.
— Ceśka? Nie może być!
— Panienka Marynia. Znalazła się w lamusie, Ojciec Albin ją wychędożył i narządził, Reformaci w Brześciu poświęcili, a panienka kazała przywieźć. W sam raz by pasowała na p. porucznika. Sztychem jej nie przebije, próbowałem; kula też nie rozerwie. Możeby się przygodziła w dzisiejszej potrzebie — zachęcał nieśmiało.
— Będę stawał w kolczudze? Miejże rozum. Dobre to było kiedyś, na walkę z konia. Pewnie, jako cięcia i sztychy taka zbroja odeprze, ale kuli karabinowej nie strzyma — odpowiadał, zabierając się do przebierania, jak to był zawsze czynił na bitwę, w spodnie ubranie łosiowe, czystą bieliznę i najlepszy moderunek. Kacper przeczyścił nowe, dwururkowe, angielskie krucice i najstaranniej je nabił; szablę pociągnął na podręcznym brusie i troskliwie opatrywał rzemienie i sprzączki. Rozmawiali przytem o Grabowie, skąd był powrócił przed paru dniami. Miał sporo do opowiadania, zwłaszcza, iż porucznik był ciekawy wszystkiego, co się tam dzieje.
— A panna Ceśka powiedziała mi w oczy: »Niech mnie jeno słuchy dojdą o powstaniu Warszawy: choćby sama przyjadę. Choćby przyszło na oklep!«
— Ona gotowa na każdy azard — mile go połaskotała taka dyspozycya. — Cóż tam porabiają stryjaszkowe kumy?
— Rany boskie, to w listach nic nie stoi? Przecież p. Domaradzki z p. Chmielińskim pojechali do Parczewa zaciągnąć się pod chorągwie do p. pułkownika Grochowskiego, ks. Albin zaś z p. Rogatką zbierają na swoją rękę wolonterów.
— Stare to graty, ale wzór miłości ojczyzny doskonały.
— Wszyscy mieli przyjechać do Warszawy. Choroba starszego pana popsowała zamysły.
— Pisze mi stryj o tem i srodze wyrzeka na losy. Panna Ceśka go pilnuje?
— Nie w smak to pannie; widziałem, rwie się, niby z łańcucha. Juści dokoła wre, jak w garnku, pachnie prochem, a ona przymuszona siedzieć w miejscu.
— Jak z listu można wyrozumieć, nie wysiedzi! — obleciała go trwoga.
— I ja tak miarkuję. Czy podać ten ryngraf po panu mieczniku? — spytał nieśmiało.
Zaręba obejrzał spory obrazek Matki Boskiej Kodeńskiej, malowany na miedzianej blasze, zczerniały od starości, a pogięty, jakby od razów czy kul.
— Zawada pewna, zaś pożytek wątpliwy. Rzuć tam do rupieci. Basta, mój drogi, już na mnie czas. Ale pamiętaj, skoro rozruch uczyni się w mieście, przebierz się do Mirowskich, tam ci wydadzą granatniki. Twoja w tem głowa, iżby je przewieźć do ogrodu Kapucynów. I pozostaniesz tam do pomocy Ojca Serafina. Może się już nie zobaczymy. A uważaj na siebie! Nie pierwszyzna przecież — dodawał mu kontenansu.
Kacper padł mu do nóg; podniósł go i przyciskając do piersi, ucałował jak brata.
— Da Pan Jezus, nie zginę, a kabalarka Kwiatkowska na Piwnej też mi dobrze wróżyła.
— Czekajże, toć i ja widziałem swoją przyszłość! — wzdrygnął się na wspomnienie Lhulli — mam ocalić życie... Mniejsza z tem. Któż przewidzi obroty fortuny? — obejrzał się po kwaterze z jakąś utajoną żałością i wyszedł prędko, jakby przed roztkliwieniem uciekał.
Noc była jeszcze głęboka, miasto spało, w ulicach leżała nieprzenikniona ćma, jeno w górze nieco spłowiałe niebo dawało dojrzeć zarysy dachów, wież. Gdzie niegdzie świeciły gwiazdy. Czasami zamiatał wiatr, targając wywieszonemi godłami. Niekiedy pod kamienicami przemykał się jakiś cień, skrzypnęła jakaś okiennica lub zaszemrał zciszony, lękliwy głos. Potem przychodziły chwile takiej cichości, że słyszeć się dawały dalekie tententy kozackich patrolów i szumy niedojrzanych drzew.
Zaręba zlustrował wszystkie posterunki, ukryte w śródmieściu po bramach i sieniach.
Wszędzie czuwano z palcami na cynglach. Wszędzie serca biły za jedno.
Dragonom, którzy powrócili z penetracyi, rozkazał czekać na Zapiecku, a sam zapukał umówionym sposobem do sklepu na rogu Starego Miasta i Świętojańskiej. Drzwiczki uchyliły się natychmiast i wszedł po schodkach do podziemia.
— Melduję pokornie, matka zaraz stanie — bełkotał Staszek, zapalając światło.
Piwnica pokazała się być kramem przekupki. Pod ścianami stały wory z mąką i kaszami, u nizkiego sklepienia wisiały zwoje kiełbas, wianki cebuli, szczotki, kłęby postronków i jakieś kolorowe szmaty. Ostry zapach kapusty i śledzi przepełniał nizką izbę.
Z poza przepierzenia pokazała się schludnie ubrana kobieta, nie stara jeszcze, o żółtawej twarzy i bystrych niebieskich oczach, zażywna w sobie i ruchliwa wielce.
— Jak się macie, matko? Cóż tam nowego? — witał ją, przysiadając na jakimś koszu.
— Nie wiele, p. poruczniku. Pokornie melduję, że na pewno cosik przewąchują. Cały dzień kręciłam się pomiędzy nimi. Wszystkie małe komendy pościągali do kupy. Mają też zakazane wydalać się z koszar na miasto. Nie wolno nawet rozbierać się im do spania. Dużo oficyerek szykuje się do wyjazdu. Powiadali, jako na dniach Prusacy nadciągną im na pomoc — mówiła krótko, po żołniersku, składając akuratne relacye o domach i ulicach, gdzie się były zebrały większe siły moskiewskie. Była używana na prześpiegi, gdyż pod pozorem handlu włóczyła się ze swoim kramikiem po koszarach i kwaterach.
Zaręba podziękował jej gorąco, kobieta jednak westchnęła frasobliwie.
— Żeby jeno generał Kościuszek w porę nadciągnął! W nim wszystka nadzieja.
— Niech się Kłaczkowa nie turbuje! W Warszawie damy sobie radę i bez niego.
— Moskali kupa; co żołnierz regularny, to nie wolontery, które jeszcze prochu nie wąchały. Byłam dwadzieścia lat wiwandyerką, to się na tych sprawach rozumiem.
— Gdzieżeś podział armatę? — zapytał, rozglądając się dokoła.
Staszek się zaśmiał i podprowadziwszy go do głębokiej framugi okiennej, pozrzucał główki kapusty, stosy marchwi; podsunął w bok beczułki z minogami i wielkie gary z namoczonym stokfiszem: pokazała się z pod nich lufa trzyfuntówki. Paka z amunicyą stała pod oknem i przy niej na rogożach spało dwóch kanonierów.
— Sam dyabeł jej nie wypatrzy! Plunie rychtyk w Zapiecek i Piekarską. Niech jeno moja kokoszka zagdacze, a psia twarz słoniowa, polecą z Mochów kłaki! — dowcipkował swojem zwyczajem, wyprowadzając porucznika na ulicę.
Zaręba poszedł na Zamek. W bramie pod zegarową wieżą trzymali straż Mirowscy, należący do spisku. Rozkazał się prowadzić do dyżurnego oficyera. Strzałkowski, porucznik, z twarzą cudnego pazia i barami niedźwiedzia, płakał nad jakąś książką.
— Cóż tu nowego u ciebie? — spytał Zaręba, siadając przy długim stole kordegardy.
— Poprosić porucznika Zakrzewskiego! Mój drogi, nie przeszkadzaj, jestem właśnie w natkliwszem miejscu! — odparł rozłzawionym głosem, nie odrywając oczów od książki.
Jakoś po chwili wpadł Marcin, zły jeno wielce i czemś podekscytowany.
— Powtórzę ci, com przed godziną posłał do arsenału — udobruchał się nieco lulką, gdyż w królewskich antyszambrach palić nie było wolno — król wie na pewno, co się gotuje. O zmierzchu Ryx wprowadzał jakąś personę tajnem przejściem z biblioteki. W przeciągu wieczora prymas przysyłał aż dwa razy z listami. Wzywano na jakąś naradę Boscampa. Ankwicz konferował z hetmanem u Moszyńskiego. Pani Tyszkiewiczowa wywiezła od króla jakiś pak, dwóch lokajów ledwie go udźwignęło do pojazdu. O samej północy przylatywał kuryer od Igelströma.
— List przejęty i odesłany do arsenału. Równo z północą przerwana została wszelka komunikacya Zamku ze światem! — wtrącił Strzałkowski, podnosząc oczy na nich.
— Nic o tem nie wiedziałem. Muszę wracać na służbę; król jeszcze nie śpi, może mnie potrzebować. Czy wiesz, Terenia w Kozienicach — zwrócił się żałośnie do Zaręby.
— Któż ją skazał na tak srogą pokutę?
— Juścić ojciec. Wyprawił pono jakąś scenę szambelanowej, Terenię zabrał i ekstra pocztą pod konwojem wysłał do domu. Rozumiesz co? Bądź zdrów!
— Czekajże. Na cóż się zdeterminowałeś? Za parę godzin uderzamy.
— Staję przy królu do ostatniego zdechu — rzekł z mocą — to moja psia powinność. Całą duszą jestem z wami, sam wiesz; źle czynię dla sprawy, ale królewskiej osoby nie odstąpię.
— W nagrodę wierności podyndasz z nim na jednym postronku — zadrwił Strzałkowski.
— Ale nie powiedzą, jako Marcin Zakrzewski nie dopełnił swojej powinności.
— I z Rawyś rodem, wierny Trubadurze, proszę! Dziwno, żeś się taki uchował.
Marcin wyleciał z furyą. Zaręba stanął w jego obronie, gdyż Strzałkowski, wyznający najskrajniejsze jakobińskie opinie, był prawą ręką Chomentowskiego, ale porucznik jęknął:
— Nie przeszkadzaj! Manon skazują na deportacyę. Rozumiesz otchłań cierpienia! Tyle wdzięku i tyle miłości! O nikczemna przemocy! — i zalał się rzewnemi łzami żalów.
Zaręba wzruszył wzgardliwie ramionami i wyszedł, a znalazłszy się znowu na Starem Mieście, wstąpił do ks. Meiera. W obszernej i długiej sieni natknął się na nieoczekiwany zgoła obraz. Przy kilku tarabanach siedziały kupy oberwanego ultajstwa, grali w chapankę, gęsto ją zakrapiając anyżówką. Przy krzywych łojówkach ledwie dojrzał ponure spojrzenia, zbójeckie gęby i miny prawdziwych obwiesiów. Najróżnorodniejsza broń błyskała pod ścianami. Była to przyboczna asysta Konopki, pozostającego pod wodzą Piotrowskiego. On sam spał w pierwszej izbie, rozciągnięty na kanapie; nie przeszkadzały mu łomoty drukarskiej prasy, ni gwar kilku kobiet, składających odbite właśnie karty jakiejś odezwy do koszów i zawiniątek.
W drugiej stancyi pod oknem ks. Meier siedział nad jakimś rękopisem.
— Jest Konopka? Szukam go już od południa.
— Konopka na czułych pożegnaniach u swojej bogdanki — odpowiedziała Andzia, podnosząc głowę z księżego posłania — wiem, że tam wszedł jeszcze o zmierzchu.
— I ty z nami! Czekasz na sygnał? Że się to nie boisz? — dziwił się, podchodząc do niej.
— A cóż to szlachetna osoba myśli, że ja nie człowiek, jak i drudzy? — wywarła gębę — zobaczy mnie osoba przy robocie, będę na żywo rozrywała, choćby pazurami.
— Powiedziałem bez złej myśli. Żal mi Andzi. Kule nie szczędzą nawet pięknych dziewczyn.
— Dałabym na sto mszów, żeby mnie pierwsza kula nie minęła — zaszlochała.
— Co ci się stało? Andziu, może potrzebujesz pomocy? — usiadł przy niej na łóżku.
— Jestem, jak ten pies, co się wyrwał hyclom! Porucznik nie wie, ale gdyby nie Piotrowski, tobym już z ogoloną głową siedziała w Prochowni. Znajdę, kto mnie wydał marszałkowskiej psiarni. Przycupili mnie w domu; narobiłam piekła, posłyszeli somsiedzi, ktoś doniósł Piotrowskiemu, zebrał naprędce swoich i już na Mostowej, z pod samej Prochowni mnie odbił. Nie mieli prawa do mnie, podatki płacę, na swoich gratach siedzę, zgorszenia nie daję. Za przyczynę dawali, jakobym w »Cafe au bon Gout« robiła awantury po pijanemu. Byłam tam z Diwowem i juści za kołnierz nie wylewałam, ale oficyery potłukły szyby i co się dało. Niech sobie ich karzą, a odemnie wara! Najadłam się wstydu, że do sądnego dnia nie zapomnę. Niech mi nos spuchnie, jak karmelicka bania, jeśli ja to daruję! Człowiek jestem czujący i taka dobra, jak i te uherbowane lafiryndy, a może nawet lepsza, bo ojczyzny wrogom nie sprzedaję — opowiadała, wybuchając naprzemian to płaczem, to gniewem i żalami.
Tyle dokazał współczuciem, perswazyą i poczciwemi słowy, że zasnęła utulona.
Wyniósł się, nie przemówiwszy do ks. Meiera, który ani zauważył jego obecności.
Przedostał się do winiarni Fukiera, gdzie miał się spotkać z Kilińskim. Majster już się tam zabawiał od paru godzin z kamratami. Zajmowali ciasną stancyjkę od podwórza, dobrze schowaną przed oczami. Parę flaszek stało dokoła świecznika na dużym okrągłym stole. Śpiewali godzinki jakimiś dziadowskimi, jękliwymi głosami. Jakiś starszy, chudy jak wiór, łysy, z obwisłymi siwymi wąsami, w rogowych okularach na czerwonym nosie, śpiewał z otwartej książki. Zarębie spomniały się stryja Onufrego z kumami słynne rekolekcye w podziemiach. Te mu się wydały bardziej na miejscu. Pili mało wiele, a śpiewać się zdawali z czystej pobożności.
Majster złożył relacyę o swoich ostatnich zarządzeniach; były pomyślane na każdą okoliczność chytrze i przewidująco. Niektóre zdumiewały zuchwałością.
— Waści karmiono szpakami — wyrzekł ze szczerem uznaniem Zaręba.
— Ma się głowę na karku nie tylko dla proporcyi! Moja maksyma: Gdzie nie poradzi siłą, tam fortelów spróbować. P nic ja się tak nie turbuję, jak żeby zaraz z miejsca capnąć za kark Igelströma. Sierakowskiego ludzie, ze sto wybranego chłopa, same tęgie bykokłuje, rzucą się na ambasadę z nienacka. Drabiny, osęki, pakuły, maczane w smole, i wszystko potrzebne do szturmu już nagotowane. P. porucznik odchodzi? Napijmy się...
— Przejdę się trochę, dopiero trzecia! Wolność i Kościuszko, Mospanowie!
— Wolność i Kościuszko! — odkrzyknęli zrywając się z miejsc.
Zapragnął wrócić do siebie na kwaterę, ale na powietrzu poczuł naraz niesłychane znużenie. Pod kamienicą Baryczków przysiadł na kamiennej ławie, aby nieco odpocząć i zebrać myśli. Ciemno było, jak w piwnicy, wiatr ustawał i rozpościerała się głucha, niepokojąca cisza. Wilgotny ziąb przejmował do kości; okręcił się burką i przyparłszy się do muru, ani wiedział, jak zasnął. Gdy otworzył oczy, już niebo poszarzało i ratuszowa wieża wynosiła się jakby z głębin mrocznych topieli. Nie mógł się przezwyciężyć, same oczy się zawarły i sen go znowu przytulił.
Wstawał dzień, modrawe świty rozlewały się w ulicach, że domy dawały się widzieć, jakby zanurzone w przemglonych wodach. Rosy obficie ściekały z dachów. Nad połacią domów od strony Wisły niebo poczynało się rumienić, powiało jakieś tchnienie niepojętej lubości, zaświegotały pierwsze jaskółki, okna wysokich pięter zagrały różaną farbą bladych zórz.
Naraz zerwał się na równe nogi.
Daleki grzmot strzału armatniego rozdarł ciszę i pomnażał się echami.
Jeszcze słuchał, kiedy zadzwonił dzwon od Fary; bił w jedną stronę, ponuro, mocno, gorączkowo, na trwogę, a za nim wnet zahuczał drugi, potem trzeci, czwarty, dziesiąty i po chwili dzwoniły już ze wszystkich stron i ze wszystkich kościołów jednym ogromnym, jak świat, niebosiężnym głosem, jakoby stado orłów, lecących nad miastem, zaśpiewało spiżową pieśń na bój, na śmierć, na zwycięstwo!
Miasto zerwało się ze snu. Powiał ognisty dech wojny. Zbrojny lud wysypywał się z domów, zaturkotały wytaczane armaty, rozlegał się miarowy tupot maszerujących oddziałów, leciały twarde słowa komend, w mrokach ulic zaczerwieniły się bojowe sztandary, na wszystkich posterunkach zaczęły bić tarabany i suchy, nieprzerwany, bojowy grochot brzmiał, niby nadciągająca burza.
I naraz ze wszystkich piersi buchnął straszliwy, wstrząsający krzyk:
— Do broni, obywatele! Do broni! Do broni!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.