Inspektor Mruczek/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

W ciągu ostatnich kilku tygodni nie pisałem swego pamiętnika, bo mi się nie chciało.
Do pisania trzeba mieć odpowiedni nastrój i pełny żołądek. Tymczasem u nas w ostatnich tygodniach działo się coś niedobrego. Oto moja pani coraz częściej jada na wieczerzę zamiast mięska jakieś szkaradne kaszki, do których ja się przekonać nie mogę. Pewnego razu, gdym się dopraszał o uczciwszą przekąskę wieczorną, odrzekła z westchnieniem:
— Tak, mój Mruczku, tak. Trzeba będzie pogodzić się z losem. Niema naszej kochanej staruszki, oj, niema, nie! A w dodatku niema i listu!
— List jest — pomyślałem. — Wiem, gdzie leży, ale nie powiem, na złość nie powiem, bo mi się nie chce.
Lecz że mądry kotek umie sobie zawsze poradzić, więc i ja radziłem sam sobie, jak mogłem.
Oto zaglądałem coraz częściej do panny Jadzi. Zaglądałem do tej zacnej osoby z dwóch przyczyn: najpierw dlatego, aby polować w jej pokoju na myszy, które wyłowiłem co do jednej, powtóre dlatego, że panna Jadzia zawsze dzieliła się chętnie ze mną swem wieczornem mlekiem.
Umniejszała zawartość swego kubka coraz więcej i więcej, tak że wkońcu sama już nic nie piła, tylko zjadała na wieczerzę kromkę postnego chleba, dbając jednak o to usilnie, abyśmy oboje z Misią nie byli pokrzywdzeni.
Pisywała ona teraz coś pilnie w swoim zeszyciku, który potem zamykała na klucz w szafce.
Razu pewnego, gdy Misia poszła spać, a ona zasiadła do pisania, wskoczyłem na stół i zapytałem:
— Czy wolno zajrzeć do kajeciku?... Mru?
Potem, żeby jeszcze więcej zaskarbić sobie jej względy, przeszedłem przez kajet, tak aby końcem wzniesionego ogonka musnąć ją pod brodę. Wreszcie przysiadłem po drugiej stronie obok lampy.
Ona nie broniła mi patrzeć na ładne litery, równiutkie jak perełki więc czytałem wszystko, co pisała:

„Drogi Braciszku!

Kazałeś mi raz w modrzewiowej alei tak się nazywać... Pamiętasz? Była wiosna — cudna wiosna. O, nie zapomnę nigdy tej chwili. Najpiękniejsza to godzina w mojem życiu... Czy się jeszcze kiedy powtórzy?
Cóż się z tobą dziś dzieje? — gdzie jesteś, co robisz, o czem myślisz? O, napisz, napisz choć jedno słowo! A może ty już nie żyjesz?... Może lotne piaski Sahary przysypały na zawsze twe jasne, dobre oczy?.. Może już cię nigdy więcej nie zobaczę?...“ Panna Jadzia zamyśliła się, a dwie łzy zawisły na jej długich rzęsach, grubiały, grubiały i wreszcie potoczyły się na kajet.
— Aha! — pomyślałem — owym braciszkiem będzie zapewne ten lotnik, o którym opowiadał mecenas pani przełożonej... Syn naszej staruszki co poleciał, do Australji, a potem miał się udać do Afryki, aby tam zbierać jakieś kamienie. Poco mu było lecieć po kamienie aż do Afryki? Czyż to u nas w Polsce mało kamieni na każdej drodze? Ej, pięknieby to było, żeby on wrócił. Nie wątpię, że zaraz przypomniałby sobie naszą szkołę i wyprawił, jak jego nieboszczka matka, kilka fur pełnych smakowitości: szynek, kiełbas, wędzonek, kur, kaczek i indyków... Toż to byłby bal!... Dziewczątka na wielkiej pauzie znowu otrzymywałyby lepsze śniadania ja zaś miałbym także mięsko co wieczora. Wreszcie i panna Jadzia piłaby swój pełny kubek mleka...
Zamyśliliśmy się tedy oboje, każdy na swój sposób, a Misia widocznie myślała także podczas snu, bo strasznie chrapała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.