Ich dziecko/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ich dziecko
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ DOŁĘGA–MOSTOWICZ
ICH DZIECKO
WARSZAWA1937
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE  „J“




Drukarnia „Linolit” Warszawa






CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I

Było to w owe dni, kiedy linia frontu, jak ognista wstęga gnana wiatrem, od wschodu posuwała się naprzód z nieprawdopodobną szybkością, niczym pożar w wyschniętym stepie. Zwijała się w konwulsyjnych skrętach, naprężała się jak cięciwa łuku, zrywała się i wiązała w supły, lecz wciąż biegła na zachód, pochłaniając coraz to nowe wsie, miasta, ziemie, coraz gwałtowniej, coraz chciwiej wdzierając się w Rzeczypospolitą.
W Warszawie, w Sztabie Generalnym, szeleściły złowrogo szare arkusze map, chyliły się nad nimi poorane zmarszczkami czoła generałów, zaczerwienione od bezsenności oczy, liczyły gorączkowo kilometry, i godziny, transporty i oddziały, siły wroga i własne.
Przez otwarte okna wlewało się upalne lato, wlewał się gorący oddech miasta, oddech szybki, nierówny, drgający podnieceniem, przerywany przejmującym krzykiem:
— Do broni!... Do broni!...
Drżało i rozpłomieniało się w tym okrzyku każde serce, budziły się najmniej czułe sumienia, zaczynała pulsować najzimniejsza krew, z niewiarygodną łatwością rozsypywały się w gruzy przemyślne teorie, wątpliwości, obawy, a nawet zwykły egoizm, zwykły strach.
— Do broni!... — wołały jaskrawymi literami plakaty.
A pod nimi jak urzeczone stały grupki ludzi, wpatrując się w to krótkie wezwanie, w to wezwanie napęczniałe treścią, którą trzeba było już w duszy własnej odczytać.
— Do broni! — wołali z przygodnych mównic siwowłosi weterani sześćdziesiątego trzeciego roku, a po ich twarzach spływały łzy, niewiadomo, czy łzy szczęścia, iż oto znowu po wielu latach to wezwanie narodowi rzucić mogą, czy łzy rozpaczy, że sami już karabinu nie udźwigną.
— Do broni! — krzyczało wszystko, co żyło. Ulicami przeciągały pochody, na placach gromadziły się tłumy. Przed biurami werbunkowymi stały długie kolejki. Ochotnicy. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy…
Naród, jak wielki, potężny zwierz, ocknął się i „wzbudził gniew w piersiach swoich“.
Polnymi drogami, pośród zielonych zbóż szli młodzi chłopcy z tobołkami na plecach, z małych cichych miasteczek, z wielkich miast, z ubogich dzielnic robotniczych i z białych pałaców, z ław szkolnych, z biur, z warsztatów i sklepów szli, napływali ochotnicy. A gdy jeden drugiego spotkał, gdy jeden drugiemu w oczy spojrzał, odnajdywał w nim swoje myśli, swoje uczucia, swoje pragnienia i nadzieje, odnajdywał brata, nawet więcej niż brata, bo samego siebie.
Z głębi kraju sunęły na wschód długie, czerwone pociągi, pełne żołnierskiego śpiewu. Śmiały się młode twarze, w oczach paliła się zuchowata ciekawość, w mózgach żądza bohaterstwa, a serca biły szybciej, a krew pulsowała mocniej, a ręce ściskały groźniej broń, którą ledwie poznać zdążyły.
Odprowadzały tych chłopców miliony rąk kreślących za nimi znak krzyża, miliony westchnień, życzeń i ślubowań.
A w Naczelnym Dowództwie dniami i nocami terkotały aparaty Hughesa. Niestrudzone, monotonne przynosiły i wysyłały meldunki, rozkazy. Dzień i noc terkotały Hughesy, dzień i noc warczały motocykle łączników, dzień i noc dzwoniły telefony, a w korytarzach rozlegał się tupot przyśpieszonych kroków.
Właśnie blady, pogodny świt zaczął rozjaśniać niebo, gdy otworzyły się drzwi gabinetu i adiutant z białą kartką w ręku wybiegł, by ją bez straty minuty czasu wręczyć telegrafiście. Zaterkotał aparat, a w pół godziny później, na odległej o setki kilometrów stacji zatrzymano długi czerwony pociąg, cofnięto go, przestawiono zwrotnicę i skierowano w innym kierunku.
„Pozycje na odcinku Lewocha — Towiaty muszą być utrzymane za wszelką cenę do piątku włącznie“.
Na odcinku Lewocha — Towiaty wgryzł się w ziemię mocno już poszczerbiony pułk piechoty. Z za lasu trzy baterie polówek ziały nieustannym ogniem, zasypując polskie okopy piaskiem i darnią. W ciągu dwóch dni czternaście razy ruszała bolszewicka tyraliera do ataku. Sześć razy kozacy zrywali się do szarży, by sforsować groblę. Szeroko rozciągające się soczyste, zielone łąki zryte były niczym świński wygon lejami po granatach, na grobli piętrzyła się góra trupów końskich i ludzkich. Gdy wiatr zmieniał kierunek zaduch rozkładających się ciał zalewał okopy. Żołnierze, którzy od dwóch dni nie mieli w ustach ciepłej strawy, dostawali nudności.
Zresztą i tu trupów nie brakowało. Trudno było nadążyć z grzebaniem. Dowódca pułku z posępną miną patrzył na wciąż wydłużającą się listę poległych. Z drugiej kompanii zostało dwudziestu trzech a z czwartej — ośmiu ludzi.
„Pozycje na odcinku Lewocha — Towiaty muszą być utrzymane za wszelką cenę do piątku włącznie“ — czytał dowódca pułku telefonogram i na jego twarzy zjawił się blady uśmiech. Przecież wiedział że do piątku nie będzie już miał nawet stu bagnetów.
Już wczoraj miały nadejść posiłki: batalion nie wyćwiczonych wprawdzie, lecz za to ochotników. Bądź co bądź materiał świeży. Tymczasem gdzieś na kolei zrobił się zator i Bóg wie, kiedy przybędą.
O zmroku bolszewicy znowu ruszyli do ataku. Zaszczękały gwałtownie karabiny maszynowe. Pod ich ogniem czerwoni trzy razy cofali się, lecz za czwartym zdołali dotrzeć do okopów. Zawyły ręczne granaty i już po chwili przyszło do starcia na bagnety. Jednocześnie korzystając z zamilknięcia maszynek, kozacy ruszyli ku grobli. Na szczęście pilnujący ze swą kompanią mokradeł, porucznik Zabielski zdążył zorientować się w sytuacji i przysunąwszy swój oddział do samej grobli, zamknął ją ogniem.
Bitwa trwała w całej pełni, gdy na odległej o półtora kilometra stacji Towiaty zatrzymał się wreszcie oczekiwany tak dawno pociąg z posiłkami. Czekał tu już na nich adiutant dowódcy pułku z rozkazem. Żołnierze wysypywali się z wagonów. W ciemności i w zamieszaniu formowały się szeregi i już po pięciu minutach wytężonym marszem ruszyły ku okopom.
Kompania, w której był Justyn Kielski, od razu została skierowana na prawe skrzydło gdzie nieprzyjaciel zdołał już wyprzeć z okopów trzecią i resztki czwartej kompanii, a zachodząc od Chominowa, mógł wedrzeć się na tyły. Pod Chominowem gęsto terkotały karabiny i raz po raz wyrastały w ciemnościach ogniste krzaki wybuchających granatów ręcznych. Od zarośli dolatywało wycie kilkuset gardzieli:
— Urraaa!… Urrraaa!…
— Kompania biegiem! — zakomenderował porucznik Libawski.
Justyn biegł w pierwszej dwójce. Plecak stawał się coraz cięższy, serce łomotało gwałtownie.
— Więc to tak wygląda wojna — myślał.
Gdzieś daleko odezwały się armaty. Nad głowami z przeciągłym jękiem przelatywały pociski, których celem widocznie była stacja kolejowa, gdyż w tamtej stronie raz po raz rozlegały się głuche detonacje.
Wpadli teraz na kartoflisko. Było bardzo trudno biec przez brózdy. Nogi plątały się w naci. W piersiach nie starczało tchu.
— Urraa!… Urraaa!… — dobiegał od zarośli nieustający ryk.
Na lewo na czarnym tle chominowskich sadów, wytryskiwały światełka: to cofający się odstrzeliwali się bezładnie lecz gęsto.
Oddział Justyna został zatrzymany na skraju łąki. Jak najciszej rozlokowano się w suchym, dość głębokim rowie. Nieprzyjaciel widocznie nie spodziewał się niebezpieczeństwa od flanki, gdyż parł wciąż naprzód. Już w mroku można było rozróżnić szybko poruszające się grupki bolszewików. Najwidoczniej chcieli zepchnąć Polaków ku zabudowaniom wioski i jednym zamachem zająć stację kolejową.
Porucznik Libawski miał jednak zimną krew, przypuścił ich na kilkaset kroków. Sto kilkadziesiąt karabinów odezwało się jednocześnie. Raz, drugi trzeci…
Ręce Justynowi drżały. Strzelał nie celując, widział wprawdzie biegnące i padające postacie, ale wszystko to wydawało mu się nierealne i nie tyle straszne, co dziwne. Lecz najważniejsze było to, że wcale nie odczuwał lęku. W głębi duszy zawsze uważał siebie za tchórza, a oto jest na froncie, jest w bitwie i nie boi się bynajmniej. Podniecenia i oszołomienia nie można przecież nazwać strachem.
Bolszewicy już po minucie zorientowali się w sytuacji i rzucili się do odwrotu.
Kompania por. Libawskiego ruszyła gęstą tyralierą za nimi. Po chwili połączyła się z oddziałem od Chominowa i okopy zostały odzyskane w niespełna godzinę. Minęli je, posuwając się wciąż naprzód wśród nieustannego grzechotu karabinów. Z dowództwa pułku przyszedł rozkaz okopania się wzdłuż polnej drogi, gdzie falistość terenu dawała korzystniejsze warunki obronne, niż na dawnej pozycji. Toteż, gdy około północy zamilkła bolszewicka artyleria i zapanował na linii spokój, po stronie polskiej zaczęły pracować łopaty. Do świtu wszystko było gotowe.
Szeregowiec Justyn Kielski wraz z czterema kolegami został przydzielony do obsługi karabinu maszynowego, którego gniazdo znajdowało się na wierzchołku niedużego pagórka w leju, pozostałym po wybuchu granatu bolszewickiego. Komendę sprawował tu kapral Marek Domaszewicz, wysoki, barczysty blondyn, nie o wiele starszy od swoich podkomendnych, lecz wzbudzający w nich, jako w nowicjuszach zaufanie i szacunek nie tylko szarżą i aureolą doświadczonego żołnierza, lecz i tym niezachwianym spokojem w ruchach i głosie tym tonem, który znamionował urodzonego zwierzchnika.
— Wasze nazwiska? — zapytał krótko.
Meldowali się po kolei, gdy Justyn wymienił swoje, kapral zapytał:
— Czy jesteście spokrewnieni z historykiem malarstwa Bernardem Kielskim?
— Tak jest, panie kapralu, to mój ojciec.
Miał wielką ochotę zapytać, czy kapral zna jego ojca osobiście, czy tylko z książek, obawiał się jednak, że byłoby to zbyt poufałe w stosunku do przełożonego. W każdym razie poczuł doń odrazu wielką sympatię. Dzięki niemu po raz pierwszy od trzech tygodni, to jest odkąd włożył na siebie mundur, przestał być anonimowym szeregowcem, po raz pierwszy odnalazł siebie, Justyna Kielskiego, i to napełniło go radością.
Nie czas jednak było na rozmyślania. Kapral Domaszewicz zaczął objaśniać konstrukcję karabinu maszynowego i pokazywać jak należy obchodzić się z tą bronią. Podczas krótkiego, bo zaledwie półmiesięcznego przeszkolenia w kadrze nie uczono ich tego. Po wykładzie kapral egzaminował podkomendnych kolejno. Najlepiej wypadł egzamin szeregowca Duchonia. Okazało się, że w cywilu był on czeladnikiem ślusarskim i pracował w arsenale. Gdy i odpowiedzi Kielskiego okazały się dobre, a jego próby manipulowania przy maszynce też nie zawiodły, kapral zapytał:
— Jesteście studentem?
— Studiuję architekturę, panie kapralu.
— W Warszawie?
— Tak jest, panie kapralu.
— No, to jeżeli obaj wrócimy z tej wojny, będziemy kolegowali.
— Niezmiernie jestem rad, panie kapralu — szczerze wybuchnął Kielski.
— Właściwie studiuję rolnictwo, ale zamierzam również zapisać się na architekturę. Będziemy kolegami.
Wyciągnął do Justyna dużą, silną rękę.
Niebo nad lasem zaróżowiło się.
— Już niedługo słońce wzejdzie — powiedział kapral Domaszewicz. — Zdrzemnę się godzinę.
Położył sobie jeden z plecaków pod głowę i po chwili już spał.
— Morowy chłop — szepnął z uznaniem szeregowiec Duchoń.
Justyn w milczeniu przyglądał się spalonej na brąz twarzy śpiącego.
Wkrótce po wschodzie słońca odezwały się baterie nieprzyjacielskie, zaś po trzygodzinnej kanonadzie bolszewicy ruszyli od ataku. Wzdłuż całej linii zaterkotały karabiny maszynowe. Kapral Domaszewicz bez pośpiechu kierował swój, przeważnie na grupki, ciągnące biegiem „Maksimy“.
— Najważniejszą jest rzeczą — tłumaczył — unieszkodliwić ich maszynki, zanim zdołają je umieścić i okopać.
Swoją receptę zaś tak skutecznie wprowadzał w czyn, że do południa nie udało się bolszewikom uplasować przed ich odcinkiem ani jednego „pieska“. Wkrótce nieprzyjaciel zaniechał ataków, natomiast jego artyleria widocznie zdobyła lepszego obserwatora, gdyż pociski zaczęły gęsto padać na polskie okopy. Z pagórka Justyn widział jak na dłoni swoją kompanię, cofającą się ku zaroślom. W tej samej chwili granat wyrżnął w lewy stok pagórka i Justyn po raz pierwszy zobaczył śmierć: szeregowiec Duchoń stoczył się do leja. Wybuch zerwał mu połowę czaszki.
Upadł z rozkrzyżowanymi rękami. Na piasek bluzgała jaskrawo czerwona krew.
— Jezus, Maria! — wyszeptał jeden z żołnierzy.
Justyn był blady, jak płótno. Przed minutą częstował Duchonia papierosem, przed minutą leżał obok niego na krawędzi leja…
— Biedak — mruknął Domaszewicz — jeszcze wojny nie powąchał i już po nim.
W kwadrans potem drugi pocisk spadł tuż przy wzgórzu, a jego odłamki zraniły dwóch szeregowców: Łomacki dostał w sam łokieć i wył z bólu, Kosiak trzymał się oburącz za udo, z którego obficie spływała krew.
— Do licha! — zaklął kapral. — Macie opatrunki?
Mieli w plecakach. Domaszewicz z wprawą zabrał się do bandażowania. Gdy skończył, powiedział:
— Wy, Żurkowski, musicie ich odprowadzić na tyły, do wsi. Tam zameldujecie się u dowódcy i powtórzycie, że zostałem tu przy maszynce tylko z szeregowcem Kielskim. Proszę o przysłanie czterech albo pięciu ludzi. Amunicji mam dość. Żarcia też.
Żurowski z pojękującym Łomackim wzięli pod ręce Kosiaka i pokuśtykali ku swoim. W leju zostali Domaszewicz i Kielski.
— No, otrząśnij się bracie — zawołał kapral — napatrzysz się jeszcze lepszych rzeczy.
Justyn siedział z podkurczonymi nogami i nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Ziemia w leju nasiąkła rudymi plamami. Trup Duchonia leżał bezwładnie, jak worek. Nad głowami wyły wciąż przelatujące pociski.
— Bądźcie mężczyzną! — uderzył Justyna po ramieniu kapral.
— Ja… ja…
— No, co?
— Boję się.
Domaszewicz zaśmiał się:
— To ci nowina! A kto się nie boi?… Ja też się boję. Ale widzisz bracie, to moja prywatna sprawa. Każdy powinien chować dla siebie swój strach. Na tym polega żołnierka.
Justyn potrząsnął głową.
— Nie potrafię być żołnierzem…
— Bajki.
— Widzę przecie… Jestem do niczego.
Domaszewicz usiadł przy nim:
— Jak pan sądzi? — zapytał. — Czy ja nie przeżywałem na początku podobnych chwil?
— Myślę, że nie.
— Otóż właśnie, że tak. Tylko nauczyłem się panować nad nerwami. Idąc na front przecież każdy wie, że czeka go śmierć. Jeżeli zaś chodzi o kalectwo, no, to też nie pożałuje pan przecie dla ojczyzny swojej ręki czy nogi. Napewno myślał pan też o tym, wstępując do wojska.
— Oczywiście.
— Więc skąd ten lęk?… Nerwy. Tylko nerwy. Strach instynktowny, fizjologiczny. A zdając sobie z tego sprawę, człowiek inteligentny, potrafi nad tym zapanować.
— Będę się starał — szepnął Justyn.
— To jest dobry, bardzo dobry sport, bracie, taka walka z lękiem! Człowiek czuje swoje człowieczeństwo. Nabiera do siebie szacunku.
Poklepał Justyna po kolanie, wstał i gwiżdżąc jakąś melodię, podczołgał się do krawędzi leja, by rzucić okiem na siną linię lasu na horyzoncie, skąd lada minuta mogli znów ruszyć bolszewicy do ataku.
Justyn pomału wracał do siebie. Przyjacielski ton kaprala i jego argumenty zrobiły swoje. Uczuciowa, wrażliwa, może nawet przewrażliwiona natura Justyna wchłaniała szybko każdy nastrój. Poczuł też niewymowną wdzięczność dla tego obcego człowieka, dla zwierzchnika bądź co bądź który zamiast wyśmiać lub zwymyślać podkomendnego, odniósł się doń tak serdecznie. Powinien mu powiedzieć:
— Jestem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy, że pana poznałem.
Ale powiedzieć to mało. Trzeba mu dać dowód, że mu uwierzył, że nie pożałuje wysiłków, by opanować nerwy…
— Nie, przed zmierzchem nie ruszą się — z przekonaniem oświadczył Domaszewicz, zsuwając się na dół. — Myślą, że wykurzą nas polówkami.
— Ale nie wykurzą?
— Nie ma mowy. Oczywiście zamieszania narobią. Ale nie ustąpimy. Mamy podobno rozkaz wytrwać do piątku. Jeszcze trzy dni. Nie bez tego, by nam tu nie podesłali pomocy. Przydałyby się ze dwie baterie. No, czas coś przegryźć.
Wydobył puszkę konserw i zabrał się do otwierania jej przy pomocy bagnetu.
— Wyście pewno też głodni? — spojrzał na Kielskiego i złapał jego wzrok, skierowany na trupa Duchonia. — A tak, musimy go pochować. Pomóżcie mi.
Z wysiłkiem dźwignęli zwłoki i wyciągnęli je na stok pagórka. Tu złożyli ciało w jednym z lejów i przysypali ziemią. Domaszewicz rozejrzał się:
— Ani kawałka drzewa — mruknął. — Biedak, nawet krzyża nie będzie miał.
Justyn zaciskał zęby, by nie wybuchnąć płaczem. Zdobył się jednak i na to, by przestać przysiadać przy każdym przelatującym nad głowami pocisku. Kapral nie zwracał na ich wycie żadnej uwagi, należało zachować się, jak on. Do jedzenia jednak nie miał ochoty. Podczas przenoszenia Duchonia umazał ręce krwią, a chociaż je wytarł o trawę na skórze zostały wyraźne ślady.
Przewidywania kaprala sprawdziły się. Słońce chyliło się ku zachodowi, a nieprzyjaciel nie szedł do ataku. Natomiast im więcej upływało czasu, tym bardziej niepokoili się. Zbliżała się noc, a z kompanii nie przysyłano pomocy.
— Wygląda na to, że o nas zapomniano — odezwał się wreszcie Kielski.
— To niemożliwe — zaprzeczył kapral. — Wyślą ich dla bezpieczeństwa gdy się ściemni.
Istniała jeszcze jedna ewentualność, o której wszakże Domaszewicz nie chciał Justynowi mówić. Mianowicie mogło się zdarzyć że Żurowski z rannymi nie dotarł do wsi. Teren, który musieli przebyć, był zrana pod gęstym obstrzałem. Jeżeli zginęli, w kompanii nie wiedzą w ogóle, że przy maszynce na wzgórzu zostało tylko dwóch ludzi. Właściwie należałoby posłać Kielskiego do dowódcy.
Kapral spojrzał nań z namysłem. Chłopak był już znacznie spokojniejszy. Jednak jest nowicjuszem i kto wie czy potrafi na czas odnaleźć kompanię, która wycofała się gdzieś w stronę wsi i przed spodziewanym wieczornym atakiem będzie wracała oczywiście do okopów. Kielski może się z nimi rozminąć, zbłądzić… Znowuż iść samemu — zbyt wielkie ryzyko. Jeżeli bolszewicy ruszą się wcześniej, „maszynka“ i nader ważny punkt obronny przepadną.
— Ostatecznie niech będzie, co ma być — zdecydował się — zostaniemy i jakoś sobie damy radę we dwójkę.
Zachodziło już słońce.
— Nie przychodzą — zauważył Kielski.
— Jeszcze czas. A zresztą obędziemy się w razie czego i bez pomocy. Umiecie obchodzić się z ręcznymi granatami?
— Przechodziłem ćwiczenia.
— Więc wszystko w porządku. Chodźcie no, jeszcze powprawiajcie się z tą „maszynką“. Jak wam na imię?
— Justyn.
— Możesz, Justyn, mówić do mnie na ty. Nazywam się Marek. W szeregu, w służbie, inna rzecz, ale tak nie ma się co ceremoniować. Bruderszaftu nie wypijemy bo nie ma czym.
Zaśmiał się i mocno uścisnął rękę towarzysza.
I jemu od pierwszej chwili podobał się Kielski, jego smukła sylwetka, niski melodyjny timbre głosu, czarna lekko sfalowana czupryna, a zwłaszcza oczy. Justyn miał rzeczywiście uderzająco piękne oczy, niemal zupełnie czarne, podłużne, o gęstych długich rzęsach. Głównie ze względu na te oczy koledzy w młodszych klasach gimnazjum nazywali go Justynką. On sam nie zdawał sobie sprawy z jaką wyrazistością jego oczy odzwierciadlają każdy jego nastrój, każde uczucie. Najczęściej miały wyraz rozmarzony i wówczas naprawdę przypominał dziewczynę. Gdy jednak wpadał w gniew, lub był usposobiony radośnie, właśnie dzięki zmianie wyrazu oczu zmieniał się wręcz nie do poznania.
Prawie nie pamiętał matki, która umarła, gdy miał lat siedem, ale wiedział, że jest do niej bardzo podobny. W gabinecie ojca wisiał ogromny jej portret. Matka Justyna była z pochodzenia Ormianką i po niej odziedziczył kolor włosów i śniadą, matową cerę i oczy. Odziedziczył też tę miękkość w obejściu, która tak łatwo jednała mu życzliwość ludzką. A bez niej nie umiałby żyć. Może dlatego że leżało to w jego naturze, a może z przyzwyczajenia. Nigdy nie miał żadnego wroga, nie spotykał nawet niechętnych sobie ludzi. Wszyscy odnosili się doń serdecznie i z sympatią. I może dlatego nigdy też nie miał — przyjaciela.
W nim samym była jakaś granica, jakaś strefa otoczona wysokim murem, poza który nie chciał, nie mógł wpuścić nikogo, nawet ojca. Przyjaźnił się z wieloma kolegami, lecz były to przyjaźnie zewnętrzne, powierzchowne, automatyczne, zrodzone nie z potrzeby uczuciowej lecz z braku przeszkód do zbliżenia się. To też zbliżenie się nigdy nie mogło być całkowite, nie sięgało do osobistego rezerwatu.
I teraz nagle spotkał człowieka. Spędził z nim zaledwie kilkanaście godzin, a już gotów był otworzyć przed nim wszystkie bramy do najosobistszych, do najstaranniej strzeżonych swoich uczuć i myśli, przeżyć i marzeń. Tak, to musiała być przyjaźń: bezgraniczna ufność, gotowość do wszelkich poświęceń do wszelkich ofiar…
W milczeniu ściskał rękę Marka, a Marek czytał to wszystko w jego oczach. I jeżeli nic nie powiedział, jeżeli nie uściskał Justyna, to tylko dlatego, że uważał za rzecz niemęską, za rzecz niemal nieprzyzwoitą okazywanie jakichkolwiek uczuć, a już tym bardziej czułości.
Nie pisany, nie wypowiedziany pakt jednak został zawarty, a samo życie miało go umocnić.
Słońce już zaszło i w zagłębieniach terenu zaczęły kłaść się długie cienie. Marek i Justyn po długich wprawkach z karabinem maszynowym rozpoczęli systematyczne przygotowania do obrony. Wygodnie rozmieścili amunicję, w pobliżu rozłożyli granaty ręczne, oczyścili z piasku zamki karabinów i czekali, zajadając konserwy i przegryzając pysznymi amerykańskimi galetami.
Tymczasem kanonada dział bolszewickich wzmogła się nagle, ale nad nimi przestały przelatywać pociski. Cały ogień, jak świadczyły odgłosy wybuchów, skierowany został na pozycje po drugiej stronie mokradeł, na pozycje pod Lewochą.
— Co to znaczy? — zdziwił się Justyn.
— Trudno wiedzieć.
— Skoro walą na Lewochę, widocznie tam będą atakować, a nam dadzą spokój.
Marek skinął głową.
— Zupełnie możliwe. Lecz możliwe również, że takie właśnie przekonanie chcą bolszewicy wpoić naszemu dowództwu.
— Po co?
— Po to oczywiście, by dowódca odciągnął część ludzi spod Towiat dla wzmocnienia zagrożonej Lewochy.
— Aha — zrozumiał Justyn — po prostu podstęp. Udają atak na Lewochę, a zaatakują nas?
— Zupełnie prawdopodobne.
— A jak myślisz, Marku, czy dowódca nie da się wyprowadzić w pole? — z obawą zapytał Justyn.
— Naucz się jednej rzeczy — poważnie powiedział kapral — naucz się nie zastanawiać się nad tym, co robi dowódca, poco i dlaczego. To jego sprawa. Nas to nie obchodzi. My mamy swój zakres działania i tylko w tym zakresie możemy rozumować. Wyobraź sobie, co by to było, gdybyśmy tu, siedząc w tej dziurze zaczęli troskać się nad tym, czy słuszne rozkazy wydaje sztab dywizji, czy nie myli się dowódca armii, albo wódz naczelny. Wojsko na tym właśnie polega, iż każdy ma swoją funkcję i że jest hierarchia tych funkcyj.
— To rozumiem — przyznał Justyn. — Ale nie wydaje mi się, by rozpatrywanie sytuacji mogło przeszkodzić w spełnianiu swoich obowiązków.
— Zaraz ci to wyjaśnię — uśmiechnął się Marek. — Wyobraź sobie, że nasz dowódca zacznie zastanawiać się nad rozkazem utrzymania tej linii za wszelką cenę. Pomyśli, że w sztabie nie zdają sobie sprawy z niedogodności tej linii obronnej, że w dywizji przez lekkomyślny rozkaz skazano jego pułk na wybicie do nogi, że znacznie lepiej jest cofnąć się o dziesięć kilometrów za rzekę, przez co wyrówna się front, a pułk zostanie ocalony. Te myśli, jeżeli go nawet nie skłonią do złamania rozkazu, odbiorą mu wiarę w zwierzchników, wiarę w celowość powierzonego mu zadania, osłabią wolę zwycięstwa. A od tego zaczyna się każda klęska.
— No dobrze. Dlaczego jednak każą nam tu stać?
— Nie wiem. Mogą być różne powody. Może chodzi o to, by zmusić nieprzyjaciela do większej koncentracji sił na tym odcinku, może zostawiono tu nasz pułk na stracenie, gdyż to uratuje, powiedzmy, pięć innych pułków. Może na tyłach przygotowuje się potężna linia obronna i trzeba wroga zatrzymać bodaj kosztem największych ofiar póki nie zostanie ukończona. Różnie być może. I dlatego my tu, nie ogarniając całości, nie powinniśmy w ogóle zastanawiać się nad niczym innym, jak tylko nad tym, jak najlepiej obronić tę naszą pozycję. Mamy zadanie nie dać jej. I tu jest pole dla naszej inicjatywy, osobistej inwencji i rozważań. A zapewniam cię, że to i tak pole dość obszerne.
Mówili już półgłosem. Mrok gęstniał i należało zachować maksimum ostrożności.
Domaszewicz, który miał świetny wzrok, zobaczył ich pierwszy: na odległym o kilkaset metrów obłym wzgórzu zamajaczyły jakieś sylwetki. Nie mógł skutecznie celować. Chodziło jednak o ostrzeżenie okopów i dlatego dał serię. W dwie minuty później odezwała się z lewego skrzydła druga „maszynka“ i niemal jednocześnie wysoko w górę wzbiły się dwie rakiety, oświetlając jaskrawą bielą szeroką przestrzeń i dwie linie dość zwartej tyraliery. Z obu flankowych gniazd i z samych okopów zaterkotały karabiny maszynowe. Raz po raz wysoko w niebie pękały rakiety, raz po raz w równych odstępach czasu przetaczał się ostry grzechot salw karabinowych.
Z tyraliery odpowiedziała gęsta, bezładna palba. Krasnoarmiejcy pokładli się i kryjąc się za nierówności gruntu, strzelali zawzięcie. Odezwały się też ich karabiny maszynowe. Nad głowami Domaszewicza i Kielskiego zaświstały kule. Jedna z nich uderzywszy w krawędź leju, zasypała piaskiem oczy Justynowi, który parę minut stracił na wydobycie go spod powiek.
Grzechotanie karabinów bolszewickich nagle ustało. Gromkie urrraaa!… wyrzucone przez tysiąc piersi rozległo się echem.
— Idą do ataku — krzyknął Domaszewicz.
Szli rzeczywiście już nie tyralierą lecz ławą. Maszynka Domaszewicza pracowała bez przerwy. Salwy z okopów stawały się coraz częstsze. Trup padał gęsto. Wreszcie bolszewicy nie wytrzymali ognia i zaczęli bezładnie cofać się.
— Dzięki Bogu — otarł spocone czoło Justyn.
— Nie bój się, zaraz wrócą — pocieszył go Marek.
Nie upłynęło i dziesięciu minut, gdy nieprzyjaciel ponowił atak. Tym razem zdołał dotrzeć niemal pod sam pagórek. Wszakże pięć granatów ręcznych wystarczyło, by w linii zrobić poważną wyrwę.
— Jeszcze nie tym razem, towarzysze — mruknął kapral.
I posłał za odstępującymi nową serię.
— Gdybyśmy mieli choćby byle jakie zasieki z drutu kolczastego — powiedział po chwili — byłoby tu jak u Pana Boga za piecem.
— Czy myślisz, że jeszcze wrócą? — z niedowierzaniem zapytał Justyn.
— Jak amen w pacierzu.
Tak zaczęła się ta noc. Bolszewicy zrywali się co kilkanaście minut do ataku z rosnącym uporem i z coraz większą wściekłością. Za każdym razem zostawiając wielu poległych musieli się cofać.
Po paru dopiero godzinach ich dowódcy zorientowali się, że nigdy nie zdobędą okopów, póki nie zgniotą flankowych gniazd. Wtedy dla Justyna i Marka nastało prawdziwe piekło. Na szczęście i w okopach zrozumiano sytuację, toteż w krytycznym momencie kompania cały ogień skierowała ku wzgórzu.
Sześć razy Domaszewicz i Kielski byli już przekonani, że nic ich ocalić nie zdoła i sześć razy bolszewicy cofali się w ostatniej chwili.
O świcie zdawało się, że pozycje już są zdobyte. Krasnoarmiejcy hurmem z nieludzkim wyciem biegli na okopy. Dziesiątkowani ogniem karabinów maszynowych i ręcznych dopadli jednak okopów. Przez kilka minut trwała zawzięta walka na bagnety i gdyby bolszewickie dowództwo w porę nadesłało pomoc, okop byłby niechybnie zdobyty. Na szczęście pomoc wyruszyła za późno. Zdążyła tylko ocalić cofające się niedobitki przed wyrżnięciem w pień.
Pomimo to bitwa nie ustała i dopiero upał w południe przerwał walkę.
W dwie godziny później lej zaroił się od żołnierzy. Na zmianę przysłano czternastu ludzi i jeszcze dwa karabiny maszynowe.
— Patrz no, Justyn — powiedział głośno Domaszewicz — cośmy warci. Nas odwołują, to muszą na nasze miejsce czternastu przysłać.
Mówił to oczywiście żartem, ale dowódca pułku naprawdę ich pracę ocenił: nazajutrz rozkaz dzienny przyniósł Domaszewiczowi awans na plutonowego, Kielskiemu zaś na starszego szeregowca, oraz zapowiedź przedstawienia obu do odznaczenia Krzyżem Walecznych.

ROZDZIAŁ II

Przyjaźń Marka i Justyna, zrodzona w onych dniach, wytrzymała próbę czasu. Przeżyli razem całą Kalwarię odwrotu, piekło rozpaczliwych walk o stolicę, pogrom najeźdźcy, morderczy pościg i wreszcie tryumfalne „Te Deum“ zwycięstwa. Poznawali siebie w śmiertelnym znużeniu i ciszy odpoczynku, w głodzie i w sytości, w entuzjazmie i w tragicznych chwilach zwątpień, w obliczu niechybnej zdawałoby się śmierci i w beztroskiej żołnierskiej zabawie. A im głębiej się poznawali, tym bliżsi stawali się sobie.
Nie było to zwykłe zżycie się, naskórkowe przyzwyczajenie, czy przywiązanie. Przyjaźń ich zawierając i te zewnętrzne czynniki, miała w sobie coś z duchowego zrastania się, z wzajemnego przenikania, z osmozy nie tylko umysłowej lecz i uczuciowej.
— Nigdy was nie zrozumiem, skąd się ta wasza przyjaźń wzięła — mówił nie bez lekkiej irytacji jeden z ich kolegów kompanijnych, Wacek Strzegocki. Różnicie się pod każdym względem. Właściwie powinniście nie znosić jeden drugiego.
I naprawdę różnili się. Nie tylko temperamentami, nie tylko upodobaniami, charakterami i usposobieniem, ale i poglądami. Marek był konserwatystą. Justyn entuzjazmował się postępem, w który wierzył, Marek wolał patrzeć na świat przez sceptyczne okulary przyrodnika, umysł zaś Justyna tonął w nieustającej kąpieli humanistycznej, z lekkimi oparami swoistego mistycyzmu i nieukonkretyzowanych zamiłowań do okultyzmu. Marek był realistą, Justyn idealistą.
Jeżeli zaś te różnice nie tylko nie zdołały ich rozdzielić, lecz przeciwnie, przyczyniły się do pogłębienia przyjaźni, to dlatego, iż pod paru względami byli do siebie bliźniaczo podobni. Mianowicie, obaj, pomimo młodego wieku, nie byli apodyktyczni, obaj odznaczali się nie tylko tolerancją dla przeciwnych poglądów, nie tylko lojalnością w dyskusji i szacunkiem dla zwalczania przekonań, lecz i szczerą chęcią rozpatrzenia ich, zrozumienia i nawet przyjęcia.
To sprawiało, że dyskusjom ich nie było końca, a jak określał to szeregowiec Maźnica: „pon sirżont Domaszewicz z panem plutonowym Kielskim spirajom się i spirajom uczonymi słowami, a do bitki między nimi i tak nie przyńdzie“.
Jakoż i nie przychodziło. Przeciwnie, przyjaźń z dnia na dzień rosła. Wręcz zaczęła przechodzić w stan taki, iż jeden odgadywał zamiary drugiego, że jeden z góry wiedział, co drugi w danej sytuacji powie, czy zrobi, że zamieniwszy spojrzenia, często bez wymiany zdań porozumiewali się doskonale.
Oczywiście Domaszewicz wiedział o Justynie wszystko. Znał jego stosunki rodzinne, krótkie dzieje jego dotychczasowego życia i cały rejestr przemian i zdarzeń, jakich zresztą zawierało nie wiele. Natomiast Marek chociaż oburzyłby się, gdyby go o skrytość posądzić niewiele mówił o sobie. Justyn zaś był zbyt delikatny, by go wypytywać. Wiedział, że jego przyjaciel studiuje agronomię, że pochodzi z ziemiańskiej rodziny, że ma majątek na Polesiu i że jest sierotą. Te wiadomości zresztą wystarczały Justynowi tym bardziej, że o Marku wiedział jeszcze i to, że jest to najbliższy mu człowiek na świecie.
Całkiem nową stronę życia Marka poznał Justyn przypadkiem, takim przypadkiem, o który na wojnie nie trudno. Pewnej nocy Domaszewicz został wysłany na patrol, a w kilka godzin później żołnierze przynieśli go nieprzytomnego i zlanego krwią. Kula trafiła w lewy bok i utkwiła gdzieś w mięśniach w okolicy kręgosłupa. Lekarz wprawdzie utrzymywał, że życiu rannego nic nie grozi, gdyż żaden z poważniejszych organów nie został uszkodzony. Marek jednak, bardzo osłabiony wskutek upływu krwi, był przekonany, że umrze. Gdy Justyn odwoził go do polowego szpitala. Marek podał mu swój portfel:
— Znajdziesz tam adresy i wszystko — powiedział. — Gdy będziesz w Warszawie, oddaj im
— Nie wezmę — upierał się Justyn — będziesz żył. Ja ci przysięgam, że będziesz żył.
— Nie. Weź to.
Nie chciał wierzyć w to nawet wówczas, gdy lekarze w szpitalu zakwalifikowali jego ranę jako lekką i zapewnili go, że za dwa trzy tygodnie będzie zdrów zupełnie.
W ten sposób Kielski wrócił do pułku z pugilaresem przyjaciela. Wewnątrz był złoty medalonik z kilkoma źdźbłami wyschniętej trawy, paczka listów i dwie fotografie. Jedna była podobizną bardzo młodej blondynki. Na odwrocie mocnym ładnym charakterem pisma nakreślono:

„Noś to na sercu. Żadna kula tego nie przebije. Moja miłość będzie Ci pancerzem. — Twoja uwielbiająca Cię i dumna z Ciebie. — Janka“.

Justynowi zrobiło się przykro:
— Więc Marek kocha i jest kochany, czego nie może uważać za rzecz błahą, a nie wspominał o tym ani słowa.
Druga fotografia wyobrażała najwyżej siedemnastoletnią dziewczynę w mundurku pensjonarskim. I tu na odwrocie była dedykacja:

„Memu kochanemu Rycerzowi, by wiedział jak wygląda Jego chrzestna mateczka wojenna, która marzy o Nim i co dzień modli się za Jego szczęśliwy powrót z frontu. — Monika Korniewicka“. — P. S. — Proszę, by mi koniecznie Kochany Chrześniak szczerze napisał, czy nie bardzo się rozczarował moją powierzchownością i czy zechce nadal pisywać do mnie takie cudne listy? Janka namówiła mnie do wysłania tego zdjęcia, bo ja się strasznie bałam, że się Panu nie podobam. Ale ona zapewniała, że się podobam, bo zna gust swego Braciszka. — Zaniepokojona Monika“.

Justyn jeszcze raz przeczytał wszystko i teraz zrozumiał: ta piękna blondynka z fotografii jest siostrą Marka. Nigdy nie mówił, że ma tak piękną siostrę. Nie wspominał też o tej małej Monice. Wprawdzie dość często pisywał listy…
— W każdym razie muszę je obie zawiadomić, że Marek jest w szpitalu — zdecydował się Justyn.
W poszukiwaniu adresów w listach starał się uniknąć niedyskrecji, jednak mimo woli wpadło mu w oczy kilka zdań. Wywnioskował z nich, że ta zabawna, ale rzeczywiście niezbyt ładna panna Monika, musiała się kochać w Marku i otrzymywać od niego czułe listy. Gdy adresy znalazł, siadł i napisał do panny Domaszewiczówny:

„Szanowna Pani! Brat Pani, a mój najserdeczniejszy i jedyny przyjaciel, Marek, jest lekko ranny. Zapewniam Panią, że nie jest to nic groźnego. Doktorzy twierdzą, że po kilkunastu dniach kuracji wróci do pułku. Został postrzelony podczas nocnego patrolu, widocznie jakąś zbłąkaną kulą z dużej odległości, dzięki czemu kula ugrzęzła w mięśniach. Odwiozłem Marka do Szpitala Polowego Nr. 97. Tam też należy adresować listy. Jestem przekonany, że po kilku dniach Marek sam do Pani napisze. Proszę mi wierzyć, że kocham go jak nikogo innego i że sam przeżyłem wiele trwogi o jego zdrowie i życie. Na szczęście rana szybko się zgoi i nie ma najmniejszych powodów do obaw. Cieszę się, że mogę Pani o tym donieść i jednocześnie wyrazić nadzieję, że już wkrótce wojna się skończy, a wtedy będę mógł poznać siostrę mego przyjaciela.

Z najgłębszym szacunkiem
Justyn Kielski.

Do Moniki Korniewickiej napisał w całkiem innym tonie:

„Panno Moniko! Jestem podkomendnym Marka Domaszewicza i jego wielkim przyjacielem. Ponieważ wiem, że i Pani żywi dlań takie same (a może niezupełnie takie same?) uczucia, śpieszę donieść, że Pani rycerz i chrześniak wojenny miał szczęście przelać trochę krwi za Ojczyznę. Jest lekko ranny, a zdobył nowy tytuł do bohaterstwa. Zyskał i to, że przez kilkanaście dni wypocznie sobie w szpitalu. Zazdroszczę mu tego wszystkiego, nie wyłączając tak miłej „mateczki“. Proszę przyjąć od człowieka, o którego istnieniu wprawdzie Pani nie słyszała, lecz który żywi dla Pani wiele sympatii — najserdeczniejsze pozdrowienia.

Justyn Kielski, plut.

Przeczytał oba listy. Z drugiego wprawdzie był niezadowolony, gdyż wydał mu się zbytnio już poufały, nie miał jednak czasu na napisanie nowego.
Pułk szykował się do przemarszu na inne pozycje. Właściwie miało to być już tylko strażowanie. Nieprzyjaciel cofnął się i wciąż się cofał z takim pośpiechem, że o nawiązaniu kontaktu nie mogło być mowy. Podjazdy kawaleryjskie, które zapuszczały się w głąb terytorium nieprzyjacielskiego, przynosiły wieści, że w pasie o szerokości kilkudziesięciu kilometrów, nie ma żadnych regularnych oddziałów, grasują tylko bandy dezerterów z bolszewickiej armii.
Zaczęły się tedy dni wytchnienia. Wkońcu nadeszły radosne nowiny: Sowiety prosiły o pokój i rozpoczęły się już podobno rokowania o zawieszenie broni.
Służba nie zajmowała teraz Justynowi wiele czasu, więc z każdym dniem dotkliwiej odczuwał nieobecność przyjaciela.
Lekarz pułkowy, który jeździł do szpitala po jakieś medykamenty i przy sposobności odwiedził Domaszewicza, po powrocie uspokoił obawy Justyna:
— Wasz przyjaciel szybko zdrowieje. Rana goi się doskonale. Prosił, aby was pozdrowić. Mówi, że pilno mu do pułku.
Minęło jeszcze kilka dni i Kielski ku swemu zdziwieniu otrzymał list. List był od panny Domaszewiczówny. Zawierał poza podziękowaniami wiele nie wymuszonych serdeczności i zdanie, które uradowało Justyna:
„Brat w każdym liście pisał mi o Panu i o Waszej przyjaźni, toteż znam już Pana od dawna i wdzięczna Mu jestem za serce okazywane Markowi“.
— Więc jednak! — cieszył się Justyn. — Jednak Marek ceni mnie naprawdę. Inaczej jego siostra nie pisałaby do mnie z taką serdecznością.
Pod wpływem impulsu wydobył portfel Domaszewicza i długo przyglądał się fotografii panny Janki. Wyglądała tu na lat dwadzieścia trzy, czy cztery. Musiała tedy być starsza od brata. I była bardzo ładna. Więcej niż ładna. Należała do typu tych greckich piękności, piękności o modelowo klasycznych rysach. Był w nich jakiś marmurowy spokój, pod którymi równie dobrze można było szukać beznamiętnej pogody ducha, jak i największych burz, ujarzmionych siłą woli, zarówno wegetatywnej obojętności, jak i gwałtownej agresywnej dumy, trzymanej mocno w cuglach.
— Tak powinny wyglądać królowe — pomyślał.
W każdym razie przy tej fotografii podobizna panny Moniki robiła dziwnie pospolite wrażenie. Zbyt duże i zbyt pełne wargi, nosek zdaje się zadarty, dość ciemne włosy niezbyt porządnie uczesane… Tylko oczy miały jakiś zastanawiający wyraz, co zresztą mogło być dziełem fotografa.
Jeżeli Marek naprawdę był nią zajęty, wydawało się to Justynowi — niestosowne, uchybiające wartościom Marka.
— On, ten chłopak pod każdym względem wyjątkowy i taka ot sobie panieneczka.
Myśli te zajmowały go długo i wreszcie postanowił zaraz po powrocie Marka, w najostrożniejszy i najdyskretniejszy oczywiście sposób, dać mu do zrozumienia, że nie powinien interesować się byle przeciętną dziewczyną, której wartości umysłowe i duchowe (a także i powierzchowność) nie stoją w żadnym stosunku do tego, czego taki człowiek, jak on, powinien wymagać.
Układał już sobie nawet przyszłą rozmowę, gdy zaszło coś, co zmąciło nieco logikę jego argumentów i do pewnego stopnia zachwiało przeświadczeniem w sprawie panny Moniki.
Była to paczka od niej właśnie. Paczka i list.
Już sama zawartość paczki stała się dlań niespodzianką. Oprócz papierosów, czekolady i ciepłego szalika znalazł tu dwa numery świetnego angielskiego miesięcznika poświęconego architekturze, tom wierszy Tetmajera i fotografię otyłej starszej damy z podpisem:
Panu plutonowemu J. Kielskiemu swoją podobiznę ofiaruje — Monika Korniewicka.
Tak się tym speszył, że przez dobrych kilka minut jak urzeczony wpatrywał się w tę matronę, upozowaną zresztą w naiwny i komiczny sposób na secesyjnym bambusowym foteliku na tle… wzburzonego morza. Musiało to być robione gdzieś w nędznym zakładzie fotograficznym.
— Okropność! — powiedział z nieudawaną zgrozą.
List pisany znajomym już charakterem pisma, brzmiał jak następuje:

— Drogi Chłopcze! Wyrażam Ci wdzięczność za zawiadomienie mnie o wypadku mego chrześniaka wojennego, który mi już donosił sam, że ma się lepiej. Przez mego siostrzeńca, który jest tu pułkownikiem w Sztabie Generalnym, staram się o parotygodniowy urlop dla Pańskiego przyjaciela na czas rekonwalescencji. Ponieważ z listów tego poczciwego chłopca wiem, że Pan uczy się architektury i przepada za Tetmajerem, posyłam Panu trochę strawy duchowej. Noce bywają już chłodne, więc proszę dbać o swoje zdrowie, drogi Chłopcze i nosić szalik. Za czym łasce i opiece Boskiej Cię polecam.

Monika Korniewicka.

Justyn zaczerwienił się, jak smarkacz przyłapany na paleniu papierosów. Od razu przypomniał sobie ton listu wysłanego do tej kobiety. Był to list żartobliwy, ba, niedopuszczalnie poufały i frywolny.
— Zbłaźniłem się — przygryzł wargi.
Oczywiście nie mogło być dwóch Monik. Zatem jedna z nich jest mistyfikacją. Albo ta leciwa matrona, albo owa panieneczka z portfelu Marka. Jeżeli otyła dama nie istnieje, to jej fotografia i ten list mają dlań być po prostu nauczką i skarceniem za poufałość. W przeciwnym razie, to znaczy w wypadku autentyczności staruszki, nie istnieje młoda Monika, czyli po prostu w obrzydliwy sposób ta baba zakpiła z Marka, udając w listach do niego panieneczkę i przysyłając mu fotografię diabli wiedzą, może swojej wnuczki!…
Jakkolwiek ta druga ewentualność już przez samą swoją potworność wydała mu się niemożliwą, jednak ją należało wziąć pod uwagę. Oczywiście Justyn dałby wszystko za to, by raczej z niego samego zakpiono. Sama myśl, że ktoś posługując się cudzą podobizną, mógł wyłudzić od Marka czułe listy, wywoływała w nim gniew i oburzenie.
Z tego wszystkiego, poirytowany i rozżalony, tknąć nie chciał tej paczki. Odsunął ją w kąt izby i dopiero po paru dniach, gdy się już uspokoił, sięgnął tam po papierosy. Postanowił wszakże nie odpisywać ani słowa i nie dziękować za przesyłkę.
Minął tydzień od tego czasu, gdy wrócił ze szpitala jeden z młodszych podoficerów i przyniósł kartkę od Marka. Marek donosił, że w tych dniach zostanie wypisany i że otrzymał miesiąc urlopu, wobec czego nie wstąpi już do pułku lecz wprost pojedzie do Warszawy.
„Z Warszawy do Ciebie napiszę obszerniej, a teraz ściskam Cię serdecznie“ — kończył się list.
Tegoż dnia gruchnęła wiadomość o podpisaniu zawieszenia broni. Po wybuchu wielkiej radości, nazajutrz zapanował w pułku nastrój zniecierpliwienia. Nie mówiono o niczym innym, jak tylko o demobilizacji.
Justyn miejsca sobie nie mógł znaleźć. Chodził posępny i zamyślony. Codziennie łaził po kancelarii, by dowiedzieć się, czy nie przyszły jakie rozkazy dotyczące zwalniania ochotników.
Nie tylko tęsknił za Markiem. Od czasu rozstania wciąż rosła w nim tęsknota, lecz i wciąż więcej zbierało się ważnych spraw, o których musiał z nim pogadać. Setki myśli, którymi musiał się z nim podzielić, moc zagadnień, które musiał z nim przedyskutować.
A o demobilizacji było wciąż cicho. Monotonia jednostajnych dni, deszcze jesienne, błoto po kostki, wszystko to zdawało się ciągnąć w nieskończoność.
W tym czasie zdarzyło się tylko jedno: list od ojca. Donosił, że czuje się gorzej. Jego choroba robiła postępy.
Już nie wstawał z łóżka wcale. Paraliż odjął mu władzę w obu nogach.
„Myślę czasami ze smutkiem — pisał — że już nie dożyję do Twego powrotu“.
Biedny ojciec. Justyn przed swoim zaciągnięciem się do wojska, słyszał to samo od lekarzy. Zresztą, ojciec od lat już cierpiał na jakąś nieznaną medycynie chorobę. Leczono go zastrzykiwaniem rozmaitych preparatów hormonowych. Większość dnia spędzał w swoim fotelu na kółkach, czytając lub dyktując sekretarce, pannie Magdalenie, dalszy ciąg swojej „Estetyki słowiańskiej“, której nie miał nadziei doprowadzić do końca. Wiedział, że śmierć może przyjść w każdej chwili, jednak nigdy o tym nie mówił. Nie lubił zajmować swoją osobą uwagi otoczenia i żywił fizyczny wstręt do wszelkich form współczucia. Był dość subtelny, by w pocieszeniach, w słowach otuchy i nawet w litościwych spojrzeniach wyczuć ten podstawowy składnik, którym jest konwencjonalny szablon, owa namiastka, którą ludzie delikatni starają się niepostrzeżenie zastąpić uczucia, skoro te nie mogą wytrzymać zbyt długiej próby czasu.
Justyn to rozumiał i nigdy nie narzucał się ojcu. Zresztą ich wzajemny stosunek był zawsze umiarkowany, niemal chłodny. Obaj niezmiernie wrażliwi, wiedzieli z góry, ze nie znajdą jeden w drugim duchowego oparcia. Justyn szanował ojca i cieszył się nie mniejszym jego szacunkiem, ale stąd jeszcze daleko było do zbliżeń, do intymności, do serdecznych wynurzeń. Byli jak dwie gałęzie mimozy z jednego pnia wyrosłe, które przecież, gdy je poryw wiatru splótł czasem, gwałtownie stulały swoje listki. Nie przez niechęć, nie przez poczucie obcości, lecz odruchowo.
Każdy z nich czuł wówczas zażenowanie i w myśli przepraszał drugą stronę za tę nieusprawiedliwioną samoobronę. Wówczas obaj uciekali do jedynej dziedziny, gdzie nie potrącając o struny osobiste, zawsze znajdowali harmonijny współdźwięk: — mówili o sztuce.
Tak samo i listy syna z frontu i ojca na front pełne były tej sztuki. Toteż Justyn znalazłszy w ostatnim aż kilkanaście wierszy, poświęconych chorobie i przewidywaniom śmierci, nie wątpił, że stan ojca musi być naprawdę groźny.
„Myślę ze smutkiem“ — pisał ojciec. Tak. Słowo smutek jest tu najwłaściwszym wyrazem. I Justyn nie był teraz wstrząśnięty, nie przyjął wiadomości tragicznie. Kochał ojca, lecz była to miłość, która przerwana przez śmierć nie zostawia rozpaczy, tylko smutek… Tylko?… Czyż można tu użyć tego pomniejszającego słówka?… Raczej nie. Tak, jak nie można powiedzieć, że „to nie jest rzeźba, tylko obraz“. Po prostu dwie różne kategorie uczuć, dwa różne gatunki, powodujące każdy własne stopniowanie.
Justyn tak zagłębił się w rozmyślaniach nad tym, że dopiero po dłuższym czasie wrócił do czytania listu i znalazł dopisek:
„Odwiedził mnie dzisiaj twój przyjaciel Domaszewicz wraz z ujmującą dziewczyną, swoją wojenną mateczką chrzestną. Bardzo to ładnie z ich strony. Ten młody człowiek wywiera najlepsze wrażenie i cieszę się z waszej przyjaźni“.
— Więc jednak… — przygryzł Justyn wargi. — Ta panna Monika zakpiła sobie ze mnie. Skoro jest dziewczyną i do tego ujmującą… W każdym razie jej list i ta fotografia starej otyłej kobiety, to żart posunięty zbyt daleko.
Oczywiście był wdzięczny Markowi za wizytę, złożoną ojcu. Po co jednak zabierał tę Monikę! Musi być to rozpieszczona, trywialna i gruboskórna dziewczyna, która ma jeszcze pstro w głowie.
Pojąć nie mógł, co skłoniło Marka do interesowania się tego rodzaju typem. Irytowało go też jeszcze jedno: mianowicie bał się, że to niedorzeczne zbliżenie się Marka do Moniki nie da się pogodzić z ich przyjaźnią. Marek będzie zaabsorbowany tym niewczesnym uczuciem, nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o tej Monice, no i będzie z nią spędzał cały wolny czas.
Myślał o tym z prawdziwą goryczą. Zresztą przepowiednię takiej przyszłości widział już chociażby w tym, że Marek dotychczas nie napisał doń z Warszawy ani słowa.
— Tak — uśmiechnął się z ironią — ona mu zastąpi mnie.
I był tak przygnębiony, że teraz już nawet nie pragnął przyśpieszenia demobilizacji. Następnego dnia zerwał się o świcie i napisał do Marka list na ośmiu stronach. List pełen był wyrzutów, zaklęć i ponurych refleksyj. Po przeczytaniu tego histerycznego elaboratu, Justyn wrzucił go do pieca. Wyładowanie całego bagażu na piśmie przyniosło jednak trochę uspokojenia i przywróciło mu zdolność do przyjrzenia się sprawie na trzeźwo.
Zbyt dobrze, zbyt gruntownie znał Marka, by nie mieć pewności, że w jego milczeniu muszą tkwić jakieś ważne powody. Jak w ogóle mógł przypuszczać, że Marek o nim zapomniał! Niewątpliwie nie pisał z jakiejś uzasadnionej racji.
Jakoż nader szybko okazało się, że była to prawda.
Justyna tegoż dnia wezwano do dowódcy pułku. Okazało się, że nadszedł tu rozkaz udzielenia urlopu plutonowemu Kielskiemu, którego ojciec jest umierający. Dowódca wyraził Justynowi współczucie, udzielił mu urlop, a wobec tego, że w trakcie urlopu, przewidywał demobilizację ochotników, pożegnał serdecznie „jednego z najlepszych — jak się wyraził — swoich żołnierzy“.
Formalności jednak, związane z wyjazdem, a także i szwankujące jeszcze połączenia kolejowe sprawiły to, że Justyn dopiero na trzeci dzień znalazł się w Warszawie. Na dworcu Wschodnim wsiadł w dorożkę.
Tak niewiele czasu upłynęło odkąd opuścił to miasto, a przecież patrzył teraz na znajome ulice z rozczuleniem takim, jakby nie widział ich całe lata. Koszarowe kamienice czynszowe Pragi, staroświecki most Kierbedzia, ciężki masyw Zamku Królewskiego i Krakowskie Przedmieście. Mieszkali właśnie na Krakowskim Przedmieściu.
Gdy dorożka zatrzymała się przed domem, zobaczył po obu stronach bramy wielkie klepsydry:
„ś. p. prof. dr Bernard Kielski...“.

ROZDZIAŁ III

Na odkryte głowy padał śnieg. Ogromny tłum zalegał wokół aleje i ścieżki między grobami. Mowom nie było końca. Podnoszono zasługi zmarłego, zasługi dla rodzimej nauki i sztuki, szeroko rozwodzono się nad zaletami umysłu i charakteru człowieka, który…
Obok pochlipywała panna Magdalena. Ciotka Zamińska, jeszcze bardziej majestatyczna w grubej żałobie, wyrastała z ziemi jak posąg z czarnego marmuru, jej Elenka, skrzywiona boleśnie, jak zawsze wyciągała swoją cienką szyjkę z pokracznie podniesionych ramion i z płaskiej klatki piersiowej. Wuj Roger poruszał siwymi wąsami i nie odrywał złożonej w muszlę dłoni od prawego ucha, jakby bał się uronić chociażby jedno słowo z mów pogrzebowych. W pobliżu tłoczyło się jeszcze kilkanaście osób z dalszej rodziny. Wielu z nich Justyn w ogóle nie znał.
Po drugiej stronie stał Marek. Był już w cywilnym ubraniu, które, zdawało się, zmniejszyło jego wzrost i zwęziło szerokość ramion. Tuż przy nim zobaczył je obie: Jankę i Monikę.
Właściwie dlatego spojrzał w tamtą stronę, że poczuł utkwiony w sobie wzrok. Poznał je od razu. Pannę Domaszewiczównę tak właśnie sobie wyobrażał, natomiast Monika różniła się bardzo od swojej fotografii. Przede wszystkim żadne zdjęcia nie mogłyby oddać kolorytu jej kasztanowatych włosów, jasno orzechowych oczu i cery złotawej i różowej. Była przy tym dość wysoka, smukła, nawet wiotka i w całej postaci, nawet w tych nieznacznych ruchach, które mógł teraz zaobserwować, miała dużo wdzięku. Dostrzegł też i oczy Marka, patrzące na tę dziewczynę z wyrazem zachwytu.
— Tak — pomyślał — ona mi go odbierze. Ona nas rozdzieli.
I nagle uprzytomnił sobie, że zostanie teraz sam, zupełnie sam na świecie. Jakkolwiek od dawna był przygotowany do śmierci ojca, jakkolwiek nigdy nie łączyły ich węzły zbyt bliskie, jednak czuł teraz wyraźnie swoje osierocenie. Z Zamińskimi i z dalszą rodziną nie utrzymywał serdecznych stosunków i te musiały jeszcze bardziej się rozluźnić. Właściwie były to stosunki ojca, a raczej domu. Gdy on, ojciec, umarł, przestał również istnieć i dom, ten dom, który dla Justyna w żadnych okolicznościach dotychczas nie przestawał być jakby macierzystym portem, jakby punktem centralnym globu, punktem wyjścia i nieuniknionych powrotów.
Dziś z domu zostało tylko — mieszkanie i on sam.
Ceremonia żałobna była skończona. Krewni i znajomi ściskali Justynowi rękę, półgłosem mrucząc kondolencyjne formułki. Zdumiewająco szybko tłum zaczął się rozchodzić. Sześciu rosłych robotników posługując się sznurami i drągami, nasuwało na otwór grobowca ciężką, kamienną płytę.
Do Justyna zbliżył się mecenas Jaszczun, stary przyjaciel i doradca prawny zmarłego. Westchnął, wytarł łzy i nos, lekko poklepał Kielskiego po ramieniu i zaczął mówić o interesach. Nie obchodziły one teraz Justyna nic, jednak wdzięczny był Jaszczunowi już za to, że nie wysilał się na zdawkowe kondolencje:
— Bernard nie zostawił testamentu — mówił adwokat. — Zatem ty, chłopcze, automatycznie wchodzisz w prawa do całego majątku. W ostatnich niepewnych czasach wprawdzie uszczuplił się nieco, ale i tak jesteś człowiekiem zamożnym, a nawet bardzo zamożnym. Otóż wpadnij do mnie któregoś dnia na obiad. Pogadamy o tym, zdam ci wszystkie rachunki i chociaż nie mam sobie nic do wyrzucenia, jeżeli chcesz, przekażę administrację twojego majątku innemu adwokatowi.
— Ależ broń Boże — stanowczo zaprotestował Justyn — będę wdzięczny panu mecenasowi, jeżeli zechce pan zajmować się tym w dalszym ciągu.
— No to dobrze. Ale w każdym razie odwiedź mnie, gdy tylko nieco otrząśniesz się i wypoczniesz po trudach frontowych. Musisz mi dużo opowiedzieć o wojnie i o tym, coś tam widział.
— Z przyjemnością, panie mecenasie.
— A o sprawy, związane z pogrzebem, nie martw się. Już to wszystko ja do końca załatwię.
— Pan jest naprawdę bardzo dobry.
Adwokat kiwnął głową.
— Dobry?… Nie wiem. Ale, widzisz, twój ojciec był moim najlepszym przyjacielem. Do widzenia, Justynie.
Prędko odwrócił się i odszedł.
— Przyjaźń — zamyślił się Justyn. — Przyjaźń sięga aż za grób. Czy może być jakieś trwalsze, jakieś szlachetniejsze, jakieś bezinteresowniejsze uczucie?…
Powoli skierował się do wyjścia. Przy bramie cmentarza zobaczył Marka i obie panny. Czekali na niego. Był tym wzruszony, chociaż znając Marka, wiedział z całą pewnością, że tu go spotka. Miał ochotę uściskać go, lecz pohamował się: Domaszewicz nie uznawał tego rodzaju wylewnych czułości. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Później Marek przedstawił przyjaciela siostrze i Monice. Obie również nie powiedziały ani słowa.
— Przyjechałem wczoraj rano — zaczął Justyn. — Niestety, już zapóźno. Nie mogłem przyjechać wcześniej.
— Czy dostałeś urlop dłuższy?
— Tak. Dowódca nawet pożegnał się ze mną. Lada dzień należy jego zdaniem spodziewać się demobilizacji. Dla ciebie przywiozłem pozdrowienia od wszystkich. Bardzo cię tam serdecznie wspominają.
Po drodze do miasta przyjaciele rozmawiali o pułku, o kolegach, o zdarzeniach, jakie miały miejsce na froncie po wyjeździe Domaszewicza do szpitala.
W pewnej chwili Marek powiedział:
— Odwieziemy panie do domu i jeśli nic nie masz przeciwko temu, wstąpimy gdzieś we dwójkę na obiad.
— Bardzo chętnie — zgodził się z wdzięcznością Justyn.
Chciał jak najprędzej znaleźć się z nim sam na sam. Wręcz musiał z nim pomówić. On jeden zrozumiałby go, on jeden w tej obojętności Justyna wobec śmierci ojca nie dopatrzyłby się ani oschłości, ani braku synowskich uczuć, ani tych wszystkich grzechów, którymi Justyn siebie obciążał.
— Tak łatwo chcą panowie pozbyć się naszego towarzystwa? — zapytała niespodziewanie siostra Marka.
Głos miała cichy i miły.
— Ależ nie, kochanie — łagodnie zaprzeczył jej brat. — Chodzi o to, że Justyn nie jest zapewne w nastroju i z tego względu…
— Ach, tak — uśmiechnęła się. — Proszę, panie Justynie, źle mnie nie zrozumieć. Nie chciałam się narzucać…
— Cóż znowu, proszę pani — żywo zaprotestował Justyn — będzie mi niezmiernie miło.
— Nie, nie — potrząsnęła głową. — Sądziłam, że może to pana rozerwie. Marek jednak ma słuszność. Zresztą dziadkowie Niki czekają z obiadem.
— Możemy jakoś zawiadomić państwa Korniewickich — ofiarnie zaproponował Justyn.
— Nie, dziękujemy — stanowczo powiedziała panna Janina. — Odłożymy to sobie na później. Bo jednak nie wyrzeknę się bliższego poznania pana.
Z uśmiechem wyciągnęła doń rękę na pożegnanie.
— Ani ja poznania pani — szczerze zapewnił Justyn.
Potem, żegnając się z Moniką, powiedział:
— Proszę się na mnie nie gniewać. Przepraszam.
Marek zaśmiał się:
— Monika opowiedziała mi o tym żarcie z fotografią i bardzo się zmartwiła, gdy po moim przyjeździe dowiedziała się, że ty masz jej fotografię prawdziwą i że będziesz się czuł dotknięty.
— Ależ bynajmniej. Upewniam panią — siląc się na uśmiech bąknął Justyn. Całą jego uwagę pochłonęło nowe spostrzeżenie: Marek zwracał się do tej dziewczyny po imieniu! Więc sprawy aż tak daleko zaszły.
Gdy znaleźli się we dwójkę w kącie pustej prawie sali restauracyjnej, Justyn po długim milczeniu nagle wybuchnął:
— Wcale! Rozumiesz?… Wcale mi się nie podoba ta dziewczyna!
Marek spojrzał nań z uśmiechem:
— To niemożliwe.
— Daję ci słowo.
— Więc zmienisz zdanie, gdy ją poznasz bliżej, gdy będziesz ją częściej widywał…
— Nie będę jej widywał — wzruszył gwałtownie ramionami. — Nie interesują mnie tego rodzaju istoty.
— Justynie!
— Tak, właśnie tak. I dziwię się, co cię mogło w niej zająć? Ukrywałeś przede mną, przez cały czas ukrywałeś te… zaloty. I powiem ci dlaczego! Wstydziłeś się! Wstydziłeś się, bo ona jest pospolita, banalna, przeciętna. Zwykłe zero. Panieneczka. A potrafi też być wulgarna. Taki dowcip na przykład, jak z tą fotografią!… Wysoce niesmaczny, wysoce.
Domaszewicz westchnął:
— Spodziewałem się tych wszystkich zarzutów…
— Ja myślę!
— I zapewniam cię, że się mylisz.
Justyn zaśmiał się:
— O?… Już jesteś aż do tego stopnia zaślepiony?…
— Pozwól — zmarszczył brwi Marek. — Mylisz się nie tylko przypisując jej wady, których ona nie ma, ale i przypisując jej i mnie uczucia, które też nie istnieją, a o które robisz mi tu scenę zazdrości.
— Scenę zazdrości?
— Oczywiście. I nie wiadomo po co.
— Ale wiadomo o co!
— Więc o co?
— Jesteście na ty! — tonem oskarżenia wyrzucił z siebie Justyn.
Domaszewicz kiwnął głową:
— To prawda. Lubimy się bardzo. Mamy do siebie wiele wzajemnej sympatii.
— Dlaczego nie powiesz bez ogródek: — miłości!
— Justynie! Gadasz bracie, głupstwa. Myślałem, że jesteś lepszym psychologiem. Tu nie może być mowy o miłości…
— Ona nie jest warta twego małego palca!
— Mylisz się — z kamiennym spokojem odpowiedział krótko Marek.
Kielski znał jego ton i zawołał:
— Widzisz, już się gniewasz na mnie.
— Tak. Gniewam się. Gniewam się za ten twój brak obiektywizmu i za to, że ferujesz skandalicznie niesprawiedliwe sądy na podstawie kilku nic nie znaczących szczególików. Więcej ci powiem: przyjdzie czas, gdy będziesz wstydził się tej powierzchownej opinii o Monice. Sprawiłeś mi, Justynie, dużą przykrość.
— Przebacz, Marku — chwycił go za rękę Kielski. — Ale ty przecie wiesz, jak bardzo się boję, by między nami nie stanęło coś, co mogłoby nas rozdzielić.
— I dlaczego zdaje ci się, że tym coś może być Monika?… Wierz mi, że nie ona, lecz tego rodzaju twoje, wybacz, niedorzeczne obawy mogą popsuć przyjaźń. Dlaczego jesteś takim ślepcem?! Dlaczego nie masz do mnie zaufania?!… Upewniam cię, że Monika jest bardzo, wyjątkowo wartościową dziewczyną, gotów jestem ci przysiądz, że ją polubisz, tłumaczę ci, że ona nie tylko ceni moją przyjaźń do ciebie, ale wręcz egzaltuje się nią. A ty wciąż swoje. Opadły cię jakieś fobie, jakieś uprzedzenia, jakieś histeryczne podejrzenia. Co się z tobą stało!
Kielski przygryzł wargi:
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak tęsknię za tobą.
— Justyn!
— Może to śmieszne, ale wydaje mi się, że ty tego nie oceniasz…
— Czego?…
— Naszej przyjaźni.
Marek zamyślił się i w zamyśleniu wpatrywał się w kąt sali.
— Przeciwnie — powiedział wreszcie — cenię ją wyżej niż możesz sobie wyobrazić. Cenię ją do tego stopnia, że krępuje mnie samo nazywanie jej po imieniu. Sam kiedyś mówiłeś o czymś podobnym. Żydzi nie wymawiają imienia Jehowy. Zupełnie to rozumiem. Są wierzenia, a tym bardziej uczucia, których samo ujęcie słowami — pospolitują. Widzisz, przypomina to mi moich św. pamięci rodziców. Kochali się ogromnie. Ale w objawach ich miłości była diametralna różnica. Matka po kilka, a kiedyś w czasach, których już nie pamiętam, po kilkaset razy dziennie powtarzała ojcu, że go kocha. I robiło to takie wrażenie, że ma mu za złe to, że on nigdy o tym nie mówił. To prawda. Nie mówił nigdy, ale całe jego życie było dla niej. Wszystko, cokolwiek robił, robił dla niej.
Domaszewicz uśmiechnął się:
— Może tym najbardziej różni się psychika męska od kobiecej.
— Wstydź się, Marku! — udał oburzenie Justyn.
— Czego mam się wstydzić?
— Przecie wyraźnie dajesz mi do zrozumienia, że mam babską psychikę.
— Nie. Nie o to mi chodziło i zresztą tak nie jest. Miałem dość naocznych dowodów stwierdzających, że umiesz myśleć i postępować jak dzielny mężczyzna. Chciałem ci tylko na przykładzie wyjaśnić, że nie masz podstaw do posądzania mnie o obojętność. No, ale dość o tym. Przede wszystkim winienem cię zapytać, czy nie przydam ci się do pomocy w twoich interesach. Pewnie zwaliła się ich na ciebie moc?
— Zdaje się, że tak. Ale ojcu wszystko prowadził mecenas Jaszczun i myślę, że najlepiej będzie, gdy zostawię mu nadal te sprawy.
— Czy to porządny człowiek?
— Kryształowy.
— Tym lepiej. W każdym razie powinieneś zapoznać się gruntownie ze swoim stanem majątkowym.
Justyn zrobił znudzoną minę:
— Przyznam się że nie pociąga mnie to zbytnio.
— A ja cię namawiam — nalegał Marek. — O ileś mi wspominał, interesy te są dość liczne i zaangażowane w nich są poważne kwoty.
— Tak — przyznał Justyn. — Są udziały w jakichś fabrykach, jakieś place i kilka okropnych kamienic, na które nie mogę patrzeć bez obrzydzenia.
— O to już mniejsza — zaśmiał się Domaszewicz. — Nie zmuszam cię do przyglądania się kamienicom. Wystarczy, jeżeli się zapoznasz z rachunkami. Nie wolno nie wiedzieć, co się posiada.
— A ty wiesz dokładnie? — zdziwił się Justyn.
— Mogę ci zaraz wyliczyć co do hektara. No, oczywiście nie wiem, co zostało z lasu i z budynków. Po nawale bolszewickiej, wszystko jest w tej dziedzinie możliwe.
— Nie byłeś tam jeszcze?
— Kiedy?… Nie miałem czasu. Odpoczywałem kilka dni, a potem… twój ojciec był umierający, robiłem starania o urlop dla ciebie, no i chciałem przecie zobaczyć cię.
— Dziękuję, Marku.
— To jasne i nie ma za co dziękować. Ale teraz muszę już niedługo jechać do swego Zapola.
— Ale zostaniesz jeszcze kilka dni w Warszawie?
— Najwyżej dwa, trzy. Nie mogę tego przeciągać chociażby ze względu na Jankę.
— Panna Janka cię przynagla?
— Nie to, ale i tak biedactwo namęczyło się. Przecież ona musi zarabiać na życie.
— Jakto?
— No, daje lekcje.
— Tak?… Ale dlaczego?
— Jesteś pyszny! Bo nie miałaby z czego żyć. Po zagarnięciu Zapola przez bolszewików urwał się dopływ pieniędzy. Mogła wprawdzie pojechać do krewnych na Kujawy, ale nie chciała przerywać studiów. Dzielna dziewczyna. Zabrała się do pracy zarobkowej. Stąd właśnie znajomość i przyjaźń z domem państwa Korniewickich. Janka pomaga Monice, a raczej pomagała w przygotowaniach do matury.
Justyn poczerwieniał:
— Dlaczego mi nigdy o tym nie mówiłeś? Widzisz jaki z ciebie przyjaciel. Przecież zawsze służyłbym ci pożyczką.
— Jestem tego pewien, ale widzisz można było bez pożyczki się obejść. Było trochę biżuterii, trochę papierów procentowych.
— Teraz jednak pamiętaj, że obrażę się śmiertelnie, jeżeli nie przyjmiesz ode mnie…
Marek przerwał:
— Ależ owszem. Dziękuję ci i zapewniam, że nie będę miał skrupułów w wypadku potrzeby. Pojutrze albo za trzy dni jadę, rozejrzę się w Zapolu, zaangażuję rządcę i za parę tygodni wracam. Zapisałem się na wykłady i nie chciałbym stracić roku.
— Na architekturę?
— Na razie na rolnictwo. Zorientowałem się, że i tak trudno mi będzie odrobić zaległości.
Przyjaciele gawędzili do wieczora, po czym Marek odprowadził Justyna do domu, sam zaś poszedł do państwa Korniewickich, z których gościny korzystał od przyjazdu z frontu i gdzie zresztą mieszkała również Janka.
Justyn spędził noc bezsenną. Przez kilka godzin usiłował zasnąć, wreszcie zrezygnował z tego, wstał, nałożył szlafrok, pozapalał światło we wszystkich pokojach i chodził po tym wielkim pustym mieszkaniu, przyglądając się przedmiotom, które znał od dziecka, a które teraz zdawały się zbiorowiskiem rzeczy obcych, niepotrzebnych, przypadkowo i bez celu zebranych.
Wreszcie usiadł w gabinecie ojca. Na biurku panował też ten martwy ład, ład niezamieszkałych pokojów hotelowych. Wszystko było sprzątnięte. Otworzył szafę biblioteczną. Na dole leżały tu teczki z maszynopisem niedokończonej pracy. Wyżej książki, książki, książki… Ile ich w ciągu kilkudziesięciu lat pochłonął mózg ojca!… Każda budziła w nim nowe myśli, nowe skojarzenia, torujące sobie kanały w szarej masie mózgowej, zostawiały te wszystkie prądy trwały ślad, niekończące się amfilady komórek, powikłane labirynty, przez które później błyskawicznie przebiegała pamięć, zbierając nieuchwytne niematerialne skarby, by z nich zbudować wielopiętrowe konstrukcje poglądów, opinii, przeświadczeń.
I ten mózg teraz ostygły, martwy, bezużyteczny, jest niczym, czczą formą, z której znikła treść, niepotrzebnym futerałem, odpadkiem, wyzyskanym narzędziem…
Jakaż potężna siła każe człowiekowi przez całe życie myśleć, czuć, pracować, by potem nic z tego nie zabrać i odejść w nicość, a w każdym razie tam, gdzie wszystkie jego ziemskie wysiłki, dążenia i przeżycia mogą być tylko mikroskopijnym ułamkiem jakiejś nieogarniętej wielkości. Jakaż potężna siła skłonić go może do przyjęcia roli maluczkiego bezosobowego ogniwa w wielkim łańcuchu pokoleń.
— Duch!
Tak, duch niepodzielny, zalewający ludzkość w czasie i w przestrzeni, od jaskiń, na których dzikus żłobił ostrym kamieniem wizerunki zwierząt, do pomników Florencji, od odkrycia ognia do wielkich elektrowni, od pierwszych mitów hinduskich do Kanta i Hoene Wrońskiego. A duch to potrzeba twórczości…
Justyn Kielski automatycznie przerzucał kartki rękopisu ojca.
Potrzeba twórczości. Instynkt, nakaz wewnętrzny działający poza świadomością i poza wolą człowieka, altruistyczny, bezinteresowny, przemożny. Nakaz ogniskujący wszystkie władze duchowe człowieka w kierunku pytania:
— Co zostawisz po sobie?
Ojciec. Musiał umierać z myślą, że jednak nie zmarnował życia w tym właśnie znaczeniu. Zostawił po sobie trwały ślad w kulturze, ten szereg dzieł i te setki umysłów, nad których kształtowaniem pracował z katedry uniwersyteckiej. Zapładniał te umysły, a z kolei one zapładniać będą młodszych i tak z pokolenia na pokolenie w duchowe życie ludzkości wplecie się kilka włókien jego myśli… I nigdy nie przyjdzie czas ich zupełnego zaniku. Ślady będą z wiekami wątleć, zapewne za lat kilkaset nikt już ich odkryć ani zidentyfikować nie potrafi, a przecież nie przestaną istnieć…
To takie dziedzictwo jak dziedzictwo krwi.
Justyn spojrzał na portret matki. W jej pięknych rysach muszą być ukryte i zharmonizowane dziedziczne fragmenty tysiąca pokoleń. Jakże teraz znaleźć i wyodrębnić w nich te tysiące faz, które się na całość złożyły?
— A czym jestem ja i… co zostawię po sobie?… — odezwało się w nim niepokojące pytanie.
Przypomniał teraz sobie, co kiedyś mówił ojciec:
— Nie mogę socjologii nazwać nauką, bo każda nauka musi być oparta na wiedzy. Będziesz kiedyś budowniczym. Projektując gdzieś gmach opierać się będziesz na swojej wiedzy o materiałach, z których zechcesz ten gmach stworzyć. I te materiały będziesz znał. Będziesz wiedział jaka jest wytrzymałość żelaza, kamienia czy drzewa w różnych, ba, we wszystkich możliwych okolicznościach. Będziesz wiedział jaka reakcja w nich nastąpi w razie zmiany tych okoliczności czy warunków. Ale jakże budować gmach społeczeństwa, skoro o materiale, o człowieku, nic wiedzieć nie możesz. Nic w każdym razie pewnego. Tysiąc cegieł to jest tysiąc razy powtórzony ten sam egzemplarz. Tysiąc ludzi, to tysiąc indywidualności. Gdzież tu może być mowa o budownictwie? Empirycznie budownictwo socjalne trwa od zarania cywilizacji. Ale ci, którzy łudzą się, że mogą w tym względzie stworzyć jakieś teorie, są szaleńcami. Teraz jesteś już prawie dojrzałym człowiekiem. Zastanów się dla przykładu, co wiesz o sobie?…
Świtało już na dworze. Przez rozchylenia zasłon przenikały blade smugi światła.
Justyn czuł wielkie zmęczenie. Podniósł się ciężko, starannie złożył rękopis, zamknął szafę i poszedł do siebie.
Było już koło południa, gdy obudziło go lekkie pukanie do drzwi. Była to służąca:
— Telefonuje panna Domaszewiczówna. Czy pan wstanie do aparatu, czy mam powiedzieć, że pan jeszcze śpi?
— Wstanę.
Zerwał się. W słuchawce odezwał się głos panny Janki:
— Czy nie obudziłam pana?
— O nie — zaprzeczył. — Bardzo mi miło.
— Dzwonię do pana z prośbą w imieniu dziadków Moniki. Chodzi o to, że bardzo pragnęliby pana poznać.
— Bardzo to uprzejme ze strony państwa Korniewickich — zaczął Justyn.
— Nie. Niech pan tego tak konwencjonalnie nie traktuje. Marek i ja będziemy u nich na obiedzie. Taki zwyczajny obiad i jeżeli by pan miał o czwartej trochę czasu…
— Dobrze, przyjdę.
— Dziękuję panu.
Państwo Korniewiccy mieszkali bardzo blisko, bo na Mazowieckiej, w tym samym zresztą domu co i mecenas Jaszczun. Idąc do nich, Justyn w ostatniej chwili wahał się, czy nie zawrócić i nie wysłać kartki wizytowej z jakąkolwiek zdawkową wymówką. Nie miał ochoty poznawać nowych ludzi przynajmniej teraz, w tym nastroju, po nagłym powrocie z wojska i po śmierci ojca. Musieliby mieć go za wytłumaczonego. Wprawdzie nie odczuwał ani wewnętrznej ani formalnej potrzeby obnoszenia się z żałobą, wprawdzie traktował to jako sprawę czysto osobistą i nieco inaczej niż inni ludzie, w każdym razie ze strony dziadków panny Moniki to zaproszenie było nie bardzo na miejscu.
Jeżeli w końcu zdecydował się nacisnąć guzik dzwonka to tylko przez wzgląd na Marka i na jego siostrę. Postanowił sobie od dawna, że postara się zbliżyć do niej i pozyskać również i jej przyjaźń. Wprawdzie przyglądając się jej fotografii tam na froncie, spodziewał się, że spotkanie jej żywej zrobi na nim silniejsze wrażenie, z którym wiązały się w jego wyobraźni jakieś nienazwane nadzieje, jednak i to nieuchwytne rozczarowanie jakiego doznał nie zmieniło jego planów.
Drzwi otworzył służący, stary i dobrotliwie czcigodny, przypominający raczej któregoś z lordów epoki wiktoriańskiej niż lokaja. Mieszkanie też robiło wrażenie raczej zabytku niż czegoś przeznaczonego do codziennego użytkowania. Stare, złocone brązy, olbrzymie lustra, ciężkie zegary na konsolach, gobeliny i dywany. W powietrzu unosił się zmieszany zapach lawendy, tytoniu i pieczonego indyka.
Wszyscy byli zebrani w salonie.
Państwo Korniewiccy, jak to od razu Justyn osądził, należeli do typu starych, dobrych, bezpretensjonalnych ludzi. On, drobny, szczupły i ruchliwy mógł mieć siedemdziesiątkę lub nawet więcej, jego żona niska lecz nieprawdopodobnie otyła staruszka, o żywych, inteligentnych oczach, zdawała się wciąż uśmiechać nie tylko niezliczonymi zmarszczkami twarzy, lecz i całą postacią, wypełniającą ogromny fotel w rogu salonu. W tym fotelu wyglądała jak łaskawe bóstwo na buddyjskim ołtarzu. Wygolony jej mąż, perorujący w podskokach przed nią, był jakby kapłanem, celebrującym egzotyczne nabożeństwo, siedząca na niskim stołeczku obok panna Janka w ciemnej sukni z białym wykładanym kołnierzykiem pod szyją, wpatrzona z powagą w twarz bóstwa, przypominała adeptkę, która właśnie ma być wtajemniczona w ten dziwny rytuał.
Marek i panna Monika stali w drugim rogu przy fortepianie. On przeglądał nuty, ona mówiła o czymś z zajęciem, odruchowo kręcąc guzik przy rękawie jego marynarki.
Wejście Kielskiego zgromadziło wszystkich przed ołtarzem. Po półgodzinnej rozmowie, a raczej monologu pana Korniewickiego. Justyn wiedział już dokładnie ile mała Nika zawdzięcza towarzystwu i pomocy tej czarującej Janeczki, jaki to wspaniały chłopak z tego Marka i jak oni tu wszyscy przez długie miesiące żyli tylko wiadomościami z frontu.
— Chociaż mój mąż i ja dopiero teraz pana poznajemy — zdołała wreszcie wtrącić staruszka — znamy właściwie pana od dawna. To też proszę się nie gniewać za nasze dzisiejsze zaproszenie. Nie wypadło ono niestety w porę. Ale proszę wybaczyć starym, że nam śpieszyło się. Prawda, Hubeczku?…
— Prawda, prawda, święta prawda — szybko zaterkotał pan Hubert. — Masz rację, Ciapeczko, my już wiele czasu do stracenia nie mamy. A panu Justynowi to i lepiej, że z nami tu posiedzi, niż żeby miał samotnie smutek trawić. My z Ciapeczką to w testamencie wnuczce zapiszemy, by nie ważyła się smucić, gdy nas już tego i owego. Do ludzi, do ludzi, naprzód, nigdy w tył. Jak na wojnie. Nie oglądać się za siebie. Czy nie tak, panie sierżancie, wodzu mój kochany?…
— Tak jest, panie generale — stuknął obcasami służbiście Domaszewicz.
— No właśnie. A pański przyjaciel myśli tymczasem: kiedyż wreszcie ten stary gaduła umilknie!
Wszyscy zaśmieli się, a Justyn zaczerwienił się lekko, bo rzeczywiście dziwił się gadatliwości starego pana:
— Ależ bynajmniej — bąknął.
— Nie bój się pan — uspokoił go pan Hubert. — To wszystko z głodu. Ciapeczka znowu spóźniła się z obiadem. Od pięćdziesięciu lat jesteśmy małżeństwem i jeszcze ani razu!… czy pan uwierzy?… Ani razu obiad nie był podany punktualnie. Ta lekkomyślna kobieta zmusi mnie do rozwodu.
Lekkomyślna kobieta tymczasem przy pomocy laski i panny Janki, która stała najbliżej, z trudem i z niezmierną pogodą udźwignęła swoje sto kilkadziesiąt kilogramów i potoczyła się do drzwi, odganiając ręką wnuczkę, która chciała ją wyręczyć:
— Muszę sama, bo Hubeczek naprawdę się rozgniewa.
— Zawsze była lekkomyślna. Gdy starałem się o jej rękę, a było to w roku pańskim… w roku pańskim… No, mniejsza o to, coś w rok czy dwa po potopie, miała lat siedemnaście. Otóż przywiozłem jej wtedy z Drezna pięciofuntowe pudło cukrów. I wyobraźcie sobie, zjadła to w niespełna godzinę! A skutki łatwe do przewidzenia.
Pomału Justyn przyzwyczajał się do tej atmosfery. Przy stole rozmowa zeszła na inne tematy. Po obiedzie staruszkowie udali się do swoich pokojów na tradycyjną drzemkę. Po starannym zamknięciu wszystkich drzwi panna Janka siadła do fortepianu. Grała Bacha, później Czajkowskiego. Justyn, który sam grał i przepadał za muzyką, był zachwycony. Panna Janka nie miała wprawdzie zbyt świetnej techniki, lecz jej sposób ujęcia szczególnie kosmicznej muzyki Bacha, był nawskroś oryginalny i ciekawy.
— Twoja siostra ma prawdziwy talent — powiedział podczas krótkiej przerwy półgłosem.
— O, tak! — gorąco potwierdziła Monika — strasznie jej tego zazdroszczę.
— Nie jest dobrze chwalić się uczuciem tego rodzaju — lekko odpowiedział Justyn.
— Zazdroszczę wszystkim, którzy mają w sobie jakąś iskrę bożą — czy to źle?
— Ach, daleko mi do iskry bożej! — powiedziała Janka.
— Masz ją, masz, Janeczko — odezwał się Marek. — Ale iskier takich dużo jest rozsianych po świecie. Trzeba w nią dmuchać długo, aż stanie się płomieniem.
Janka wybrała nowe nuty. Tym razem był to Rachmaninow, którego Justyn nie lubił. Zaczął rozglądać się po salonie. Na ścianach było kilka dobrych płócien, na stole przy oknie stały dwa piękne drewniane świeczniki skandynawskie, w kącie serwantka z gruszki inkrustowana różowym mahoniem. Bardzo rzadka kombinacja. Obok na stoliku dwie popielniczki. Na oko koral. Wziął jedną do rąk i przekonał się, że nie omylił się.
Niespodziewanie podniósł oczy i zobaczył, że Monika dotyka ramieniem ramienia Marka. Siedzieli obok siebie na małej kanapce. Było jednak na niej dość miejsca, by nie tulić się do siebie.
Monika widocznie dostrzegła wyraz oczu Justyna, gdyż odsunęła się od Marka. Była zarumieniona i zdawało się Justynowi, że oddycha szybciej.
— Muszę jak najprędzej stąd wyjść — postanowił.
Toteż gdy Rachmaninow skończył się, wstał zdecydowanym gestem:
— Na mnie już czas.
Próbowali go namawiać, by został, lecz uparł się. Ma pilne sprawy, telefony… Kłamał zaś tym niezręczniej, że doskonale zdawał sobie sprawę, że Marek wie dlaczego on wychodzi, że czyta w jego myślach i jest tym oburzony. Pomimo to pożegnał się i wyszedł.
Zaraz z bramy przeszedł na drugą stronę ulicy. Mieszkanie państwa Korniewickich było na pierwszym piętrze. Niezasłonięte okna pozwoliły mu zobaczyć ich: — tańczyli. Janka grała walca a oni tańczyli.
Podniósł kołnierz i ruszył przed siebie.
W pierwszej chwili ogarnęła go taka gorycz, że zastanawiał się poważnie, czy nie wyjechać natychmiast z powrotem do pułku. Później przyszła mu do głowy dziwaczna myśl przeniesienia się do hotelu, by Marek nie mógł go odnaleźć. Wreszcie zawrócił do domu, służbie zapowiedział, że dla nikogo, absolutnie dla nikogo nie jest obecny, wyłączył telefon, wybrał kilka książek i położył się do łóżka.
Po godzinie stwierdził, że przeczytał prawie sto stron czegoś, czego absolutnie nie pamięta, wstał, włączył telefon, otworzył drzwi przez przedpokój i jadalnię i czekał.
Telefon odezwał się wreszcie o dziesiątej. Justyn pędem dobiegł do aparatu.
— Słuchaj, młody wariacie — poznał głos Domaszewicza. — Wyjechałeś jak oparzony. Co ty wyprawiasz? Co te dziewczęta o tobie pomyślą. Zastanów się.
— Widzisz, Marku… — zaczął Justyn.
— Nic nie widzę. Wstydź się. Wstydź się. Po to tyleśmy na ten temat gadali?…
— Słusznie, słusznie! Możesz mnie nazwać kretynem.
— Nie zamierzam. Ale! Otrzymałem przed chwilą list od kuzyna Skrzemińskiego. Gotów jest jechać ze mną do Zapola. Jednak pod warunkiem, iż pojadę jutro.
— Ale nie pojedziesz?
— Pojadę. Zależy mi na pomocy Skrzemińskiego. To jest świetny gospodarz i wiele można się od niego nauczyć. A przecież sam wiesz, że nie mam pojęcia, w jakim stanie to moje Zapole zastanę.
— Szkoda — zaczął Justyn.
— Wyjeżdżam dopiero, koło czwartej — przerwał Marek.
— Więc zobaczymy się!
— Właśnie. Dlatego dzwonię. Obiecałem Jance, że jej pokażesz swoje szkice. Monika też chce zobaczyć. Jeżeli tedy wpuścisz nas, to wstąpilibyśmy koło południa.
Justyn chrząknął i powiedział:
— No dobrze… To jest bardzo się cieszę.
— Wcale się nie cieszysz — oburzył się Marek. I sprawiasz mi prawdziwą przykrość. Wiedz, że mi bardzo zależy na tym, byś zdobył się na życzliwość dla Janki i dla Moniki, byś pozbył się swoich niedorzecznych uprzedzeń, przewidzeń i całego tego bagażu. Kiedyś stąd wyszedł, byłem na ciebie tak zły, że już miałem nie dzwonić. Zresztą ty na pewno wyłączyłeś telefon, co?… No widzisz! Jaką ja z ciebie mam pociechę! No, a teraz serwus!… Zmądrzej, chłopie. Serwus!
— Serwus, czekam.
Położył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Niech się dzieje co chce, byle Marek nie miał doń żalu.
Położył się i usiłował zanalizować ściśle ustosunkowanie się Marka do Moniki. Niemal pewien był, że przyjaciel i tym razem ukrywa przed nim swoje uczucia do tej dziewczyny, że w tym wszystkim musi kryć się coś poważniejszego…
Zmęczenie jednak wzięło górę i już po chwili zasnął, by obudzić się późnym rankiem.
Kazał przygotować śniadanie na cztery osoby, powyciągał wielkie teki pełne własnych szkiców i rysunków. Był wcale niezłym rysownikiem nie tylko w pejzażu lecz i w portrecie. Miał dość rzadką zdolność uchwytywania podobieństwa bardzo szybko kilkoma liniami. W pułku niemal wszyscy koledzy mieli zrobione przezeń karykatury i portreciki.
Domaszewicz nadspodziewanie i ku wielkiej radości Justyna przyszedł sam. Okazało się jednak, że radość była przedwczesna: panny załatwiały dlań jakieś sprawunki na drogę i zjawiły się po kwadransie.
Justyn był zlekka zeżenowany. Z pośpiechem oprowadzał gości po pokojach, gdyż chcieli obejrzeć dość duże i cenne zbiory obrazów, sztychów i rzeźb, skolekcjonowane przez ś. p. profesora Kielskiego. Objaśniając Justyn odruchowo zwracał się do Marka i gdy to spostrzegł, zmieszał się jeszcze bardziej, skutkiem czego wpadł w drugi nietakt i mówił teraz tylko do panny Janki.
Monika trzymała się z dala i milczała, odzywając się tylko wówczas, gdy Marek lub jego siostra zwracali się do niej z jakimś pytaniem.
Gdy wrócili do pracowni Justyn z kolei pokazywał swoje szkice. Były to fantastyczne projekty różnych wspaniałych budowli, gmachów publicznych, pałaców, kościołów, zamków. Teraz dopiero Justyn rozruszał się, mówił z ożywieniem i przejęciem.
— Ile w tych projektach poezji! — zachwycała się Janka.
I była to prawda. Sam zdawał sobie sprawę, że nie przedstawiają one realnej wartości. Ale wiedział, że są piękne.
Wydobył jeden szkic i powiedział z uśmiechem:
— A tak oto będzie wyglądać to, co wybuduję kiedyś dla siebie.
Na niewysokim, lecz dość stromym wzgórzu wśród gęstej zieleni piętrzył się, a raczej wystrzelał z ziemi nieduży zameczek, zwarty w sobie lecz lekki, przypominający gotyk lecz dziwnie pogodny, śmiały w rysunku niesymetrycznych wierzyczek, ostrych łuków, niespodziewanych kolumnad.
Za pierwszym poszły następne kartony: podwórzec, tarasy, kamienne pergole, sień, portale, schody.
— To marzenia mego bardzo wczesnego dzieciństwa — mówił Justyn w podnieceniu. — Rozumiecie?… Ja to wszystko widziałem! W każdym szczególe, zanim jeszcze potrafiłbym to narysować. To moja bajka! Zaczarowany zamek! Ile razy chcę odetchnąć i odczuć co to jest szczęście, zamykam oczy, a już po chwili jestem w tym zamku. Wiatr lekko szeleści w winie porastającym mury, cicho szemrzą fontanny… A te drzwi otwierają się i wchodzi przez nie śpiewająca dziewczyna z koszem owoców w ręku. A wiecie co śpiewa?… O, bo ja wiem dokładnie.
Zerwał się z krzesła:
— Poczekajcie! Zaraz wam tę melodię zagram.
Wybiegł do sąsiedniego salonu i otworzył fortepian. Po chwili usłyszeli jakąś nieznaną melodię, widocznie przezeń skomponowaną. Była łagodnie wesoła, prosta i pogodna.
Nagle urwała się w połowie fazy i zapanowała cisza.
Panna Monika powiedziała półgłosem:
— Chciałabym… — i nie dokończyła.
— Przypomniał sobie — odezwał się cicho Marek — że w tym domu była śmierć.
Wstał i zawołał:
— Zamknijże ten fortepian, Justynie i chodź, pomogę ci złożyć twoje zaczarowane zamki.
Justyn stanął na progu, uśmiechnął się, lecz miał łzy w oczach.
Janka, udając, że w zachowaniu się gospodarza nie dostrzega nic szczególnego, zaczęła swobodnie mówić o architekturze, o nowych prądach, o urbanizmie i utylitaryzmie, rozmowa weszła na bezpieczne tory i po paru minutach Justyn poprosił gości do stołu. Przy śniadaniu Marek zaczął rozważać, ile czasu zabawi w Zapolu i co tam może zastać. Żadnych pewnych relacyj nie miał. Doszły go tylko sprzeczne wiadomości, według których w całej okolicy nieliczne tylko dwory ocalały od ognia czy dewastacji. Przypadkowo spotkany jeden z sąsiadów Zapola twierdził, że rozgrabiono mu tylko meble i żywy inwentarz, wyraził też przekonanie, że i u Domaszewicza prawdopodobnie większych szkód nie ma.
O trzeciej pożegnali się, ponieważ Marek kategorycznie oświadczył, że nie cierpi odprowadzania na dworzec, pojechał sam. Justyn przez okno widział go żegnającego się z pannami.
Tegoż dnia zabrał się do uregulowania swoich spraw domowych. Wyrównał zaległe rachunki, zwolnił pokojówkę, której zadaniem było pomaganie pielęgniarce w czasie choroby ojca, następnie rozmówił się z długoletnią sekretarką zmarłego, panną Magdaleną. Wypłacił jej roczną pensję i dał list do administratora jednego ze swych domów, gdzie panna Magdalena zajmawała małe mieszkanko. W liście tym zawiadamiał, że może ona dożywotnio tam mieszkać, nie opłacając komornego.
Trzeba było jeszcze załatwić korespondencję ojca. To wszystko zajęło Justynowi trzy dni czasu. Następne dwa poświęcił uregulowaniu swoich spraw wojskowych i po uzyskaniu potrzebnych dokumentów, mógł już przebrać się w ubranie cywilne.
Z kolei zajął się odnowieniem zapisu na Politechnikę, gdzie spotkał wielu dawnych kolegów, którzy przyjęli go z aplauzem. Niemal wszyscy poszli na front i niemal wszyscy już wrócili z wyjątkiem tych, którzy już nigdy wrócić nie mieli.
Teraz dopiero wybrał się do mecenasa Jaszczuna. Stary adwokat przyjął go serdecznie. Z właściwą sobie systematycznością przygotował przejrzystą relację, z której wynikało, że stan majątkowy Justyna prezentuje się nader pomyślnie. Kapitały polokowane w intratnych dużych i mniejszych przedsiębiorstwach wyglądały pewnie. Justynowi jednak nie podobało się to rozdrobnienie, to rozgałęzienie interesów, do czego widocznie miał pociąg mecenas, który własne pieniądze lokował w analogiczny sposób.
Toteż wysłuchawszy uważnie sprawozdania, Justyn wysunął to zastrzeżenie:
— Wolałbym te wszystkie udziały spieniężyć i albo umieścić gotówkę w banku, albo w jakichś dobrych papierach.
Adwokat nie radził. Twierdził, że koniunktury są niepewne, że różnorodne umieszczanie kapitałów jest nakazane przez ostrożność, że ma to być rodzaj ubezpieczenia się przed stratą całości.
— Zgodziłbym się z panem mecenasem, gdyby nie to — powiedział Justyn — że pan wspomniał mi o swym postanowieniu wycofania się za rok czy dwa z praktyki. Cóż ja wówczas pocznę z tym wszystkim?… Nie jestem businessmanem i nie zamierzam nim być. Mam przed sobą dwa lata studiów, później zamierzam powłóczyć się po świecie też lat kilka. Wprost nie będę miał czasu chodzić na posiedzenia różnych zarządów, spółek itd. A zresztą nie interesuje mnie to wcale.
— W takim razie — przyznał adwokat — nie mogę ci odmówić słuszności, tym bardziej, że likwidacja tych rzeczy musi potrwać co najmniej kilkanaście miesięcy. Spokojnie rozejrzę się i wkrótce ci coś zaproponuję. No, a teraz powiedz mi, jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
— Plany?… Właściwie żadnych planów nie mam. Zabieram się do nauki. Oto wszystko.
— No, ale spodziewam się, że znajdziesz czas, by niekiedy mnie starego odwiedzić?
— To na pewno — odpowiedział szczerze.
— I pamiętaj o tym: jesteś młody. Ludzie młodzi miewają dużo okazyj, by dostać się w nieodpowiednie towarzystwo, by trafić na fałszywych przyjaciół, zaplątać się w nieprzyjemne sytuacje.
— O, nie sądzę.
— Wiem, że jesteś rozsądnym chłopcem. Ale rozsądek czasem nie wystarcza. Trzeba jeszcze mieć doświadczenie — mecenas westchnął z uśmiechem — doświadczenie, które przychodzi, niestety, wtedy, kiedy już nie jest potrzebne. Otóż, pamiętaj, że zawsze służę ci swoim. Nie masz ojca niechże ja po nim odziedziczę chociaż cząstkę twego zaufania.
Ucałowali się serdecznie i Justyn wyszedł mocno wzruszony, pełen dobrych myśli o świecie i ludziach.
Zbiegał szybko po schodach. Musiał przejść koło drzwi państwa Korniewickich, a nie chciał spotkać stamtąd nikogo. Co drugi dzień wprawdzie dzwonił do panny Janki i ona telefonowała doń, prawie codziennie, od wtorku jednak leżała zaziębiona w łóżku.
Już był pewien, że nie spotka nikogo, gdy w samej bramie wpadł na Monikę. Wyglądało tak, jakby sekundę przed nim wyszła z mieszkania.
— Moje uszanowanie pani — zdjął kapelusz.
Nie było sposobu wykręcić się ukłonem i musiał się przywitać, a to pociągnęło za sobą obowiązek zapytania o zdrowie panny Janiny i dziadków.
— W którą pan idzie stronę? — zapytała.
Miał wielką ochotę odpowiedzieć jej sztubacką impertynencją: — W przeciwną! — ale pohamował się.
— O, daleko, proszę pani. W stronę Belwederu.
— To dobrze. Pójdę z panem, jeżeli panu nie przeszkadzam.
— Skądże — mruknął zdawkowo.
Szli obok siebie w milczeniu. Po dłuższej pauzie Monika odezwała się cicho:
— Właściwie czekałam na tę chwilę. Chcę z panem pomówić.
Justynowi zrobiło się niewymownie przykro. Zanosiło się na jakieś szczere wyjaśnienia, wynurzenia. Nie miał do tego najmniejszej ochoty. Co więcej, krępowała go myśl, że nie potrafi odwzajemnić się tej dziewczynie równą miarą szczerości. W takich zaś wypadkach czuł się zawsze jak dłużnik, wprawdzie nie dobrowolny, lecz tym niemniej wyzyskujący sytuację.
Należało zaraz powiedzieć coś istotnego, co rozładowałoby grożące niebezpieczeństwo.
— Ależ świetnie — zauważył z udaną frywolnością. — Możemy pogawędzić. Z rozkoszą. A wzorem naszych przodków zacznijmy od pogody. Dobrze?… Nie uważa pani, że Warszawa w tak zwanej śnieżnej szacie jest znacznie ładniejsza?… I milsza, zwłaszcza, gdy mróz nie przekracza dwóch stopni Celsjusza…
— Dlaczego pan mnie tak bardzo nie lubi? — zapytała dobitnie.
Justyn zmieszał się. Cała swada opuściła go odrazu.
— Ależ skąd takie przypuszczenie? — bąknął.
— To nie przypuszczenie — potrząsnęła głową. — To pewność. Nie znosi pan mego towarzystwa. Nie znosi pan nawet myśli o mnie. Gniewa pana to nawet, że pański przyjaciel okazuje mi sympatię.
Justyn żachnął się:
— I któż pani to wszystko powiedział?!
Przez jedno krótkie mgnienie zdawało mu się rzeczą niemal pewną, że to Marek… Ale nie. To było zupełnie niemożliwe. Marek nie wspomniał ani jej ani nawet siostrze o uprzedzeniach Justyna ani słowa. Justyn mógł na to przysiądz.
— Nikt mi nie powiedział. Intuicja. Wiem to, czułam to od początku i teraz. Czy wciąż nie może mi pan przebaczyć tego żartu z fotografią?…
— Już wcale o tym nie pamiętam — skłamał Justyn.
— Chciałabym wierzyć.
— Powinna pani.
— Nie mogę. Żart był niestosowny… Zbyt poufały, może nawet niesmaczny. Ale przysięgam panu, nie miałam intencji sprawienia panu przykrości. I wie pan, kiedy się zorientowałam, że postąpiłam lekkomyślnie?… Gdy zobaczyłam pańską fotografię podczas odwiedzin u pańskiego ojca. Przyjrzałam się panu i już wiedziałam, że potępi pan mój pensjonarski wybryk.
— Ale czyż jest o czym mówić, panno Moniko! Taki drobiazg.
— Nie drobiazg — potrząsnęła głową. — Nie drobiazg, bo zaważył na pańskim ustosunkowaniu się do mnie.
I dodała:
— A tak chciałabym, by pan mógł mnie polubić.
Kielski zaśmiał się z przymusem:
— Cóż pani na tym może zależeć.
— Co?… Bo ja pana bardzo, bardzo lubię.
— Upewniam panią, że na to nie zasługuję — odpowiedział sucho, by zamaskować niespodziewane dlań wrażenie, jakie wywarły na nim jej słowa, a jeszcze bardziej ciepły ton, w jakim zostały wypowiedziane.
Dziewczyna skinęła głową:
— Oczywiście pan jest niezadowolony nawet z tego, że pana lubię.
— Bynajmniej, ale sądzę, że takie rozpraszanie uczuć nie da pani zadowolenia.
— Co pan przez to rozumie?
— Nic. Zdaje mi się tylko, że pani zrobiłaby lepiej, koncentrując swoje uczucia, skupiając je tam, gdzie ich już pani ulokowała najwięcej.
— Niech pan powie wyraźniej.
Justyn wykonał ręką niecierpliwy gest:
— Więc mówmy szczerze…
— Jestem szczera.
— Nie. Nie zależy pani wcale na mnie i nie lubi mnie pani. Cały sekret, zresztą zupełnie przejrzysty jest w tym, że irytuje panią moja przyjaźń z Markiem…
— Ależ… — próbowała mu przerwać.
— Tak, tak. Irytuje też panią to, że nie nadskakuję jej jak Marek. Domyśla się pani i domyśla się słusznie, że nie podzielam w tym wypadku jego gustu i że… że… nie robię przed nim z tego tajemnicy.
Zmarszczył brwi i dodał:
— To właśnie pani chciałem powiedzieć.
Wyrzucił to z siebie w najwyższym rozdrażnieniu. Nie chciał jej obrazić, lecz pragnął skarcić tę małą naiwnie podstępną istotę, pragnął, by zrozumiała, że nie jest warta Domaszewicza i że jej sięganie po życzliwość, że jej chęć wkradzenia się w zaufanie drugiego przyjaciela nie ma żadnych szans.
Szli obok w milczeniu. Justyn powoli odzyskiwał rozwagę. Po dłuższej chwili spojrzał na towarzyszkę z ukosa.
Po twarzy Moniki spływały łzy.
Justyn w pierwszej chwili przeraził się. Było to dlań tak nieoczekiwane, że zupełnie stracił głowę. W następnej chwili zrozumiał, a raczej odczuł, że popełnił podłość, że najniesłuszniej w świecie skrzywdził tę dziewczynę, że wszystkie jego podejrzenia są śmieszne, głupie, wyssane z palca.
— Panno Moniko — odezwał się drżącym głosem — proszę mi przebaczyć!
Szła, milcząc.
— Panno Moniko! Zachowałem się w sposób obrzydliwy i brutalny. To wszystko nieprawda. Moje oskarżenia były wytworem niedorzecznej fantazji. Jak ja mogłem!… Jak ja mogłem!… No, proszę nie płakać. Błagam panią! Gotów jestem do każdej ekspiacji. Uklęknę tu przed panią i będę prosił o przebaczenie! Postąpiłem… postąpiłem ohydnie. Myliłem się.
Pochylił się i wziął ją pod rękę, chociaż przypuszczał, że odsunie się od niego. Monika jednak nie wykonała żadnego ruchu niechęci. Przeciwnie, podniosła głowę i spojrzała nań przez łzy.
I wtedy zobaczył jej oczy, te same oczy, które tak dziwne wrażenie wywarły na nim, gdy po raz pierwszy widział je na fotografii. Teraz był jeszcze w nich wyraz bólu i prośby, i przebaczenia, i rodzącego się uśmiechu i łzy, które zdawały się spływać z jasnoorzechowych źrenic, jasno-złocistymi kroplami.
— Potrafi mi pani przebaczyć? — zapytał ciepło.
— Czy pan naprawdę tak źle, tak okropnie o mnie myślał? — odezwała się cicho.
— Panno Moniko! Nie mam słów na potępienie siebie. Jestem ordynarnym gruboskórnym głupcem.
— O nie — zaprzeczyła.
— Ale już nigdy źle nie pomyślę o pani. Przysięgam.
— Było mi bardzo przykro. Bardzo. Zniosłabym od pana najsurowsze słowa. Ale to było takie niesprawiedliwe. Niech pan wierzy, że w najdrobniejszym stopniu nie zasłużyłam na to.
— Wiem, wiem…
— I że mówiłam szczerze, że pana bardzo lubię.
— Jeżeli pani i teraz nie nabrała do mnie wstrętu, to jest pani uosobieniem dobroci i wyrozumiałości.
Monika uśmiechnęła się doń pogodnie:
— I już nigdy nie będzie pan posądzał mnie o złe zamiary?
— Nigdy.
— Bo widzi pan… Ja się tak bardzo ucieszyłam, że pan przyjdzie, że pana poznam… Marek tyle o panu opowiadał. Tak się cieszyłam, że wszyscy będziemy przyjaciółmi… I nagle pan… Ale nie mówmy już o tym… Piękny jest dziś dzień. Taki biały i jasny. I… tak mi dobrze.
— I mnie też — szczerze powiedział Justyn.
— Naprawdę?
— Od przyjazdu nie przeżywałem jeszcze tak pięknego dnia.
— Nazwijmy ten dzień, dniem pojednania — zaśmiała się.
— Tak i przymierza.
— A ja — uśmiechnęła się — miałam jeszcze jedną ładną chwilę…
— Ale to już nie z mojej przyczyny — zauważył wesoło.
— Właśnie z pańskiej.
— Z mojej?…
— Tak. Było to wtedy… U pana… gdy pan mówił o swoim zaczarowanym zamku.
— Czy podobał się pani?
— To… to było zachwycające! Wie pan, że śnił mi się ten zamek! Czy pan naprawdę wybuduje sobie taki?
Justyn zaśmiał się:
— Wątpię czy to zrobię. Taki zamek kosztowałby bardzo dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Ale może kiedyś znajdę jakiegoś rozrzutnego milionera, którego zdołam namówić na to piękne szaleństwo.
— Szkoda, że nie jestem milionerką — powiedziała ze smutkiem w głosie.
— Więc naprawdę tak się to pani podobało? — ucieszył się.
— Chyba nigdy nie zobaczę nic piękniejszego.
— A jaki szczegół podobał się pani najbardziej?
Monika milczała, jakby wahając się, czy ma powiedzieć.
— Więc jaki? — z zainteresowaniem nalegał Justyn.
— Ta… melodia, którą ma nucić owa dziewczyna…
Nie spodziewał się takiego wyboru.
— Niech pan ją zanuci — poprosiła Monika. — Muszę nauczyć się jej na pamięć.
Ośnieżone aleje Ujazdowskie o tej porze były prawie puste. Szli gwiżdżąc i śpiewając na zmianę, póki Monika nie nauczyła się melodii. Głos miała ciepły i miły.
Spędzili ze sobą prawie trzy godziny i Justyn, wracając po odprowadzeniu Moniki do domu, był niemal w radosnym nastroju. Nie zwlekając też zabrał się do zawiadomienia Marka o tym, co zaszło.
„…byłem skończonym osłem — pisał — nie wierząc Ci, że to czarująca i pełna wdzięku panna. Jest przy tym inteligentna, a co mnie najbardziej w niej ujęło, to jej nieprzeciętna wrażliwość artystyczna“.
Od tego dnia widywał się z Janką i z Moniką codziennie. Justyn, któremu studia pochłaniały wiele czasu, zawsze przecież znalazł bodaj pół godziny, by wpaść na Mazowiecką, lub pójść z pannami do kawiarni. Często też spędzał wieczory u państwa Korniewickich, lub bywał tam na obiedzie. Szybko, zadziwiająco szybko zżyli się ze sobą.
— Tak mi dobrze z wami — mówił nieraz Justyn — że gdyby jeszcze i Marek prędzej wrócił, niczego by już mi do szczęścia nie brakowało.


ROZDZIAŁ IV

Marek przyjechał niespodziewanie. Nie zawiadomił nawet siostry o swoim powrocie, lecz wprost z dworca udał się do Justyna. Była siódma rano i zastał go w łóżku.
Po serdecznych powitaniach i wymówkach, że nic nie pisał, Justyn zapytał:
— A jakże tam w Zapolu?…
— Źle — krótko odpowiedział Marek.
— Dużo strat?
— Została ziemia i woda.
— Jakto?
Marek rozłożył ręce.
— Ziemi połknąć nie mogli, ale zabudowania poszły z dymem. Nic nie zostało. Nawet fundamenty rozebrali i rozkradli. Sad wycięty na opał. Miałem też kilka włók lasu. Dziś to zaledwie zagajniki. Nawet ryby w stawach wytępione ręcznymi granatami… Groble rozkopane. Kompletna ruina.
Mówił głosem opanowanym i spokojnym, mówił rzeczowo, lecz Justyn wiedział, co kryje się pod tą pozorną obojętnością, wiedział, że Marek kochał, jak nic na świecie, swoje Zapole.
— Boże drogi!… I cóż ty zamierzasz zrobić?
— Cóż! Trzeba odbudować. Najgorsze to, że nie ma z czego. Oziminy nie zasiane. Pola stoją ugorem. Na jare zasiewy oczywiście nie ma też ani ziarnka. Odnalazłem wprawdzie u chłopów sześć koni i dwie krowy, ale z maszyn rolniczych i narzędzi nie zostało nawet motyki. I jak wiesz, pieniędzy też nie mam. Na razie buduję sobie na miejscu dawnego poczciwego domu chałupinkę, a właściwie szałas, czy barak. I tam zamieszkam. Oczywiście o moich studiach mowy być nie może. Przyjechałem starać się o jakąś pożyczkę. Ale teraz bardzo trudno o pieniądze. Mam tu od sąsiadów kilka adresów osób podobno wpływowych. Ale przede wszystkim przypomniałem sobie twego adwokata. Mówiłeś mi, że jest on radcą prawnym jakiegoś banku i ma duże stosunki?…
— To prawda.
— Więc właśnie. Zresztą i tak musiałbym zwrócić się do niego, bo przecież żaden inny adwokat nie zechce mi uwierzyć na słowo, że kiedyś mu zapłacę honorarium, a tutaj ty za mnie zaręczysz i to mu wystarczy.
— Naturalnie — zatroskał się Kielski. — Ale powiedz mi ile ci potrzeba pieniędzy?…
— Dużo, bardzo dużo.
— Bo widzisz, ja mam po ojcu różne papiery, udziały, akcje. Może to by starczyło?
Domaszewicz potrząsnął głową:
— Nie chciałbym narazić cię na ryzyko straty. Ale tak już sobie ułożyłem, że jeżeli nic nie da się zrobić gdzie indziej, zwrócę się do ciebie.
— To przecież zrozumiałe. I w ogóle nie zrobisz mi takiego świństwa, żeby zwracać się gdzie indziej. Mówię ci, że mam i że nic nie zrobi mi takiej przyjemności, jak możność służenia ci pomocą.
— Wiedziałem, że na ciebie zawsze mogę liczyć.
Uściskali się serdecznie.
— Zaraz zjemy śniadanie i pójdziemy do Jaszczuna — zawołał Justyn. — Tylko już na miły Bóg nie zamartwiaj się tymi kłopotami. Wszystko pójdzie dobrze.
— No, w każdym razie nie wszystko.
— Dlaczego?
— Na studia muszę machnąć ręką, albo odłożyć je przynajmniej na dwa trzy lata.
Justyn zaprotestował:
— Nie widzę żadnej racji. Możesz mieć administratora, a sam będziesz siedział w Warszawie.
Domaszewicz zaśmiał się:
— Po co w takim razie w Warszawie?… Czy nie przyjemniej byłoby na przykład zrobić podróż naokoło świata, albo wyjechać na polowanie do środkowej Afryki?…
— Nie rozumiem.
— To proste. Nie stać mnie na Warszawę, ani na administratora.
— Mówisz rzeczy oburzające — rozgniewał się Justyn. — Weźmiesz więcej pieniędzy i koniec! A zamieszkasz tu ze mną…
— Nie, Justynie. Z wielu względów jest to zupełnie niemożliwe. Po pierwsze chcę i muszę być osobiście w Zapolu, by czuwać nad wznoszeniem budynków i nad zakładaniem gospodarstwa. Tego nikomu nie powierzyłbym. To jedno. A drugie: nie wolno mi tak obciążać majątku długami, by nie był w stanie nawet procentów płacić. Trudno, ale wolę największe, najdalej posunięte ograniczenia, niż stratę Zapola.
Zaczął opowiadać o swoich planach. Siedząc na wsi obliczył dokładnie, co i ile będzie kosztować i w jakich terminach musi otrzymać pieniądze na kolejne uruchomienie robót. Właśnie dlatego nie miał czasu na korespondencję, a zresztą wolał osobiście smutne wieści zakomunikować siostrze, która na pewno będzie zrozpaczona ruiną ukochanego Zapola. Wolał tedy zawiadomić ją odrazu i o rozpoczęciu odbudowy.
— Dzięki tobie — zakończył — będę jej mógł to powiedzieć już dzisiaj.
Przy śniadaniu Marek winszował przyjacielowi pogodzenia się z Moniką:
— Twój list — mówił — był dla mnie tam jedyną chwilą radości. Tak się cieszę, że nareszcie przekonałeś się do niej.
A po pauzie zaczął:
— Jeżeli wszystko ułoży się pomyślnie…
Nie dokończył, lecz Justyn wiedział, o czym chciał mówić Marek.
— Ty ją kochasz, prawda? — zapytał.
Domaszewicz spojrzał mu poważnie w oczy:
— Tak — powiedział krótko.
— A ona wie o tym?…
— Nie mówiłem jej. Przypuszczam jednak, że domyśla się sama.
— Czemuż nie oświadczasz się?…
Marek zmarszczył brwi:
— Przyznam ci się, że mam ten zamiar…
— Brawo! Urządzimy wam wspaniałe zaręczyny — chwycił jego ręce Justyn. — I nie ma co zwlekać.
— Niestety, są powody.
— Żartujesz chyba?
— Bynajmniej. Widzisz, Monika jest zamożną panną. A ja obecnie znajduję się w położeniu bankruta.
— Więc właśnie świetnie się składa.
— Nie, Justynie. To byłoby niezbyt correct, a w każdym razie wyglądałoby dwuznacznie. Weź pod uwagę całą sytuację: moja siostra daje lekcje zamożnej pannie, ułatwia jej znajomość ze mną, z człowiekiem zrujnowanym przez wojnę, gwałtownie szukającym pieniędzy. Jakież wnioski wyciągną stąd ludzie? Nazwą mnie łowcą posagowym, Jankę wyrachowaną naganiaczką, a Monikę naiwną ofiarą polowania.
Justyn wzruszył ramionami:
— Ludzie mogą mówić co chcą. Ty, ona i ja i wszyscy najbliżsi będą i tak wiedzieli, że nie wchodziły tu w grę sprawy materialne, że działałeś z czystych i szlachetnych pobudek.
Domaszewicz potrząsnął głową:
— My, to za mało. Z opinią, zwłaszcza tam u mnie na prowincji, muszę się bardzo liczyć. Zresztą moja natura wręcz nie znosi ewentualności jakichkolwiek brudnych podejrzeń. To zatrułoby mi życie.
— Więc jest inne wyjście: — nie bierz jej posagu.
— I to rozważałem. Nie widzę wszakże możliwości małżeństwa i w tym wypadku. Zastanów się: ja muszę siedzieć w Zapolu, harować od świtu do nocy, mieszkać w szopie, kontentować się najprymitywniejszymi warunkami. Mówiąc krótko: żyć w biedzie, póki nie wyciągnę majątku do jakiego takiego poziomu. Czyż mogę żądać od niej, aby zamieniła swoje wygody na podobną egzystencję?
— Myślę, że zrobiłaby to z entuzjazmem.
— Możliwe, ale znasz mnie dość dobrze, by wiedzieć, że ja sam nie zniósłbym tego, że moja ambicja nie pozwoliłaby mi na to. Jak więc widzisz, położenie na razie jest bez wyjścia. A teraz rzecz druga: nie wiem, czy w ogóle podołam temu przedsięwzięciu, czy odbuduję Zapole i kiedy mi ono zacznie dawać zyski. To zależy od tysiącznych i nie dających się przewidzieć okoliczności. Cena zboża, kontyngent spirytusowy, robocizna, w ogóle koniunktura i nawet warunki meteorologiczne. Przystępuję do pracy wprawdzie z wiarą, z przekonaniem, że osiągnę swój cel, że w dwa trzy lata będę stał już na mocnych nogach. Ale moje przeświadczenie to jeszcze nie wszystko. Nie mogę na nim hipotekować zaufania niedoświadczonej dziewczyny, nie mam prawa zawiązywać jej życia obietnicami, których w złych warunkach nie będę mógł dotrzymać.
Przetarł czoło i wstał:
— Dlatego waham się, dlatego się waham. Zresztą… zostaję w Warszawie kilka dni. Będę miał czas przed wyjazdem powziąć postanowienie. A teraz chodźmy do twego adwokata.
Gdy już byli na Mazowieckiej, Domaszewiczowi przyszła nowa myśl:
— Wiesz co? — powiedział. — Idź ty sam do mecenasa Jaszczuna, a ja wstąpię najpierw tu. Gdy już rozmówisz się, zatelefonuj do Korniewickich i ja przyjdę na górę.
Tak i zrobili. Justyn zastał adwokata właśnie nad papierami, dotyczącymi jego interesów. Przywitał Justyna zafrasowany:
— Ciężko idzie. Jak z kamienia — zaczął — trudno gotówkę wydobyć.
— Martwi mnie to podwójnie — powiedział Kielski — bo właśnie zależy mi na wycofaniu pokaźnej kwoty.
— O jakąż kwotę ci chodzi?
— Trzydzieści pięć tysięcy dolarów.
— Fiu! — gwizdnął Jaszczun. — I po cóż ci u licha tyle pieniędzy?!
— Widzi pan... Mam przyjaciela, kolegę pułkowego i prawdziwego przyjaciela Marka Domaszewicza. Jego majątek został podczas inwazji doszczętnie zdewastowany. Muszę go ratować. Zresztą hipoteka majątku jest czysta i lokata pewna.
— Nie — pokręcił głową adwokat — hipoteka ziemska w dzisiejszych czasach to najmniej pewny interes. Żaden bank grosza na to nie da. Nikt nie wie, co będzie w polityce, czy Sejm nie uchwali wywłaszczenia. I gdzie to jest ten majątek?
— Na Polesiu.
— Tym bardziej, chłopcze drogi. Nie uda się twemu przyjacielowi dostać już nie tylko trzydziestu pięciu tysięcy, ale nawet pięciu tysięcy dolarów.
— Przewidywałem to — przytaknął Justyn — i dlatego nie widzę innego wyjścia poza udzieleniem mu pożyczki z moich pieniędzy.
Mecenas Jaszczun zaśmiał się:
— Wybacz, drogi chłopcze, ale byłaby to fatalna lekkomyślność. Nie znasz się, widzę, zupełnie na interesach.
— To nie jest interes — z naciskiem powiedział Justyn. — Domaszewicz jest moim przyjacielem.
— Tak — przyznał adwokat — to nieprzyjemne. No, ale możesz się wykręcić. Powiesz mu, że nie orientowałeś się w swoich możliwościach finansowych, że w przyszłości postarasz się służyć mu czym będziesz mógł… Kilka serdecznych słówek, kilka nieobowiązujących ogólników i uwolnisz się z przyrzeczeń, jeśliś mu je nieopatrznie dał.
— Wybaczy pan mecenas, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru cofania przyrzeczeń, ani tym bardziej wykręcania się. Ja chcę mu pożyczyć te pieniądze.
Jaszczun spojrzał nań pobłażliwie:
— Czyli chcesz wyrzucić przez okno poważny kapitał, którego już prawdopodobnie nigdy nie ujrzałbyś na oczy, dla tego tylko, by dotrzymać nie przemyślanej obietnicy?
— Myli się pan! Dlatego, że chcę, zależy mi na tym.
— Ach, więc filantropia… No, w takim razie… — rozłożył ręce — rób co chcesz. Ale ja, ja do tego ręki nie przyłożę. Uważam to za szaleństwo. Tak, czyste szaleństwo. Nie jesteś tak bogaty, byś miał prawa rozdarowywać podobne kwoty! Pożycz mu tysiąc, dwa, no ostatecznie pięć, ale nie…
— Przepraszam — przerwał Justyn — wszak pan mecenas był przyjacielem mego ojca?…
— Byłem.
— Czy gdyby memu ojcu groziła ruina, nie zaryzykowałby pan takiej sumy?
Jaszczun z niezadowoleniem wydął wargi:
— Pocóż mam rozważać podobne ewentualności, skoro nie mogły one mieć miejsca. Twemu ojcu nigdy nie groziła ruina, bo ja prowadziłem jego interesy. A w ogóle… nie należy mieć przyjaciół, którym grozi ruina.
Wstał poirytowany i zaczął chodzić po gabinecie:
— Zresztą, mój drogi — zawołał, zatrzymując się przed Justynem — nie wyobrażasz chyba sobie, że dałoby się w obecnej sytuacji zmobilizować tyle gotówki. Po prostu jest to niepodobieństwo.
— Nie wszystko potrzebne od razu. Teraz wystarczyłaby trzecia część, a reszta na wiosnę.
— Niepodobieństwo. Bo chyba nie wpadniesz na pomysł zaciągnięcia pożyczki!
— Jeżeli nie ma innego wyjścia…
— Oszalał chłopak! — krzyknął mecenas Jaszczun i bezwładnie opadł na fotel.
— Ależ, panie mecenasie…
— Nie, nie. Ja do tego ręki nie przyłożę. Szukaj sobie innego adwokata. Ja nie mogę patrzeć jak mój klient trwoni pieniądze. Działa mi to po prostu na nerwy. Rozumiesz?… Przecież opamiętaj się chłopcze! Nim zaczniesz zarabiać roztrwonisz wszystko, co ci ojciec zostawił!… Skaranie boskie.
Zerwał się znowu i biegał po pokoju coraz szybszymi krokami. Wreszcie zawołał:
— Dasz mu dziesięć tysięcy i ani grosza ponad to.
— To nie miałoby sensu. Dziesięć tysięcy go nie uratuje.
— Więc skądże ja ci wytrząsnę więcej?!… — wrzasnął Jaszczun, wymachując rękami jak wiatrak. — Za pożyczkę musiałbyś zapłacić lichwiarskie procenty, a przecież nie policzysz takich temu swemu całemu przyjacielowi.
Justyn uśmiechnął się:
— Oczywiście nie.
— No to nie tylko kapitał utracisz, ale do procentów dopłacisz.
— Dopłacę.
— Jesteś wariat. Ale to nie moje pieniądze. Rób co chcesz, wyrzucaj je w błoto. Nie moja rzecz. Volenti non fit injuria. Na kiedy potrzebne ci te pieniądze?
Justyn wyciągnął doń rękę:
— Dziękuję, panie mecenasie, serdecznie dziękuję.
— Odczep się — warczał stary. — Jesteś marnotrawcą. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że psujesz mi reputację! Piękne interesy załatwiam moim klientom.
— Zaraz wytelefonuję tu Domaszewicza — wesoło zawołał Justyn — i omówimy wszystko.
— Nie chcę go widzieć. Nie chcę! — zżymał się adwokat.
Po długich naleganiach i perswazjach dał się jednak ułagodzić. Oświadczył, że zawiadomi Justyna i pokonferuje z Domaszewiczem, gdy tylko znajdzie pieniądze, czego spodziewa się nie wcześniej jak za cztery, pięć dni.
Justyn też z tą nowiną skoczył o piętro niżej. Trafił na smutną scenę. Wszyscy siedzieli w pokoju Janki, która oparta o ramię brata płakała. Monika siedziała naprzeciw z minką bardzo zmartwioną. Staruszkowie dreptali na miejscu wysilając się na słowa pociechy.
Uradowana mina Kielskiego powiedziała od razu Markowi, że przyjaciel ma dobre nowiny.
— Wszystko w porządku — zatarł ręce Justyn — za tydzień rzecz będzie załatwiona.
— Dziękuję ci serdecznie — powściągliwie odpowiedział Marek, lecz usta mu drgnęły.
— Co ma być załatwione? — zapytała Janka ocierając oczy.
— Ach, pewien drobiazg — pośpiesznie zawołał Justyn.
— Nie, Janeczko, nie drobiazg — wziął ją za rękę Domaszewicz — Justyn pożycza mi dużo pieniędzy na odbudowę Zapola. Dzięki niemu będę mógł zaraz przystąpić do robót.
— Panie Justynie… — zaczęła Janka, lecz wzruszenie nie pozwoliło jej mówić.
Kielski stał zmieszany. Znalazł się tu w roli szlachetnego bohatera, co tym bardziej sprawiało przykrość, że nie było w tym w istocie żadnej jego zasługi. Pieniędzy, które dawał Markowi, ani nie zarobił, ani ich potrzebował. Był też trochę zły na przyjaciela za tę demonstrację. Starzy państwo Korniewiccy zaczęli, przerywając sobie wzajemnie komplementować Justyna. Marek nerwowo palił papierosa, Janka uśmiechała się przez łzy, a Monika siedząc na niskim pufie z łokciami wspartymi na kolanach i z podbródkiem na dłoniach wpatrywała się zamyślona w jakiś nieokreślony punkt.
— O czym ona myśli? — przemknęło przez głowę Justyna.
Domaszewicz opowiadał o pracach, które już uplanował i o tych, do których przystąpi natychmiast po powrocie do majątku. Pan Korniewicki dodawał mu otuchy i zapewniał, że ze swoją energią i przedsiębiorczością na pewno doprowadzi Zapole szybko do dawnego kwitnącego stanu. Jego żona domagała się urządzenia przed przyszłym domem wielkiego spiralnego klombu z nagietkami „bo to tak ładnie wygląda“.
Gdy później przechodzili do jadalni i w przejściu na chwilę Justyn znalazł się sam na sam z Moniką, dziewczyna niespodziewanie szepnęła:
— Bardzo, bardzo panu dziękuję.
Uczuł jakieś niezrozumiałe ukłucie w sercu. Za co Monika mu tak gorąco wyraża wdzięczność?
Przeszła już i nie mógł jej zadać tego pytania. Czy ona już tak dalece czuje się związaną z Markiem, że dziękuje za przysługę wyświadczoną jemu? Oczywiście…
Oczywiście — zreflektował się Justyn. A jakże mogłoby być inaczej.
Pobyt Domaszewicza w Warszawie nie był próżnowaniem. Musiał załatwić nieskończoną ilość spraw w urzędach, w przedsiębiorstwach, w sklepach. Pomagała mu w tym trochę Janka, o ile mogła urwać ze swego pracowitego dnia parę godzin, czasami Monika, a najczęściej Justyn, który na czas pewien zrezygnował z wykładów i z prac w kreślarni.
Mecenas Jaszczun dotrzymał obietnicy. Mobilizacja gotówki szła sprawnie. Nie przestał burczeć na swego młodego klienta, lecz opozycja jego była już tylko akademicka.
Któregoś wieczoru, będąc u państwa Korniewickich, Justyn został wezwany do telefonu przez Jaszczuna. Telefon był w przedpokoju. Zostawił w salonie Marka i Monikę, którzy przegrywali na gramofonie nowe płyty, i dość długo rozmawiał z adwokatem. W końcu Jaszczun orzekł, że co do niektórych szczegółów musi porozumieć się z Domaszewiczem.
— Poproś go do aparatu.
— W tej chwili — rzucił Justyn i odłożywszy słuchawkę wszedł do salonu.
Gruby dywan zagłuszył jego kroki, zresztą i dźwięki walca angielskiego przyczyniły się do tego, iż Monika i Marek nie słyszeli jego wejścia.
Stali na środku w pozycji tanecznej lecz nieruchomi. Musieli zatrzymać się tak przed sekundą. Może uczyli się jakiegoś nowego „pas“. Domaszewicz wpatrywał się w nią jakby w skupieniu. Ona miała policzki zaczerwienione, lekko rozchylone usta, a oczy jej iskrzyły się takim blaskiem, jakiego w nich Justyn jeszcze nigdy nie widział.
Kaszlnął i powiedział zbyt głośno:
— Marku, przepraszam, że przerywam ci taniec. Mecenas chce rozmówić się z tobą.
— Tak?…. Już idę.
Domaszewicz puścił Monikę, skłonił się jej z tym swoim dyskretnym swobodnym uśmiechem i znikł za portierą.
— Pokazywałam Markowi nowe „pas“ — zaczęła szybko mówić Monika. On tak świetnie tańczy. Mógłby zrobić karierę jako baletmistrz.
Zaśmiała się, jak wydawało się Justynowi — nienaturalnie. W jej oczach stopniowo gasły niedawne błyski.
— O tak — potwierdził Justyn, tonem mimowoli konwencjonalnym. — Marek jest świetnym tancerzem. Sądzę, że pani znalazła w nim ucznia?
— Jest znacznie pojętniejszy ode mnie. Na prawdę.
Oddech wciąż jeszcze miała przyśpieszony.
— Gdybym wszedł o pół minuty później — pomyślał Justyn — zastałbym ich w chwili pocałunku.
I nagle ogarnęło go uczucie, dominujące uczucie osamotnienia. Wśród tych dwojga ludzi, z których każde było mu istotą bliską, stawał się czymś niepotrzebnym, zawadzającym, obojętnym. Przecież życzył Monice jak najlepiej, przecież dla Marka gotów był do wszelkich poświęceń, a jednak ich sojusz zdawał się automatycznie odsuwać go poza krąg wzajemnej serdeczności, intymności, bliskości.
Nie było w tym nic dziwnego, że Marek i Monika kochają się. W Marku musiałaby, Justyn nigdy nie wątpił — zakochać się każda dziewczyna. Monika była uosobieniem wdzięku i wrażliwości…
A w takich momentach jak przed chwilą, gdy zapalały się w niej zmysły, stawała się wręcz porywająca… Tak, stawała się zupełnie inna…
Rozmowa rwała się chociaż Monika, chwytając się różnych tematów, robiła wszystkie wysiłki, by doprowadzić nastrój do zwykłego, miłego tonu. Jakby wiedziała, że Justyn wciąż ma w pamięci niedawną scenkę, jakby starała się rozproszyć jego uwagę, oderwać ją od tego, co było. Z nieswoim ożywieniem mówiła o śmiesznostkach dziadków, o jakimś młodzieńcu, który anonimowo przysyła Jance kwiaty, o kwiatach w ogóle, o używaniu perfum…
Justyn myślał:
— Czy nigdy nie przyzwyczaję się do ich miłości?… Czy nigdy nie potrafię pogodzić się z tym ich porozumieniem, które wyłącza mnie i zamyka przede mną tak istotną część ich życia?…
Tęsknił do przyjazdu Marka. Tęsknił bardzo i szczerze, lecz teraz doznał rozczarowania. O nie, nie dotyczyło to samego Marka. W jego towarzystwie czuł się podawnemu najlepiej, w rozmowach z nim było tyle bezpośredniej radości zrozumienia się wzajemnego, tyle uroku najgłębszej wiary i ufności. Zawód nie miał też źródła w stosunku Justyna do Moniki. Lubił ją z każdym dniem bardziej.
Ale oni oboje razem, ale ich wzajemne zbliżenie się wytwarzało jakąś mgłę, jakieś nieuchwytne, niekonkretne, a przecież niezawodnie dające się wyczuć zasłony, które oddzielały i oddalały ich od niego.
Justyn za żadne skarby nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że pragnął, że czekał wyjazdu Marka. Wolałby, oczywiście, by raczej wyjechała Monika, lecz taka zamiana była przecież niemożliwa.
Tym niemniej, gdy Marek nazajutrz oświadczył mu, że następnego ranka wyjeżdża, Justyn zaczął go namawiać, by został bodaj kilka dni.
— I ja chciałbym tego — rozłożył ręce Domaszewicz — ale sam to rozumiesz, że nie wolno mi tracić czasu.
— To przynajmniej chociaż pisz, Marku!
— Pisać będę, ale nie spodziewaj się długich i częstych epistoł. Będę miał za dużo i tak harowania. Ale skoro już o tym zaczęliśmy mówić… Mam do ciebie prośbę.
— O co ci chodzi?
— Widzisz, zastanawiałem się długo, czy nie rozmówić się z Moniką. Były między nami oczywiście pewne aluzje. Ani razu jednak sprawy nie postawiłem wyraźnie. Mam prawo przypuszczać, że żywi do mnie wiele dobrych uczuć. Nie wiem jednak, czy mnie kocha…
— Na pewno kocha…
— Tak by się zdawało. Muszę ci powiedzieć, że w jej sposobie bycia zaobserwowałem sporo szczegółów, które bodaj to potwierdzają. Ale równie dobrze może to być przyjaźń zabarwiona romantycznie, życzliwość itd.
— Zawracanie głowy. Szukasz dziury w całym.
— Nie. Bo weź pod uwagę, że Monika jest bardzo młoda. Kocham ją tak… No, nie lubię egzaltowanych określeń. Słowem, kocham ją i właśnie dlatego nie chcę wyzyskiwać jej obecnego, być może chwilowego nastroju i wmawiać w nią, że to jest właśnie miłość. Jeżeli się nie mylę, a daj Boże bym się nie mylił, Monika nawet po moim wyjeździe, nawet nie widząc mnie dłuższy czas, nie zapomni o mnie.
— Nie ma o czym mówić — z przekonaniem powiedział Justyn.
— Otóż ja będę zaorany. Droga daleka i… kosztowna. Zapewne nieprędko uda mi się przyjechać do Warszawy. Na szczęście ty tu zostajesz. I właśnie chciałem cię prosić, byś był tu jakby moim ambasadorem, obserwatorem.
Justyn zaśmiał się:
— Przeznaczasz mi rolę cokolwiek trudną…
— Bynajmniej. Po prostu widując się często z Moniką, będziesz mógł łatwo zauważyć, czy pamięta, czy myśli o mnie, czy nie zajęła się poważniej kimś innym. Jeżeli dostrzeżesz grożące mi z czyjejś strony niebezpieczeństwo i osądzisz, że mój przyjazd może je odwrócić, oczywiście rzucę wszystko i przyjadę natychmiast. Jeżeli temperatura uczuć Moniki nie osłabnie, napiszesz mi o tym. Wtedy oświadczę się jej listownie.
Justyn skrzywił się:
— Nie zachwyca mnie twój pomysł. Na twoim miejscu zapytałbym ją wprost. W każdym razie funkcję, którą chcesz mi powierzyć…
Marek położył mu rękę na ramieniu:
— Ale nie odmówisz mi? — powiedział z naciskiem.
— Niczego nigdy ci nie odmówię! — oburzył się Justyn.
— W takim razie…
— Poczekaj! Czy nie sądzisz, że znacznie lepiej byłoby zwrócić się z tym do Janki?
— Nie — potrząsnął głową Domaszewicz. — Przede wszystkim nie wtajemniczyłem ją w swoje uczucia dla Moniki. A po wtóre Janka za kilka dni wyjeżdża ze mną do Zapola.
— Jakto?… Na długo?…
— Na długo.
— A jej studia?
Po dłuższym milczeniu Marek odpowiedział:
— Janka uważa, że nie stać nas na jej studia, że powinna mi pomagać w Zapolu.
— No, ale ty chyba nie przyjmiesz tej ofiary!
— Robiłem, co mogłem, by odwieść ją od tego postanowienia. Wiesz jednak, jak ona jest uparta. Obawiam się, że nic nie zdoła wpłynąć na zmianę jej zamiarów.
Justyn zapalił się:
— To niemożliwe. Pozwolisz, że ja z nią pomówię?
— Będę ci nawet wdzięczny. Bez wątpienia jej pomoc przydałaby się mi bardzo. Ale jakoś i sam dam sobie radę. Zdaję sobie sprawę z wagi jej poświęcenia. Porzucić wykłady, a zwłaszcza Konserwatorium, to dla niej rzeczywiście…
— Ach, nie ma mowy! Już bądź przekonany, że zrobię wszystko, by ją namówić. Kwestie finansowe nie mogą tu wchodzić w grę.
— Wierzę, że zrobisz wszystko, wątpię jednak, byś ją przekonał. Ta dziewczyna to nieodrodna Domaszewiczówna: — ma charakter.
Nazajutrz rano padał deszcz zmieszany ze śniegiem. Marek uparł się, by go nie odprowadzać na dworzec. Monika jednak ani słyszeć o tym nie chciała i wreszcie postawiła na swoim.
Na dworcu, gdy się pożegnali, Justyn zauważył, że zarówno Marek jak i Monika byli wzruszeni.
— Co ten chłop zawraca sobie głowę wątpliwościami! — pomyślał.
Przez ociekające wodą okno wagonu trzeciej klasy Marek uśmiechał się i machał ręką. Pociąg zwolna ruszył z miejsca. Zadudniły koła, zasapał crescendo parowóz. Czekali aż przetoczyły się przed nimi wszystkie wagony.
— Pojechał — jakby ze zdziwieniem powiedziała Monika.
W jej oczach były łzy. Podniosła kołnierz swego popielicowego futerka i nie odezwała się już więcej. W milczeniu wracali na Mazowiecką.
Justyn myślał:
— Jak ciężko musi mu tam być. Zostawił tu trzy kochające serca: siostry, najdroższej dziewczyny i przyjaciela. Wprawdzie uczucia nasze nie zerwą się, nie przestaną nas łączyć. Wyciągną się na przestrzeni kilkuset kilometrów jak niewidzialne nici, jak druty telegraficzne… I będzie słyszał wyraźnie bicie naszych serc…
Odwiózł milczącą i smutną Monikę do domu. Na pożegnanie bez słowa skinęła im głową i wbiegła do bramy. Jankę miał odwieźć na Okólnik do Konserwatorium, lecz zaproponował, by wstąpiła z nim do cukierni na szklankę gorącej herbaty.
Zgodziła się bez wahania. Gdy zajęli miejsce w kąciku, powiedział:
— Chciałem z panią, panno Janko, pomówić o czymś bardzo ważnym.
Blada, matowa twarz dziewczyny zaróżowiła się nagle.
— Słucham pana — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
Justyn zdziwił się trochę temu widocznemu wzruszeniu, lecz nie umiejąc go sobie wytłumaczyć, a będąc właśnie w trakcie obmyślania najskuteczniejszej argumentacji, przeszedł o tematu:
— Dotyczy to pani przyszłości — zaczął, lecz przerwała mu, jak się mu zdawało, z gorączkowym niepokojem:
— Czy… czy nie może pan odłożyć tej rozmowy…
— Nie, panno Janko, pani powzięła pewne projekty, o których wspominał mi Marek i za kilka dni chce pani wyjechać do Zapola.
— To prawda.
— Otóż chcę panią namówić do porzucenia tych zamiarów. Panno Janko! To doprawdy nie ma sensu. Proszę nie gniewać się na mnie, ale to nie ma odrobiny sensu.
— Nie każda konieczność musi mieć sens. Wystarcza, że jest koniecznością — zauważyła z pół uśmiechem.
— Wcale nie widzę tu konieczności i Marek jej nie widzi. Czy sądzi pani, że jej opieka nad nim sprawi mu przyjemność? Nie, po stokroć nie. Marek nie jest egoistą i z radością zniesie wszystkie niewygody, byle dowiedział się, że pani nie wyrzeka się dlań i nauki i muzyki. On nie chce przyjmować tak wielkich ofiar.
— To nie jest ofiara, panie Justynie, to mój obowiązek.
— Względem brata, który go wcale nie uznaje.
— Nie tylko względem brata. Także względem Zapola. Proszę wziąć pod uwagę to, że Marek będzie przykuty do miejsca, że wszystkiego będzie musiał pilnować sam, że musi tam mieć kogoś godnego zaufania, ktoby załatwiał zakupy w miasteczku, w składach rolniczych, w cegielni, wreszcie w urzędach w powiecie. Komuż może to powierzyć poza mną?
Mówiła tonem pojednawczej miękkiej perswazji, dzięki czemu Justyn nabrał otuchy, wierząc, że uda mu się ją przekonać.
— Weźmie sobie pomocnika — powiedział z przekonaniem. — Koszt takiego pomocnika to drobiazg w porównaniu z tym, co traci pani przez porzucenie ulubionej muzyki i odłożenie na Bóg wie jaki czas uniwersytetu.
Pokręciła głową:
— Cóż znaczą moje upodobania, gdy na zaspokojenie ich po prostu nie mamy środków.
— Panno Janko! Byłoby śmieszne, gdyby z takich powodów wyrzekała się pani nauki. Marek ma pieniądze i stać go na pani wykształcenie. Jeżeli mu zabraknie, on wie o tym, a pani też, dostanę dlań każdą potrzebną kwotę. Co do tego może pani być zupełnie spokojna.
Janka siedziała ze spuszczonymi powiekami i gdyby nie jej przyspieszony oddech, możnaby przysiądz, że jest zupełnie spokojna. Klasyczne rysy jej pięknej twarzy miały tę samą marmurową zastygłą pogodę, co zwykle. Niedawny rumieniec znikł bez śladu.
Po dłuższej pauzie odezwała się cicho:
— Czy… czy tylko te względy, o których pan mówił, przemawiają zdaniem pana przeciw memu wyjazdowi z Warszawy?…
Justyn spojrzał na nią zdumiony i ich oczy spotkały się:
— A czyż to nie są względy dostatecznie przekonywujące? — zapytał. — Pani, która może myśleć tak logicznie, która ma tyle poczucia rzeczywistości…
Niespodziewanie zaśmiała się. W jej śmiechu był jakiś nieuchwytny, nerwowy ton:
— O, jakże mylnie pan mnie ocenia!… Nie, proszę pana! Dziękuję za uznanie i dziękuję za… uczynność. Niestety, moje postanowienia są niewzruszone.
Wstała i swobodnym ruchem wyciągnęła doń rękę:
— Do widzenia, panie Justynie.
— Panno Janko…
— Już strasznie późno. Śpieszę, pan wybaczy.
— Odwiozę panią.
— Nie, dziękuję. Mam jeszcze wstąpić po drodze do paru sklepów.
Kiwnęła głową i wyszła.
— Co jej się stało — pomyślał nie bez irytacji.
Tak był zaskoczony niezwykłym zachowaniem się Janki, że przez kilka minut na próżno wysilał pamięć, by znaleźć jakieś rozsądne uzasadnienie jej wzburzenia. Wygląda to, jakby się czuła obrażona i usiłowała to zamaskować na wpół ironiczną konwencjonalnością. I co znaczył ten przytyk do uczynności?… Zawsze była dlań tak dobra i tak serdeczna.
— Nerwy — zdecydował się w końcu. — Kobiety ulegają łatwiej niż my rozmaitym podrażnieniom nerwowym. Janka wprawdzie jest bardziej opanowana niż inne, ale widocznie wyjazd Marka, kłopoty z Zapolem i jej własne a contre coeur powzięte postanowienia, wytrąciły ją z równowagi.
Automatycznie mieszał łyżeczką w szklance, w której cukier już dawno się rozpuścił. Pod wpływem czyjegoś wzroku odwrócił głowę.
Obok, o kilka stolików dalej, siedziała przy niedopitej kawie jakaś bardzo szykowna pani w karakułowym palcie. Mogła mieć około trzydziestki, lecz wyglądała jeszcze bardzo młodo. Spod gęstych zrośniętych brwi i spod lekko opuszczonych powiek patrzyły na Justyna podłużne czarne oczy. Nie patrzyły: — wpatrywały się uporczywie, chciwie i bezwstydnie.
Zarumienił się i odwrócił głowę. Odruchowo zaczął znowu mieszać herbatę, zapalił papierosa i starał się wrócić do przerwanych rozmyślań, lecz bez przerwy czuł na sobie wzrok owej damy. Zaczęło go to irytować. Zastukał na kelnera, zapłacił i skierował się do wyjścia. W samych drzwiach zatrzymał go stanowczy i ostry głos kobiecy:
— Przepraszam, czy to pan Justyn Kielski?
Przy nim stała pani w karakułach. Zdjął kapelusz:
— Tak jest. To moje nazwisko — powiedział zmieszany.
Był pewien, że nigdy w życiu nie znał tej kobiety.
— I oczywiście nie przypomina mnie pan sobie wcale?
— Pani wybaczy…
— Nic dziwnego. Miał pan wtedy dwanaście czy trzynaście lat, nosił krótkie spodenki i bardziej się interesował ciastkami, niż kobietami.
Zaśmiała się krótkim drażniącym śmiechem i dodała:
— Zresztą to panu zostało do dziś dnia, o ile mogłam zauważyć.
Justyn był wściekły na siebie: wiedział, że zaczerwienił się po uszy i nie umiał zdobyć się na to, by rzucić jakieś zdawkowe usprawiedliwienie i uciec czym prędzej.
— Nazywam się, a raczej nazywałam się Dolly Ruszczyńska — powiedziała dama. — Teraz już pan wie kim jestem, prawda?
— Ależ naturalnie, proszę pani — ucieszył się.
Widmo, które znęcało się nad nim, odrazu przestało być tajemniczym niebezpieczeństwem. U państwa Ruszczyńskich bywał kiedyś często na kinderbalach. Mieli dwóch synków bliźniaków, z którymi kolegował w gimnazjum i znacznie od nich starszą córkę, pannę Dolly, która oczywiście z góry patrzyła na braci i ich rówieśników. Przed inwazją niemiecką państwo Ruszczyńscy wyjechali w głąb Rosji i odtąd nic o nich nie wiedział.
— Oczywiście! Teraz poznaję panią. Jakże się miewają rodzice pani?
— Dziękuję, dobrze. Osiedlili się w Finlandii. Powodzi im się nieźle.
— A Stefek i Zygmunt?
— Obaj są na uniwersytecie w Sztokholmie. Ale nie stójmy tu. Odprowadzi mnie pan do domu. Po drodze opowiem panu o nich i o sobie.
Justyn dyskretnie spojrzał na zegarek. Właściwie należało wpaść do domu na obiad i jechać na kreślenia. Miał duże zaległości. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Z prawdziwą przyjemnością, proszę pani.
— Otóż — zaczęła, gdy wyszli na ulicę — nie nazywam się już Ruszczyńska. Moje obecne nazwisko jest Domidecka.
— Pani jest zamężna?
— Zdążyłam już wyjść za mąż i owdowieć. Mój mąż zginął na froncie przed trzema laty.
— Najserdeczniej współczuję — bąknął Justyn.
— O, to takie dawne dzieje — powiedziała cicho. — Niech mnie pan weźmie pod rękę, taka ślizgawica.
Oparła się mocno na jego ramieniu. Używała jakichś ostrych, ale przyjemnych perfum.
— Wiem, że i pana spotkała bolesna strata. Miałam nawet zamiar być na pogrzebie. Bardzo szanowałam pańskiego ojca. Niestety byłam tego dnia zaziębiona. Cóż pan porabia?
Powiedział krótko, że niedawno wrócił z wojska i że teraz studiuje architekturę.
— A poza tym?… Bywa pan dużo?
— Nie. Prawie wcale.
— Nie jest pan zaręczony?
Jakąż miałby ochotę dać do zrozumienia tej natarczywej kobiecie, że nigdy jej nie upoważniał do stawiania tego rodzaju pytań. W jej sposobie bycia brzmiał jednak jakiś ton obojętnej poufałości.
— Nie, proszę pani.
— Więc ta piękność z kawiarni ma do pana pretensje… nie uzasadnione.
Zmarszczył brwi:
— Żadnych pretensji nie ma.
— Możliwe, że mi się zdawało. Dziękuję panu za odprowadzenie. Tu właśnie mieszkam — zatrzymała się przed jedną z kamienic przy ulicy Wiejskiej. — A pan teraz dokąd?
— Na Krakowskie, do domu.
— Czekają z obiadem?
— Czeka obiad.
— Tylko obiad?
— Tylko.
— Jakto? Pan jest zupełnie samotny?
— Zupełnie.
Pani Domidecka kiwnęła głową:
— Potrafię panu współczuć. To jest okropne. To siadanie do stołu, przy którym nie ma do kogo ust otworzyć. Ja też jestem sama… Wie pan co, panie Justynie?… Niech pan wstąpi do mnie i zje ze mną obiad!
Nie miał najmniejszej ochoty i bąknął:
— Bardzo żałuję…
— Nie, nie ustąpię. Domyślam się, że obiad w moim towarzystwie nie będzie dla pana żadną rozrywką, ale niech pan mi nie odmawia. Czasami można zrobić coś przez grzeczność dla starej znajomej… Nawet dla — za starej!
Zaśmiała się i zajrzała mu w oczy.
— To jest żart, proszę pani — powiedział rumieniąc się.
— Więc chodźmy.
Nie czekając na jego zgodę, weszła do bramy. Poszedł za nią. Na pierwszym piętrze drzwi otworzyła schludnie, a nawet elegancko ubrana pokojówka. Pani Domidecka wydała dyspozycję dostawienia drugiego nakrycia w jadalni, po czym wprowadziła Justyna do małego różowego saloniku i zostawiła go samego.
Salonik od góry do dołu obwieszony był i obstawiony różnego formatu portretami i fotografiami pani domu. Z braku innego zajęcia zaczął się im przyglądać.
— Czego ona ode mnie chce? — myślał, starając się znaleźć odpowiedź w błyszczących oczach, powtórzonych tu sto razy i obserwujących go z każdego zdjęcia.
Po kwadransie usłyszał za sobą głos:
— Siadajmy do stołu. Jestem porządnie głodna. A pan?
— Zdaje się, że też.
— To świetnie. Lubię dobry apetyt u mężczyzny. To i mnie dodaje ochoty do jedzenia. Niestety tak rzadko miewam gości. Wypijemy po kieliszku?
I nie czekając na zgodę Justyna, nalała dwa kieliszki.
Przekąski były wyśmienite. Justyn sam nalał następną kolejkę. Nie pijał nigdy i nie lubił alkoholu. Tym jednak razem smakował mu ten koniak. Po trzecim kieliszku czuł już wyraźnie jego działanie. Humor mu się poprawił, a pani Domidecka wydawała mu się coraz milsza i coraz ładniejsza.
Mówiła z ożywieniem o dawnych czasach, przypominali sobie wzajemnie różne drobne szczegóły z przeszłości, śmiała się głośno, odsłaniając w uśmiechu drobne białe zęby, połyskujące kusząco w rozchyleniu ukarminowanych warg.
Później Justyn opowiadał o swoich przeżyciach frontowych. Sam dziwił się sobie, że temat ten potrafił teraz ujmować od wesołej, czasem komicznej strony. Dotychczas były to dlań rzeczy wzniosłe, tragiczne, bohaterskie, wzruszające i niemal święte. Widocznie umiejętnie i lekko rzucane pytania pani Dolly tak łatwo nadały jego świeżym wspomnieniom nowy beztroski ton.
Kawę podano w saloniku.
— Proszę mi wybaczyć, panie Justynie — powiedziała układając się półleżąco na dużym tapczanie wśród niezliczonych poduszek — ale jestem strasznie leniwa i przyzwyczaiłam się zawsze po obiedzie leżeć. Nie gniewa się pan?
— Skądże, proszę pani!
— Nie lubię tego „proszę pani“ — skrzywiła nosek — to brzmi strasznie oficjalnie. Nazywam się przecież Dolly.
— Rozkaz! — trzasnął po wojskowemu obcasami — zaszczyt to dla mnie wielki i jeszcze większa przyjemność, pani Dolly.
— Jeżeli traktuje pan to jako rozkaz, mam dla pana drugi…
— Będzie natychmiast wykonany!
— Niech pan tu usiądzie przy mnie. Będzie pan poił Dolly kawą. Straszne mi niewygodnie sięgać po filiżankę.
Jej oczy jarzyły się, krótka suknia odsłaniała kształtne nogi prawie do kolan. Justyn przez mgnienie zawahał się. Pani Domidecka odsunęła się trochę, zostawiając mu wolny wąski rąbek tapczanu i powiedziała:
— Proszę sobie wyobrazić, że pielęgnuje pan chorą. Zwykły akt miłosierdzia.
— Rozkaz! — mniej pewnym tonem powtórzył Justyn, wziął filiżankę z kawą i usiadł, starając się nie dotykać leżącej, co jednak było niemożliwe. Czuł wyraźnie ciepło jej ciała. Nadrabiając miną podawał jej łyżeczką mocny pachnący płyn. Drżała mu lekko ręka, gdy łyżeczką dotykał pełnych czerwonych warg.
— Dziękuję — szepnęła — zrobimy małą przerwę.
Odstawił filiżankę i chrząknął.
— Niepotrzebnie piłem — pomyślał.
— Jakże piękne ma pan ręce — odezwała się Dolly, biorąc jego dłoń — pamiętam je jeszcze z tych czasów, gdy najczęściej bywały zamazane atramentem.
Zaśmiali się oboje. Chciał cofnąć rękę, lecz ją przytrzymała.
— Czy to takie przykre? — zapytała.
— Co mianowicie?
— Dotyk moich palców?
— O, bynajmniej… Może jeszcze kawy?
Nie odpowiedziała. Uniosła się na łokciu i przesunęła dłonią po jego twarzy.
— Czy ty wiesz, chłopcze, że jesteś piękny?… Że nie widziałam jeszcze takich oczu, takich rzęs, brwi, ust…
Lekko muskała koniuszkami palców jego powieki, wargi, policzki…
— Kobiety muszą ginąć z miłości do ciebie… Czy już nauczyły cię całować?…
Jak przez mgłę widział jej oczy gorejące nieznanym ogniem i drgające nozdrza. Czuł w skroniach gwałtownie przyśpieszone tętno. Krew napływała coraz silniejszymi falami do mózgu.
Dolly przyciągnęła go do siebie i wpiła się w jego usta.
Justyn wbrew przypuszczeniom pani Domideckiej nie tylko nie miał żadnego doświadczenia w tych sprawach, lecz i nie mógł powiedzieć nic o swoim rzekomym powodzeniu u kobiet.
Zasób jego przeżyć miłosnych ograniczał się do kilku naiwnych flirtów gimnazjalnych, do paromiesięcznego romansu studenckiego z pewną ekspedientką i do dwóch czy trzech przygód na postojach podczas wojny. Toteż wychodząc w kilka godzin później z mieszkania Dolly, nieprzytomny jeszcze i oszołomiony, z trudem usiłował o tyle uporządkować myśli i odczucia, by zdać sobie sprawę chociażby z tego, czy jest szczęśliwy, czy nie, czy dziękuje losowi za spotkanie tej kobiety, która mu otworzyła nieznany świat podniet i przeżyć, czy też rodzi się w nim niechęć do siebie i niezadowolenie.
Jedno wiedział na pewno: gdyby nie pił koniaku nie stałoby się nic z tego wszystkiego.
Szedł wolno w stronę domu. W słabym świetle latarń mijali go przechodnie, zasłaniając się parasolami od drobnego, zimnego deszczu.
Nie stałoby się nic…
— A cóż właściwie się stało? — zdobył się na konkretne pytanie.
Oto związał swoją przyszłość z przypadkowo spotkaną kobietą. Wbrew własnej woli, a raczej mimo woli. Po prostu tak się złożyło. W wyobrażeniach Justyna o kobietach było zbyt wiele szacunku, by ośmielił się nawet w myśli twierdzić, że Dolly po to ściągnęła go do siebie, że najnieobyczajniej w świecie uwiodła go. To byłoby sformułowanie godne obrzydliwego cynika i prostaka. I z drugiej strony nie konweniowało ono Justynowi: nie przyjąłby nigdy tezy, że sam w danym wypadku odgrywał rolę bierną. To dotknęłoby boleśnie jego ambicję. Wprawdzie nie chciał zbliżenia z Dolly, lecz i ona tego nie chciała. Ot, przypadek, rozbudzone zmysły, chwilowy paraliż ośrodków hamujących, słowem — zrządzenie, kaprys losu.
— I co teraz?
Jakie obowiązki, a raczej jakie zobowiązania wziął na siebie?…
Tego nie umiał sobie sprecyzować. Wiedział, że w żadnym wypadku nie postąpi nie po dżentelmeńsku. Dokąd wszakże sięgają granice dżentelmenerii?… Jak należy ustosunkować się do kobiety, kobiety z towarzystwa, samotnej i pozbawionej czyjejkolwiek opieki, po takim zdarzeniu?… Po zdarzeniu, za które tylko on ponosi przecież odpowiedzialność, gdyż jako mężczyzna powinien był myśleć, rozumować i decydować zarówno za siebie, jak i za nią!…
Oczywiście o małżeństwie (a tak postąpiłby prawdziwie uczciwy mężczyzna!) nie mogło być mowy. Już sam wiek Dolly był tu przekonywującym argumentem. Zresztą perspektywa małżeństwa z tą kobietą napełniała go wprost (nie chciał tego nazwać po imieniu) wprost rozpaczą.
— Tak, rozpaczą — wymusił z siebie.
I od razu rozumiał, że nie chce, że nie może jej w ogóle więcej widzieć. Zaraz jutro powinien złożyć jej oficjalną wizytę i szczerze, otwarcie postawić sprawę. Zapomniał się, przyznaje, że powinien ponieść wszelkie konsekwencje, lecz nie kocha jej, ubolewa, prosi o przebaczenie i zrywa, Dolly jako kobieta inteligentna i doświadczona, musi go zrozumieć! Musi pogodzić się z jego stanowiskiem…
— A jeżeli nie zechce? — zadrżał. — Jeżeli ona mnie kocha?…
Boże drogi! Wplątał się w straszliwe niewygodną sytuację. Gdyby w Warszawie był jeszcze Domaszewicz, zwróciłby się doń o radę.
Znał siebie zbyt dobrze, by wiedzieć, że wobec łez i zaklęć nawet takiej Dolly zbyt trudno mu będzie zdobyć się na stanowczość, na zdecydowany opór. Nie sądził wprawdzie, by Dolly domagała się małżeństwa. Był jednak pewien, że będzie chciała w jakiś inny sposób zacieśnić węzły tak nieopatrznie przezeń zawiązane.
— Nie, nie pójdę do niej. Napiszę list.
To wydało mu się najlepsze i natychmiast po powrocie do domu zabrał się do pisania. Zniszczył wiele kartek zanim uznał list za dobry, za dostatecznie przekonywujący i utrzymany w trafnej temperaturze chłodnej kurtuazji.
Spojrzał na zegarek. Było zbyt późno, by list wysłać.
— Zrobię to jutro — postanowił i uspokojony zasiadł do kolacji.
Oznajmiono mu teraz, że był telefon z Mazowieckiej. Spodziewał się, że to od Janki. Po jej dość dziwnym zachowaniu się w cukierni mógł oczekiwać jeżeli nie wyjaśnień, to w każdym razie kilku słów życzliwych. Miał nawet trochę nadziei, że Janka po namyśle zgodzi się zostać w Warszawie.
Okazało się jednak, że Janka już położyła się do łóżka. Monika, która odebrała telefon, była nawet trochę zaniepokojona:
— Biedna Janeczka — mówiła z przejęciem — wróciła z Konserwatorium z bólem głowy. Nie jadła wcale obiadu ani kolacji i poszła do siebie. Obawiam się, czy to nie zaziębienie. Ale nie chciała nawet zmierzyć temperatury. Taka uparta.
— Mówiono mi w domu, że telefonowała do mnie.
— To nie ona. Ja telefonowałam. Chciałam pójść do kina. Ale pana nie było w domu.
— Bardzo żałuję — zapewnił szczerze Justyn. — Powetujemy to sobie jutro, jeżeli będzie pani miała ochotę.
— A może pan nie będzie miał czasu?… Ja doprawdy boję się, że jestem natarczywa.
— Panno Moniko!
— No tak. Wciąż narzucam się panu. A pan jest zbyt dobrze wychowany, by mi otwarcie powiedzieć, że go nudzę.
— Więc daję pani słowo — odpowiedział porywczo — że stokroć wolę pani towarzystwo, niż czyjekolwiek inne!
Pomyślał w tym momencie o Dolly i był zupełnie szczery.
Po tamtej stronie zapanowała dłuższa cisza. Wreszcie odezwał się cichszy niż przed tym głos Moniki:
— To bardzo ładnie z pańskiej strony. Bardzo!
— To przecież zrozumiałe, panno Moniko.
— Więc jutro.
— Tak, jutro.
— Dobranoc, panie Justynie.
— Dobranoc pani.
— Hallo!… Hallo!…
— Słucham?
— Chciałam jeszcze powiedzieć, że... pan jest bardzo dobry!
I położyła słuchawkę.
Justyn długo chodził po pokoju.
— Oto — myślał — jaka różnica jest między mną a Markiem. On zyskuje uczucia najlepszej, najsubtelniejszej dziewczyny na świecie, a ja takiej!… Dolly!… On wybrał sobie Monikę, a ja tamtą.
Spojrzał z niechęcią na list, zaadresowany do pani Domideckiej.
— Tak — przygryzł wargi — to musi być skończone.
Zaczął rozbierać się i kładąc się do łóżka był przeświadczony, że nie zmruży oka przez całą noc. Zasnął jednak prawie natychmiast. Gdy obudził się rano wraz ze śniadaniem przyniesiono mu pęk czerwonych róż i bardzo mocno uperfumowany list:
„Przyjdź o dziewiątej wieczór. Chciałabym Cię widzieć już teraz, lecz pragnę nasycić się tęsknotą i oczekiwaniem. — Dolly“.
Poczuł nagle krew, napływającą do mózgu. Pod przymkniętymi powiekami zamajaczył obraz rozchylonych, purpurowych ust i szklistych, czarnych oczu…
Siedział długo nieruchomy, potem wstał i wziął do ręki list, zaadresowany wczoraj do Dolly.
Rozdarł go na pół, drugi raz, trzeci, czwarty, aż zostały drobne strzępki. Zebrał je i wsypał do kosza.
— Jeszcze nie dzisiaj — szepnął — jeszcze nie dzisiaj.
Już w pół godziny później jadąc na wykłady, robił sobie wyrzuty. Nie powinien był odkładać tych rzeczy na później. Nie wolno mu było ulec tak niskiej pokusie. Marek na pewno potępiłby taką słabość woli i miałby rację.
— A jakby postąpił Marek? — zastanowił się Justyn i doszedł do przekonania, że jego przyjaciel stanowczo w tym wypadku nie uciekałby się do medytacyj, do analizowania rzeczy prostej. Powiedziałby pani Domideckiej, że nie tylko jej nie kocha, lecz uważa dla siebie i dla niej podobny stosunek za ujmę. Przeprosiłby ją, grzecznie, ale kategorycznie pożegnał i oto wszystko.
— I ja tak zrobię — zdecydował się.
Profesor Petri mówił o budownictwie maurytańskim. Jego wąska biała dłoń uzbrojona w kredę migała na tle czarnej tablicy, zostawiając w szeregu linij niezliczone perspektywy meczetu w Kordobie, wśród istnego lasu kolumn.
Justyn starał się skupić uwagę, przecież przepadał za wręcz natchnionymi wykładami profesora Petri. Zdołał jednak tylko automatycznie powtarzać w szkicowniku rysunki kapitolów i portali, sklepień i łuków.
W myśli układał rozmowę z Dolly, z panią Dolly.
(Nawet w myśli nie należy jej nazywać poufale!). Należy też ukryć nie tylko przed nią ale i przed sobą to, że obudziła w nim zmysły i że te zmysły takim wysiłkiem musi zwalczać.
Gdy o szóstej wstąpił na Mazowiecką i obie panny zastał gotowe do wyjścia, wyraził radość:
— Jakże się cieszę, że pani jest już zdrowa, panno Janko i że pójdzie pani z nami do kina.
— Dziękuję bardzo — odpowiedziała z uśmiechem. — Niestety mam dużo sprawunków i nie mogę wam towarzyszyć.
— Czyż te sprawunki są aż tak pilne?
— Pilne, bo za dwa dni muszę już być w Zapolu.
— Szkoda, panno Janko.
— Ona jest taka uparta — nadąsanym głosem zawołała Monika.
Gdy Janka pożegnała ich na rogu ulicy, Monika powiedziała:
— Jankę jednak dużo musi kosztować wyjazd z Warszawy. Od wczoraj nie poznaję jej. Jest nie tylko zdenerwowana. Jest smutna, przygnębiona. Jakby ją spotkało nieszczęście.
Kielski zajęty swoimi myślami nie odpowiedział.
— I panu coś dolega — dodała Monika z naciskiem.
— Przepraszam, nie dosłyszałem!
— Mówię, że oboje macie takie humory, że…
— Że co?
— Że dziwię się — wypaliła — iż pan jej pozwala wyjechać!
— No, wie pani, panno Moniko — zgorszył się Justyn. — A w jaki sposób mógłbym pannie Jance zabronić?… Pani żartuje. Marek wprawdzie prosił mnie o okazywanie pomocy siostrze, ale nie upoważnił mnie do żadnych zakazów. A zresztą i on sam nie umiał przekonać jej, że powinna zostać tutaj.
— Bo to wcale nie jest powiedziane, że powinna.
— Jakto?
— No, naturalnie. Powinna właśnie jechać i pomagać Markowi, który teraz zamęcza się biedak.
Justyn skinął głową:
— Jak to ładnie, że pani ma dlań tyle troskliwości. Może słuszność jest po pani stronie. Serce kobiece…
— Ach, niech pan tylko nie mówi o sercach kobiecych — przerwała sucho.
— Widzę, że i pani nie jest w różowym nastroju — zauważył cierpko.
Czuł się mocno obrażony.
— To może pana irytuje moje towarzystwo?… Mogę zrezygnować z kina. Nie lubię czyichś poświęceń.
— Co się pani stało? — zapytał przestraszony. — Panno Moniko?
— Nic, nic. Przepraszam. Nerwy.
— Chyba nie uraziłem pani tym, że wspomniałem o pani troskliwości dla Marka? Proszę mi wierzyć, że nie ma w tym żadnej niedyskrecji. Wiem ile serdecznych uczuć żywi pani dla mego przyjaciela i jestem za to pani bardzo wdzięczny. Kiedyś może myślałem inaczej, ale dziś potrafię ocenić jaki to skarb dla niego. Niechże pani nie tłumaczy sobie moich słów opacznie. Naprawdę już w tym, iż pani gotowa wyrzec się towarzystwa przyjaciółki dla jego dobra, widzę tę szlachetną zdolność do poświęceń. I jestem szczęśliwy, że poświęca się pani dla człowieka, który najbardziej na to zasługuje. Zresztą pani wie to sama najlepiej.
— O tak — z przekonaniem powiedziała Monika.
— Ja przynajmniej nie znam nikogo, kto mógł by mu dorównać pod jakimkolwiek względem — mówił Justyn. — Pani nie zna Marka tak dobrze, jak ja. Ale intuicja nie zawiodła pani.
— Oto i kino — przerwała mu — zdaje się, żeśmy się trochę spóźnili.
— Czy… może nie chce pani ze mną mówić o Marku — zapytał — może pani uważa to za wtrącanie się nie w swoje sprawy?…
— Nie, nie. Przeciwnie — zaprotestowała żywo. — Ja nie mam takich spraw, o których nie mogłabym czy nie chciałabym mówić z panem.
— Dziękuję. Jestem rzeczywiście przyjacielem Marka, a zatem i pani.
Po seansie odprowadził ją do domu już w najlepszej zgodzie, rad, że będzie mógł przesłać Markowi pomyślny komunikat. Na chwilę wrócił do siebie, by się przebrać i pojechał na Wiejską.
Drzwi otworzyła mu sama pani Domidecka. Była w czarnym japońskim szlafroczku z grubego jedwabiu, upstrzonego złocistymi smokami.
— Zwolniłam służbę — powiedziała. — I skazani jesteśmy na zimną kolację, ale za to będziemy sami.
Wspięła się na palce i wyciągnęła usta do pocałunku. Był to wstęp nieprzewidziany i zaskoczył Justyna, który nie mógł zdobyć się na odsunięcie jej od siebie. Nigdy nie był zdolny do brutalności, czy impertynencji, a w danym wypadku chodziło przecież o kobietę, która w dodatku mogła sobie rościć prawa do takiego powitania.
— Jesteś czymś zmartwiony? — zauważyła z nagłą pieczołowitością.
— Owszem… — zaczął, lecz przerwała mu.
Kończy właśnie przygotowania do kolacji, przy stole pomówią o tym.
Przy stole jednak nie dała mu przyjść do słowa i chociaż stanowczo odmówił wypicia wina, traktowała go z niezmierną czułością.
Dopiero po kawie w saloniku (w tym przykrym saloniku) Justyn doszedł do głosu. Siedząc naprzeciw niej, z oczyma wbitymi w dywan, zaczął trochę nerwowo i nie bez zająknień recytować przygotowaną orację.
Słuchała, ku niejakiemu zdziwieniu Justyna, nie przerywając mu, spokojnie i w milczeniu paląc papierosa. Gdy skończył i podniósł na nią oczy — uśmiechała się.
— Jesteś strasznie dziecinny jeszcze, mój drogi, — odezwała się po pauzie, strząsając popiół. — Nie obrażaj się o to, bo jeśli o mnie chodzi, dodaje ci to jeszcze więcej wdzięku. Jesteś dziecinny. Wyolbrzymiasz rzeczy małe, dopatrujesz się przepaści tam, gdzie są zaledwie dołki, obawiasz się tragedyj w sprawach, w których może być mowa jedynie o sprzeczkach. Wiem, że mnie nie kochasz i że nie pokochasz nigdy. Godzę się z tym, zaś z tym łatwiej, że i dla mnie to jest dogodne. Nigdy mi przez myśl nie przejdzie, by coś istotnego miało nas wiązać. Masz rację, że byłby to nonsens. Tak to rozumiałeś?
Justyn poprawił się na fotelu.
— Nie było w tym intencji obrazy…
— Zapewne. Więc teraz posłuchaj: niczego od ciebie nie chcę, nie ponosisz żadnej odpowiedzialności. Jestem już dojrzałą kobietą i wiem co robię. Podobasz mi się pod każdym względem. Jesteś piękny. Jesteś wrażliwy i namiętny, masz wiele subtelności i wdzięku. Umiem to ocenić. Ale żoną twoją nie zostałabym nawet wtedy, gdybyś o to błagał. Mam dość doświadczenia, by wiedzieć, że możemy być świetną parą kochanków, lecz nigdy małżeństwem. Co zaś dotyczy twoich skrupułów… Mój drogi! Nie chcę łudzić cię, że jesteś jedynym mężczyzną w moim życiu. Miałam ich kilku. Nie popełniasz tedy żadnej zbrodni. Nie krępuję cię też w najmniejszym stopniu. Zgodzę się na rozstanie w każdej chwili, z końcem twego słowa. A nawet bez słowa. Wystarczy byś nie przyszedł. Zrozumiem to i bądź pewien, że nie będę nagabywała. Ale bądź rozsądny…
Wstała i usiadła tuż przy nim:
— Bądź rozsądny. Nie zakochasz się we mnie z pewnością, ale przecież nie możesz zaprzeczyć, że ci się podobam, że działam na twoje zmysły, że przy mnie nie możesz ich opanować tak samo, jak i ja swoich przy tobie. Chcesz być uczciwym, ale przecież nie zamierzasz stać się purytaninem. Wcześniej czy później nieuchronny przypadek zetknie cię z jakąś kobietą. Znajdziesz się w ramionach innej, pochlebiam sobie, może brzydszej, może mniej pożądanej, może po prostu płatnej.
Justyn słuchał w milczeniu.
— Czyż nie mam racji?… No, powiedz sam… Zupełnie inaczej przedstawiałaby się sprawa, gdybyś był żonaty, czy zaręczony, czy w jakiś inny sposób związany z inną kobietą. Ale ty przecież jesteś zupełnie wolny. Nieprawdaż?
— Jestem wolny — powtórzył za nią.
— Na więc? Skądże te niemądre skrupuły? Oboje rozporządzamy sobą i… oboje siebie pragniemy…
Powoli nagim ramieniem, z którego zsunął się śliski jedwab kimona, otoczyła jego szyję i dotykając wargami jego ucha dodała:
— No, spróbuj skłamać, że mnie nie pragniesz, spróbuj… Spróbuj zaprzeczyć, że nie drżysz tak, jak ja, że krew twoja nie łomoce ci w skroniach, że nie mroczy ci się myśl… Powiedz, powiedz… powiedz…
Tuliła się doń coraz mocniej, coraz namiętniej, aż oplótł ją porywczym uściskiem i wpił się w jej usta.


ROZDZIAŁ V

„Kochany Marku! — W poprzednim liście pisałem Ci, że przeżywam szaloną i niedorzeczną epokę mego życia. Teraz, po dwóch tygodniach widzę, że jest to również epoka najbardziej wstrętna. Brzydzę się siebie. Brzydzę się swego ciała, jak zapoconej cuchnącej odzieży. Czy znasz to uczucie? Strzeż się przed nim. Wprost dusi. Obawiam się, że rozwija się we mnie pogarda dla mojej słabości. Nie umiem wyzwolić się spod tyranii tego narkotyku.
Nie zrozum mnie fałszywie. Jej, tej kobiety, o nic nie oskarżam. Nie ona jest dla mnie narkotykiem, tylko moja imaginacja, która trzyma mnie w więzach. Wydaje mi się czasami, że tylko jakieś wielkie nieszczęście zdoła mnie wyzwolić. Gdybym mógł ją pokochać! Wiem, że wówczas znalazłbym kompromisowe warunki do pogodzenia się z sobą. Ale samo przypuszczenie takiej ewentualności wydaje mi się czymś potwornym. Po raz pierwszy w życiu nienawidzę. I wiem, że moja nienawiść jest niesprawiedliwa, bo czyż ta kobieta może być odpowiedzialna za to, że jest tylko zwierzątkiem? Że nawet jej dusza to tylko splot funkcyj fizjologicznych. Daremnie szukałem w niej czegoś innego. Jej myśli, uczucia, marzenia, intuicja, spryt, a nawet sprawnie pracujący mózg i hedonistyczna etyka, słowem, wszystko służy temu jednemu instynktowi, który zmienia ją w zwierzę, tak zresztą, jak i — mnie. Nie, to już nie hedonizm. To sodomia!
I na próżno broniłbym się przeciw tej kobiecie. Najrozpaczliwsze próby obrony trafiają w próżnię. Bo nie przed nią, lecz przed samym sobą musiałbym się bronić, a nie umiem, nie potrafię znaleźć żadnych środków.
Ona nie narzuca mi się wcale. Często po kilka dni nie widujemy się i ona nigdy nie odzywa się do mnie pierwsza. Gdy zaś ja biorę do ręki słuchawkę, lub gdy naciskam guzik dzwonka przy jej drzwiach i modlę się, bym otrzymał wiadomość, że zginęła, że wyjechała na zawsze — jednocześnie drżę na samą myśl o tym.
Powiedz, Marku, czy uważasz mnie za ostatecznie zgubionego? Powiedz, czy Ty, który znasz mnie tak dobrze, z perspektywy oddalenia nie widzisz dla mnie żadnego ratunku? Czy istotnie jestem słabym, nędznym człowiekiem niegodnym miana człowieka-mężczyzny?…
O, nie myśl, że są to pytania retoryczne. Nie. Żądam od Ciebie wyraźnej odpowiedzi. Chcę, muszę mieć pewny sprawdzian w Twoim sądzie. Nie podałem Ci wprawdzie nazwiska tej kobiety, ale nie ukryłem przed Tobą niczego od początku. Wiesz wszystko, nie wątpię, że wyrobisz już w tej chwili sobie zdanie o mojej przygnębiającej sytuacji. Ach, gdybyś mógł przyjechać! Wtedy — jestem przekonany — wydobyłbyś mnie z matni mego haniebnego zapadu moralnego! Rozumiem, że trudno Ci w tym czasie opuścić Zapole. Jednak postaraj się wyrwać do Warszawy na dwa dni bodaj.
Tu z nikim mówić nie mogę o tym swoim coraz beznadziejniejszym grzęźnięciu, o tej przeraźliwej świadomości, że zamiast doskonalenia się, coraz przyziemniej lecę i że wkrótce pełzać zacznę jak gad. Jedyną istotą, z którą często się widuję i do której mam zaufanie jest tu Twoja Monika. Ale nie obawiaj się. Nigdy nie pozwoliłbym sobie na tego typu zwierzenia wobec niej, na zatruwanie jej czystej i pięknej duszyczki trupim jadem moich cierpień. Już i tak wiele jej zawdzięczam. Każda godzina spędzona z nią, to jakby orzeźwiająca kąpiel dla mego zapiekłego sumienia. Byliśmy ostatnio dwa razy w teatrze. Na „Fantazym“ i na „Pygmalionie” Shaw‘a. Byłem zdumiony oryginalnością i trafnością jej sądów. Prosiłem ją by Ci to napisała. Prawda, że niepospolite?…
Bardzo dużo rozmawiamy o Tobie. Monika po kilka razy odczytuje Twoje listy. Gdy przyznała mi się do tego, zarumieniła się. Przedwczoraj pokazałem jej to zdjęcie, które robił podporucznik Songła w okopach pod Liwnem. Pamiętasz to, gdzie my dwaj i Witkowski siedzimy przy „maszynce“. Monika je wzięła, by zrobić dla siebie odbitkę. Co dotyczy młodego Himmelsdorffa, o którym Ci poprzednio wspominałem, w dalszym ciągu przychodzi na Mazowiecką, lecz Monika nie zwraca nań najmniejszej uwagi. Gdy ją zagadnąłem o niego, powiedziała:
— On ma skórę grubszą niż nosorożec, a zainteresowania restauratora.
Widzisz więc, że tyleż o niego i jego westchnienia dba, co i o obu Wolańskich. Pawełek Szturm na nartach złamał nogę i leży w Krakowie. Wysłałem doń kartkę. Gdy zaproponowałem Monice, by dopisała się paru słowami, odpowiedziała mi wzruszeniem ramion. Z tego wszystkiego łatwo wyciągniesz oczywiste wnioski. — Wygląda bardzo ładnie, bywa wesoła, lecz zdaje mi się, że i popłakuje czasami. Nie dziwię się jej: tak dawno Cię nie widziała.
Jeżeli nie będziesz mógł przyjechać do Warszawy w najbliższych dniach, napisz przynajmniej obszernie. Tak mało wiemy o postępach Twojej pracy. Najserdeczniej pozdrów ode mnie pannę Jankę. Wspominamy ją bardzo często. Co porabia, jak się czuje i czy może się obyć bez fortepianu? Smutno mi bez was. Nie umiem sobie dać rady z tym wstrętem do siebie i nie umiem znaleźć lekarstwa. Czekam pomocy od Ciebie, ściskam Cię na najmocniej —
Twój Justyn”.
Marek Domaszewicz do Justyna Kielskiego:
„Kochany, Stary Wariacie! ,
Nic a nic nie wzruszyłem się Twoimi żałobnymi trenami. Przede wszystkim dlatego, że przesadzasz. Byłoby z Tobą źle naprawdę, dopiero wtedy, gdybyś w tej babie widział zesłankę niebios i któryś tam cud świata. Nie zachwycam się nią wcale, ale zastanów się Chłopie, że nie ma tu takiej tragedii. Jeśli Ci to tylko nie przeszkadza w nauce, a znając Cię, wiem, że chyba w bardzo nieznacznym stopniu, pozostaw wypadki własnemu biegowi. Upewniam Cię iż nadejdzie dzień, kiedy bez żalu i nie oglądając się puścisz babę w trąbę, jeżeli ona tego wcześniej nie zrobi. I proszę Cię, nie podbijaj sobie bębenka, nie przytakuj, nie analizuj. Zacznij więcej bywać u znajomych, zajmij myśl innymi sprawami. O zajęciu Twego czasu sam już pomyślałem: załączam całą listę zakupów i zamówień, które musisz dla mnie załatwić.
Wstąp też do Banku i porozum się z p. Kosickim w sprawie kredytów siewnych. Obiecał mi to zbadać.
Ja tu na brak pracy narzekać nie mogę. Dzięki Bogu idzie wszystko nieźle. Z Janką widujemy się zaledwie po kilkanaście minut na dobę. Dzielna dziewczyna. Bez niej, trudno by mi było nadążyć w robocie. Kazała cię pozdrowić z szczególną serdecznością. Niestety nie wiem jak się to robi, dośpiewaj tedy to sam jako lepszy w tym względzie specjalista.
Mądrze zrobiłbyś, wyjeżdżając gdziekolwiek na dwa trzy tygodnie. Będziesz teraz miał ferie wielkanocne. Zaprosiłbym Cię do Zapola, ale nawet nie ma tu gdzie łóżka dla Ciebie postawić. Gnieździmy się z Janką w jednej izdebce, a w sieni stoją dwie krowy.
Przyszło mi na myśl, że państwo Korniewiccy na święta pewnie wyjadą do swojej Kopanki w Kieleckim. Zabierz się z nimi! Domyślam się, że Twoja wampirzyca nie zna ich i tam zostawi Cię w spokoju.
I trzymaj się, Chłopie, mocno na miłość boską, bo mi się całkiem rozkleisz, gwiżdż na wszystko, no a w razie czego depeszuj. Dziękuję Ci za wiadomości o M., które mnie ucieszyły bardzo. Sadzę, iż to myśl o Niej podtrzymuje moje siły i nadaje wariackie tempo mojej pracy. Chciałbym jak najprędzej przygotować Zapole na jej przyjęcie.
Bądź zdrów, Justynie, ściskam Cię z całej siły —
Twój Marek”.
Marek Domaszewicz do Moniki Korniewickiej:
„Droga Moniko!
Już od dziesięciu dni nie miałem od Ciebie ani słówka. Ostatnia kartka zawierała zaledwie dwadzieścia trzy słowa (nie licząc trzech „i“). Wiem, iż nie lubisz pisać listów i że na front przysyłałaś je częściej tylko z pobudek — patriotycznych, ale i teraz nie bądź zbyt skąpa, bo pomyślę, żeś o mnie całkiem zapomniała. Chciałbym też zapomnieć o Tobie. Za karę. Ale nie potrafię. Przyznaję się do tego ze wstydem. Każdą wolną chwilę spędzam na rozmyślaniu o Twoich złotych oczach, o Twoich kasztanowatych włosach, o Twoim dźwięcznym śmiechu. Wyrwałbym się do Warszawy i Bóg świadkiem, jak tego pragnę, ale niestety nie mogę. Pracy powyżej uszu i sporo już zrobiliśmy, o czym Ci szczegółowo pisze Janka.
Gdyby nie tęsknota za Tobą czułbym się może nawet dobrze w tej ostrej harówce. Co prawda przybyło mi teraz jeszcze jedno zmartwienie. Chodzi o Justyna.
Nie zdradź się przed nim, że Ci o tym pisałem, ale z nim jest niedobrze. Nie mam prawa napisać Ci, co go gnębi, ale jestem poważnie zaniepokojony jego stanem. Przeżywa on teraz w związku z zewnętrznymi sprawami niebezpieczny kryzys psychiczny. Musiałaś sama, widząc go często, zauważyć, że dzieje się z nim coś niedobrego. Wywnioskując z tonu i z treści jego listów, stan jego nerwów budzi duże obawy. Truchleję na myśl, że ten chłopak, wrażliwy jak kwiat i jak kwiat bezbronny, może popaść w ostateczną depresję, która doprowadzić może do najgorszych rzeczy.
Lubisz go i wiesz, że jest moim największym przyjacielem. To też nie wątpię, że nie odmówisz mi, gdy Cię poproszę, byś wzięła go w kuratelę. Widzisz, ubrdał sobie, że upada moralnie, duchowo itp. Oczywiście nie wypytuj go o nic. Raz, iż to jest najgorsza wobec niego metoda, a powtóre, że te tematy nie nadają się dla Ciebie. Zapewniam Cię, że Justyn nie popełnił żadnej zbrodni. Poprostu trafem znalazł się w sytuacji, z której nie ma sił się wyplątać. Pomóc mu inaczej nie można, jak tylko właśnie przez dodanie mu sił. I z tym do Ciebie, moja droga Moniko, zwracam się w przeświadczeniu, że zechcesz i potrafisz to zrobić.
Dam Ci całą receptę: staraj się podnosić w nim wiarę w jego talent, w jego wartości moralne, charakter, siłę woli. Nie pozwól mu na pesymizm, wciągaj go w rozmowy o jego przyszłości, o planach artystycznych, o podobnych rzeczach. Śmiej się, gdy będzie przeceniał wagę teraźniejszości. Kładź nacisk na jego młody wiek. Podkreślaj jego zalety.
Jeżeli tylko znajdziesz dość czasu, staraj się go rozerwać. Staraj się zająć mu jak najwięcej godzin z dnia i z wieczorów. Byłoby najlepiej, gdyby udało Ci się namówić Dziadka i Babcię do wyjazdu na święta Wielkanocne do Kopanki. Wtedy musiałabyś użyć całego swego wpływu, by zmusić Justyna do towarzyszenia Wam. Dwa trzy tygodnie na wsi, z dala od Warszawy, zrobi mu najlepiej.
Przepraszam Cię Kochanie, że obarczam Twoje strzeliste ramionka tyloma ciężarami, ale wiesz jak bardzo szczęście Justyna leży mi na sercu. Sam dziwię się, że mam je tak duże, że może pomieścić Ciebie i Jego, i że Wy w jakiś tajemniczy sposób nie przeszkadzacie w nim sobie, chociaż każde z Was wypełnia je bez reszty.
Całuję Twoje drogie rączki —
najwierniejszy Twój Marek“.

Monika Korniewicka do Marka Domaszewicza:

„Drogi Marku!
Jak mogłeś tak późno zawiadomić mnie o tych wszystkich strasznych rzeczach, które trapią Justyna! Doprawdy mam trochę żalu o to do Ciebie. Wczoraj po otrzymaniu Twego Listu byłam przerażona. Rzeczywiście Justyn od pewnego czasu zmienił się bardzo. Pytałam go nieraz, czy nie jest chory, a babcia kazała mu pić śmietankę. Strasznie zmizerniał, ma podkrążone oczy i bladą cerę. Zauważyłam również zmianę w jego usposobieniu, ale sądziłam, że to skutek fizycznego przemęczenia. Teraz dowiaduję się od Ciebie, że jest odwrotnie.
On musi naprawdę być nieszczęśliwy. Zaklinam Cię, Marku, napisz mi dokładnie co go spotkało. Nie mogę patrzeć na jego tragiczny wyraz oczu i na zaciśnięte usta.
Oczywiście zrobię, co będę mogła według Twojej „recepty“. Już dziś rano zaatakowałam moich staruszków o wyjazd do Kopanki. Nie chcieli, ale gdy im powiedziałam, że z moimi płucami musi być źle, bo duszę się w Warszawie, zgodzili się od razu. To więc jest załatwione. Boję się okropnie, że Justyn nie zechce z nami jechać. Nie uspokoję się, póki nie dowiem się, jakie nieszczęście go spotkało! Jestem przekonana, że wówczas potrafiłabym go ratować, a przynajmniej pocieszyć. Nie mogę jednak zdobyć się na tyle odwagi, by wprost zapytać Justyna.
Wczoraj chciał się pożegnać już o ósmej, lecz udało mi się go namówić, by został. Powiedziałam, że jestem strasznie zdenerwowana (co zresztą było szczerą prawdą) i że jeżeli zostawi mnie samotną rozpłaczę się i całą noc przeszlocham. Był tak dobry, że został i siedział prawie do jedenastej. O sobie prawie nic nie mówił i trudno go będzie wyciągnąć na zwierzenia.
Od jutra zacznę go namawiać na wyjazd do Kopanki. Boże! Żeby się tylko zgodził! Napisz mi chociaż jedno: czy Justyn nie będzie miał pojedynku, albo czy nie przegrał wiele pieniędzy w karty? A może go ktoś szantażuje?… Lunia Bornecka widziała go dwa razy na Wiejskiej koło Sejmu. Może to jakaś sprawa polityczna? Muszę to wiedzieć. Byłoby rzeczą niewybaczalną, gdybyśmy go nie ratowali. Gdyby był zwykłym zjadaczem chleba, nie zaś wielkim artystą, który kiedyś zadziwi świat swoim geniuszem, (jestem o tym przekonana!) — to co innego. Ale tak serce się kraje, gdy patrzę na jego cierpienia.
Niecierpliwie będę czekała Twego listu z drobiazgowymi szczegółami.
Cieszę się, że chociaż Tobie powodzi się dobrze i że Zapole na wiosnę odżyje. Ucałuj ode mnie Jankę, przeproś, że jej teraz nie odpisuję, ale jak wiesz, jak i czym jestem zaabsorbowana. Kupiłam dla niej sześć metrów crépe de chine'u i oddałam do Bieńkowskiej, która do świąt obiecała wykończyć i przesłać. Guziczków takich nie znalazłam. Mają dopiero sprowadzić. Nunka Słubicka zaręczyła się z Papisiem. Co za wariatka! Babcia i Dziadzio przesyłają Wam moc pozdrowień i życzeń.
Ściskam Cię, Marku i odpisz prędko, a nie śmiej się z chaotyczności mego listu. Jestem bez głowy.
Monika
Twoja mateczka chrzestna w stanie
spoczynku“.

Justyn Kielski do Marka Domaszewicza:
„,Mój najdroższy Przyjacielu!
Znamy się tak dobrze. Pocóż usiłujesz swoją kochaną troskliwość zamaskować rubasznym bagatelizowaniem mego stanu psychicznego! Piszesz, bym trzymał się ostro. Dobrze Ci mówić, lecz ja nie mam się czego trzymać!!! Nie znajduję żadnego punktu oparcia, ani w sobie, ani na zewnątrz, a Ty jesteś tak daleko.
Gdybym chociaż mógł doprowadzić do najmniejszej bodaj scysji z tą kobietą! Starałem się. Próbowałem o byle co wywołać awanturę, lecz każdy pocisk uderza tu w próżnię, nie wywołując żadnej reakcji. Chwilami myślę, że i ona mnie nienawidzi.
Popełniłem nawet obrzydliwe świństwo. Onegdaj przyprowadziłem do niej bez uprzedzenia na kolację (!) Zygmunta Bilda, najgruboskórniejszego i najtrywialniejszego z moich kolegów. Powiedziałem mu:
— Czy chcecie dobrze zjeść i wypić?… To was zaprowadzę do jednej byczej damulki z towarzystwa, która leci na mnie, a mnie się już przejadła.
Możesz sobie wyobrazić, co to za typ, jeżeli zgodził się natychmiast wprost z entuzjazmem! Ledwiem się powstrzymał od rzucenia mu w twarz tego, co o nim myślę. Ale opanowałem się, bo chciałem ją albo sprowokować do gwałtownej sceny, albo do — przyjęcia zastępcy i następcy.
Wszystko spełzło na niczym. Zachowała się bez zarzutu. Ten ordynus był zdaje się wściekły na mnie, bo czuł się jak na audiencji u królowej, a po kolacji wyprosiła go w sposób zupełnie taktowny. I wyobraź sobie: nie tylko nie zrobiła mi najmniejszej wymówki, lecz jeszcze udawała, że uważa mój postępek za dowcipny żart w guście cyganerii. Jestem zrozpaczony.
Zdaje mi się, że skorzystam z Twojej rady, kochany Marku i pojadę do tej Kopanki. Państwo Korniewiccy nader serdecznie mnie zapraszają. Chcą, bym zaprojektował im w Kopance nową altanę w parku. Ma to być coś w guście tamtejszego dworku. Oglądałem zdjęcia. Dość ciekawy (bo wczesny) polski baroczek z naiwnym i pełnym wdzięku mezoninem. Kombinacja rzadka i to mnie zachęca. Przy tym Monika narzeka, że będzie się nudziła jeżeli nie pojadę z nimi. Jeszcze nie zdecydowałem się, ale chyba lepiej pojechać.
Nie wierzę wprawdzie, by to uwolniło mnie od tej kobiety. Ona na pewno będzie czekała cierpliwie mego powrotu, a ja wiedząc o tym, jednej nocy nie spędzę spokojnie.
Widzę uśmiech na Twoich ustach. Śmiej się. Tyś nigdy nie przeżywał podobnego szaleństwa. Gdybyś zresztą w nie popadł, byłoby cię stać na brutalny gest wobec siebie i wobec niej. Nie umiem tego i to jest moje kalectwo. Nie. Ciebie w ogóle nie mogło spotkać nic podobnego. Tyś zrobił wybór nieomylny. Twoja dziewczyna to stop najszlachetniejszych metali i duszyczka przezroczysta jak kryształ. Możesz być pewien, że od niej nigdy nie doznasz zawodu, tak jak nie zawiedziesz się do śmierci na mojej przyjaźni.
Dobra Monika! Musi wyczuwać, że coś mnie gnębi, bo stała się jeszcze serdeczniejsza i jeszcze lepsza dla mnie. I ja próbuję, o ile stać na to moją skołataną duszę, odpłacać jej serdecznością. Właściwie przecież jest ona zupełnie samotna. Dziadkowie ją kochają, lecz tak duża różnica wieku z natury rzeczy uniemożliwia rzeczywisty i bezpośredni kontakt duchowy. Pomyśl: jako trzyletnie dziecko straciła rodziców. To przecież okropne i tego nic zastąpić nie zdoła, a w dodatku Ty jesteś daleko i rzadko pisujesz. Skarżyła mi się na to. Od tygodnia nie odpowiadasz na jej list.
Twoje sprawy w Banku załatwiłem pomyślnie. Zamówienia zrobiłem. Zaraz po świętach mają Ci wszystko wysłać. Mecenas Jaszczun przekazał Ci dalsze pięć tysięcy, o których wpłynięciu na Twój rachunek wiesz już zapewne.
Wzruszony byłem pozdrowieniami panny Janki. Powinieneś co dzień składać ofiary dobrym bogom, że obdarzyli Cię taką siostrą. Czyż nie rozczula Cię jej poświęcenie?
Przyszło mi na myśl, że gdybyś odstąpił z jakichkolwiek powodów od zamiaru odbudowania pałacu ściśle według dawniejszego, to miałbym szaloną ochotę pokazać Ci kilka moich projektów. Byłoby to dla mnie prawdziwe szczęście. Ale nie nalegam i broń Boże nie zmieniaj postanowień dla zrobienia mi przyjemności.
Ściskam Cię, Kochany. Vale et me ama.
Twój Justyn“.

P.S. — Zaczynam jutro robić portret Moniki. Tylko nie zdradź się przed nią, że wiesz o tym. Ma to być dla Ciebie niespodzianka — prezent na urodziny. Sama to wymyśliła i prosiła, bym ją na portrecie zrobił ładniejszą, niż jest w rzeczywistości. Marek przez częste patrzenie na tę ulepszoną podobiznę — powiedziała — gotów uwierzyć, że jestem ładna. Gdy ją zapewniłem, że i w oryginale jest bardzo ładna, zawstydziła się. Nie ma nic w niej cienia zarozumiałości.
Justyn”.

Marek Domaszewicz do Moniki Korniewickiej:

„Moja droga Moniko!
Jestem Ci nieskończenie wdzięczny, żeś tak wzięła do serca sprawę Justyna. Jak już pisałem, nie mogę Ci wyjaśnić, na czym ona polega. Przyszedł mi wszakże pewien pomysł, który może okazać się skutecznym remedium na jego cierpienia duchowe. Mianowicie trzeba się postarać, by się czymś, a raczej kimś poważniej zajął. Nie będzie Ci trudno zaprosić na święta do Kopanki kilka Twoich koleżanek? Choćby taką Lusię, albo Dorotkę, czy pannę Żukównę. Może zakocha się w której z nich, a upewniam Cię, że go to wyleczy.
Miłość to najlepsze lekarstwo na wszystkie zgryzoty, kłopoty i nieszczęścia. Wiem coś o tym z osobistego doświadczenia. Gdy się kocha, zapomina się o wszelkich niepowodzeniach, a raczej traktuje się je jako nieważny drobiazg. Czyś to kiedyś zauważyła również?…
U nas tu już wiosna, spóźniona wiosna kresowa. Rzeki ruszyły. Dla rozmaitości zerwało mi mostek na drodze do miasteczka. Strata stosunkowo niewielka, ale trzeba objeżdżać o siedem kilometrów.
Napisz koniecznie z Kopanki. Wybacz mi telegraficzny styl, ale piszę przy budowie obory na stosie belek.
Całuję Twoje rączki —
nieodmiennie stęskniony Marek“.

Marek Domaszewicz do Justyna Kielskiego:

„Brawo Justynie! Mądrze robisz, jadąc do Kopanki. Baw się tam wesoło, a przy święconym pomnij mnie. Tylko zrób jeszcze coś, o co usilnie proszę: nie idź na pożegnanie do tej twojej damy. Pożegnaj ją najlepiej depeszą i to z dworca w chwili wyjazdu. Zrób to dla mnie.
Cieszę się z portretu Moniki. Czy to będą pastele? W Kopance już na pewno drzewa puściły pąki. Odświeżysz się wiosną.
Bywaj zdrów i pisz —
Twój Marek“.

Justyn Kielski do pani Dolly Domideckiej:
„Dolly!
Pojutrze wyjeżdżam na krótki pobyt na wieś do znajomych. Wybacz, że nie przyjdę pożegnać Cię osobiście. Nie bierz mi tego za złe. Są różne przyczyny rozmaitej natury, z których winy nie mogę zobaczyć się z Tobą.
Ostatnimi czasy mój system nerwowy doszedł do stadium ostatecznego rozhuśtania. Pobyt na wsi jest wprost konieczny dla odzyskania równowagi.
Gdybym dłużej został w Warszawie, wkrótce zamkniętoby mnie w sanatorium, czy po prostu w domu obłąkanych. Z łatwością domyślasz się, ile mnie kosztuje rozstanie się z Tobą. To też błagam Cię, nie utrudniaj mi tego i nie staraj się ze mną zobaczyć.
Nie łudzę się, bym przez ten wyjazd potrafił zakończyć nasz niedorzeczny stosunek. Powiedziałaś, że masz mnie we krwi. Otóż i ja mam we krwi Ciebie. Czy to nie jest przekleństwo! Ale jadę, bo muszę odetchnąć, uporządkować myśli, ostudzić głowę.
Wysil się, by mi w tym nie przeszkodzić. Najmniejszy krok z Twojej strony zniweczy mój zamiar. Bądź wyrozumiała.
I staraj się zapomnieć o mnie —
Justyn”.

Dolly Domidecka do Justyna Kielskiego:

Wiem, że mnie nie porzucisz. Pół życia dałabym za jeszcze jedną noc przed Twoim wyjazdem. Ofiaruj mi ją.
Ofiaruj, jeżeli potrafisz być wspaniałomyślny dla mnie i dla — siebie. Ale nie nalegam. Jedź. Te kilka róż, które Ci posyłam, niech Cię pożegnają ode mnie.

Dolly“.



ROZDZIAŁ VI

Kwiaty i kartkę od Dolly przyniósł posłaniec o jedenastej rano. Była to niedziela i Justyn nie miał wykładów. Wstał późno i na wpół ubrany krzątał się w pracowni przygotowując kredki i rajzbret z napiętym arkuszem, na którym już widniały zarysy głowy Moniki. Miała przyjść na drugi seans jeszcze przed południem.
Gdy służąca weszła z kwiatami, od razu wiedział, że to od Dolly. Z największym niepokojem otworzył kopertę. Treść przeczytał trzy razy.
Z nienawiścią zwinął kartkę i rzucił ją na stół obok róż. Zaczął nerwowo chodzić po pokoju.
— Nie, nie pojadę — syczał przez zęby — nie pojadę, nie pojadę. Po co mam jechać… Nic już nie pomoże… Nic.
Opadł na fotel pod oknem i pogrążył się w ponurych refleksjach.
Nagle drzwi się otworzyły i służąca zameldowała:
— Przyszła panna Korniewicka. Czy mam tu poprosić?
— Co?… Aha. Naturalnie. Tutaj.
— Ale pan jest bez marynarki i bez kołnierzyka.
— Ja?… Ach, do licha. Proszę poprosić, a ja zaraz się ubiorę — zerwał się Justyn i pobiegł do sypialni.
Służąca cofnęła się:
— Proszę panią, proszę tutaj. Mała chwileczka. Pan zaraz będzie służył, tylko skończy ubierać się.
— Dziękuję. Zaczekam — z uśmiechem skinęła jej głową Monika — proszę powiedzieć panu Justynowi, by nie śpieszył się. Mam czas.
Zdjęła kapelusik i zaczęła ściągać rękawiczki, gdy wzrok jej padł na pęk czerwonych róż, leżących na stole. W pierwszej chwili krew uderzyła jej do twarzy:
— Czyżby to dla mnie?…
Szybko zbliżyła się do stołu i sięgnęła po kwiaty, lecz jednocześnie jej wzrok zatrzymał się na porzuconej obok i widoczniej niecierpliwie rozdartej kopercie. Na kopercie był adres Justyna, wypisany dużym kobiecym pismem. Obok leżał zmięty arkusik eleganckiego papieru listowego.
Stała i szeroko rozwartymi oczami patrzyła na to wszystko, jakby widziała przed sobą cały obraz jakiejś strasznej katastrofy, jakby niespodziewanie odkryła czyjąś wstrząsającą tajemnicę.
Mimo woli wyciągnęła rękę i wzięła list. W nozdrza uderzył zapach zmysłowych, agresywnych perfum.
— Co ja robię! — opamiętała się i czym prędzej odłożyła list.
Leżał teraz tak, że widoczne były słowa:
„…życia dałabym za jeszcze jedną noc przed…“
Monika oczu od nich oderwać nie mogła:
— Więc to tak — szepnęła bezgłośnie — więc to tak?…
I wszystko nagle stało się zrozumiałe: to ona ta nieznajoma kobieta, która bezwstydnie wabi go do siebie, która używa tych wyuzdanych perfum i posyła mu te wstrętne róże, to ona jest sprawczynią wszystkich nieszczęść Justyna!
Monika była półprzytomna:
— Dlaczego Marek ukrywał to przede mną! Kim jest ta okropna kobieta?… Dałaby życie za noc z nim! Bezwstydna!…
Oczywiście, to jakaś wyrafinowana szantażystka, jakiś potwór, bez sumienia, bez czci, bez godności… Musiała go omotać jakimiś nieuczciwymi intrygami!…
— Gdybym mogła przeczytać ten list. Wiedziałabym wszystko — gorączkowo myślała Monika.
Pokusa była silna. Z błyskawiczną szybkością przez mózg przebiegały argumenty, usprawiedliwienia i impulsy przeciwne.
— Nie będę czytała, rzucę tylko okiem na podpis — zachęciła siebie.
Nagle wzrok jej zatrzymał się na różach, na tych impertynencko czerwonych różach, bezczelnych, narzucających się, zaborczych. Ach, gdyby mogła je rzucić na ziemię i podeptać…
Wyciągnęła rękę i z całej siły zgniotła w dłoni najbliższy kwiat. Ostry ból kolca wbijającego się w skórę sprawił jej raczej przyjemność, ale i otrzeźwił jednocześnie. Wyssała z palca kropelkę krwi.
— Jestem nieprzytomna, zupełnie nieprzytomna — skonstatowała w myśli. — Zniszczyłam różę… I w ogóle jakie mam prawo wtrącać się w te rzeczy?… Ona oczywiście wie o jego wyjeździe i prosi go, by został…
Do oczu Moniki nabiegły łzy:
— A właśnie, że nie, że nie zostanie! Choćbym miała umrzeć, nie zostanie!
Usłyszała kroki Justyna w sąsiednim pokoju. Drzwi otworzyły się.
— Boże! Jak on wygląda! — pomyślała.
Rzeczywiście był niezwykle mizerny, oczy patrzyły posępnie, rysy ułożyły się w wyraz przygnębienia.
— Dzień dobry, panno Moniko — powiedział bez uśmiechu. — Proszę nie gniewać się, iż musiała pani na mnie czekać. Jestem nieznośnym guzdrałą.
— Dzień dobry — odezwała się, usiłując opanować głos — nic nie szkodzi. Przyglądałam się tymczasem pańskiej pracy, a raczej swojej podobiźnie.
— No i cóż?
— Zdradza wszystkie niedokładności oryginału.
— Ach! Polowanie na komplimenty? — uśmiechnął się lekko.
Potrząsnęła głową:
— Nie, panie Justynie. Wiem dobrze, że jestem brzydka.
— To nieprawda.
— Prawda, niestety.
— Nie jest pani pięknością klasyczną, ale tysiące, miliony dziewcząt mogłyby zazdrościć pani urody.
— Czy…
Urwała i patrzyła mu wprost w oczy, jakby czekając na pozwolenie czy zachętę do postawienia pytania.
— Słucham panią?
— Czy powinna mi zazdrościć i… ta… pani, która przysłała panu te róże?…
Justyn ściągnął brwi:
— Interesuje to panią? — zapytał prawie niegrzecznie.
— Tak! — odpowiedziała śmiało.
— A czy wolno wiedzieć dlaczego?
— Bo Bo ja wiem! — wybuchła. — Wiem, że to przez nią pan jest taki w ostatnich czasach nieszczęśliwy! Ja wiem! Niech pan nie zaprzecza!
Justyn lekko wzruszył ramionami:
— Nikt nie bywa szczęśliwy lub nieszczęśliwy z winy cudzej — tylko z własnej.
— I nieprawda, bo tu ona jest winna! — gwałtownie zawołała Monika. — Gdyby jej nie było, stałby się pan znowu takim, jakim pana poznałam.
— Być może — przyznał z rezygnacją Justyn.
— A widzi pan! I pan ją kocha! Wiem, że pan ją kocha.
Justyn wybuchnął głośnym jakimś gniewnym śmiechem, który stropił i przestraszył Monikę.
Nagle urwał, niecierpliwie rozejrzał się i zaczął porządkować stół. Odsunął kwiaty, szybko schował do kieszeni zmięty list Dolly, przesunął rajzbret i mruknął.
— Bierzmy się do roboty.
Monika zajęła swoje miejsce w fotelu i przez kilka minut słychać było tylko miękki stuk kredek branych i odkładanych przez Justyna.
— Miałam list od Marka — odezwała się Monika.
— I cóż pisze?
— Że… zazdrości nam świąt w Kopance. Boi się tylko, by pan się tam nie znudził…
Justyn milczał.
— Proponuje — ciągnęła Monika — bym zaprosiła którąś ze swoich koleżanek… żeby panu było weselej…
Pozowała profilem i nie mogła widzieć wyrazu jego twarzy, ale musiała bodaj zerknąć i odwróciła głowę na malarza.
— Pani będzie łaskawa nie poruszać głową, panno Moniko — powiedział Justyn.
— Przepraszam — bąknęła.
Po dłuższej pauzie zapytała:
— Może rzeczywiście będzie panu nudno?…
— Ja… nie wiem jeszcze, czy pojadę — z namysłem odpowiedział Justyn.
Monika zdrętwiała:
— Jakto?… Przecie pan mi obiecał!
— Tak… Miałem najlepsze chęci… Niestety…
— Co niestety?
— Zaszły pewne okoliczności… Nieprzewidziane…
Monika zerwała się z miejsca:
— Tak?!… Tak?!… Otóż nie uznaję żadnych okoliczności! Obiecał pan i musi pan dotrzymać.
Jej oczy iskrzyły się gniewem i gotowością do walki, chociaż bliska była płaczu.
Justyn trochę zmieszał się:
— Naprawdę bardzo mi przykro — zaczął, lecz przerwała mu:
— Panu przykro?… Nieprawda! Pan znajduje jakąś dziwną przyjemność w dokuczaniu, w dręczeniu wszystkich najlepszych swoich przyjaciół! Napiszę Markowi, napiszę, że pan tak postępuje. Woli pan żebym się tam z nudów utopiła w Kopance. Ja wiem, że pana moje towarzystwo nie pociąga. Ale owszem, owszem, zaproszę dla pańskiej przyjemności pięć, dziesięć, sto najpiękniejszych panien! O, proszę nie myśleć, że chcę pana połknąć!… Może pan być dla wszystkich, rozumie pan, ale jednak nie dla tej… nie dla tej…
Justyn zaskoczony zdołał tylko wymówić:
— Ależ panno Moniko!
— Nie zostanie pan dla niej w Warszawie! Obiecał pan i to musi być dotrzymane, bo inaczej... inaczej... inaczej...
I nie mogąc znaleźć żadnej sankcji, którą mogłaby mu skutecznie zagrozić, z rozpaczy wybuchła płaczem, nawet nie przewidując, że ta właśnie była reakcja najskuteczniejsza.
Wrażliwość Justyna wręcz organicznie nie znosiła łez kobiecych, szczególnie wówczas, gdy był bodaj mimowolnym ich sprawcą. Toteż wzruszenie i gniew zmieszane z ostateczną bezradnością, wywoływały mu na usta słowa bez związku:
— Jakże można… No to już dobrze… Panno Moniko… Co tu począć… Tak jest zawsze z kobietami… To już ja nie jestem panem siebie!… Panno Moniko… Więc zgoda… Doprawdy nie przypuszczałem… Panno Moniko, proszę przestać…
— A pojedzie pan do Kopanki! — odezwała się wśród szlochów, nie odrywając rąk od twarzy.
— Pojadę.
— Daje pan słowo?
— Daję — zniecierpliwił się.
Wówczas podniosła nań oczy zapłakane lecz już uśmiechnięte i wyciągnęła doń ręce, mokre od łez:
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
Nie mógł nie roześmiać się.
— Dziwna z pani dziewczyna. Nie rozumiem, co pani może zależeć na moim pobycie w Kopance.
— A właśnie zależy — ocierała łzy — właśnie zależy.
— Właściwie to ja muszę pani dziękować…
— Za to, że narzucam panu tę niemiłą gościnę?
— Za to, że pani tak serdecznie zajmuje się moją niemiłą osobą.
— Pańska osoba nie jest dla mnie niemiła — zaprzeczyła żywo — a jeżeli chce pan mieć tego dowody, to proszę. Umyślnie sprowadzę do Kopanki na święta parę moich koleżanek… I wybiorę najładniejsze…
Justyn wzruszył ramionami:
— Wcale mi na tym nie zależy.
— Tak pan tylko mówi — odpowiedziała prowokująco.
— Upewniam panią. Jeżeli o mnie chodzi, wolałbym być w Kopance sam.
— Ja mogę nie jechać — szepnęła.
— Ależ ja o czymś innym mówię. Sam, to znaczy, że wolałbym być jedynym gościem państwa Korniewickich i pani.
— Serio?
— Zupełnie serio.
— Ach, jaki pan dobry!
W jej okrzyku zabrzmiało tyle szczerej radości, że po raz pierwszy spojrzał na nią z niedowierzaniem. I pomyślał nie wiadomo dlaczego:
— Marek będzie z nią bardzo szczęśliwy.
Tegoż jeszcze dnia portret Moniki był ukończony. Zrobili razem spacer po sklepach, by wybrać odpowiednie ramki, po czym starannie opakowaną całość wysłali pocztą do Zapola. Monika nie chciała zostawić Justyna i zaciągnęła go na obiad do siebie. Była przekonana, że owa kobieta będzie próbowała skomunikować się z nim, a może nawet ośmieli się doń przyjść. Dlatego też zatrzymała go do późnego wieczoru.
Justyn, wracając do domu, nie myślał już o Dolly. Nazajutrz wyjeżdżali przed południem i należało zastanowić się, co zabrać ze sobą na te trzy tygodnie. Od wczesnego ranka zaczął pakowanie, w czym przeszkadzały mu ustawicznie telefony Moniki:
— Proszę nie zapomnieć farb.
Albo:
— Proszę pamiętać o długich butach, bo tam straszne błoto.
Uśmiechał się, bo doskonale wiedział, że są to tylko preteksty. Chodziło jej przecie o to tylko, by się w ogóle nie rozmyślił. Ale już naprawdę był zdecydowany. Do Dolly przed samym wyruszeniem na dworzec posłał krótki bilecik pożegnalny i — rozmyślnie — białe róże.
Do Kopanki po kilkugodzinnej jeździe pociągiem trzeba było zrobić około dziesięciu kilometrów końmi. Na stacji czekał powóz, w którym ulokowali się staruszkowie i bryczka, gdzie zajęli miejsca Justyn i Monika.
Wiosna tu zrobiła już znaczne postępy. Wprawdzie drogi pokryte były błotem i wielkimi kałużami, w których po osie zanurzały się koła, ale łąki miały już żywszy zielony kolor, ruń wystąpiła na polach, a drzewa obficie puszczały pąki.
Monika wpadła w świetny humor. Śmiała się, paplała bez przerwy, komicznym tonem zawodowego guida objaśniając Justynowi okolicę i wymieniając jej osobliwości.
— Zaraz za tym laskiem będą stały na dwóch pagórkach dwa wiatraki. Za nimi już zaczyna się nasza ziemia i widać park.
Istotnie widać stąd było nie tylko park, lecz i wyłaniający się spośród gałęzi czerwony dach dworu.
— Brama niczym w Soplicowie gościnnie otwarta — zaśmiewała się Monika, gdy mijali dwa słupy wjazdowej bramy, z której zostały tylko — zawiasy.
Park i dworek były też zapuszczone. W Kopance od lat, to znaczy od śmierci rodziców Moniki, gospodarowała panna Agata, kuzynka Korniewieckich, słynąca w całej rodzinie pod imieniem Wielkiej Agaty i stanowiąca ulubiony temat tysięcy anegdot. Była to pięćdziesięcioletnia wysoka i barczysta kobieta o męskim głosie, gwałtownych ruchach i zdumiewającej energii. W okolicy zapewniano, że nie sypia nigdy, bo do późnej nocy widziano zawsze w jej oknie na facjatce światło naftowej lampy i wiedziano, że siedzi przy rachunkach, a już świtem zaczynał grzmieć po zabudowaniach folwarcznych jej donośny baryton.
Służba, parobcy i chłopi okoliczni bali się jej jak ognia, lecz i swego rodzaju sentyment żywili do tej dziwacznej kobiety, która wcale nie na żarty umiała silnego mężczyznę zbić po pysku, bez żadnych widocznych następstw wypić z nim litr wódki, do upadłego tańczyć w dożynki, dźwignąć worek żyta na plecach, podkuć konia, dopędzić w parukilometrowym wyścigu złodzieja i zbić go na kwaśne jabłko, bawić się na wszystkich ucztach i chrzcinach, a w potrzebie zionąć takimi strasznymi przekleństwami, przed którymi szeroko otwierali gęby nawet wprawni w tym kunszcie żołnierze moskiewscy, kwaterujący czasu wojny europejskiej w Kopance.
Taka to była Wielka Agata i takie rządy sprawowała w majątku krewnych.
Majątek nie był dziedziczną własnością Korniewickich. Chociaż wywodzili się z ziemi, od kilku już pokoleń ziemi nie mieli. Dopiero pan Hubert dorobiwszy się jako inżynier przy budowie kolei syberyjskiej, synowi, ojcu Moniki, w dzień jego ślubu z panną Żmijewską Kopankę kupił od państwa Zabłockich, co tu od wieku przeszło siedzieli. Toteż i park i zabudowania i sam dworek kopaniecki zachowały wszystkie ślady upodobań dawnych właścicieli. Z tą jedyną zmianą, że panna Agata, pilnująca gospodarstwa jak oka w głowie, bardziej dbała o stodoły i obory, o chlewy i nawet kurniki, niż o reprezentację. W parku w razie potrzeby pasły się krowy, z mieszkalnego domu wszędzie opadł tynk wielkimi płatami, niektóre okna zamiast szyb miały powstawiane dykty, a w oficynie po prostu były zabite deskami.
Pomimo to, że w niektórych pokojach piętrzyły się na podłodze sterty nasion, w innych czekały na dobrą cenę worki z kwiatem lipowym, czy z orzechami, większa część domu utrzymywana była w jakim takim porządku, a co najważniejsze, w czystości. Trzeszczały stare meble z herbami Zabłockich, nie domykały się szafy i szuflady, strzępiły się obicia głębokich foteli, a poczciwy stary fortepian wydawał dźwięki niesamowite, ale przecież było tu miło, przytulnie, swojsko — i nawet dostatnio.
Panna Agata przyjęła gości z właściwą sobie gniewną radością. Cieszyła się ich przyjazdem, lecz już z góry zajmowała groźną pozycję obronną, przewidując niechybne ataki reformatorskie, godzące w jej hegemonię, a powtarzające się nieodmiennie ilekroć „ciocia Polcia“, czyli pani Korniewicka zjeżdżała do Kopanki.
Wujcio Hubert nie liczył się, gdyż nie ośmieliłby się krytykować rządów panny Agaty. Przyciśnięty do muru gotów był nawet zapewnić, że nie widzi konieczności oszklenia okien, czy wyżwirowania alejek w parku.
Stosunek panny Agaty do Moniki był zgoła czymś wyjątkowym w jej repertuarze. Surowe oczy, patrzące przenikliwie spod gęstych czarnych brwi, stawały się łagodne i czułe ilekroć zatrzymywały się na Monice. Gruby głos o rozkazującym brzmieniu miękł i stawał się pieszczotliwy, ku zdumieniu wszystkich wypowiadał zdrobniałe słowa pozbawione cienia zwykłego imperatywnego tonu. Na ustach ocienionych wyraźnym zarostem zjawiał się uśmiech tak dobry, tak tkliwy, że cała twarz, ta twarz rzymskiego cezara, zmieniała się do niepoznania, promieniowała ciepłem, sentymentem i kobiecością.
Panna Agata kochała Monikę. Kochała jedyną może w swym życiu miłością, miłością ekskluzywną, gwałtowną, bezkrytyczną. Wychowała tę dziewczynę od lat prawie niemowlęcych, zastępując jej rodziców. Uczyła ją chodzić, później czytać i pisać, jeździć konno i strzelać do jastrzębi i wron, sadzać kury, podbierać miód w pasiece, pływać w Zielenicy, grać w szachy, doglądać robót w polu. Nauczyła ją jeszcze czegoś, o czym ludzie nie wiedzieli: — nauczyła ją kochać piękno, to piękno, które najpotężniej i najbardziej bezpośrednio przemawia do duszy ludzkiej, piękno przyrody. Gdy o wczesnym ranku, kiedy mgły topniejącymi muślinami snuły się w parowach i kotlinach, stawała na skraju lasu z małą Moniką i zaczynała mówić, przed oczami dziewczynki i to kraśne niebo i ta zielona sfalowana przestrzeń i te gąszcze leśne i kropelki rosy zawieszone na trawach i szum wiatru w gałęziach i plusk wody na kamieniach i odgłosy ptasiego przebudzenia — wszystko nabierało jakiegoś tajemniczego sensu, przemawiało dziwną, niespodziewaną, upajającą prawdą.
Panna Agata umiała patrzeć i umiała czuć to piękno, kto wie, może właśnie nie wagę w śpichrzu, nie swoje grube księgi rachunkowe, nie tłuste krowy i spasione świnie, lecz to właśnie piękno uważała za swój największy skarb i nim też podzieliła się hojnie z Moniką, nawet nie zdając sobie sprawy, jakie ziarno zasiała w jej duszy.
Monika przy całej swojej subtelności nie umiała jednak oprzeć się pokusie nadużywania miłości panny Agaty. Kochała ją na pewno bardziej, niż nawet dziadka, czy babcię. Ale wiedząc, że wobec niej, wobec tej surowej kobiety, przed którą wszyscy odczuwali, jeżeli nie strach, to przynajmniej estymę, może sobie pozwolić na każde kaprysy, grymasiła jak dziecko, lub jak uwielbiana i rozpieszczona kochanka wobec mężczyzny, wyczekującego na każde najniedorzeczniejsze bodaj żądania.
I ta sama panna Agata, która na pytanie pani Korniewickiej o „kaczuszki“ odpowiadała ostro, że w Kopance są tylko „kaczki“, przychodziła z rana do pokoju Moniki, klękała przy jej łóżku i wpatrując się w zaspane jeszcze jasno-orzechowe oczy szeptała:
— Obudziło się już moje jagniątko, obudziło się moje Tru-tu-tu-tu. Moja perełeczka, moje jedyne szczęście…
A po tym pytała:
— I cóż śniło się mojemu złotku?
Znały się i rozumiały się świetnie, chociaż obie nie miały pociągu do zwierzeń. Jednak panna Agata już nazajutrz po przyjeździe Moniki zapytała ją:
— Któż to jest ten pan Justyn?
I Monika zaczęła obszernie opowiadać, lecz opiekunka przerwała jej:
— Nie o to mi chodzi. Chciałabym tylko wiedzieć czym on jest dla ciebie?
Monika zaśmiała się:
— Ależ niczym, ciociu. Ot, przyjacielem, bardzo dobrym przyjacielem. A teraz w dodatku — kuracjuszem.
— Kuracjuszem?… Cóż to znaczy?
— Gdybyś mi dała opowiedzieć do końca, to byś wiedziała.
— No więc mów.
Panna Agata w skupieniu wysłuchała historii przyjaźni Marka i Justyna oraz zjawienia się na horyzoncie jakiejś złej uwodzicielki, może szantażystki, przed którą Justyna trzeba ratować i wywozić niemal przemocą z Warszawy.
— A jak ci się podoba, ciociu, pan Justyn? — zapytała.
— To zależy…
— Od czego?
— Od tego, jak się tobie podoba.
Monika zrobiła rozkapryszoną minkę:
— Nie rozumiem.
— Nie? Otóż, jeśli on się tobie podoba, to mnie to nie podoba się wcale.
Monika usiadła na łóżku:
— Dlaczego?
— Bo to zdaje się niedorajda.
Zapanowała cisza. Po dłuższej pauzie Monika odpowiedziała z chłodną dystynkcją:
— Nie przypuszczałam ciociu, że możesz wydawać o ludziach tak powierzchowne sądy.
I zaraz dodała:
— Muszę się już ubierać.
Panna Agata bez słowa pocałowała ją w czoło i wyszła z pokoju.
I Justyn zresztą dostrzegł w sposobie traktowania go przez starą pannę ów ton bacznej, a niepobłażliwej obserwacji. Przyjęła go dość nasrożona, a każdej jej zwrócenie się doń było jakby pytaniem egzaminatora.
— Panna Agata nie darzy mnie łaskawością — powiedział Monice.
— O nie, myli się pan… To jest najlepsza istota… Ma tylko taki sposób bycia.
— Możliwe — wymijająco zakończył Justyn.
Na szczęście rzadko widywał pannę Agatę, która w niczym nie zmieniła swego trybu życia i od świtu do późnego wieczora zajmowała się gospodarstwem, rzadko wpadając do dworu. Jej nakrycie przy stole przeważnie stało puste, bo i jadała często na folwarku.
Justyn z konieczności czas spędzał niemal wyłącznie z Moniką. Nie ciężyło mu to zresztą bynajmniej. Nigdy nie brakło im tematów do omówienia. Często, kładąc się spać, przypominał sobie jeszcze mnóstwo rzeczy, o których miał jej powiedzieć.
Wbrew pesymistycznym warszawskim przewidywaniom wspomnienia pani Dolly nie tylko nie przerywały mu snu, lecz stopniowo z biegiem czasu mijały nieraz całe dni i ani razu myślą nie wracał do nich. Główną tego przyczyną, jak sądził, była kojąca nerwy wiejska cisza, odpoczynek no i wiosna, wspaniała, jasna, bujna, z godziny na godzinę pęczniejąca żywymi sokami, rozśpiewana, pachnąca rozoraną glebą.
Budził się bardzo wcześnie wypoczęty i spragniony zaczynającego się dnia. Nie zdarzyło się, by zbiegając do jadalni nie zastał tam już Moniki. Jedli śniadanie razem i razem czym prędzej wybiegali z domu.
O kwadrans dobrego marszu od Kopanki zaczynały się wzgórza, porosłe gęstym lasem. W tamtą stronę chodzili najczęściej. Na wąskich, pnących się w górę ścieżynach Monika szła przodem. Justyn za nią. Krótka sportowa spódniczka odsłaniała jej zgrabne, muskularne nogi, cała sylwetka wręcz uderzała sprężystością i tym młodym wdziękiem, który bliższy był wdziękowi pacholęcia niż kobiety.
— Pyszna z pani dziewczyna — powiedział kiedyś w takiej chwili.
Odwróciła się i zatrzymała w miejscu. W jej dziwnych oczach błysnął płomyk:
— Czy to znaczy, że… że mogę się podobać… mężczyznom? — zapytała tak mocno akcentując pytanie, że aż się zgorszył:
— No chyba! Czyż pani o tym nie wie?
— Nie wiem. W jakiż sposób mogę wiedzieć?
— Ho, ho — zaśmiał się. — Nie wmówi pani we mnie, że nie dostrzega tęsknych, a pełnych uwielbienia spojrzeń.
— Czyich?
— Czyich?… No prawie wszystkich młodych mężczyzn, których widywałem u państwa. Tyle hołdów…
Zrobiła pogardliwą minę i przerwała:
— Po pierwsze nie hołdów, a po wtóre byle czyje hołdy nie są dla mnie żadną wskazówką.
Zaśmiała się trochę sztucznie i dodała dość wyzywająco:
— Gdyby bodaj mała ich cząstka pochodziła na przykład od… pana…
Nim skończyła, szarmanckim gestem zdjął czapkę i zgiął się w głębokim, dworskim ukłonie:
— O pani, pani jest cudna!
Przykląkł na jedno kolano, prawą ręką dotknął serca i podniósł oczy. Stała przed nim zmieszana i jakby przybladła, ale natychmiast wyciągnęła doń ruchem markizy rękę:
— Ach, wstań kawalerze, bo…
— Bo co, aniele?
— Bo ziemia jest wilgotna i dostaniesz reumatyzmu w kolanie.
Śmiali się oboje serdecznie. Gdy dotarli do wierzchołka i usiedli na wygrzanym przez słońce złomie skalnym, Justyn powiedział:
— Z nikim nie jest mi tak wesoło i tak swojsko, jak z panią.
— A… z tamtą?… — zawołała Monika niespodziewane pytanie.
Był tak daleki myślą od Dolly, że nie zrozumiał:
— Z kim?
— Z tą, co panu róże przysyła.
Spoważniał:
— To jest zupełnie coś innego. Nie może być żadnych porównań.
Zapanowało milczenie.
— Gniewa się pan na mnie? — odezwała się Monika.
— Za co?
— Że jestem niedyskretna, że ośmielam się mówić o tamtej osobie, którą… dla której… która dla pana jest czymś…
— Och — wzruszył ramionami — proszę mi wierzyć, że niczym.
— Naprawdę?
— A jeżeli czymś była… to złą kartą w moim życiu.
— O, tak! — zawołała bez namysłu i w tej chwili umilkła zażenowana.
Justyn jednak nie zwrócił na to uwagi. W zamyśleniu podnosił z ziemi małe kamyki i ciskał nimi, starając się trafić w pień pobliskiej sosny.
— Muszę to pani powiedzieć — zaczął po dłuższej pauzie. — Nie jest pani dzieckiem, czytała pani dużo książek… A wiem, że jest pani dla mnie bardzo życzliwa…
— Bardzo!
— Otóż… Owa kobieta była moim niedobrym snem. Zapytała mnie pani w Warszawie, czy to jest moja miłość. Teraz powiem — jeżeli żywiłem dla tej kobiety jakieś uczucie, mogę je nazwać tylko nienawiścią. Nie łączyło nas nic, absolutnie nic!… Owszem, byliśmy kochankami, ale, rozumie pani, to co powinno było być wszystkim, było niczym. I w tym właśnie tkwiła ohyda tego stosunku, którego nie umiem sobie przebaczyć. Proszę mi nie mieć za złe, panno Moniko, że wylewam przed panią te moje smutne i brzydkie zwierzenia. Ale musiałem… To, widzi pani, rodzaj spowiedzi. Tym samym jakby oczyszczam swoją pamięć i przekreślam przeszłość. Chcę, żeby to zamknęło mi drogę do powrotu. Więc… proszę mnie za to nie potępiać…
— Ja panu jestem wdzięczna, nawet nie może pan wyobrazić sobie, jak bardzo wdzięczna za to.
Położyła dłoń na jego ręku. Podniósł ją do ust.
— Wdzięczna za to — mówiła cicho — że uważa mnie pan za dość bliską sobie istotę, by pozwolić jej zajrzeć do pańskich najosobistszych przeżyć. Dziękuję, Justynie…
— Dobra jesteś, Moniko — pocałował jeszcze raz jej palce i uśmiechnął się serdecznie.
Zerwała się:
— Chodźmy już. Przejdziemy koło Kmitowej Baszty. Zgoda?
— Zgoda.
— A o tych rzeczach już nie mówmy nigdy. To skończone. Tego w ogóle nie było. Prawda?…
— Prawda, panno Moniko.
Nie uszli jednak paruset kroków, gdy sama wróciła do tej niemiłej sprawy:
— Ale ona pana kocha?
— Nie — potrząsnął głową — nie kocha i nie kochała.
Monika zatrzymała się i zawołała prawie z oburzeniem:
— To niemożliwe!
— Dlaczego niemożliwe?… Upewniam panią.
— Mniejsza o to. Chodźmy. Mieliśmy o tym nie wspominać. Zna pan tę piosenkę: — „Trzeba umieć zapomnieć złe chwile, trzeba zechcieć nadzieją żyć, jak w słoneczny dzień barwne motyle“… O, widzi pan tam na górze? To Kmitowa Baszta. Jest legenda, która mówi, że w którymś tam wieku potężny rycerz Kmita kazał tu siebie żywcem zamurować w podziemiach. Brrr… Okropne, prawda?
— O ile prawdziwe.
— Dziś już za późno, ale któregoś dnia pójdziemy tam. Pokażę panu te ruiny.
— A była pani już tam?
— O tak. Nie raz. Ciotka Agata często tam chodzi i czasem zabierała mnie.
W domu zastali list od Marka. Adresowany był do Moniki, lecz skierowany właściwie do obojga. Marek pisał krótko, żartobliwie i wesoło. Dziękował za portret, twierdząc, że teraz „pojaśniało mu w Zapolu“.
Monika czytała list głośno przy ciotce Agacie i przy Justynie, bo staruszkowie swoim zwyczajem poszli zdrzemnąć się po obiedzie.
— Jeśli chcesz odpisać — zwróciła się do Moniki panna Agata — to się pośpiesz: za dwie godziny wysyłam furmankę do miasteczka. Zabraliby i list.
Monika jednak nie miała ochoty:
— Pan Justyn odpowie i za siebie i za mnie — powiedziała prosząco. — Na wsi taki mnie ogarnia piórowstręt…
— Dobrze, już zabieram się do pisania — chętnie zgodził się Justyn i poszedł do siebie.
— Myślę — odezwała się po jego wyjściu panna Agata — że ów Marek wolałby jednak dostać list od ciebie.
— To cioci się zdaje. Przecież ciocia wie, że oni z Justynem to tacy przyjaciele, że jeden za drugiego skoczyłby w ogień, a pisują do siebie prawie codzień.
Tymczasem Justyn pisał. O Kopance, o pannie Agacie, o sobie i pomyślnych zmianach w swoim usposobieniu, lecz najwięcej o Monice. Z pedantyczną ścisłością powtarzał to wszystko, cokolwiek o Marku mówiła, a że mówili o nim godzinami codziennie, zebrało się tego sporo i list spęczniał do czterech arkusików. Na zakończenie nie zapomniał i o serdecznych pozdrowieniach dla panny Janki, dla której zawsze miał dużo sentymentu i szacunku.
W dwa dni później Justyn i Monika wybrali się po południu do Kmitowej Baszty. Pogoda była śliczna, w świeżym lecz rozgrzanym powietrzu ani jeden listek nie drgnął. Nisko nad ziemią śmigały jaskółki.
— Weźcie parasol — powiedziała, żegnając ich, ciotka Agata — bo może być deszcz.
— Żartuje ciocia! — rozejrzała się Monika. — Niebo czyste, jak łza. Nie ma najmniejszej chmurki.
I poszli. W połowie drogi Monika przypomniała sobie:
— Szkoda, żeśmy nie wzięli latarki. W podziemiach jest bardzo ciemno.
— Mam zapałki — uspokoił ją Justyn.
Po godzinie wspinania się po stromych zboczach stanęli wreszcie na szczycie. Już od pierwszego rzutu oka Justyn zorientował się, że baszta, a raczej obronny zameczek wcale nie był tak stary, jak głosiła legenda. Sposób budowy jak też i rodzaj budulca, zgruba ciosanych kamieni, wypalanych cegieł i otworów po spróchniałych belkach, wskazywały na mniej więcej połowę siedemnastego wieku.
Toteż i stan ruin nie był najgorszy. Wschodnia część zewnętrznej budowli wprawdzie rozsypała się zupełnie, pewno w skutek tektonicznego obsunięcia się ziemi, baszta zwietrzała i świeciła wielkimi szczerbami, ale niższe otwory strzeleckie i portale trzymały się krzepko.
— Dawniej — objaśniła Monika — póki jeszcze nie zawaliły się schody prowadzące na szczyt baszty, można było tam wejść. Podobno widok stamtąd był wspaniały.
Rozgarniając gęste gałęzie jałowców i suche badyle zeszłorocznego zielska, przedarli się do niedużego otworu, do którego wchodząc musieli się schylać, gdyż naniesiona w ciągu wielu lat ziemia prawie o półtora metra podniosła poziom terenu.
— Teraz musimy zeskoczyć — komenderowała Monika.
Przez otwór wpadało dość światła, by rozejrzeć się w niedużym czworoboku komnaty, zasypanej w połowie gruzem, a w połowie naniesionym piaskiem i zeszłorocznymi liśćmi. Po dwóch szerokich schodach wchodziło się w głąb.
— Teraz jesteśmy pod samą basztą — powiedziała Monika — tu pewno była zbrojownia. Nich pan spojrzy na ściany. W tych dziurach tkwiły prawdopodobnie haki, na których wisiały miecze i inna broń.
Następny pokój przez na wpół zburzoną szczytową ścianę otwierał szeroki widok na zwały rumowisk na zboczu wzgórza i dalej na zalesione pagórki aż hen na wschód.
— Rzeczywiście zanosi się na deszcz — z niezadowoleniem stwierdził Justyn. — Niech pani spojrzy, Moniko, jakie chmury walą.
— I jak szybko!
— Już nie zdążylibyśmy chyba wrócić na czas — spojrzał na zegarek.
— Więc poczekamy tutaj.
— Dobrze. Zresztą mogą pójść bokiem. Gdzież tu jest zejście do podziemi?
— Byłam pewna, że pan nie zauważy — zawołała z zadowoleniem — o tutaj!
Rzeczywiście w kwadratowym występie muru widniał niski i wąski otwór, trudny do zauważenia. Kamienne schody prowadziły stromo i kręto w dół. Monika szła odważnie pierwsza.
— Na miłość boską, niech pani uważa — niepokoił się Justyn — proszę zaczekać. Zapalę zapałkę.
— Znam drogę — uspokoiła go.
Pomimo to zaświecił. Ściany nierówne i ciężkie zdawały się wciąż zwężać. Na kamieniach mętnie połyskiwały krople wilgoci.
— Nie boi się pan, że duch Kmity złapie nas za nogi? — brawurowała Monika.
— Duchów nie ma — odpowiedział Justyn z takim przekonaniem, by przekonania tego starczyło dla obojga.
Nie był jednak zupełnie spokojny. Dotyk zimnych, martwych kamieni, strome nierówne schody i wzmagający się zatęchły odór pleśni nie składały się na sytuację zabawną. Gdy zapalił następną zapałkę, znaleźli się w małej czworobocznej celi. Jedna jej ściana ziała szeroką na metr szczeliną.
— To tam — szepnęła Monika.
— Co tam? — mimowoli odpowiedział szeptem.
— On był zamurowany. Zajrzymy?
— Owszem — zgodził się bez entuzjazmu.
— Jak tu cicho — zauważyła.
Justyn zbliżył się do szczeliny i zapalił nową zapałkę. Monika stała tuż przy nim. Już chciał wejść do czeluści, gdy przed oczyma zamigotał mu jakiś niewyraźny kształt. Upuścił zapałkę, a jednocześnie Monika przeraźliwie krzyknęła:
— Boże! Ratunku!
I z całej siły przywarła do Justyna.
— Co się stało? — zapytał drżącym głosem.
Wokół panowała zupełna cisza.
— Nie wiem — trzęsła się Monika. — Coś strasznego musnęło mnie po policzku… Brrr… Panie Justynie… Ja się boję…
Opanował się:
— Nie ma czego bać się. To pewno nietoperz.
— Brrr… Ładna pociecha.
— No, Moniko, niechże pani uspokoi się. Taki z pani tchórz?
To, że już się nic nowego nie stało, przywróciło mu zupełnie równowagę. Odczuł nawet dużą satysfakcję, że jest tu jakby opiekunem, że ta czarująca dziewczyna przywarła doń, szukając u niego obrony przed niebezpieczeństwem. Odruchowo pogładził ją po włosach. Były dziwnie miękkie. Mimo woli przypomniały mu się szorstkie włosy Dolly. Dolly też tak mocno go obejmowała zawsze przy pożegnaniu…
…Przez gładki, cienki szlafrok czuł wtedy całe jej ciało, jakby nagie… I to ciepło…
Ręka Justyna zsunęła się po ramieniu Moniki i cofnęła się natychmiast.
— Najgorsze to, że zgubiłem zapałki — powiedział głośno. — Przepraszam panią, muszę poszukać.
Stanowczym ruchem odsunął Monikę i zaczął przeszukiwać podłogę wokoło. Upłynęło kilka minut zanim je znalazł wśród odłamków rozkruszonego muru.
— Nie wchodźmy już tam… — zaczęła Monika, lecz Justyn uparł się.
— Właśnie musimy wejść. To brzydko z byle powodu tchórzyć i zawracać z drogi.
Sam nie odczuwał najmniejszej ochoty dalszego zwiedzania podziemi, lecz należało to przełamać. Jeżeli nie dla upewnienia siebie, że się jest mężczyzną, ta przynajmniej dla przedłużenia swej opiekuńczej roli.
Bez większego trudu przedostali się przez szczelinę do jeszcze niżej położonego lochu.
— O! — zauważył z zainteresowaniem. — Widzi pani?… To jest wykute w litej skale.
— Strasznie duszno — zakaszlała Monika.
— Tak. Wyobrażam sobie, że ten Kmita nie tyle umarł z głodu, ile udusił się z braku wentylacji. Jesteśmy chyba jakieś dziesięć metrów pod ziemią.
Zapalił nową zapałkę.
— A może tu są ukryte skarby? — zapytała Monika.
— Wątpię. Schowek byłby widoczny w skale. Można by to dokładnej obejrzeć, ale obawiam się, że zabraknie nam zapałek.
— Więc wracajmy.
— Wracajmy — zgodził się.
Rzeczywiście zapałek nie starczyło i od połowy schodów szli po omacku. Gdy wydostali się do górnej komnaty, długo w milczeniu wciągali w płuca świeże powietrze.
Nagle Monika zawołała:
— Niech pan patrzy: deszcz!
I rzeczywiście, niebo było zaciągnięte chmurami, a deszcz lał jak z cebra.
— Szkoda, żeśmy nie posłuchali panny Agaty — powiedział Justyn — przydałby się parasol.
— Nie na wiele — zaoponowała Monika — z otwartym parasolem nie moglibyśmy przejść tymi wąskimi ścieżynami.
— No, cóż począć, poczekamy, aż deszcz minie. I tak szczęście, że mamy dach nad głową. Przemoklibyśmy do nitki. Miejmy nadzieję, że przejdzie.
Strzepnął czapką gruby pokład kurzu, pokrywający kamienny stopień i usiedli przy sobie. Zajęty rozmową czas nie dłużył się zbytnio, minęły jednak dwie godziny, trzy, cztery, a deszcz nie ustawał.
Zaczynało się ściemniać, kiedy zmienił się w rzadszy i już nie groźny kapuśniaczek.
— Chyba zaryzykujemy — zaproponował.
Monika zgodziła się. Nie bez wysiłku wydostali się na zewnątrz i zaczęli schodzić. Pomimo stosunkowo wczesnego wieczoru zmrok, zwłaszcza wówczas, gdy znaleźli się wśród drzew, gęstniał szybko. Nadomiar złego niezliczone strumyczki wody porozmywały ziemię, mocno tu gliniastą, wskutek czego niepodkute obuwie ślizgało się raz po raz. Justyn niespodziewanie zjechawszy kilka metrów w dół, okupił niezręczność szramą od gałęzi na policzku.
W pięć minut później jeszcze gorzej powiodło się Monice. Krzyknęła nagle, zatrzepotała rękami i zniknęła Justynowi z oczu. Okazało się, że był tu próg, prawie metrowej wysokości. Na dole siedziała Monika z twarzą skrzywioną od bólu i oburącz trzymała się za nogę.
— Boże! — zawołał. — Co pani się stało?… Co się stało?…
— Nie wiem. Strasznie boli.
Nie namyślając się zeskoczył i znalazł się przy niej.
— Gdzie boli?
— Tutaj nad kostką. Pewno złamałam.
— Jezus, Maria! — Przyklęknął i delikatnie zaczął dotykać bolącego miejsca. — Tu boli?
— Tak. O tutaj i tu też. Oj!…
Był bezradny. Nie miał najmniejszego pojęcia, co w takim wypadku należy zrobić. W duchu klął siebie za to, że pomimo ostrzeżenia panny Agaty wybrał się na tę wycieczkę i że przy schodzeniu z tak stromego zbocza nie trzymał Moniki przynajmniej za rękę.
Dziewczyna nadrabiała miną:
— Niech mi pan da rękę, spróbuję się podnieść.
Próba jednak skończyła się nowym jękiem bólu. O tym, by można było stanąć na uszkodzonej nodze, nie było co marzyć. Zresztą w okolicy kostki wystąpił obrzęk i zwiększał się z każdą chwilą.
— Nie ma innej rady — orzekła Monika — tylko musi pan iść po pomoc.
— A pani tu będzie siedziała na mokrej ziemi i jeszcze zaziębi się! O nie. Ja będę panią niósł — zdecydowanym tonem oświadczył Justyn.
— Jestem za ciężka. Nie udźwignie pan.
— Ja?… A cóż pani myśli, że ze mnie takie chuchro?…
— No, atletą pan nie jest.
— Zobaczymy. Proszę objąć mnie za szyję, tak, mocniej…
Usłuchała, a on podniósł ją bez większego wysiłku.
— Boże, jaka pani jest lekka — uśmiechnął się do niej.
Jej twarz miał tuż przy swojej. Odpowiedziała mu uśmiechem i jeszcze mocniej zacisnęła ramię.
— Zmęczy się pan. Proszę mi obiecać, że gdy tylko poczuje pan zmęczenie, zrobimy popas.
— Ależ! Bez odpoczynku doniósłbym panią dwa razy do Kopanki — zaśmiał się z zuchowatą mną. — Mógłbym tak panią nieść całe życie!
Monika otworzyła usta, lecz nic nie powiedziała. Dopiero po dłuższej chwili, gdy już wydostali się na ścieżkę, odezwała się cicho:
— Nie wolno takich rzeczy mówić.
— Jakich rzeczy?
— Ach, mniejsza o to. Niech pan uważa, tu będzie wykrot. Najlepiej ominąć z prawej.
— Zaraz już będziemy na równej drodze — zauważył, spoglądając przed siebie i lekko dysząc.
Pomimo najlepszych chęci nie przerywania powrotu, musiał zatrzymać się, by odetchnąć. Ostrożnie postawił Monikę na ziemi. Stojąc na jednej nodze, opierała się na jego ramieniu.
— Czy bardzo boli? — zapytał.
— Nie. Troszeczkę.
Spojrzała nań, a tyle miała pogody w uśmiechu, że Justyn pomyślał:
— Drogie biedactwo. Ona nawet cierpi tak ślicznie.
Gdy już odpoczął dostatecznie, wziął ją znowu na ręce. Teraz po równej drodze szło się znacznie łatwiej, mniej trzeba było wysiłku i uwagi. Deszcz ustał zupełnie, ale chmury wciąż zalegały niebo i było już prawie ciemno. Monika wyjęła chusteczkę z kieszonki Justyna i twierdząc, że nie może próżnować, obcierała mu zadrapanie na twarzy.
Jej małe, ciepłe ręce dotykały lekko jego policzka. Czuł ją przytuloną do siebie, przy każdym kroku poznawał w tym przytuleniu jej kształty. I tak niósł ją w milczeniu, bo i ona nie miała ochoty do rozmowy.
W oknach dworu paliło się już światło. Zjawienie się Justyna i Moniki na jego rękach, wywołało popłoch. Panna Agata, oboje państwo Korniewiccy, służba — wszyscy stracili w pierwszej chwili głowy. Pierwsza odzyskała mowę ciotka Agata, natychmiast wysyłając furmana do miasteczka po lekarza.
Monikę ułożono, rozebrano, natarto wodą kolońską (od przeziębienia), napojono herbatą z koniakiem i wszyscy chórem podziwiali przy tym jej hart ducha, jako że wcale nie płakała, lecz przeciwnie, śmiała się, dowcipkowała i zdawała się być w wyśmienitym humorze.
Po godzinie przybył lekarz i mieszkańcy Kopanki odetchnęli z ulgą: okazało się, że tylko ścięgno jest z lekka naderwane i że po pięciu, sześciu dniach panna będzie mogła biegać. Panna Agata zajęła się kompresami, dziadkowie nie wychodzili z pokoju wnuczki.
Przez dwa dni Justyn włóczył się sam po parku i okolicy. Trzeciego dnia z nudów zabrał się do szkicowania projektu altany. Właśnie siedział na ławce za gazonem z ołówkiem i z blokiem w ręku, gdy na ganku ukazała się panna Agata i prosto ruszyła ku niemu.
— Czego ta ode mnie chce — pomyślał niezadowolony, gdyż właśnie zaczął mu majaczyć przed oczami pomysł efektownego wiązania dachu.
— Dzień dobry, panie Justynie, — kiwnęła mu głową i usiadła obok — cóż to pan robi, czy nie tę niedorzeczną altanę.
— Właśnie, proszę pani.
— Proszę pokazać.
Bez ceremonii sięgnęła po blok i skrzywiła się:
— Owszem, niebrzydkie. Ale żeby to postawić w tym miejscu, gdzie sobie ubrdała ciocia Polcia, trzeba było by zrąbać dwa wiązy, jedyne w całym powiecie i lipę, pamiętającą jeszcze insurekcję Kościuszkowską. Co pan na to? Hę?…
— To… zapewne… kwestia zapatrywania… — zaczął.
— Otóż ja panu wyłuszczę moje zapatrywanie: to jest idiotyczne! A powtóre komu i po diabła taka altanka jest tu potrzebna?… Pytam pana!
— No, nie wiem… Państwo Korniewiccy chcieli…
— Idź że pan do licha! Starzy, ledwie nogami powłóczą, za rok, czy dwa kapliczka będzie im potrzebniejsza niż altana. Więc po co? Dla kogo?
— Dziwne pani mi zadaje pytania — żachnął się nieco zirytowany. — Czy pani sądzi, że to mnie na tym zależy?
— Nie panu?… Więc komu?…
— No, oczywiście pannie Monice.
— Tak?… Zawracanie głowy. Tyle ją obchodzi czy jest altanka, czy jej nie ma, co mnie gnój od krów, co zdechły w arce Noego.
— Przepraszam panią — zrobił dystyngowanie urażoną minę — ale panna Monika osobiście mi…
— Osobiście?… Cha… cha… cha… Osobiście pana prosiła? Ona poprosiłaby pana o to, by pan tu założył plantację ananasów, gdyby wiedziała, że pana w ten sposób sprowadzi do Kopanki. Ale młody człowieku! Jeżeli chce pan ze mną być w zgodzie, wyperswaduj pan sobie i jej jakiekolwiek altanki. To panu mówię!
Klepnęła go konfidencjonalnie po kolanie i dodała:
— A teraz idź pan do Moniki, bo chce pana widzieć.
— Panna Monika wstała? — ucieszył się.
— Nie. Ale wytrzymać bez pana nie może.
Gdyby tak nie śpieszył, zastanowiłby się na pewno nad aluzjami panny Agaty, tak go jednak uradowała wiadomość, że wreszcie będzie mógł zobaczyć Monikę, że nie miał czasu myśleć o niczym innym.
Monika leżała w łóżku w różowej pyjamie. Wyciągnęła doń na powitanie obie ręce.
— Nie pozwalali mi pana tu zaprosić — powiedziała ze skargą w głosie. — Mówili, że nie wypada.
Oczy jej jarzyły się ciepłą tkliwością.
— Odpoczął pan od mego towarzystwa?… — pytała cicho, gdy on wciąż trzymał jej ręce.
— Stęskniłem się, Moniko, za panią — przyznał się szczerze.
— Naprawdę?…
— Bardzo!
— Więc niech pan wie, że ja również.
— A jakże nóżka?
— Ach, zupełnie nie boli.
— A usposobienie?
— Teraz już świetnie.
Zarumieniła się i dodała:
— Żeby pan wiedział jak mi jest dobrze na świecie, kiedy… kiedy mam pana przy sobie.
I z niespodziewanym smutkiem w głosie westchnęła:
— Gdyby pan chociaż mógł to odczuć… No, ale nie mówmy o tym. Proszę mi opowiedzieć, co pan porabiał? Niech pan bliżej przysunie ten fotel… Jeszcze bliżej, o tak…
Justyn usiadł i z ożywieniem zdawał sprawozdanie ze swych samotnych wycieczek w okolicy, z przypadkowych rozmów ze spotkanymi ludźmi, z wrażeń.
Gdy w godzinę później dzwoniono na obiad, Monika uparła się, by Justyn zjadł obiad w jej pokoju, bo się jej nudzi samej. I postawiła na swoim, tym łatwiej, iż i Justyn był zachwycony tym projektem.
— Musimy nacieszyć się sobą — mówiła Monika. — Zostało nam zaledwie pięć dni wspólnych wywczasów.
— Tylko pięć? — zdziwił się. — Szkoda.
— I pan żałuje?… Szczerze?…
— Najszczerzej.
— I nic nie ciągnie pana do Warszawy?
— Nic. Nawet wykłady, które przecie lubię.
— Dziękuję — szepnęła.
— To ja dziękuję, Moniko.
Zamilkli oboje. W dużym pokoju zaczęły już cienie kłaść się po kątach. Powoli zapadał zmierzch.
Justyn myślał o powrocie do Warszawy, o tym, że Monika pewno zostanie znacznie dłużej w Kopance jak o tym mówili państwo Korniewiccy, że w stolicy chyba po uszy zagrzebie się w pracy, bo nie będzie miał co zrobić z wieczorami… Pomyślał też, iż nigdy z nikim nie było mu tak przyjemnie, jak z Moniką i że pragnąłby kiedyś spotkać w życiu dziewczynę, chociażby trochę do niej podobną… Nawet nie trochę, lecz bardzo… I myślał jeszcze, że gdy Monika zostanie żoną Marka, to będzie rzadko ją widywał, że będzie mu bez niej po prostu źle…
Nie wiedział jakie myśli w tej chwili przebiegają przez jej czoło, ale był pewien, że one też krążą dookoła przyszłości.
Przyszła służąca z zapaloną lampą i postawiła ją na stoliku przy łóżku. Po chwili przyniosła podwieczorek.
Pod oknami rozległy się klaskania kopyt końskich i turkot bryczki.
— Ktoś przyjechał, wyjrzyj Marcysiu — powiedziała Monika.
Służąca wyjrzała przez okno:
— Nie, proszę panienki, to Józef. Wrócił z miasteczka ze sprawunkami.
— To pewno i pocztę przywiózł?
— A pewno.
— Niech Marcysia skoczy i przyniesie jeżeli jest co dla pana Kielskiego albo dla mnie.
— Już lecę.
Justyn obliczał w myśli czas i zauważył:
— Musi być list od Marka, jeżeli w normalnym czasie otrzymał mój, w którym opisałem naszą niefortunną wyprawę i ten przykry wypadek ze ścięgnem.
Jakoż i nie mylił się. Służba wróciła z listem zaadresowanym do Moniki. Oboje od razu poznali charakter pisma Domaszewicza, chociaż niespodzianką była elegancka koperta z czerpanego papieru. Zwykle używał tanich, niebieskich kopert.
— Oho! — zawołała Monika wesoło — cóż to za uroczysta espistoła.
Otworzyła kopertę. Justyn, który spodziewał się, że jak zwykle będzie głośno czytała urywki, nie spuszczał z niej oczu.
Monika jednak czytała w milczeniu. Jej brwi podniosły się jakby w zdziwieniu, aż nagle zaczerwieniła się aż po białka oczu i prawie natychmiast zbladła. Ręka trzymająca list bezwładnie opadła na kołdrę. We wzroku, który skierowała na Justyna, był strach, ból i jakby niema prośba.
— Panno Moniko — zapytał przerażony — co się stało Markowi?
— Nic… Zupełnie nic… — odpowiedziała, a wargi jej drżały.
Potem zakryła dłonią oczy i powiedziała dobitnie:
— Marek chce bym została jego żoną. Pisze, że mnie kocha i że czeka na moją odpowiedź.
Głos jej był urywany, szorstki, drewniany. Ale Justyn na to nie zwrócił uwagi. Wiadomość uderzyła weń jak obuchem. Wiadomość, której przecie spodziewał się od dawna, decyzja przyjaciela, którego sam kiedyś namawiał do przyśpieszenia oświadczyn… Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle coś dławiło, pod czaszką dygotały pulsy.
— Stało się… stało się…
I nagle uświadomiła sobie, że stało się największe dlań nieszczęście, że trzeba się ratować, że nie wolno tracić czasu, że musi klęknąć przed nią i błagać ją, by tego nie robiła, by bodaj odłożyła, odsunęła, przeciągnęła…
W głowie huczało jak w kuźni, pot wystąpił na czoło. I jakieś niedorzeczne przypomnienie: już raz kiedyś przeżywał podobne uczucie… Na pewno. I kiedy?… To takie ważne, musi sobie przypomnieć… Ach tak, to wtedy… Z jaskrawą wyrazistością pamiętał każdy szczegół… Krew ściekała po zielonym mundurze, bulgotała w ranie, a Marek na krótko otworzył oczy i chociaż nic powiedzieć nie mógł, Justyn przeczytał w tych oczach jedno słowo:
— Umieram…
— Żegnaj…
Znaczyło to, to samo. To samo, co teraz…
Justyn otarł czoło i nadludzkim wysiłkiem starał się opanować. W duszy zaskowyczało rozpaczliwe błaganie:
— Przebacz mi przyjacielu, przebacz tę chwilę podłego egoizmu, ale tak mi ciężko…
Gdyby był teraz sam, może biłby się z najgłębszą skruchą w piersi, może waliłby jak oszalały głową w podłogę, może jedno i drugie robiłby na przemian…
W ustach poczuł smak krwi z przegryzionych warg. Nie poznał własnego głosu, gdy wymawiał słowa, straszne słowa, które trzeba było wyrywać z piersi niczym żywe ciało.
— To prawda… On… kocha panią od dawna… Prawda. I cieszę się, że pani zostanie jego żoną… Bardzo się cieszę… Marek jest najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem. Wart jest pani, Moniko… Wiem, że pani mu nie odmówi… I tak być powinno…
Monika siedziała na łóżku, wciąż blada. Jej kasztanowate włosy w nieładzie rozsypały się na ramionach. Powieki miała opuszczone, rzęsy rzucały długie cienie na policzki.
— Nie panie Justynie — powiedziała cicho lecz z dziwnym spokojem. — Nie zostanę żoną Marka.
— Boże! — jęknął i nagła radość oszołomiła go zupełnie, lecz w tejże chwili zrozumiał, że oto rozstrzyga się los Marka. W tym ostatecznym napięciu wszystkich nerwów doznał przejmującego uczucia. Widział go. Widział dokładnie jego sylwetkę, jego spokojną twarz, jego półprzymknięte mądre oczy. Nie tylko go widział. Był w nim, odczytywał jego myśli, nie odczytywał nawet, lecz współtworzył je. Przebiegały przez ich mózgi jednocześnie. Wiedział i to, że Marek również jest świadkiem jego burzy wewnętrznej. Zdaje się kłaść mu rękę na ramieniu i mówić:
— Jakże postąpisz, przyjacielu?…
I Justyna ogarnął potworny, dławiący wstyd. Wstyd dotkliwy, najdotkliwszy, biczujący! Wiedział przecież, że nie jest to wizja, że to nie wytwór gorączkowej wyobraźni, lecz rzeczywistość, rzeczywistość tak prawdziwa, jak ten pokój, jak to łóżko, jak lampa rzucająca łagodne światło na pochyloną głowę Moniki…
Spojrzał wprost w oczy Markowi. I nie, nie spuścił wzroku.
— Nigdy cię nie zawiodę — mówił spojrzeniem — możesz być spokojny.
— Wiedziałem o tym — uśmiechnęły się oczy Marka.
I od razu przyszło odprężenie. Głuche i ciężkie, ale błogie spokojem, błogie poczuciem rzeczy dokonanej.
— Panno Moniko — zaczął. — Jestem pewien, że Marek nie nagli o decyzję. I pocóż już formułować taką, która zamknie drogę do szczęścia i jemu i pani?… Rzecz jest zbyt ważna. Trzeba zostawić sobie czas do namysłu.
Potrząsnęła głową:
— Nie. To zbyteczne. Nigdy nie zostanę jego żoną. Nie zmienię tego postanowienia.
— Ależ każde twierdzenie musi mieć, panno Moniko, swoje uzasadnienie. A tu absolutnie nie widzę żadnego. Dlaczego pani chce mu odmówić?
— Bo go nie kocham — odpowiedziała po prostu.
— Nie kocha go pani?…
Przetarł czoło i usiłował skupić myśli, zebrać argumenty.
— Pani wybaczy, Moniko, ale nie zna pani samej siebie. Widocznie nie wie pani co to jest miłość! Albo wyobraża sobie, że musi to być jakieś nadziemskie uczucie, jakie w ogóle nie istnieje. Proszę mi wierzyć, że jako obserwator, obserwator najpilniejszy i najserdeczniej dla was obojga usposobiony, śmiało mogę twierdzić coś wręcz przeciwnego. Jestem przekonany mianowicie, że kocha go pani tak, jak i on panią. Trzeba to tylko sobie uświadomić. Trzeba koniecznie, bo lekkomyślna decyzja może zdruzgotać to wasze szczęście… Niechże pani sama z ręką na sercu powie, czy jest kto, o kim by pani chętniej ze mną mówiła niż o Marku? Czy jest ktoś, czyja przyszłość tak bardzo panią by obchodziła?
Justyn pochylił się do niej i uśmiechnął się serdecznie: miała w oczach łzy.
— No, widzi pani, panno Moniko. Pani jest bardzo młoda. Dlatego może wydawać się pani, że to uczucie, jakby tu powiedzieć, nie dorosło do rangi miłości. Ale ja przekonam panią. Przekonam nie dlatego, że jestem przyjacielem Marka, ale i dlatego, że uważam siebie za takiegoż przyjaciela pani, dlatego, że szczęście pani leży mi na sercu tak, jak i szczęście jego. Oboje jesteście warci najlepszego losu. A skoro nie może być najmniejszej wątpliwości co do uczuć Marka, który, ja to wiem, kocha panią do szaleństwa, chodzi tylko o to, czy pani, Moniko, może mu odpłacić wzajemnością. I ja jestem przeświadczony, że tak. Zacznijmy od tego: przecie nic mu pani nie ma do zarzucenia? Jest dzielny, kulturalny, subtelny, wyjątkowo inteligentny. Nie razi pani w nim absolutnie nic. Przeciwnie. Zawsze lubiła pani bardzo jego towarzystwo, tęskni pani za nim, codziennie go wspomina, zbiera jego fotografie. Proszę mi wierzyć, że tak nie przejawia się obojętność, tylko miłość. A jeszcze… proszę mi wybaczyć pewną niedyskrecję, ale… ja nie widziałem i nie widzę w tym nic złego. Chodzi mi o to, że nie tylko żywi pani doń głębokie uczucia, jako do człowieka, podoba się on pani również jako mężczyzna… Tak, nie jest pani dzieckiem i sama pani wie, że czuje pani doń silny pociąg… Proszę wybaczyć, ale nie raz to zaobserwowałem podczas pobytu Marka w Warszawie. Powtarzam, że uważam to za rzecz całkiem naturalną, która Broń Boże, nie przynosi ujmy pani, Moniko, ale którą trzeba też wziąć pod uwagę. To wszystko razem jest właśnie miłością i odmawiając Markowi skrzywdziła by pani nie tylko jego, lecz i siebie.
Wziął jej bezwładną rękę i pocałował:
— Niechże pani zastanowi się, Moniko, czy nie mam racji w każdym szczególe, we wszystkim, co powiedziałem.
Monika oparła się na łokciu i odezwała się cichym, zmęczonym głosem:
— Tak, panie Justynie… We wszystkich szczegółach… Przyznaję. Cenię go bardzo, szanuję, żywię doń sympatię, gdybym mogła, nieba mu przychyliłabym, nieznośna dla mnie jest myśl sprawienia Markowi najdrobniejszej przykrości, wyrzekłabym się dlań wielu rzeczy. Przyznaję też, że on… że on był pierwszym mężczyzną, który obudził moje zmysły. To prawda. Nie mogłam i przypuszczam, że nigdy nie potrafię być dlań obojętna. Powiem panu otwarcie: pocałowaliśmy się raz jeden i… nigdy tego nie zapomnę. Pod wpływem tego właśnie zmysłowego działania sama kiedyś myślałam, że go kocham, że to jest miłość. Ale musiałam zmienić zdanie, gdy się przekonałam, że…
— Że co?…
— Że… kocham innego.
Justyn skurczył się w fotelu. Serce zamarło mu w piersiach ze szczęścia z rozpaczy… Ale jeszcze chciał się łudzić, jeszcze czepiał się nadziei, zbawczej dla nich dwojga i tragicznej nadziei: — Monika zakochała się w jakimś obcym mężczyźnie. Wprawdzie zawsze był pewien, że na żadnego ze znajomych nie zwracała szczególniejszej uwagi, ale kobiety umieją maskować się…
— Czy pani jest tego uczucia pewna? — zapytał nie patrząc na nią.
— Tak pewna, jak tego, że żyję, że żyję dla niego i tylko dla niego chcę żyć, że jutrzejszy dzień przyjdzie po to, bym mogła rozpamiętywać każde jego spojrzenie, każde słowo, a noc, bym śnić mogła o nim…
— Na Boga! Ale chyba pani nie powiedziała mu tego, chyba on o tym nie wie?
— Nie powiedziałam. Nie. Ale on wie, chociaż nie chce wiedzieć. Mówiłam mu to po milion razy dziennie, wszystkimi myślami, wszystkimi spojrzeniami… Byłby ślepy, byłby głuchy, byłby bezlitosny, gdyby tego nie wiedział.
Justyn ścisnął skronie z całych sił i powtarzał zdławionym szeptem:
— Boże… Boże… Boże…
— Pokochałam go już dawno — jakby w zamyśleniu mówiła Monika. — Było to w zaczarowanym zamku… O ciepłym letnim zmierzchu… Weszłam na podwórze z koszem pachnących owoców i nuciłam piosenkę… Wtedy go poznałam, wtedy otworzyło się moje serce, chociaż jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy Był taki piękny, taki strzelisty i nieziemski, jak jego cudny zamek… Przez jego oczy zobaczyłam, zdumiona i oczarowana świat zupełnie nowy świat, podniebnych lotów, błękitnych marzeń, międzygwiezdnych uniesień, świat tak różny od tego, który znałam, od świata dobrych i złych ludzi co żyją i umierają na ziemi… I odtąd z dniem każdym stawałam się bogatsza, bogatsza o zrozumienie jednej cząsteczki jego kryształowej duszy i już wiedziałam, że on jest Pięknem i Dobrem. Już widziałam, iż poza nim nie ma dla mnie szczęścia… I że raczej życia się wyrzeknę, niż jego…
Umilkła i czekała. Długo trwała cisza. Wreszcie Justyn ciężko podniósł się przygarbiony i blady, z wielkimi sinymi kręgami pod oczami. Nie patrzył na nią i odezwał się ochrypłym głosem:
— To nieprawda… Zresztą ja nie kocham pani… Słyszy pani… Nie kocham… Dotychczas panią szanowałem i wiem, że oboje zapomnimy o tej rozmowie, bym mógł nadal panią szanować. Pani obowiązkiem jest zostać żoną Marka i nie odpłacić mu krzywdą za jego wielką i szlachetną miłość. Swoim zachowaniem się w stosunku do niego, dała mu pani pewne nadzieje. Tego nie wolno podeptać. A ja pani nie kocham.
Odetchnął ciężko i dodał:
— To wszystko.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Był już za drzwiami, gdy usłyszał wołanie Moniki, lecz tylko przyśpieszył kroku.
— Jak najprędzej, jak najprędzej — myślał gorączkowo.
Pannę Agatę spotkał w kredensie i bezładnie wytłumaczył jej, że musi natychmiast wyjechać w bardzo pilnych sprawach, o których zapomniał, toteż prosi o konie do stacji, jak najprędzej.
Stara panna słuchała go z podejrzliwą miną, ale kazała zaprzęgać. W pół godziny Justyn spakował rzeczy, potem pożegnał się z bardzo zdumionymi staruszkami, dając te same mętne wyjaśnienia, nie dał się zatrzymać nawet na kolacji i gdy tylko bryczka zajechała, zajął w niej miejsce.
Przybiegła zaaferowana panna Agata:
— Monika prosi pana… Na kilka słów…
— Nie, nie… Pani będzie łaskawa przeprosić ją… Nie mogę — mówił bezładnie.
Panna Agata położyła mu rękę na ramieniu:
— Robi pan głupstwo, młody człowieku — powiedziała z naciskiem.
— Doprawdy, muszę jechać — powtórzył, unikając jej wzroku.
— Musi pan uciekać?… Głupia polityka, młody człowieku. Psuje pan życie jej i sobie też.
— Nie rozumiem pani — odpowiedział z lodowatą dystynkcją, w nadziei, iż uniemożliwi w ten sposób dalszą rozmowę.
Panna Agata nie należała jednak do osób, które dają się łatwo stropić:
— Rozumie pan, po co kłamać, rozumie pan doskonale. Nie wiem co między wami zaszło, ale wiem, że się kochacie. Walenty! — zwróciła się do stangreta. — A nie odjeżdżaj tam ze stacji przed odejściem pociągu.
Machnęła ręką i dodała:
— Z Bogiem.
I konie z miejsca poderwały w kłusa. Koła zastukotały po nierównym bruku. Przez moment zdawało się Justynowi, że dogania go czyjeś łkanie, ale był to tylko szum wiatru w wysokich koronach drzew.


ROZDZIAŁ VII

— Nie zrobił ci dobrze ten pobyt na wsi — mówił z współczuciem mecenas Jaszczun, uważnie przyglądając się Justynowi. — Powinieneś pójść do lekarza. Przepracowujesz się też niepotrzebnie i pewnie jadasz za mało.
Spotkali się przypadkowo na ulicy i adwokat zmusił go do wstąpienia na śniadanie. Siedzieli w restauracji i Justyn udawał, że słucha sprawozdania Jaszczuna z biegu interesów. Nie był w stanie myśleć o tym. Już od dwóch tygodni siedział w Warszawie. Chwytał się najrozmaitszych sposobów zagłuszenia swego bólu. Uczył się z pasją, nie zostawiał sobie minuty wolnej na rozmyślania. Pomagał mniej zdolnym kolegom w kreślarni, próbował nawet wciągać się w hałaśliwe zabawy studenckie, przyjął jakieś idiotyczne zamówienie na projekty kiosków z wodą sodową, chodził z rana na kort, lecz tenis tylko go męczył.
Posunął się wreszcie do odnowienia znajomości z Dolly Domidecką. Przyjęła go, jak dawniej, z zadowoleniem. Wystarczyła jednak godzina rozmowy, by przekonał się, że wszystko odpycha go od tej kobiety i że nie potrafi do niej wrócić.
Natychmiast po przyjeździe do Warszawy wysłał do Marka krótki treściwy list. Napisał tam, że interesy zmusiły go do skrócenia pobytu w Kopance, że wyjechał stamtąd właśnie, tego dnia, gdy nadszedł list Marka, że z rozmowy z Moniką odniósł wrażenie jakby była zaskoczona oświadczynami, a co za tym idzie, niezdecydowana. Radził Markowi nie wywierać na razie żadnego nacisku, nie ponawiać pytań, czekać, dużo pisać, a po pewnym czasie koniecznie, ale to koniecznie przyjechać do Warszawy. Kończył list tłumaczeniem się, iż jest strasznie zapracowany, w związku z czym nie będzie mógł prawdopodobnie widywać częściej Moniki, która zresztą „jest najlepszą i najbardziej godną szacunku i uwielbienia dziewczyną na świecie“ i „której trzeba dać dużo ciepła, serca i wyrozumiałości“.
List był — Justyn zdawał sobie z tego sprawę — wykrętny i nieszczery. Nie można było łudzić się, by Marek nie połapał się w tym, czy nawet nie odkrył istotnych pobudek i rzeczywistego stanu rzeczy.
Ale na to nie było rady. Justyn cierpiał, cierpiał bardziej niż to jego wrażliwa natura znieść mogła, lecz wielką dlań pociechą było, że nic nie miał sobie do wyrzucenia, iż najmniejszą nie obciążył się winą, że miał prawo śmiało spojrzeć przyjacielowi w oczy i powiedzieć:
— Sądź mnie.
I wiedział, że Marek nie potępi go. Drżał tylko na myśl, że Monika wbrew prośbom i radom napisała Markowi całą prawdę. I wówczas wprawdzie Marek nie będzie mógł powiedzieć, że zawiódł się na przyjacielu, ale czy nie zakiełkuje w nim jakiś niesprawiedliwy żal do Justyna, czy zapadnie mu w duszę jakaś nieusprawiedliwiona lecz silniejsza od logiki i woli niechęć?
Toteż odetchnął z ulgą, gdy nadeszła odpowiedź. Marek pisał o Zapolu, o Jance, o sobie, a w zakończeniu donosił, iż otrzymał od Moniki list „nie dający żadnej, albo prawie żadnej nadziei: napisała, że mnie nie kocha“.
Do tego nie dodał żadnego komentarza. Już samo to, iż Monika zdobyła się na tyle szacunku dla ich przyjaźni, że nie rozbiła doszczętnie nadziei Marka, że nie napisała o swoich uczuciach dla Justyna, przynosiło lekkie odprężenie.
Tak przynajmniej zdawało się Justynowi w pierwszej chwili. Przeczytawszy jednak kilka razy list przyjaciela, odkrył między wierszami starannie ukrytą lukę, dla której nazwy znaleźć nie umiał, lecz która była dysonansem, pierwszym dysonansem w ich przyjaźni. Był to jakby chłód, chłód zamaskowany zewnętrznym ciepłem słów, były to niedomówienia przykryte idealnie okrągłymi, wykończonymi i powiązanymi zdaniami.
— Ach, Marku, Marku, — myślał Justyn — jak my dobrze rozumiemy się, jak bez reszty… I ty wiesz, iż ja nie zrezygnuję, że za żadną cenę nie zrezygnuję, że za żadną cenę nie zrezygnuję z naszej przyjaźni, że będę o nią walczył, będę walczył wszystkimi siłami…
Niestety i tych sił i środków do walki nie stawało. Każdy list do Marka był męczarnią. Niszczył jeden zaczęty arkusz po drugim. Bo i jakże tu było zdobyć się na spokój czy pogodę, gdy wszystkie nerwy drgały jak wyprężone do ostatecznych granic sznury. Bo i o czymże mógł pisać, gdy pod pióro cisnęło się jedno tylko słowo, które jak największy skarb, jak kłąb ciernisty nosił w piersiach, słowo „kocham“, to słowo, które właśnie było by śmiertelnym ciosem zadanym ich przyjaźni.
Jednak walczył. Pisał prawie codziennie, ze zdwojoną gorliwością załatwiał wszystkie interesy Marka i natarczywie dopominał się o dalsze zlecenia. A Marek odpisywał, po dawnemu prosił Justyna o porobienie dlań takich czy innych zakupów, wystaranie się o różne pozwolenia urzędowe, czy kredyty. I tylko o jednym w ich listach już nigdy mowy nie było: nie było tam mowy o Monice.
Justyn zresztą nie mógłby służyć przyjacielowi żadnymi informacjami o niej. Swoją lojalność w stosunku do Marka posunął do ostatecznych granic. Nawet nie wiedział, czy wróciła już z Kopanki. W domu kategorycznie zapowiedział służbie, żeby na wszystkie bez wyjątku kobiece telefony odpowiadano, że go nie ma w domu. Sam telefonów nie odbierał wcale. W obawie spotkania Moniki unikał tych ulic, na których mógł ją spotkać. Jedyny list, jaki od niej otrzymał zaraz po przyjeździe, odesłał nieotwarty z bardzo grzecznym lecz i stanowczym przeproszeniem. Nawet do mecenasa Jaszczuna nie wstąpił ani razu w obawie przypadkowego spotkania w bramie czy na schodach, jeżeli nie z Moniką, to z kimś z jej domu.
Toteż wolał pójść i teraz z mecenasem do hałaśliwej restauracji, niż zaryzykować wizytę u niego na Mazowieckiej.
— Tak, mój chłopcze, mądrze zrobisz, jeżeli spędzisz lato w jakimś przyzwoitym sanatorium — wciąż wracał do tego tematu Jaszczun. Wierzaj mi, że zdrowie to grunt.
— Ależ ja wcale nie czuję się chory — upierał się Justyn.
— Ale jesteś. I wiesz co podejrzewam?… Że ta posiadłość Korniewickich musi być malaryczna. Wczoraj, o czym pewno wiesz, wrócili i oni. Spotkałem tę małą. Powiadam ci, wygląda jak z krzyża zdjęta. Co to za wieś, pytam, z której wywozi się zieloną cerę, nerwy i same gnaty!…
Justyn pochylił głowę, by ukryć rumieniec.
— Rzeczywiście tak źle wygląda panna Korniewicka?
— Mówię ci. Jak po ciężkiej chorobie.
— I wczoraj przyjechali?…
Adwokat zrobił zlekka zdziwioną minę.
— To ty już nie utrzymujesz z nimi tak bliskich stosunków jak dawniej?
Justyn wzruszył ramionami:
— Ależ owszem. Tylko w ostatnich czasach jestem tak zajęty…
— A właśnie. Przepracowujesz się…
I mecenas wrócił do swoich perswazyj. Justyn miał wielką ochotę zadać mu jeszcze wiele pytań dotyczących Moniki, lecz musiał z tego zrezygnować w obawie dostarczenia domyślności starego adwokata materiału do podejrzeń.
Pożegnał go zapewnieniem, że podczas wakacyj pomyśli o swoim zdrowiu i poszedł do domu.
W przedpokoju służąca przywitała go słowami:
— Czeka tu już od godziny na pana jakaś pani.
Justyn zbladł śmiertelnie i odruchowo cofnął się do wyjścia:
— Jaka pani? — zapytał szeptem. Był przekonany, że stało się to, czego obawiał się najbardziej, że przyszła Monika.
Służąca rozłożyła ręce:
— Nigdy jej w życiu nie widziałam. Niemłoda już, a tak się pchała, że nie mogłam jej wyprosić. Mówię, że pan może wrócić dopiero wieczorem, to ona powiada, że będzie czekać choćby i do rana. Co miałam zrobić?
Odetchnął z ulgą. Kiwnął głową i wszedł do salonu. Na kanapie z książką w ręku siedziała panna Agata.
— No, jest pan — zawołała.
— Miło mi panią powitać… — zaczął zmieszany lecz przerwała mu bezceremonialnie:
— Miło czy nie miło, mniejsza o to. Jeżeli jednak interesuje to pana, to przyznam się, że mnie wcale nie jest miło rzucać nagle gospodarstwo, interesy i przyjeżdżać do tego śmierdzącego miasta dlatego, iż pewnemu gołowąsowi podobało się stroić jakieś finfy, wygibasy czy inne hopsztosy.
— Pani wybaczy…
— Nic nie wybaczę do ciężkiej cholery i siadaj pan, kiedy proszę!… Mogłabym być pańską matką. Zapewniam jednak pana, że wcale nie żałuję, że nią nie jestem.
— Ani ja — nieśmiało odciął się Justyn.
— Tym lepiej. No, siadajże pan do licha! Bo nie mogę zacząć. Tak. A teraz pana zapytam: jak należy nazwać młodego mężczyznę, który swoją karierę męską zaczyna od zawrócenia w głowie młodziutkiej panience, od rozkochania jej w sobie i później dla jakiejś swojej fantazji porzuca ją z godziny na godzinę? Jak go nazwać, hę?
Justyn na widok panny Agaty wyobraził sobie, iż przyjechała do Warszawy i przyszła do niego na prośbę Moniki i w jej imieniu. Toteż w jego głosie zabrzmiało szczere zdziwienie:
— Przepraszam panią, czy to Monika udzieliła pani takich informacyj?
— W piętkę pan gonisz, młodzieńcze — obruszyła się stara panna — Monika, o tyle ją chyba pan podczas swoich zalotów poznał, nie należy do gatunku dziewcząt, wypłakujących na łonie wszystkich krewnych, swoich zawodów sercowych. Ale po co mi w ogóle ta informacja. Czy ma pan mnie za idiotkę? Patrzyłam na was, widziałam jak ona w pana, a pan w nią wlepialiście zachwycone oczy, widziałam, iż nie umiecie kwadransa spędzić z dala od siebie. Znam się na tym. Monikę wyhodowałam od siusiumajtki i dość mi na nią spojrzeć, by widzieć co się z nią dzieje. A pan też z całą swoją skrytością jest dla mnie przejrzysty jak durszlak. Rozumiesz pan!? Jak durszlak!…
— Jak durszlak! — niecierpliwie powtórzył Justyn.
— A i w ogóle potrafię chyba poznać, kiedy mężczyzna jest zakochany. I we mnie kochał się nie jeden. Miałam czas się napatrzyć. Teraz wprawdzie jestem starym grzmotem, ale były i inne czasy… Wracajmy jednak do rzeczy. Konkluduję: — kochaliście się.
— Pani pozwoli…
— Na nic nie pozwolę. Kochaliście się. W porządku. Pewnego dnia poprztykaliście się. Też w porządku. Ale z powodu takiej błahostki rzucić zakochaną w sobie dziewczynę, nie odezwać się ani słowem, bawić się wesoło w Warszawie, gdy ona chodzi jak cień, a całymi nocami płacze. To nie jest w porządku!
Z rozmachem uderzyła pięścią w stół aż zadzwonił na nim przeciągle srebrny klosz i huknęła:
— To nie jest w porządku do ciężkiej cholery!
Justyn nawet nie drgnął. Może nawet nie słyszał tego wybuchu.
— …chodzi jak cień — powtarzał w myśli z rozpaczą — płacze całymi nocami…
Bezwiednie przysłonił oczy ręką, a spod palców zaczęły powoli spływać po policzkach łzy.
Panna Agata skamieniała z oburzenia:
— A cóż za ciamajda! — zawołała wreszcie ze zgrozą w głosie. — On tu mi będzie jeszcze płakał. Oto młodzież, psiamać! Piękne czasy! Gdy przychodzi do wytłumaczenia się z niegodziwości, kawaler zaczyna beczeć. Przestańże pan do stu diabłów, bo czasu nie mam na te szopki. Przestań i bez żadnego wykręcenia się gadaj: kochasz ją, czy nie?…
Justyn nie mógł z siebie wydobyć głosu i tylko ledwie dosłyszalnym szeptem, jakby do siebie, poruszał wargami:
— Boże… jak ja ją kocham… jak kocham…
— No, więc cóż jest u licha! — ze zdumieniem odezwała się panna Agata. — Teraz już nic nie rozumiem. O cóż tedy panu chodzi? Czego pan chce?…
Justyn nagle podniósł głowę. W jego oczach żarzył się gorączkowy ogień:
— Czego chcę? — zawołał. — Umrzeć! Umrzeć! O, i proszę mi wierzyć, że bez wahania skończyłbym z życiem, bez wahania usunąłbym się z ich drogi, gdybym wiedział, że to bodaj odrobinę pomoże, że to na coś się przyda…
Panna Agata stanowczo wzięła go za rękę:
— Zaraz, zaraz… Pomału i rzeczowo. Co to znaczy „z ich drogi“? Z czyjej niby? Moniki i jeszcze czyjejś?…
Pokiwał głową:
— Przed panią mogę nie robić tajemnicy. Nawet może lepiej, by pani o tym wiedziała… Może potrafi pani w najwłaściwszy sposób wpłynąć na siostrzenicę. Słyszała pani o Domaszewiczu, o Marku Domaszewiczu?
— Oczywiście. Monika nieraz wspomniała mi o nim. Był jej chrzestniakiem wojennym. Więc to o niego chodzi?
— Tak. Marek kocha Monikę od dawna. Byli ze sobą prawie zaręczeni. Ich stosunek w oczach wszystkich uchodził za niemal narzeczeński.
— I cóż stąd?
— Z różnych względów Marek oświadczyny odkładał. Zmuszony do pobytu na Polesiu, gdzie odbudowuje swój zrujnowany majątek, powierzył mi, jako swemu najlepszemu przyjacielowi jakby opiekę nad Moniką. A teraz dodam tylko, że Marek kilkakrotnie ratował mi życie, iż wolałbym palnąć sobie w łeb, niż budować swoje szczęście na jego krzywdzie, że przeklinam los, który postawił mnie miedzy nimi i że tylko człowiek nędzny i podły mógłby namawiać mnie do…
— Dosyć, dosyć — przerwała panna Agata. — Nie potrzebuje pan wywalać otwartych drzwi. Rozumiem pana. I rzeczywiście widzę, że nic tu zrobić nie można.
Zamyśliła się, a po dłuższym milczeniu zapytała:
— Niechże jedno jeszcze wiem: czy kocha ją pan?
— Czy kocham! — zawołał z rozpaczą.
— No dobrze, a co pan jej powiedział?
— Nie wolno mi było mówić jej prawdy. Jakże pani może nawet pytać!
— Tak, tak — przyznała i znowu zapadła w zadumę. — Chociaż kto wie, może ulżyło by wam obojgu, gdyby pan porozmawiał z nią otwarcie…
Justyn zaśmiał się szyderczo:
— O tak, nam zapewne ulżyło by, jeżeli można ulgą nazwać dobrowolne wyrzeczenie się szczęścia, ale dla Marka byłby to cios ostateczny. Monika wiedząc, iż ją kocham, zgodziłaby się zapewne na rozstanie ze mną, ale za Marka nie wyszłaby nigdy.
— A przypuszcza pan, że…
— Nic nie przypuszczam. Tylko chciałbym mieć nadzieję, że nie za miesiąc, to za rok, za dwa… zapomni o mnie, że Marek z biegiem czasu rozbudzi w niej gorętsze uczucia niż przyjaźń i sympatia…
— Monika jest jeszcze bardzo młoda — zauważyła panna Agata jakby nie w związku z tematem, lecz Justyn zrozumiał, o co jej chodziło.
— Dałby to Bóg — powiedział i uczuł ostry przejmujący ból w sercu.
Panna Agata podniosła się z kanapy:
— Żegnam pana, młody człowieku. Wybacz, że zbyt pochopnie cię osądzałam.
W milczeniu pocałował jej rękę, odprowadził do przedpokoju, a potem zamknął się w pracowni i szlochał długo. Wizyta starej panny na nowo otwarła jego świeżą ranę.
Nazajutrz nie wstał z łóżka. Doszczętnie wyczerpany nerwowo zaczynał już popadać w jakąś melancholię, graniczącą z apatią. Wieczorem otrzymał nowy list od Marka. List nie różnił się od ostatnich, zawierał jednak prośbę o załatwienie kilku interesów i to następnego dnia podniosło Justyna z łóżka.
Zamiast śniadania wypił lampkę wina, ubrał się i wyszedł, ciężko powłócząc nogami. W bramie było ciemnawo. Pomimo to zobaczył od razu. Monika była niedaleko. Zrobiła kilka kroków i zaczęła mówić szybko, lecz głos jej tak drżał, że trudno było rozróżnić wyrazy. Biedactwo rzeczywiście zeszczuplało bardzo. W obcisłym, angielskim kostiumie wyglądała najwyżej na lat piętnaście. Twarzyczka jej ściągnęła się, dzięki czemu oczy jakby powiększyły się i stały się jeszcze piękniejsze. Tylko nie było już w nich dawnego wyrazu. Patrzyły lękliwie i prosząco.
Nieśmiało końcami palców dotknęła rękawa Justyna:
— Nie mogłam dłużej… Niechże pan zdobędzie się na trochę litości… Niczego nie chcę… Niczego nie oczekuję od pana… — mówiła tonem modlitwy.
Kilka osób przechodzących przez bramę zwolniło kroku i przyglądało się im z zainteresowaniem.
— Chodźmy — oprzytomniał Justyn. — Odprowadzę panią.
Ogromna czułość zalewała mu serce. Stokroć wolałby rzucić się pod przejeżdżający tramwaj i czuć stalowe koła przecinające mu piersi, niż patrzeć bezsilnie na cierpienia tej dziewczyny. Stokroć wolałby znieść jej nienawiść, pogardę, wstręt, niż tę miłość upragnioną, bezcenną i tragiczną.
Szła obok niego drobna, zalękniona, bezbronna, półprzytomna z obawy przed jego gniewem, zgnębiona świadomością swego dobrowolnego poniżenia, błagająca jak o największą łaskę o przedłużenie bodaj o kilka chwil tej narzuconej bliskości, pełna tego największego bogactwa uczuć, bogactwa odtrąconego, z którym teraz nie wiedziała co począć, pod którego brzemieniem uginały się jej wątłe ramiona.
Ach, jakże dobrze, z jaką rozkoszną boleścią wczuwał się w jej myśli, w gwałtowne dygotanie jej serduszka.
I cóż mógł na to poradzić. Jakie moce wezwać na ratunek, przed jakim bóstwem paść na twarz, jakimi ofiarami je przebłagać, o jakie rady prosić!?…
A może zbuntować się przeciw wszystkiemu! Podeptać swój honor, przyjaźń dla Marka, podeptać wszystko, co ma w duszy szlachetnego i za cenę podłości, za cenę łajdactwa, za cenę wyparcia się siebie zdobyć to szczęście. Porwać ją teraz na ręce, jak wówczas, porwać, przygarnąć z całych sił i unieść daleko od świata… Od ludzi… Od Marka… I nigdy już nie spojrzeć mu w oczy…
I nagle Justyn zrozumiał: — nie było by to szczęściem, nie było by szczęściem ani przez jedną godzinę.
A Monika szła obok, drobna, nieśmiała.
— …tylko chcę pana od czasu do czasu widywać — mówiła. — Tak, tylko tyle… Proszę o to, jak o jałmużnę… Czy nie zdobędzie się pan na tyle miłosierdzia…
— Boże, Boże — myślał Justyn. — Jeszcze chwila i stracę panowanie nad sobą… I powiem jej, że kocham ją nad życie, nad niebo i nad piekło… I wtedy wszystko będzie skończone. Wypowiedziane słowa wcześniej czy później staną się rzeczywistością, z dnia na dzień jak lawina tocząc się w przepaść będą pęczniały i porastały innymi słowami, nieuniknionymi zbliżeniami… Nie, nie wolno, nie wolno ich wymówić!… Bo chociażby miało być inaczej, Monika dowiedziawszy się, że jest kochana i że na przeszkodzie ich szczęściu stoi Marek, mimo woli znienawidziłaby go…
— Źle pani zrobiła, Moniko — odezwał się Justyn. — Nie potępiam pani i nie zamierzam robić wymówek. Ale apeluję do pani rozsądku. Przecie każde działanie człowieka rozsądnego musi mieć jakiś cel. A tutaj… Wie pani to, powiedziałem to pani, że jej… nie kocham. Więc pocóż?… Widywanie się doprowadziło by tylko do tego, że te uczucia, które pani uważa za miłość, a które — jestem przekonany — są tylko przelotną egzaltacją, że te uczucia wzmogą się. I jakiż tego będzie skutek? Dla człowieka, który pani nigdy nie pokocha, złamie pani sobie życie, odsunie się pani od Marka, który panią uwielbia, zrobi mu pani wielką, ogromną krzywdę… I sobie też. Bo jestem pewien, że wy jesteście stworzeni dla siebie.
Głos mu załamał się i umilkł.
— Wiedziałam, że to wszystko od pana usłyszę — powiedziała Monika.
— Więc tym bardziej, tym bardziej nie należało szukać spotkania ze mną.
— Żałuje mi pan tych minut?… O, gdyby pan mógł wiedzieć, gdyby pan mógł ocenić jakie to dla mnie szczęście słyszeć pański głos bodaj karcący, patrzeć na pana bodaj niezadowolonego i chmurnego…
— Ależ, panno Moniko, pani nie chce mnie zrozumieć. Ja nie żałuję pani tych chwil. Ale uważam za bezcelowe i szkodliwe dla pani przyzwyczajenie się do przebywania z człowiekiem, który nie chce, nie może i nie będzie niczym w pani przyszłości.
Na twarzy Moniki zjawił się gorzki uśmiech:
— Gdybym tonęła i wychylała głowę od czasu do czasu, by złapać jeszcze jeden łyk powietrza, pan kazałby mi zanurzyć się. Bo po co przyzwyczajać się do powietrza, do oddychania, do życia, skoro wkrótce i tak będę trupem.
— To nie jest argumentacja — bąknął Justyn.
— A jednak…
— I porównanie nie wytrzymuje krytyki. Kto pani wmówił, że pani tonie! Całe życie jest przed panią.
— Przede mną pustka… — szepnęła.
— Absurd. Nie mając lat dziewiętnastu można mówić takie głupstwa, ale i wtedy nie można w nie wierzyć.
Umilkli oboje. Doszli właśnie do domu Moniki i Justyn zatrzymał się.
— Więc nie pozwoli mi pan widywać siebie?… Bodaj raz na tydzień?
— Panno Moniko. Powiedziałem już pani…
— Raz na dwa tygodnie?…
Usta jej, blade zupełnie, drżały widocznie, z pod powiek nabiegły łzy.
Justyn czuł, że jest bliski obłędu. Najwyższym wysiłkiem zdobył się na słowa:
— Nie, to nie ma celu…
Stali naprzeciw siebie potrąceni przez śpieszących przechodniów, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie są i co się wokół nich dzieje.
— Niech mi pan jeszcze odpowie na jedno…
— Słucham?
— Czy pan… czy pan kocha inną kobietę…
Zawahał się przez jedno mgnienie, a potem skinął głową:
— Tak.
Monika patrzyła w ziemię:
— Nie mam do tego żadnego prawa, ale proszę mi powiedzieć, czy to jest ta pani, która przysłała wówczas te czerwone róże?…
— Tak.
Monika podniosła oczy. Na jej twarzy zjawił się blady uśmiech:
— Więc to tak… Teraz już wiem. Nie wolno mi odbierać jej pana ani na minutę. Ale i ona nie może mi zabronić widywać pana z daleka… Niech panu Bóg da szczęście…
Odwróciła się i zniknęła w bramie.
Justyn błąkał się kilka godzin po mieście, zanim odzyskał tyle równowagi, by sobie przypomnieć sprawy Marka, które miał załatwić.
Gdy późnym wieczorem wrócił do domu, miał już dojrzałą decyzję: postanowił wyjechać za granicę i to jak najprędzej.
Nazajutrz rozpoczął starania o paszport. Jednocześnie skomunikował się z mecenasem Jaszczunem telefonicznie i oznajmił mu, że opuszcza kraj na czas dłuższy: może na rok, może na dwa, może na zawsze. Z zupełną obojętnością przyjął ostrzeżenie adwokata, by liczył się z wydatkami, gdyż interesy wcale nie idą najlepiej, a kapitał wyciągnięty na pożyczkę dla Domaszewicza stworzył bardzo poważną lukę.
— Nie zamierzam hulać, mecenasie, — upewnił go Justyn. Zapiszę się na architekturę i będę w dalszym ciągu studiował.
— Gdzie? W Paryżu?
— Jeszcze nie wiem. Paryż, Amsterdam, Bruksela, może Mediolan. Nie wiem.
— No, a jakże z mieszkaniem warszawskim? Zatrzymasz je?
— Nie. To zbyteczne. Poproszę pana mecenasa o zajęcie się i tą sprawą. Meble i pamiątki po rodzicach, co pan uzna za potrzebne, proszę jakoś umieścić na przechowanie.
— No, pomówimy jeszcze o tym. Czy bardzo śpieszysz z tym wyjazdem?
— Tak bardzo, że nawet nie będę mógł już zobaczyć się z panem mecenasem. Zza granicy, gdy się już gdzieś zainstaluję, napiszę i podam adres. Jednak z całym naciskiem proszę zachować ten adres dla siebie. Zależy mi bardzo na tym, by w kraju nikt nie wiedział, gdzie jestem.
Jaszczun dziwił się, gderał, narzekał, lecz w końcu zgodził się na wszystko.
W kilka dni później Justyn miał już paszport i wizy, był też gotów do drogi. Do znajomych i krewnych napisał krótkie listy usprawiedliwiając się, że nagła konieczność wyjazdu uniemożliwia mu złożenie wizyt pożegnalnych. Taki sam list napisał do państwa Korniewickich z dopiskiem utrzymanym w serdecznym i niby wesołym tonie, że wyjeżdża na lat kilkanaście i nie przewiduje, by miał zajrzeć do kraju, chyba z okazji takiej na przykład uroczystości jak ślub panny Moniki z Markiem Domaszewiczem, czego im obojgu z całego serca życzy.
Do Moniki nie wysłał osobnego listu. Za to obszernie napisał do Marka.
Tłumaczył, że na Zachodzie w dziedzinie architektury powstały teraz nowe prądy, iż musi je poznać, a i w ogóle zbliżyć się do kultury zachodniej. Dlatego jedzie. Rozpisał się o tym szeroko, mimochodem dał do zrozumienia, że nie przewiduje swego powrotu w najbliższych latach, obiecywał solennie częste listy i prosił przyjaciela, by też nie zapominał, że ich przyjaźń mocniejsza jest „od czasu, od przestrzeni, od wszystkich spraw doczesnych czy nawet wiecznych“. Przyrzekł też nadesłanie swego adresu, zobowiązywał jednak Marka pod słowem, że nie zdradzi go nikomu bez żadnych wyjątków.
Nazajutrz był już na dworcu. Przyjechał w ostatniej chwili tuż przed odejściem pociągu. Trzeba było przeciskać się przez tłum zalegający peron. Długi pociąg międzynarodowy składający się przeważnie z wagonów sypialnych był również gęsto oblężony odprowadzającymi.
— Tylko mnie nikt nie żegna — przemknęło Justynowi przez głowę.
Wszedł do swego przedziału, gdzie już były rozlokowane jego rzeczy. Było tu duszno. Otworzył okno właśnie w chwili, gdy pociąg ruszał. Ruszał zwolna i zwolna przed oknem przesunął się zatłoczony peron huczący gwarem okrzyków, pełen powiewających chusteczek, podniesionych rąk i kapeluszy. Oto już się kończył. I nagle Justyn zobaczy Monikę. Stała prawie na skraju peronu z podniesioną białą jak kreda twarzyczką, z przerażonymi rozwartymi oczami.
Nie poruszyła się, nie drgnęła nawet, gdy go dostrzegła. Tylko jej wargi rozchyliły się lekko, a głowa powoli odwróciła się, by jak najdłużej nie stracić z oczu tego okna.
Pociąg zadygotał i zastukał na zwrotnicach. Dworzec znikł w oddali.
Justyn jak skamieniały stał i z jego piersi wydobywał się do wołania głos:
— Moniko… Moniko… Moniko…
Słowa te wpadały w turkot kół ciche, niedostrzegalne, niedosłyszalne, wpadały wśród tysiąca innych, którymi inni ludzie jadący tym pociągiem żegnali, błogosławili, przeklinali czy zaklinali przeszłość albo też wzywali bogów jutra, ku któremu dążyli.
Pociąg nabierał rozpędu, przez otwarte okna wdarł się silny powiew ciepłego majowego powietrza.


ROZDZIAŁ VIII

Z szutrowej, wyboistej szosy rozklekotane „drążki“ skręciły na piaszczystą gruntową drogę i od razu zrobiło się cicho. Ciężko podkute kopyta siwej chudej kobyły uderzały miękko, nieznośny dzwonek zawieszony u szczytu wielkiej, nierówno wygiętej „duhy“ też zdawało się przycichł, nawet woźnica, niespokojny żyd, który przez całą drogę od stacji kolejowej bez przerwy wrzeszczał na swoją szkapę, zrywał się, siadał, gwałtownie machał biczyskiem, — teraz uspokoił się i usadowiwszy się bokiem do pasażerki, powiedział:
— Ot, już stąd zaczyna się ziemia pana Domaszewicza, a za tamtym lasem, za tym drugim, jest Zapole.
— Uhum — mruknęła panna Agata niechętnie usposobiona do rozmowy.
— A wielmożna pani to pewno będzie krewniaczką młodego dziedzica? — nie zrażał się żyd, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął rozwodzić się jaki to gospodarz ten pan z Zapola, jak pracuje, że aż wszyscy i w okolicy i w miasteczku dziwią się, bo tylko goła ziemia była po bolszewikach, a teraz to, dzięki Bogu i obsiane i obsadzone, tylko ozimin to w tym roku nie będzie…
Panna Agata nie słuchała; zajęta była własnymi myślami. Czasem zerknęła na prawo i lewo, na rzadki owies, na słabe jęczmienie, na ciągnące się w nieskończoność pola kartofli. Wszystko to nie dawało się nawet porównać z Kopanką i w ogóle z Kieleckim. Tam już było zresztą po żniwach i właśnie dlatego panna Agata mogła wyrwać się wreszcie z gospodarstwa w tę ważną podróż na Polesie. Bo jeżeli zwlekała tak długo, to bynajmniej nie przez opieszałość, czy przez niedocenianie sprawy. Po prostu nie mogła. Ludzie żyjący na ziemi, z ziemią wiedzą i rozumieją i za zwykłą rzecz uważają, że serca nawet najbliższych, najbardziej kochanych osób mogą czekać i spalać się w cierpieniu. Wytrzymają, przetrwają. Ale ziemia czekać nie może. W czas ją trzeba zaorać, w czas obsiać, w czas plony zebrać. Takie jest prawo, taki nakaz, silniejszy nad wszystko, taki dogmat.
Wprawdzie wkrótce po Zielonych Świętach udało się pannie Agacie na jeden dzień wpaść do Warszawy, by wyściskać swoją siostrzenicę i bez skutku zresztą namawiać ją do spędzenia lata w Kopance, ale podróż na Polesie wymagała prawie tygodnia nieobecności w gospodarstwie i na to już panna Agata przed żniwami nie mogła sobie pozwolić. Nie mogła, chociaż stan Moniki napełniał ją największymi obawami. Dziewczyna stała się własnym cieniem, nic nie zostało w niej z dawnej wesołości, swobody, nawet uśmiechać się już nie umiała.
— Gruźlicy się nabawi, do klasztoru wstąpi, albo jeszcze coś gorszego, tfu, tfu, na psa urok! — myślała Agata całymi tygodniami, dozorując kosiarzy, dójek, czy nocami robiąc rachunki. Myślała i układała sobie plan decydującej rozmowy z tym Domaszewiczem.
Jechała teraz uzbrojona od stóp do głów w argumenty, w perswazje, w groźby. Nie znała Marka, lecz przeczuwała w nim instynktownie człowieka twardego, zamkniętego w sobie, nieprzystępnego.
— Ale chyba będzie w nim trochę sumienia — pocieszała się.
Woźnica tymczasem gadał i gadał, w nadziei otrzymania napiwku, rozpływając się nad zaletami dziedzica z Zapola. Dojeżdżali właśnie do podwórka. Cały szereg nowych zabudowań świecił bielą drzewa i świeżą czerwonością cegieł i dachówek. Wielkie podwórze zawalone było belkami, wiórami, beczkami z cementem, kopcami żwiru i stertami cegieł. Tu i owdzie pracowały grupki ludzi.
Żyd zatrzymał kobyłę przy dole z wapnem i zawołał:
— Moje szanowanie, panie majster. A gdzie pan?
— Nie ma pana. Pojechał do powiatu.
— Co? — podniosła się panna Agata — kiedy pojechał?
— A już dwa dni będzie.
— Do licha, a kiedy wraca?
— Tego wiedzieć nie mogę.
— A któż może?
— A no jaśnie panienka.
— A gdzie jest jaśnie panienka?
— A ot tam idzie.
Panna Agata znała Jankę. Widywała ją w Warszawie.
— Dzień dobry, panno Janko! — zawołała, wysiadając — zdziwi panią mój najazd na Zapole. I w dodatku niefortunnie trafiłam, bo nie zastałam pani brata, a właśnie mam do niego interes.
— Bardzo się cieszę z pani przyjazdu — przywitała się z uśmiechem Janka, starając się zamaskować zdziwienie. — Proszę panią. Mieszkamy, niestety, na razie bardzo niewygodnie, ale jakoś pomieścimy się. Marek wraca jutro rano. Pojechał do starostwa. Proszę panią.
W białej płóciennej sukience bez rękawów i w kwiecistej chustce zawiązanej na głowie, mocno opalona, wyglądała jeszcze ładniej niż w stroju miejskim.
— Proszę wybaczyć nam tę chałupinkę — mówiła wprowadzając panią Agatę do niskiej izdebki — ale nie mamy jeszcze nic wygodniejszego.
— Przykro mi, iż sprawię pani kłopot, muszę jednak poprosić o nocleg. Do niewygód jestem przyzwyczajona, a z panem Domaszewiczem muszę się widzieć za wszelką cenę. I zapewne domyśla się pani w jakiej sprawie.
Janka spojrzała na nią z zaciekawieniem.
— Przyznam się pani, że przeceniła pani moją domyślność.
— Chodzi o Monikę — krótko ucięła stara panna, zdejmując podróżny płaszcz. — Jeżeli pani pozwoli umyję się trochę. Jestem piekielnie zakurzona.
Po chwili przyniesiono wodę. Janka, jako że zbliżała się pora kolacji, zakrzątnęła się przy małej prymitywnej kuchence. Gdy usiadły do stołu, Janka powiedziała:
— Monika teraz bardzo rzadko i bardzo krótko do mnie pisuje. Brat też skarży się, że odpowiada na co piąty jego list. Przy tym z tego, co pisze wieje jakby smutek. Może się mylę, ale odniosłam wrażenie, że Monika przeżywa jakieś niedobre chwile.
— Nie myli się pani. Z Moniką jest źle. Jest bardzo źle.
— Przeraża mnie pani.
— Panno Janko. Właśnie dlatego tu przyjechałam, a ponieważ wiem, że pani jest dla niej życzliwa, liczę na pani pomoc. Nie znam brata pani, nie wiem jak mnie przyjmie, jak zareaguje na moją interwencję. Zresztą, co tu kołować. Powiem pani po prostu: wszystko zależy od pana Marka.
Janka przestała jeść:
— Od Marka?… Ale co zależy?…
— Sprawa jest taka. Monika była z bratem pani prawie po słowie. Nie wchodzę w to, czy on ją bardzo kochał, czy ona jego, dość, że mieli się ku sobie i zanosiło się na małżeństwo! Czy tak?
— Owszem. Tak i ja myślałam.
— Otóż tymczasem Monika zakochała się w kimś innym.
Policzki Janki przybladły:
— Przewidywałam to — szepnęła — mówi pani o Justynie Kielskim.
— O nim — przytaknęła panna Agata. — Zakochała się i powiedziała mu to wprost. Zresztą mogła wcale nie mówić. Rzucało się to w oczy każdemu.
— A cóż na to pan Justyn? — spokojnie zapytała Janka.
— A on z miejsca oblał ją zimną wodą. Powiedział, że jej nie kocha, że przeciwnie, ma jej za złe brak wierności i stałości w stosunku do pana Marka. Był tym tak dotknięty, że wyjechał z Kopanki, nie żegnając się z Moniką, a gdy doń napisała do Warszawy, odesłał list nie otwarty. Teraz zaś, jak pani wiadomo, wyjechał za granicę i słuch po nim zaginął, a Monika z rozpaczy niknie w oczach i boję się, by pod wpływem depresji nie zrobiła jakiegoś głupstwa, którego już nie dało by się cofnąć.
— Więc jednak on jej nie kocha — jakby do siebie szepnęła Janka.
— Myli się pani. Kocha ją do wariactwa.
— Jakto, co pani mówi? — zawołała Janka. — Dlaczego w takim razie?…
Nie dokończyła, nagle zrozumiała wszystko: wyjazd Justyna, ton jego listów, zachowanie się Marka…
— Właśnie — skinęła głową panna Agata — właśnie. Odgadła pani. Na kilka dni przed swoją ucieczką zagranicę rozmawiał ze mną. Zaklinał mnie, bym próbowała wpłynąć na Monikę, aby zapomniała o nim. W liście pożegnalnym do Korniewickich dał do zrozumienia, że nie wróci do kraju, chyba na jej ślub z pani bratem. Rozumie pani?… Chciał jej odebrać wszelkie nadzieje. Litość brała patrzeć na cierpienia tego chłopca. Ale nie posądzałam go o tyle charakteru. Zaimponował mi. Łamał się w sobie i wyglądał tak, jakby grabarzowi uciekł spod łopaty. No cóż, gdy jasno postawiłam sprawę, przyznał się, jakimi pobudkami kieruje się, odtrącając miłość dziewczyny, za którą skoczyłby w ogień. Nie trudno pani odgadnąć, jakie to pobudki. I teraz widzi pani sama, że wszystko zależy od pani brata.
Po dłuższym milczeniu Janka powiedziała cicho:
— Przecież Monika nie jest związana, niczym nie jest związana.
— Tak, ale Kielski jest związany. I tylko pan Marek może go skłonić do powrotu do Moniki.
— Nie będzie mu przecież zabraniał.
— Ba, przypuszczam, ale tu należy zmusić Kielskiego. Trzeba, by pan Marek po prostu połączył ich ręce.
Janka zakryła dłonią oczy i powiedziała:
— Nie wiem… Nie wiem, czy on zdobędzie się na to.
Panna Agata poczerwieniała:
— Czyżby był takim egoistą?
— Zapomina pani, że i on kocha Monikę… A jak bardzo, to tylko ja wiem jedna. Mówiła pani o cierpieniach pana Justyna. Proszę mi wierzyć, że i Marek przeżywa nie mniejsze, a przeżywa je tym ciężej, że zamyka się w sobie, że z nikim, nawet ze mną za nic w świecie nie podzieliby się swoimi strapieniami. Przecie od dawna domyśla się wszystkiego, a jednak nie zerwał przyjaźni z panem Justynem. Wiem, bo koresponduje z nim stale. I, o ile go znam, w postępowaniu pana Justyna nie dopatruje się żadnego szczególniejszego bohaterstwa, gdyż sam bez wahania na jego miejscu postąpiłby tak samo.
Panna Agata kiwnęła głową:
— To znaczy, że na próżno przyjechałam?
— Tego nie mówię.
— Ale pani mi nie zechce dopomóc?
— Przeciwnie. O ile Marek zechce mój pogląd wziąć pod uwagę… Ja zrobię wszystko.
— Dobra z pani dziewczyna. Bóg to pani wynagrodzi tym, co dla każdej z nas, dla każdej kobiety jest najważniejsze na ziemi: kochającym i kochanym mężczyzną.
Na wargach Janki zjawił się smutny uśmiech.
— Mnie już tym nie wynagrodzi — szepnęła tak cicho, że panna Agata nie dosłyszała i mówiła dalej:
— Może to pani wydać się dziwnym, iż podobne zdania wygłasza taka zdawało by się programowa stara panna, jak ja. Ale i ja kiedyś byłam młoda, panno Janko. Byłam młoda i niestety los przetoczył się po mojej młodości, po nadziejach, po marzeniach… Przetoczył się, pogruchotał wszystko, wgniótł, wdeptał w ziemię… Chodźmy, przejdziemy się… Noc dziś księżycowa. Opowiem pani coś z mojej przeszłości, a opowiem po to, by pani przekonała się, że życie bardzo niebogaty i bardzo nieurozmaicony ma repertuar, gdy chce komuś dać szczęście, lub szczęście odebrać…
Wyszli z izby. Świat był zalany rtęciową srebrzystością księżyca, zimnym i ciężkim blaskiem, który zdawał się pokrywać jak szkliwo znieruchomiałe drzewa, łąki i pola.
Szły obok siebie i czy to w nastroju tej nocy cichej, czy pod wpływem wspomnień, szorstki głos panna Agaty złagodniał, zmiękł, wysubtelniał. Długa to była opowieść, chociaż jej treść w paru zdaniach zamknąć by można, ale stare serce panny Agaty chciało, pragnęło, musiało otworzyć wszystkie swe skrytki, wszystkie na wiele rygli zamknięte drzwi, od lat, a może i nigdy nie otwierane, a młode serce Janki chłonęło te tajemnice, te w żywej duszy zmunizowane uczucia, chłonęło chciwie, szukając w sobie bolesnych oddźwięków, potworzeń i własnych smutnych prawd.
Wracały późno i już na progu panna Agata skończyła w zamyśleniu:
— Dawno to było… On już nie żyje, ona nie żyje. Zostałam tylko ja.
W głosie jej zabrzmiała jakaś posępna ironia, lecz przez moment tylko, bo już po chwili dodała ciepło:
— A i jabym nie została, gdyby nie córka ich, gdyby nie Monika…
W milczeniu układały się w ciasnej izdebce do snu, ale obie długo zasnąć nie mogły, obie, bo panna Agata jeszcze w parę godzin później, już kiedy świt zaczął szarzeć na dworze, słyszała coś jakby ciche łkanie, stłumione, niewyraźne, tak zatajone, że było by nawet brutalnością zdać sobie sprawę, iż się je słyszało.
Gdy przyzwyczajona do wczesnego wstawania obudziła się panna Agata w chwilę po wschodzie słońca, Janki nie było już w izbie. Janka wstała wcześniej i wyszła. Spieszno jej było, gdyż chciała zobaczyć brata i rozmówić się z nim, zanim spotka się on z panną Agatą. Dlatego wyszła na drogę, wiedząc, że niezbyt daleko od Zapola spotka Marka, który na noc, by koni nie męczyć dziennym upałem, na pewno wyruszył z miasta.
Nie omyliła się też. O niespełna kilometr od mostu zobaczyła znajomą bryczkę. Po krótkich powitaniach Marek posłał parobka z końmi naprzód, a sam pieszo wracał z Janką. Zbyt dobrze ją znał, by nie poznać od razu, że umyślnie wyszła na jego spotkanie, że musiało zajść coś ważnego, co należy zaraz omówić, jeszcze przed jego przybyciem do Zapola.
Janka ze zwykłą prostotą powiedziała od razu:
— Przyjechała panna Agata, ciotka Moniki.
Marek zrobił ruch, jakby chciał zatrzymać się:
— Czy się co stało? — zapytał spokojnie.
— Nie, nic w każdym razie nagłego. Przyjechała, by się z tobą rozmówić…
— Czy… czy z polecenia… czy na prośbę Moniki?…
— Nie, z własnej inicjatywy. Ona, widzisz, jest gotowa dla Moniki do wszelkich poświęceń. A Monika… a stan Moniki napełnia ją największymi obawami. Powiedziała mi wyraźnie, że przewiduje rzeczy… najgorsze.
— Dlaczego przewiduje?
— Monika zmieniła się do niepoznania. Bliska jest choroby, czy też jakiegoś szaleńczego kroku. Widzisz, Marku, przebacz, że ja ci to mówię, ale wolałabym, byś nie usłyszał tego z obcych ust, widzisz, Monika kocha…
Na twarzy Marka wystąpiły lekkie rumieńce:
— Wiem — przerwał szorstko.
Jance ścisnęło się serce. Wiedziała jaki ból zadaje temu zamkniętemu w sobie człowiekowi, człowiekowi, który był najbliższą jej, jedyną bliską duszą na świecie. Wiedziała, że każde jej słowo będzie zadawać mu nową ranę, ale musiała mówić:
— Domyślałam się, że wiesz. Ale dowiedziałam się od panny Agaty i dobrych rzeczy. Monika wyznała to Justynowi. On zaś dlatego właśnie wyjechał za granicę. Powiedział jej, że kocha inną. I… skłamał.
Na skamieniałej twarzy Marka nie drgnął ani jeden mięsień.
— Nie możesz go potępić, Marku, nie możesz — zawołała błagalnie. — Postąpił jak najuczciwszy człowiek. Wyrzekł się jej bez wahania, bez namysłu. Usunął się jak najdalej, by jej nie widywać, by ułatwić jej zapomnienie. Czy wiesz, co napisał na pożegnanie do państwa Korniewickich?… że nie wróci prędko do kraju, chyba na ślub twój z Moniką!
Wzięła brata najczulej pod rękę i powtórzyła:
— Widzisz, że nie możesz go potępić, że on nic nie winien.
— Nie potępiam go — głucho odpowiedział Marek.
Chwyciła jego rękę i przycisnęła do ust:
— Braciszku mój kochany…
— Nie wyprawiaj głupstw — niecierpliwie cofnął rękę.
Janka umilkła. Dochodzili już do ogrodu, gdy Marek zapytał:
— I czego chce ta panna Agata?
— Nie wiem… Po prostu, mam wrażenie, chce przedstawić ci sytuację. Sądzi, że jej nie znasz i że gdy rozpatrzysz się w niej, sam poweźmiesz postanowienie…
Marek zatrzymał się:
— Jakie postanowienie? — zawołał. W jego oczach błysnął gniew.
— Zgodne z twoim przekonaniem, z sumieniem…
— Ach tak! — zaśmiał się sztucznie. — Z sumieniem?… Więc jest w tym wszystkim ktoś, kto ma mieć sumienie?…
— Marku!
— I tym kimś koniecznie mam być ja?!… Co za zaszczytny wybór!
— Nie jesteś sprawiedliwy, Marku — cicho powiedziała Janka.
— I dlaczegóż to ja mam być sprawiedliwy? I na czym ta wasza sprawiedliwość polega?
Janka uczuła się boleśnie dotknięta słowem „wasza“, którym brat jakby umieszczał ją wśród ludzi sobie wrogich.
— Przepraszam cię — powiedziała powściągliwie. — Niepotrzebnie pozwoliłam sobie wtrącać się w twoje sprawy.
Marek położył jej ciężko rękę na ramieniu, pochylił głowę i patrząc wprost w jej oczy, zapytał:
— Czego chcesz ode mnie?
— Chcę, byś był takim, jakiego cię znam, jakiego szanuję i czczę, jakim jesteś! — odpowiedziała, nie opuszczając wzroku.
— Mów ściślej, proszę cię, mów ściślej. Chcesz, bym wyrzekł się szczęścia dla tamtych?
— W czym ty widzisz szczęście?
— Wszystko jedno. Chcesz, bym wyrzekł się nawet nadziei szczęścia. Dziewczyno, czy ty nie wiesz, jak ja ją kocham?… Czy ty nie widzisz, co się ze mną dzieje?… Mówisz, że chodzi o sumienie. Dobrze. Więc sumienie?… Myślisz, że moje nadzieje na osiągnięcie szczęścia na odzyskanie kiedyś jej uczuć, to złudzenia. Dobrze, ale tymi złudzeniami można żyć, można jeszcze nimi oddychać, jak rozrzedzonym powietrzem. A ty chcesz, bym wyrzekł się i takiego powietrza. Chcesz, bym się udusił?… Dziewczyno czy ty nie rozumiesz, czego ode mnie żądasz?…
Po twarzy Janki zaczęły spływać gęsto łzy. Nigdy nie widziała brata w takim stanie, nigdy nie wyobrażała sobie tego człowieka, który zdawał się być wykutym z jednej granitowej bryły, człowieka, którego moc duchową widziała zawsze w obrazie potężnie związanych mięśni i ścięgien, człowieka, zdolnego do zgniecenia w sobie, zdawałoby się, najgwałtowniejszych uczuć, nie wyobrażała go sobie tak wytrąconym z równowagi, o oczach pałających o rysach kurczowo zwartych, a głosie drgającym i rwącym się w żywe, jakby krwawiące strzępy.
— Więc jakże ma być — mówił — jakże mam postąpić?… Nie o to chodzi, czy winię kogokolwiek. Zresztą nikt tu nie jest winien. Ale Justyn miał obowiązek, słyszysz, miał obowiązek patrzyć otwartymi oczyma. Miał obowiązek czuwać nad własnymi uczuciami i nad uczuciami Moniki. Powierzyłem mu ją. Rozumiesz, że powierzyłem! A on nie był dość czujny. Spostrzegł się wtedy, gdy już było za późno. Nie potępiam go, nie robię mu z tego zarzutów. Ale on sam je stawia sobie, on sam siebie potępił i ukarał siebie: odszedł.
— Więc postąpił uczciwie!
— Tak i nikt tu nie jest winien. Ale skoro mówisz o sumieniu, zapytaj, co przeszkodziło mu wyznać mi szczerą prawdę? Co jeżeli nie sumienie?… A co zamknęło usta Monice? Dlaczego w żadnym ze swoich listów do mnie nie postawiła sprawy otwarcie?… Sumienie? Sumienie! Sumienie! Ich sumienie zamknęło im usta. Ich sumienie osądziło sprawę. I któż teraz ośmieli się żądać ode mnie, bym właśnie ja, wbrew ich własnemu osądowi płacił cały rachunek za intrygi losu? Jakim prawem?… Dlaczego?… Zastanów się. Tyś o tym myślała dzień jeden, ja tymi myślami już żyję od miesięcy. Przepalają mi mózg i jak robactwo wgryzają się w serce. A jednak nie mogę znaleźć nic przeciw sobie. Nic, co by kazało mi ustąpić. Pomóż mi, wskaż bodaj jeden cień, jedną skazę w tym przeświadczeniu, a bez chwili zwłoki wyrzeknę się wszystkiego! No, mów! mów!
Janka bez słowa zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchła łkaniem. Przekonał ją całkowicie i tymi argumentami i tym ogromnym cierpieniem. I teraz tuląc się do piersi brata, znajdowała jakby ulgę, małą cichą ulgę własnego cichego nieszczęścia w nieszczęściu tych trojga najbliższych sobie ludzi, w tej tragedii, której świadkiem była od początku, a której nic już rozwiązać nie mogło.
Stali tak długo nieruchomi i samotni wśród szerokich pól, wśród szerokiego świata, samotni i jedynie zdani na sojusz swoich dwóch zbolałych serc.
Potem szli w milczeniu. Ludzie, pracujący na folwarku, zdejmowali czapki, zbliżali się, mówili, pytali o dyspozycje, meldowali o tym, co się stało i jak idą roboty. Marek został z nimi.
Dopiero w dwie godziny później zjawił się w izbie. Już po dawnemu spokojny, przywitał serdecznie pannę Agatę. Janka nie wiedziała, jak odbyła się ich rozmowa. Nie chciała być przy niej obecna i zaraz na początku wyszła.
Wróciła dopiero wówczas, gdy usłyszała donośny głos brata: — wołał, by zakładano konie do bryczki.
— Czy panna Agata już wyjeżdża? Nie zostanie na obiedzie? — zapytała.
— Nie. Nie zostanie — odpowiedział spokojnie.
— I ja jadę.
— Jedziesz? — serce Janki zabiło mocno.
— Tak. Do Warszawy.
Nie śmiała pytać, lecz on sam powiedział:
— Panna Agata przekonała mnie, że powinienem rozmówić się z Moniką. Wolę zaś zrobić to wcześniej, by zdążyć wrócić na żniwa.
W pół godziny później odjechali.
Panna Agata nie miała zamiaru zatrzymywania się w Warszawie i nawet nie wyszła z dworca. Po pierwsze za godzinę miała pociąg do Kielc, a po drugie nie chciała, by na Mazowieckiej domyślano się jej interwencji, by wiedziano o jej wyprawie na Polesie.
Marek pożegnał ją na peronie, zajechał do jednego z tańszych hotelików przy ulicy Chmielnej, umył się i poszedł na Mazowiecką. Ku swemu zadowoleniu Monikę zastał samą. Starzy państwo Korniewiccy byli na jakiejś wizycie. Monika widocznie nie spodziewała się go, gdyż prawie przestraszyła się. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Milczał długo i Marek. Jakkolwiek wiedział od panny Agaty, że siostrzenica jej bardzo zmizerniała i że wprost trudno ją poznać, widok Moniki przeszedł najgorsze jego obawy.
— Moniko! — szepnął i wyciągnął do niej ręce.
— Marku! — odpowiedziała i byłaby upadła, gdyby nie zdążył objąć jej mocno.
I nagle ogarnęło go dziwne uczucie, uczucie jakby tajania. Wszystkie bolesne skrzepy, nagromadzone w piersiach przez wiele tygodni, zdawały się topnieć i rozpływać w tym ciepłe czułości, które owładnęło nim całkowicie.
— Moniko — szeptał — Moniko…
Oprzytomniał dopiero, gdy podniosła nań oczy pełne łez, oczy których wyraz był dlań najsurowszym wyrokiem, zaklinały, krzyczały z rozpaczy.
— Zeszczuplałaś bardzo — powiedział i delikatnie uwolnił ją ze swych objęć. — Chodźmy, usiądźmy sobie.
Usiedli obok na kanapie.
— Przyjechałeś — odezwała się Monika.
— Tak. Zostawiłem neseser w hotelu i wprost przyszedłem tutaj.
— Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie o przyjeździe?… Jak się miewa Janka?… Dawno do mnie nie pisała?… U ciebie pewno zaczęły się żniwa?
Marek odpowiadał, opowiadał i opowiadał obszerniej niż trzeba było, ona zadawała nowe pytania. Oboje czuli, że tą rozmową o sprawach obojętnych odsuwają te, które wypełniają całkowicie ich myśli. Oboje chcieli się opanować.
— Jesteś pewno głodny — zerwała się nagle Monika. — Dam ci coś do zjedzenia?
— Nie, nie — zaprotestował — dziękuję ci.
— To może herbaty?
— Proszę cię.
Miała dzwonek tuż koło siebie, wstała jednak i poszła do kuchni. Wróciła po pięciu minutach razem ze służącym niosącym herbatę.
— Czy przyjechałeś na długo? — zapytała, gdy zostali sami.
— Nie, Moniko. Przyjechałem tylko rozmówić się z tobą.
— Ze mną…
— Tak. Czy zechcesz… czy możesz mówić ze mną otwarcie?
W milczeniu skinęła głową.
— To dobrze, Moniko. Otóż domyślasz się, że to co się z tobą dzieje nie jest dla mnie tajemnicą.
— Wiedziałam…
— Właśnie. Zdaję sobie z tego sprawę, co przeżywasz. I nie przypuszczaj, że przyjechałem tu z wymówkami, czy żalami. Nie. Chcę z tobą pomówić spokojnie i przyjaźnie.
— Dziękuję ci, Marku.
— Wiesz dobrze, że cię kocham i jak cię kocham. Wiesz także, że kochałem cię jeszcze wówczas, gdy byłem na froncie. A zapewne domyślasz się również, dlaczego powstrzymywałem się od wyznania ci moich uczuć. Musiałem przed tym mieć pewność dwóch rzeczy: pewność, że i w tobie takież uczucia dojrzały i pewność, że będę ci mógł dać taką egzystencję materialną, do jakiej przyzwyczaiłaś się od dziecka. Niestety, nie mogłem być przy tobie. Nie łudzę się, że wówczas inaczej formowałyby się twoje uczucia. Przypominając sobie pierwsze chwile po powrocie Justyna, odnalazłem w nich już oznaki twojego dlań kiełkującego uczucia. Wówczas, na moje nieszczęście, tego nie widziałem. Później musiałem odjechać. Z listów Justyna tylko mogłem wyrobić sobie przekonanie, że zajmuję w twoich myślach i twoim sercu… dużo miejsca. Zdawało mi się, że mnie kochasz.
Przetarł oczy i dodał:
— Był to wielki błąd z mojej strony.
Monika potrząsnęła głową:
— Nie Marku. Ten sam błąd i ja popełniłam. I ja na początku myślałam, że to miłość.
Głos jej zadrżał:
— Ale czyż ja ciebie nie kocham?… Kocham cię wciąż, tylko tamto… jest znacznie silniejsze… Tamto to zupełnie coś innego… I gdy tamto poznałam, zrozumiałam co to jest miłość…
Jej oczy roziskrzyły się na jedno mgnienie i znowu przygasły.
— Ale ciebie, Marku, wciąż kocham. Tylko… tylko bez niego nie mam… po co żyć…
— Moniko!
— I powiedz sam, czy to Bóg mnie ukarał za to, że mimo woli skrzywdziłam cię, że lekkomyślnie, zanim zdołałam poznać siebie i zanalizować swoje uczucia, dawałam ci do zrozumienia, że cię kocham?… Jestem tak strasznie nieszczęśliwa… Tak strasznie… Powiedz, czy ty mnie uważasz za podłą?…
— Ale Moniko! — prawie krzyknął! — jak nawet możesz przypuszczać coś podobnego.
Wtedy kurczowo chwyciła go za rękę:
— Więc za cóż tak strasznie Bóg mnie karze? Za co?! Za co pogardza mną człowiek, dla którego byłabym gotowa umrzeć sto razy, sto razy w najokropniejszych cierpieniach! Dlaczego nie wolno mi nawet go widywać, dlaczego on mnie potępia, gardzi mną, nienawidzi?… Cóż ja zawiniłam, że pokochałam go! To przecież jest silniejsze od mojej woli!… Marku!… Ratuj mnie, ratuj, bo bliska jestem szaleństwa…
Mówiła bezładnie w najwyższym podnieceniu, w ostatecznej rozpaczy. Jej wybladła twarzyczka i tragiczne oczy i usta drżące składały się na obraz takiego cierpienia, że Marek nie panując już na sobą, rzucił się przed nią na kolana:
— Moniko! Uspokój się, błagam cię…
Gwałtownie całował jej ręce.
— Nie rozpaczaj. Moniko… Jest zupełnie inaczej niż myślisz. Zupełnie inaczej. Nikt cię nie potępia, nikt tobą nie gardzi. Justyn kocha cię… Kocha cię i dlatego wyjechał.
Monika drgnęła:
— Co?… Co ty mówisz?
— Justyn cię kocha, Moniko, nie mam prawa zatajać przed…
Nie dała mu dokończyć.
— To nieprawda! — zawołała przejmującym głosem.
— Prawda, Moniko.
— Skąd wiesz o tym, to niepodobieństwo! Przysięgnij!
— Więc daję ci słowo — powiedział.
Wtedy zerwała się i jak nieprzytomna zaczęła powtarzać:
— Boże!… Boże!… Boże!…
Marek podniósł się i bez kropli krwi w twarzy jak urzeczony wpatrywał się w tę dziewczynę, która nagle zmieniła się zupełnie. Nigdy nie widział jej taką. Promieniała jakimś ekstatycznym szczęściem, zdawała się płonąć, zdawała się rozkwitać w tym powtarzanym okrzyku dziękczynienia, zachwytu, egzaltacji…
Patrzył i świadomość własnej ostatecznej klęski jak ołowiem zalewała mu mózg. Oto koniec. Oto koniec wszelkiej nadziei, koniec wszelkich złudzeń.
I teraz z jakąś bezmyślną dokładnością zobaczył ściany zawieszone obrazami, muślinowy pokrowiec na żyrandolu, deseń dywanu, wyzłacane poręcze foteli, długi odwłok czarnego fortepianu, ciemnobrązowe pantofelki Moniki, szklankę z niedopitą herbatą, ziarenka cukru rozsypane na oksydowanej tacy…
— To już koniec — powtórzył, usiłując powrócić do świadomości, lecz głucho w nim było i żadna myśl nie odezwała się, żaden nerw nie drgnął.
— Marku, Marku, jaka ja jestem szczęśliwa — wołała Monika, tuląc się doń i czepiając się drżącymi rękami jego rąk — jaka ja jestem szczęśliwa, jaka szczęśliwa.
Oszołomiona własnym szczęściem nie widziała, nie rozumiała, co się z nim, co się w nim dzieje. Jeżeli coś w jego zachowaniu się dostrzegła niezwykłego, co mogło ją dziwić, to tylko to, że wraz z nią nie cieszył się jej szczęściem.
Zdawała się też nie rozumieć, iż przecie wszystko leży w jego ręku, że cała jej przyszłość i przyszłość Justyna uzależniona jest od jego decyzji.
— Czyż ona sobie nie zdaje sprawy — z goryczą myślał Marek — że Justyn nigdy nie zbliży się do niej bez mojej zgody, że nie powróci inaczej, jak tylko na moje wyraźne i stanowcze żądanie. Czyż jest taką egoistką, że nie zadowoli się moją rezygnacją i zechce wymagać ode mnie, bym do reszty zaparł się siebie, bym na gruzach własnego szczęścia budował szczęście dla nich? Czy sądzi, że jakikolwiek człowiek zdolny jest do tak wielkiej ofiary?…
I w imię czego?… Przyjaźń i miłość?… Ależ miłość została odtrącona, zlekceważona, wyrzucona jak niepotrzebny i bezwartościowy podarek… A przyjaźń do Justyna… Co z niej zostało, co mogło z niej zostać?…
— Nic, zupełnie nic — upewnił siebie.
Wrócili państwo Korniewiccy. W przedpokoju zrobił się ruch. Monika radosna i roześmiana wybiegła na ich spotkanie. Zaskoczeni jej zachowaniem się, staruszkowie spoglądali z niedowierzaniem raz po raz na swoją wnuczkę i na Marka, gubiąc się w domysłach, lecz z dyskrecji nie chcąc o nic pytać.
Marek zaczął wymawiać się pilnymi interesami i chciał wyjść, lecz nie puszczono go. Musiał przejść torturę gwarnej kolacji. Przyszło jeszcze dwóch starszych panów i jakieś przyjaciółki Moniki. W miarę sił starał się brać udział w ogólnej rozmowie, a nawet z uśmiechem odpowiadać na życzliwe dowcipki obecnych, sprytnie dopatrujących się jaskrawej zmiany usposobienia Moniki w fakcie jego przyjazdu do Warszawy.
Po kolacji ktoś nakręcił gramofon w salonie. Monika z całą swobodą zaproponowała:
— Zatańczysz ze mną, Marku?…
Spojrzał na nią ze zdziwieniem i niemal karcąco. Już chciał odpowiedzieć odmową, lecz przemknęła mu myśl:
— Ostatni raz będę ją miał tak blisko przy sobie.
Skłonił się bez uśmiechu:
— Z przyjemnością Moniko.
Miała swój własny sposób tańczenia. Trzymała się bardzo blisko partnera i z takim wdziękiem ufności i zależności, jakby oplatała go lekkim dotykiem swoich rąk i ciała. Nie było w tym ani kokieterii, ani zalotności, ale z całej jej postaci emanował ten czar najprawdziwszej kobiecości, który sprawiał, że na balach i balikach, dystansowała powodzeniem lepiej tańczące, ładniejsze i nawet bardzo ładne współzawodniczki.
Na Marka taniec z Moniką zawsze działał bardzo silnie. W jego wspomnieniach, które wypełniały mu dni i noce w Zapolu, wspomnienia tańca z Moniką najwięcej zajmowały miejsca. Wówczas tak bezpośrednio czuł te nieuchwytne prądy, które taką harmonią łączyły rytm ich serc, tętno ich krwi, tempo oddechów. Pragnął jej wówczas najsilniej, czując, widząc i wiedząc, że i ona mu takimż pragnieniem odpowiada.
Melodia tanga, ta sama ulubiona ich melodia, z niezwykłą jaskrawością wskrzesiła te wszystkie wspomnienia. Oto trzymał ją jak dawniej w ramionach, oto czuł zapach jej włosów, oto patrzał na długie rzęsy jej półprzymkniętych powiek… Oto zaczynały zniżać się coraz bardziej i drgać… Oto na policzki występował coraz żywszy rumieniec, a nozdrza rozchylały się… jak dawniej…
Nie, nie mógł się mylić! Więc czy nie zmieniła się nic?… Czy jej miłość do Justyna była tylko złym snem, który minął i nie zostawił żadnych śladów?… Czy znowu Monika pełnią uczuć zwraca się ku swemu chrześniakowi wojennemu, któremu do okopów przysyłała tyle swoich różowych uśmiechów, tyle ciepłych pachnących słów i nie wymówionych obietnic…
Czy też i tamto, i wtedy mylił się, biorąc za miłość to, co było tylko odezwaniem się zmysłów, które w niej rozbudził?…
Melodia urwała się. Zatrzymali się i Monika podniosła nań oczy. Ich wyraz zamglony i gorący ocucił Marka.
— Dziękuję — powiedział prędko, całując ją w rękę.
— Jeszcze zatańczymy — przytrzymała jego dłoń.
— Nie, dziękuję ci. Jest późno i muszę już iść. Wczorajszą noc spędziłem w wagonie, a jutro czeka mnie to samo.
— Jakto? Jutro masz zamiar jechać?
— Tak.
Zasępiła się:
— Sądziłam, że…
— Że co?
— Że przynajmniej zaczekasz na przyjazd Justyna.
Marek nieznacznie zmarszczył brwi:
— O ile wiem, Justyn nie zamierza wracać do kraju.
— Nie zamierzał — przyznała. — Ale przecież teraz?… Ty masz jego adres, prawda?
— Owszem.
— Więc właśnie. Napiszę doń o wszystkim i przyjedzie.
Marek zaśmiał się sucho:
— Tak sądzisz? Za mało go znasz.
Monika spojrzała nań z przerażeniem. Chciała coś powiedzieć, lecz właśnie zbliżyła się pani Korniewicka i Marek skorzystał ze sposobności, by rozmowę przerwać. Zaczął żegnać się. Szukał też Moniki, lecz dziewczyna znikła.
— Obraziła się na mnie — pomyślał — i nawet nie chce mnie pożegnać.
Jego sytuacja stawała się kłopotliwa. Po zamienieniu jeszcze paru zdań nie mógł dłużej przeciągać swojej obecności w salonie. W przedpokoju też Moniki nie było. Wziął kapelusz i laskę, jeszcze przez dwie minuty udawał, że szuka w notesie jakiegoś adresu i wyszedł.
Na pierwszym podeście schodów czekała Monika.
— Muszę się z tobą rozmówić — zaczęła szybko. — Marku, czy ty nie masz serca, by tak mnie zostawić?… Dlaczego powiedziałeś, że Justyn nie usłucha mego wezwania?… Nie mogę skupić myśli. Nie rozumiem.
— To proste — wzruszył ramionami.
— Ale jeżeli ty doń napiszesz?…
— Ja?… Ja?… — krew napłynęła mu do twarzy.
— Cóż mam mu napisać? Prawdę?… Więc owszem, napiszę: — przyjeżdżaj i ciesz się szczęściem, któreś mi odebrał!…
— Marku!
— …przyjeżdżaj, bo dziewczyna, którą kocham nad życie, odtrąciła mnie, a wybrała ciebie… To mam mu napisać?…
Monika stała nieruchomo, jakby zdrętwiała, oszołomiona jego wybuchem.
Marek opanował się i dodał już spokojnie:
— Zresztą cokolwiek bym napisał, Justyn i tak nie przyjedzie. A chyba nie zażądasz ode mnie, bym jechał namawiać go i prosić, by raczył wrócić? Chyba nie zażądasz, bym rzucał żniwa i pędził za granicę, bym wypraszał u rywala łaskawe skorzystanie ze szczęścia, którego on i tak mnie pozbawił?
Z każdym słowem wzbierała w nim gorycz:
— Nie wyobrażasz sobie chyba, bym mógł tak postąpić, a może ty, Moniko, masz prawo tego ode mnie żądać?…
Potrząsnęła głową:
— Nie mam prawa żądać… Masz rację… Masz rację, Marku… Teraz dopiero widzę, jaka byłam samolubna.
Jej oczy zgasły, ramiona opadły, koło ust błąkał się uśmiech podobny do skrzywienia bolesnego i zrezygnowanego. Wyciągnęła doń rękę:
— Żegnaj, Marku… I nie miej do mnie żalu… Doprawdy nie mogłam… Żegnaj.
Powoli odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. Dawno już zamknęły się za nią drzwi, dawno ucichło echo jej kroków, dawno nawet lekki zapach jej perfum rozwiał się, rozpłynął w powietrzu, a Marek wciąż stał przy oknie. Wreszcie nasunął na czoło kapelusz i skierował się do wyjścia.
Ulice były pełne gwaru, pełne ludzi, pełne czulących się roześmianych par. Z szeroko otwartych okien kawiarni buchała muzyka.
Skręcił w jakąś boczną uliczkę i wszedł do małej restauracyjki. Tu było pusto. Usiadł przy stoliku obitym obdrapaną ceratą i rzucił kelnerowi:
— Wódki.
— Przekąseczki jakie szanowny pan uważa?…
— Wszystko jedno.
Gdy w dwie godziny później wracał do hotelu, miasto już ucichło, połowę latarń zgaszono. Długo dzwonił, nim zaspany portier otworzył mu drzwi. Zataczając się, wszedł na czwarte piętro i w ubraniu rzucił się na łóżko. Lecz nie mógł zasnąć. Mózg zdawał się nie podlegać działaniu alkoholu. Ani świadomość.
W pokoiku było nieznośnie duszno. Z trudem wstał, otworzył okno. Na dole w sinawym świetle gazowej latarni leżał zaśmiecony odpadkami całego dnia bruk.
— Najmniej dwadzieścia metrów — obliczył w myśli i usiadł na niskim parapecie. — Jedno pochylenie się wystarczy.
Zaśmiał się głośno. Przymknął oczy. Oto leci, spada, coraz szybciej… Jak zdumiewająco prędko zbliża się doń ten bruk… I nagle czyjeś ręce i czyjeś oczy i jakiś krzyk… To oni tam na dole Justyn i Monika…
Ocknął się. Poczuł ból w ręku. Palce krwawiły silnie. Widoczne na nich były ślady zębów. W ustach też miał smak krwi. Oprzytomniał zupełnie. Rozebrał się, umył się zimną wodą i położył się do łóżka.
Nazajutrz rano zszedł do portierni, wyszukał w spisie telefonów numer i zadzwonił:
— Czy mogę mówić z panem wiceministrem Jakobickim?… Tu Marek Domaszewicz… Nie, w prywatnej sprawie…
Po chwili odezwał się w słuchawce głos Jakobickiego. Po serdecznych powitaniach Marek powiedział:
— Wybacz, ale mam do ciebie prośbę. Wpadłem do Warszawy jak po ogień. Rozumiesz, żniwa na karku, a muszę, za wszelką cenę muszę dziś jeszcze wyjechać do Belgii, na jeden dzień. Czy ty nie mógłbyś mi załatwić sprawy paszportu zagranicznego?… Tak?… No, serdecznie ci dziękuję. Za pół godziny będę u ciebie. Do widzenia.



ROZDZIAŁ IX

Z tarasu małej kawiarenki, a właściwie z chodnika, na którym ustawiono stoliki i trzcinowe fotele, widać było cały rynek, ten najpiękniejszy rynek na świecie, z kamiennej koronki i dzikiego wina. Od miesiąca, odkąd przyjechał do Brugges i zamieszkał przy ulicy świętego Leonarda w pensjonacie wdowy van Taepen, Justyn co dzień przychodził tu przed wieczorem i godzinami wpatrywał się w te cuda. Ani jedna kartka w szkicowniku, chociaż stale zabierał go ze sobą, nie była zużyta.
— Jeszcze nie, jeszcze nie — za każdym razem odkładał ołówek. — Jeszcze nie wczułem się do reszty w muzykę kształtów… Tu poza doskonałością form jest przecie cała przepaść treści…
I teraz, chociaż czerwonawe światło zachodzącego słońca z bajeczną wspaniałością ubarwiło kamienne koronki, wydobywając z nich fantastycznie piękne reliefy, nie zaczął szkicować. Właśnie z rozczarowaniem chował ołówek, gdy usłyszał za sobą znajomy głosik synka pani Taepen:
— Do pana przyszedł jeden pan, przyprowadziłem go tu.
Obejrzał się zdumiony: — za chłopcem stał Marek.
— Marku! — zawołał. — Nie wierzę oczom!
— Uwierz tedy dotykowi — uśmiechnął się Domaszewicz i wyciągnął doń rękę.
Justyn oburącz ścisnął dłoń przyjaciela. W pierwszej chwili zapomniał o wszystkim. Przepełniła go tylko radość, że oto widzi go znowu, że jest z nim.
— Marku, jak to cudownie, żeś przyjechał! Nie marzyłem nawet o tym! Czemuś nie depeszował?
— Wyrwałem się dość niespodziewanie. No i na krótko.
— O nie. Nie puszczę cię — zaoponował Justyn. — Boże! Jak ja się za tobą stęskniłem. Muszę ci pokazać to niezrównane miasto, musimy pojechać do Gandawy, do… Ale słuchaj, gdzieś ty się zatrzymał? W tym pensjonacie, gdzie mieszkam, są wolne pokoje. Ale tyś pewno głodny?… To świetnie się składa. Właśnie za pół godziny u pani van Taepen jest obiad.
— Chętnie wezmę w nim udział — uśmiechnął się Marek.
Justyn zapłacił kelnerowi i poszli. Po drodze Justyn nie przestawał mówić. Zasypywał przyjaciela informacjami, datami, zachwytami nad każdym mijanym budynkiem.
— Czy jeszcze magistrat tutejszy nie zaangażował cię na cicerone‘a? — żartował Marek.
Przed samym wejściem do pensjonatu, Justyn nagle zatrzymał się:
— Marku, — zapytał. — Ale ty przyjechałeś z jaką sprawą?…
— Tak, ale pomówimy o tym później. Po obiedzie.
— Dobrze.
Zresztą w jadalni przy stole, gdzie wprawdzie nie było oprócz nich dwóch nikogo, ktoby znał język polski, nie mogliby i tak mówić ze sobą. Towarzystwo było wesołe, swobodne i chociaż międzynarodowe, zupełnie jednak zgrane. Dwaj malarze włoscy, potwornie kalecząc francuszczyznę, umieli jednak porozumiewać się z angielską rzeźbiarką, a brazylijski powieściopisarz łamaną niemczyzną prowadził zawziętą dyskusję z duńskim pastorem i z hiszpańskim hrabią, którzy z kolei — odwoływali się do ogólnego referendum. Obu przyjaciół szybko wciągnięto do rozmowy.
Przy sposobności Justyn załatwił z gospodynią sprawę noclegu dla Domaszewicza. Gdy jednak wstali od stołu, okazało się, że przeznaczony dlań pokój właśnie sprząta się, wobec czego Justyn musiał zaprosić Marka do swego. Nie był z tego zadowolony, a nawet czuł wielkie zakłopotanie: w swoim pokoju miał wszystkie ściany zawieszone szkicami Moniki. Tych rysunków i portretów było zbyt wiele, by mógł je dostatecznie szybko usunąć i gdzieś ukryć. Pocieszał się tylko myślą:
— Ostatecznie Marek nie będzie miał niespodzianki. Przecie on i tak domyśla się od dawna wszystkiego.
Pomimo to Justyn zapalił u siebie tylko małą lampę na biurku w nadziei, iż przyjaciel nie zauważy od razu wszystkich rysunków. Stało się jednak inaczej. Marek zaraz po wejściu do pokoju rozejrzał się i zatrzymawszy się przed jednym ze szkiców, wyobrażającym Monikę w stroju do konnej jazdy, powiedział zupełnie spokojnie:
— Świetnie uchwycone podobieństwo i ruch. Czyś rysował to w Kopance?
— Nie. Tutaj.
— Z fotografii?
— Z pamięci.
— Masz świetną pamięć wzrokową — z podziwem zauważył Marek. W jego głosie nie było żadnego ukrytego akcentu i Justyn czuł się tym zaskoczony.
— Panna Monika ma tak charakterystyczny typ — bąknął — że zapamiętać nie trudno.
I chcąc czym prędzej zmienić temat, dodał innym tonem:
— No, ale siadaj. Wspominałeś, że masz jakąś ważniejszą sprawę.
— Tak — skinął głową Marek — ale dotyczy ona właśnie Moniki.
Krew zbiegła się Justynowi do serca i podniósł zaniepokojony wzrok na przyjaciela, lecz jego rysów nie mógł widzieć dokładnie. Marek usiadł tyłem do światła.
— Moniki?…
— Oczywiście, Moniki, ciebie i mnie.
— Nie rozumiem… — zdołał wyszeptać Justyn.
Marek swobodnie sięgnął do stojącego na biurku pudła, wydobył zeń papierosa, zapalił i powiedział:
— Zacznijmy od tego, że muszę ci postawić pewien zarzut…
— Marku — przerwał zgnębionym głosem Justyn. — Masz prawo mnie najsurowiej oskarżać, ale wiedz, że nie ma na mnie cienia, nie ma źdźbła świadomej winy!
Owszem — zaprzeczył Domaszewicz. — Winien jesteś, że pokochawszy Monikę nie powiedziałeś mi tego po prostu i otwarcie. Należało tak postąpić. Nie sądzę, by zabrakło ci odwagi cywilnej. Po prostu błędnie oceniłeś sytuację. Zdawało ci się, że ucieczką i odsunięciem się od Moniki zdołasz zmienić jej uczucia, a zagłuszyć swoje. Byłeś nawet tak naiwny, że spodziewałeś się w ten sposób rzucić ją w moje ramiona. Gdybyś od razu przyjechał do mnie i po męsku rzecz przedstawił, wszyscy troje uniknęlibyśmy bolesnej szarpaniny i niepotrzebnych cierpień. Wszyscy troje, a przynajmniej dwoje z nas trojga.
Umilkł na chwilę i znowu odezwał się jeszcze spokojniejszym, jeszcze zimniejszym tonem:
— Swoją strategią osiągnąłeś najgorsze skutki. Widziałem teraz Monikę. Wygląda jak po ciężkiej chorobie. Ty też jesteś podobniejszy do uciekiniera ze szpitala niż do człowieka normalnego. Ja musiałem w najgorętszym okresie gospodarskim wyjechać z Zapola, by cię szukać. A sprawa przecież jest jasna. Ty kochasz ją, ona ciebie. Nie wyobrażasz chyba sobie, bym ciskał na nią gromy za niestałość, a ciebie posądzał o podstęp. Splot okoliczności i tyle.
— Straszny splot… — szepnął Justyn.
— Nie trzeba przesadzać.
— Widzisz w tym przesadę Marku? — z jakąś nadzieją w głosie zapytał Justyn.
— Oczywiście — Marek powoli gasił papierosa. — Oczywiście. Po pierwsze Monika nigdy niczego mi nie obiecywała, a pewną skłonność, którą mi okazywała, patrząc trzeźwo, od początku powinienem był zaliczyć do gatunku sympatii, przyjaźni i podobnych uczuć. Co do ciebie, Justynie, nie dziwię się, żeś nieświadomie ją pokochał. Nie potrzebujesz mi też przysięgać, żeś nic nie zrobił dla zdobycia jej serca. Sam to wiem i sam powinienem był to przewidzieć. Twoja uroda wywarła na niej, jak mi to sama mówiła, gdy cię poznała, silne wrażenie, reszty dopełniła poezja, którą żyjesz, a która wywiera na natury takie, jak natura Moniki bardzo wielki wpływ. Słowem, nie ma tu co analizować. Stało się to, co było nieuniknione. Kochacie się i było nonsensem nie wyciągnąć z tego logicznych wniosków.
Justyn poczuł zamęt w głowie:
— Co przez to chcesz powiedzieć?…
— Co?… A no to, żeście się powinni pobrać.
Justyn zerwał się i prawie krzyknął:
— Nigdy! Słyszysz! Nigdy!
— Uspokój się, Justynie. Możemy przecież mówić bez scen dramatycznych. Wytłómacz że mi dlaczego nigdy?
— Bo nigdy, nawet za cenę mego największego szczęścia, nie potrafię w egoistyczny sposób ograbić cię z twego…
— …z mego — dokończył Marek, — którego nie ma i być nie może.
Poklepał Justyna po ramieniu i dodał:
— Nie bądźże dzieckiem. Gdybyś tak był pewien tego, jak ja, że Monika mnie nie pokocha, nie gadałbyś takich absurdów.
— Chociażby! — upierał się Justyn.
— Aha, więc twoja kalkulacja jest taka: bądźmy raczej nieszczęśliwi wszyscy troje, niżby dwoje z nas mogło zdobyć szczęście?
— A tak!
— No, to jesteś wariatem.
— Nie, po stokroć nie! Marku, czy ty możesz sobie wyobrazić, że w tych warunkach zaznałbym chociaż godzinę szczęścia, że może być dla mnie szczęście przy świadomości twojej krzywdy, twojej tragedii? Nie, Marku, było by to stokroć gorsze niż moje dzisiejsze cierpienia. Postępujesz bardzo szlachetnie, nigdy ci tego nie zapomnę. Ale jeśli ty jesteś dość silny, by taką ofiarę ponieść, ja czuję się za słaby, by ją przyjąć. Nie, Marku… nie. Czyż tak mało mnie znasz, że jadąc tu, bodaj przez chwilę łudziłeś się, że ja…
— Poczekaj — przerwał Marek. — Zapominasz o Monice. Zapominasz, że swoim uporem zamykasz i jej drogę do szczęścia.
— Nie zamykam, bo przecież ja jej szczęścia dać bym nie mógł. Każda nasza chwila byłaby zatruta goryczą, byłaby nasiąknięta pamięcią twojego bólu… Nie, Marku, nie.
W pokoju zapanowała cisza. Tylko przez otwarte okna dolatywał dźwięk jakiejś wesołej melodii wyciąganej czyjąś niewprawną ręką na skrzypcach. Po chwili zegar na pobliskiej wieży wybił dziewięć głębokich, metalicznych uderzeń.
— Wiesz co, Justynie? — odezwał się wreszcie Marek. — Zawsze byłeś egzaltowany i skłonny do przesady w ocenie uczuć, zwłaszcza uczuć ludzi innych. Tam, gdzie oni byli zadowoleni, dopatrywałeś się entuzjazmu, tam, gdzie martwili się, widziałeś rozpacz… Wszystko w największym nasileniu, w nasileniu niedostępnym dla normalnych śmiertelników.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Że i tym razem karygodnie przesadzasz.
— W czym?
— Chociażby w ocenie moich uczuć. Mówisz o moim bólu, o tragedii. Za duże słowa i nieproporcjonalnie wielka miara. Czuję się wręcz zakłopotany, ale doprawdy nie wiem, co z nią począć. Doprawdy nie wiem… Widzisz. Dla oceny czyichś uczuć są słowa, są określenia różnych stopni, rzeczy używane nagminnie. Ale jeden mężczyzna, czując coś do jakiejś niewiasty, może wybrać dowolną nazwę. Identyczne uczucie jeden nazwie pociągiem, drugi sympatią, trzeci, namiętnością, jeszcze inny miłością. I nie ma sposobu sprawdzenia słuszności, czy trafności określenia w danym wypadku. Tak samo jest i ze mną. Uczucia, które żywiłem do Moniki nazywałem miłością, ale teraz, kiedy widzę, kiedy nie bez dziwienia obserwuję natężenie uczuć twoich i Moniki, muszę przyznać, że przeholowałem. Oczywiście Monika podoba mi się bardziej, niż inna, oczywiście czuję do niej pociąg i fizyczny i niefizyczny, oczywiście pragnąłbym ją mieć za żonę, ale w razie niemożności realizacji tych pragnień, swoich zawiedzionych nadziei nie będę mógł nazwać aż rozpaczą, swego smutku, oczywiście przejściowego, tragedią, a zmartwienia — bólem. Muszę wobec ciebie być uczciwym i z całą otwartością pokazać ci tę niewspółmierność w kryteriach, którymi kwalifikujesz nasze wzajemnie położenie.
— Marku! — chwycił go kurczowo za ramię Justyn. — Czy mówisz to serio?
— A ty myślisz, że żartuję?…
— Marku! Tu chodzi o coś ważniejszego, niż życie! Powiedz, czy mówisz szczerze?
Głos Justyna drżał, na policzki wystąpiły mu wypieki. Z badawczą chciwością wpatrywał się Markowi w oczy. Jakże bardzo chciał mu uwierzyć i jak bał się, że w spojrzeniu przyjaciela odkryć może kłamstwo. A przecie wiedział, czuł to każdym nerwem, że Marek kłamie, że wyrzeka się Moniki i pomniejsza swoją miłość jedynie po to, by Justyn mógł od niego przyjąć tak wielki dar.
Domaszewicz jednak nie odwrócił oczu. Patrzył spokojnie, beznamiętnie, a w kąciku ust miał nawet ten swój tak częsty półuśmiech pobłażliwości.
— Po cóż miałbym cię zwodzić? — wzruszył ramionami.
— Marku! — zawołał Justyn w porywie. — Nie mogę ci uwierzyć, ale mam prawo uwierzyć!
— I prawo i obowiązek. Uroiłeś sobie coś, a teraz wmawiasz we mnie, w trzeźwego zwyczajnego człowieka, że jestem histerykiem. Mogę się nawet czuć dotkniętym tym, że do tego stopnia mnie nie znasz. Sądzisz podług siebie. Oto cały błąd. I dlatego wydaje ci się, że ja, Marek Domaszewicz, mam kwalifikacje na Romea czy innego Wertera.
— Może się mylę, może się mylę — powtarzał Justyn, ściskając skronie.
— Na pewno się mylisz. Stawiam mu rzecz prosto i uczciwie, a on głowi się, sięga lewą ręką do prawej kieszeni i szuka dziury w całym. A tu rachunek wyraźny: ty bez niej żyć nie możesz, a ja mogę, ona bez ciebie nie potrafi, a beze mnie świetnie. Gdzież tu miejsce już nie tylko na odmowę, ale na skrupuły!…
Justyn westchnął:
— Jednak to ofiara z twojej strony…
— Jaka, do licha, ofiara! — hamując rozdrażnienie przerwał Marek. — Nic nie ofiarowuję, bo nic tu nie mam. Czy Monika jest moją własnością?… Nie jest i nie chcę nią być, bez czego ja zresztą świetnie się obejdę. I nie nudź mnie, proszę, bo już zaczynam się irytować. Jadę, dwie doby tłukę się w podróży… A on mi tu… Gdzie jest mój pokój?…
Justyn chwycił go w objęcia.
— Marku, Marku, przyjacielu mój jedyny — powtarzał, a łzy spływały mu z oczu.
Może gdyby w tej chwili spojrzał na twarz Domaszewicza, na twarz ściągnięta bólem i nienawiścią, zrozumiałby, co się naprawdę tu stało, pojąłby, że dając wiarę słowom Marka, że idąc tak pośpiesznie za tą wiarą, idzie tylko dlatego, że prowadzi go ona ku urzeczywistnieniu największych pragnień. Uwierzył, bo chciał uwierzyć, bo musiał uwierzyć, a jeśli w tej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy, to dlatego, że zbyt był oszołomiony szczęściem.
Odprowadziwszy Marka do jego pokoju, miał ochotę tam zostać, by nagadać się, lecz Marek wyprawił go zaraz, tłumacząc się zmęczeniem i sennością.
Nie mogąc wysiedzieć u siebie, Justyn wybiegł na miasto. Ulice były prawie puste. Obywatele tego czcigodnego miasta wcześnie kładli się spać. Nieliczni przechodnie mijali Justyna, spoglądając nań z zaciekawieniem. Samotny młody człowiek włóczący się przy księżycu z rozpromienioną twarzą i mówiący głośno do siebie w jakimś obcym języku, nie należał tu do widoków częstych.
Niespodziewanie Justynowi przyszła do głowy myśl:
— Zadepeszuję!
Zirytował go też trochę przymus przeczekania przy podniesionym moście na kanale. Kanałem, płaski, do kalosza podobny holownik z trudem i bardzo wolno ciągnął długi różaniec wyładowanych barek. Wreszcie spuszczono most. W urzędzie pocztowym dyżurny telegrafista przyjął depeszę:
„Kocham do szaleństwa. Jestem najszczęśliwszy z ludzi. Jutro rano wyjeżdżam do Warszawy razem z Markiem. Serce moje jest przy Tobie. Wszystko wytłumaczę. Kocham, kocham, kocham. Twój na zawsze Justyn“.
Flegmatyczny urzędnik, jakiś poczciwy Flamandczyk, przejrzał niezrozumiały dla siebie tekst, a widząc podniecenie nadawcy, zwrócił mu uwagę:
— Tu przy końcu to samo słowo „koszam“, jest powtórzone trzy razy, czy to nie pomyłka?
Justyn wybuchnął śmiechem:
— Ależ tak! — zawołał. — Trzeba je powtórzyć co najmniej sześć razy. Pozwoli pan, dopiszę.
— Dziwny język — mruknął urzędnik.
— Nie język, lecz słowo! Gdy powiem panu, co oznacza, zrozumie pan od razu, dlaczego należy je powtarzać?
— Cóż oznacza? — z niedowierzaniem zapytał Flamandczyk.
Justyn pochylił się do jego ucha jakby zwierzał mu jakąś wielką tajemnicę i powiedział:
— Po francusku to znaczy: je t‘aime, a w pańskim języku: ik beminu!
— Ach! — uspokoił się urzędnik i jego szeroka twarz rozpłynęła się w uśmiechu. — Gratuluję panu.
Justyn z entuzjazmem potrząsał jego rękę i byłby go wyściskał, gdyby mógł przez okienko doń się dostać. W rezultacie zapomniał zapłacić za depeszę i wołanie urzędnika zawróciło go od drzwi.
Nazajutrz wyjechali wczesnym rankiem. Justyn, siedząc w przedziale wagonu, przechodził prawdziwe męczarnie. Mógł mówić tylko o jednym: — o Monice. Ponieważ Marek kilkakrotnie zmieniał temat, nie wypadało już doń wracać.
W zachowaniu się Marka w stosunku do siebie nie dostrzegł wszakże żadnej różnicy. Po dawnemu dzielił się z nim wrażeniami, troskami gospodarskimi, planami. Swobodnie opowiadał o siostrze, o sąsiadach, o stosunkach.
W Poznaniu pożegnał Justyna i wysiadł, wyjaśniając, że musi tu zatrzymać się na dwa lub trzy dni, by zapoznać się z hodowlą bydła i nierogacizny.
Justyn tak był zajęty myślami o spotkaniu Moniki, że nie wydało mu się dziwne to, że podczas żniw Domaszewicz przeciąga swój pobyt poza Zapolem. Pożegnali się serdecznie, przy czym Marek obiecał oczywiście wpaść po drodze do Warszawy, obiecał też przyjechać specjalnie na ślub Justyna i Moniki.
Nie dotrzymał wszakże ani jednej, ani drugiej obietnicy. W kilka dni po rozstaniu się z przyjacielem, zawiadomił go listownie, że coś tam stanęło na przeszkodzie jego zamiarom i że musiał wprost jechać do Zapola.
Nie przyjechał też na ślub, który odbył się w dwa miesiące później. Przesłał bardzo serdeczne życzenia i wyekskuzował się bronchitem.
Ślub zresztą odbył się w najściślejszym gronie z udziałem zaledwie kilku osób z najbliższej rodziny. Ze względu na żałobę Justyna nie mogło być mowy o uroczystej ceremonii. Państwo młodzi nie pragnęli jej wcale. Zbyt byli pochłonięci swym szczęściem i zbyt zakochani w sobie, zbyt nie nasyceni swoją bliskością.
Wprost od ołtarza młoda para pojechała na dworzec kolejowy, udając się w podróż poślubną i na długo rozstając się z krajem, gdyż po tradycyjnym zwiedzeniu Włoch, Hiszpanii i Francji, mieli się osiedlić w Monachium, gdzie Justyn zamierzał studiować dalej architekturę i uzyskać dyplom.




CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ X

„Cztery lata minęły od naszego ślubu, droga Janko, cztery lata nie wypowiedzianego szczęścia. Wprost kąpię się w tej pięknej miłości, którą Justyn mnie otacza, oddycham nią i bez niej już jednego dnia nie umiałabym przeżyć. Uwielbiam go i jeżeli mi teraz tak trudno na te kilka dni rozstać się z nim, to nie miej do mnie, Janeczko, żalu. Ale cieszę się, że siedząc tu w Warszawie samotna, przynajmniej jego oczami będę patrzała na Twoje szczęście. Na szczęście, bo nie wątpię, że człowiek, którego wybrałaś i którego żoną zostajesz, potrafi ci je dać. Z fotografii bardzo mi się podobał. Nie wiem, czyś to zauważyła (a może to tylko na zdjęciu?), że jest trochę podobny do Justyna?… Życzę Ci tedy, byś ze swym Stefanem tyle szczęścia zaznała, co ja z moim ubóstwianym mężem. A nawet więcej: wiesz o czym myślę. Wspominałam Ci już w kilku listach o tej jedynej chmurze na moim niebie.
Teraz, kiedy już będziesz mężatką i Ciebie, jak sądzę, bardziej osobiście zainteresuje ta moja tęsknota do dziecka. Pamiętasz, jak dawniej marzyłyśmy, że będziemy miały dzieci. Wówczas ja jednak nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak to jest ważne w życiu kobiety. Wprost łzy mi napływają do oczu, gdy widzę matki pieszczące swoje maleństwa. Widocznie nie zasłużyłam na to. Byłam znowu u kilku wybitnych lekarzy. Profesor Stamm z Wiednia też potwierdził, że jestem zupełnie normalna i zdolna do zapłodnienia. Oczywiście byłam u niego w tajemnicy przed Justynem. Drżę na myśl, że mógłby się dowiedzieć o mojej trosce i że to zatruło by mu spokój, a on teraz tak ciężko pracuje i tak piękne rzeczy tworzy.
Ten wiedeński profesor twierdzi, że te moje zawroty głowy, osłabienia i inne objawi, o których Ci pisałem, są wskaźnikiem potrzeby macierzyństwa i że jeżeli organizm nie dozna naturalnego, zaspokojenia tej potrzeby, mój stan będzie się stale pogarszał.
Sama to rozumiem, lecz jestem bezsilna. Cóż mogę na to poradzić?…Przecież nasza miłość nie tylko nie ostygła, lecz staje się coraz płomienniejsza, przecie podczas każdej nocy mam prawo budzić w sobie nadzieję, że oto się wreszcie stało…
Zaczyna to u mnie dochodzić do maniactwa. Wyobraź sobie, że mam już całą szufladę koszulek, czepeczków itd. całą wyprawkę, którą uszyłam sama wykorzystując każdą nieobecność Justyna w domu. Ukrywam to przed nim. On jest taki wrażliwy. A przecie, jeżeli nawet może być prawdą to, co mi lekarze podsuwają, to i tak nie jego wina, a on męczył by się niepotrzebnie, bo żadnej rady na to nie ma. Zaklinam Cię, Janko, nie zdradź się przed nim ani ćwierć słowem.
Przepraszam Cię też najmocniej, że pisząc do Ciebie w takim dniu, zajmuję Twoją uwagę moimi niewesołymi sprawami. Ale wszystko to dlatego, że jako czteroletnia mężatka wiem już czego Ci najbardziej i najgoręcej życzyć: daj Ci, Boże, takie cudne, słodkie maleństwo, bo tylko posiadanie dziecka może dać życiu kobiety cel i sens, tak jak tylko miłość daje piękno i szczęście.
Twoja Monika.
P. S. — Nie wiem, czy Ci się podobają te drobiazgi, które dla Ciebie wybrałam. Naprawdę wolałabym ci przesłać ową wyprawkę, gdyby wypadało robić takie podarki ślubne. Dostaniesz ją zresztą i tak dla Twego pierwszego bobaska, a jeszcze raz Ci życzę, by nastąpiło to jak najprędzej.M.“.
Janka skończyła czytać list i zamyśliła się głęboko. Z zamyślenia obudziły ją głosy powracających mężczyzn. Marek oprowadzał Justyna i Stefana po gospodarstwie. Otwarte szeroko drzwi na taras pozwalały jej dokładnie widzieć ich trzech: brata, narzeczonego i Justyna.
— Cztery lata — myślała. — I jak mało się zmienił. Zmężniał tylko i trochę spoważniał.
Tu uśmiechnęła się ze smutkiem, wspominając ten ustęp listu Moniki, w którym pytano ją, czy zauważyła podobieństwo swego narzeczonego, do Justyna! Czy zauważyła!!! Stali teraz obok siebie. Justyn był niższy i drobniejszy, poza tym Stefan nosił małe przystrzyżone wąsiki, sylwetka jego w briczesach i długich butach wyglądała może bardziej sprężyście, bardziej po męsku… Ale podobieństwo biło w oczy. Nie ograniczyło się zresztą wyłącznie do powierzchowności. Stefan był również trochę artystą, również miał usposobienie marzycielskie, również odznaczał się wrażliwością i impulsywnością. Od Justyna różnił się jednak tym, że — nie mogła go pokochać…
Panowie na tarasie rozmawiali o koniunkturach w rolnictwie i myśl Janki wróciła do listu. Przeczytała go od początku do końca jeszcze raz.
— Biedna Monika — westchnęła i pewien projekt zaczął rysować się w jej głowie.
Podano wczesny wiejski obiad. Siedzieli przy stole we czwórkę. Marek w pewnej chwili powiedział:
— No, Janko, to już nasz ostatni obiad w Zapolu. Jutro zostanę tu zupełnie sam.
— Dajcie spokój — zrobił przestraszoną minę Stefan. — Rozczulisz Jankę i gotowa w przeddzień ślubu dać mi kosza, by zostać z tobą.
Janka uśmiechnęła się:
— Do Brohiczyna nie tak daleko. Będziemy widywali się często.
— Tak, kochanie — łagodząco potwierdził Marek.
Justyn czuł się nieswojo w tym nastroju. Jadąc do Zapola, spodziewał się wesołych humorów, małego rwetesu, jaki poprzedza zwykle w każdym domu większa uroczystość rodzinna, spodziewał się wreszcie innej temperatury. Czuł przez skórę pewien chłód. Nie w stosunku do siebie, lecz ogólny. Z wzmianek w listach Marka, mógł przypuszczać, że Janka kocha się w swoim przyszłym mężu. Tymczasem widział tylko jej jakby pobłażliwą życzliwość, którą odpowiadała na gorące spojrzenia Stefana i na tę jego półreligijną adorację. Stefan bardzo podobał się Justynowi. Wywierał wrażenie człowieka subtelnego i dzielnego jednocześnie. Marek twierdził, że jest świetnym gospodarzem, że jego Brohiczyn to istna perła, że mało jest na Polesiu ziemian równie pożytecznych, bo i sprawami społecznymi zajmuje się z zapałem i podniesieniem ogólnego poziomu rolnictwa. Zresztą, Stefan wypłacał się Markowi tymi samymi komplementami.
Po obejrzeniu Zapola, trudno było odmówić im uznania. Gospodarstwo pod każdym względem było tu postawione pierwszorzędnie. W ciągu niespełna pięciu lat po zupełnej dewastacji, majątek wrócił do dawnego kwitnącego stanu z tą dodatnią różnicą, że jego wydajność wzrosła znacznie. Nie mogło to dziwić nikogo, gdy wszyscy wiedzieli, ile niestrudzony właściciel wkłada w swój majątek pracy. Zdawało się, że wyrzekł się raz na zawsze życia prywatnego czy towarzyskiego. Nikogo nie przyjmował, u sąsiadów nie bywał, a jeżeli wyjeżdżał z Zapola, to tylko w interesach i to na krótko. To też nie umiał już mówić o niczym innym, jak tylko o swoim gospodarstwie. Takie przynajmniej wrażenie odniósł teraz Justyn, nie mogąc skierować rozmowy z Markiem na żaden inny temat.
Marek po czteroletnim niewidzeniu przyjaciela, przyjął go z dawną serdecznością. W jego zachowaniu Justyn nie mógł dopatrzeć się najmniejszego szczegółu, który by wskazywał na oziębienie ich stosunków. A jednak wbrew świadectwu własnej obserwacji wyczuwał między nim a sobą jakąż zaporę, jakąż przeszkodę, która ich dzieliła, niby idealnie przezroczysta tafla szklanna, niedostrzegalna, a przecież rzeczywista. To samo zresztą czuło się w jego rzadkich listach. Pisywał do Justyna w odstępach parumiesięcznych, a może nie tyle pisywał, ile odpowiadał na jego listy i pozornie wszystko działo się po staremu.
Wybierając się na ślub Janki, Justyn wiele sobie obiecywał po osobistym zetknięciu się z przyjacielem. Miał nadzieję skruszyć, a raczej roztopić dzielącą ich taflę chłodu. Wiedział przecie doskonale, że jest ona pozostałością z przed czterech lat, że przecięła i głęboko wniknęła w ich przyjaźń naskutek tych pozostałości uczuciowych, które wówczas Marek tak wspaniałomyślnie przekreślił, wyrzekając się Moniki. Zbyt dobrze obaj rozumieli siebie, by Marek mógł to ukryć przed Justynem i by Justyn nie wiedział, że Marek zdaje sobie sprawę z intencyj przyjaciela.
Justyn w jednym tylko się omylił: — zbyt wielką ufność pokładał w niwelującą działalność czasu. Spodziewał się, że w Zapolu od Janki i od innych dowie się, jeżeli nie o matrimonialnych, to chociażby o romantycznych sprawach Marka. I zawiódł się. To też przestał się martwić tym, że Monikę, z powodu jej niedyspozycji, musiał zostawić w Warszawie.
Przed zachodem słońca, Stefan zaczął się żegnać. Do domu miał „trzy mile z hakiem“, a chciał tam być przed nocą, by sprawdzić, czy przygotowania do jutrzejszej uroczystości idą sprawnie. Ślub miał się odbyć w Brohiczynie, w tamtejszym kościele parafialnym, a wesele w Brohiczyńskim pałacu, dlatego, zaś nie w Zapolu, że matka Stefana, bardzo już w latach posunięta staruszka, nie opuszczała domu. Rzeczy z wyprawą Janki, wysłano przed paru dniami, a ona sama z bratem i Justynem miała tam jechać nazajutrz rano.
Po pożegnaniu Stefana i po kolacji, Marek przeprosił siostrę i gościa.
— Wybaczcie, że zostawiam was, ale przyszedł pisarz i gorzelany. Muszę z nimi zrobić rachunki i wydać szczegółowe dyspozycje na dwa dni.
Justyn z Janką zostali sami. Siedzieli na tarasie rozmawiając przeważnie o pracy Justyna. Janka interesowała się wszystkim, pytała co buduje, co projektuje, co zamierza. Po godzinie zobaczyli gorzelanego i pisarza, wychodzących z kancelarii.
— O, już konferencja skończona — z zadowoleniem zauważył Justyn. — Jak to dobrze, że Marek już się z tym uporał. Zdążymy się z nim nagadać.
— Chyba już nie przyjdzie — bez nacisku powiedziała Janka. — On wcześnie chodzi spać.
— Ale jeszcze nie śpi — zaoponował Justyn, wskazując okna pierwszego piętra. Pomimo grubych zasłon, przez kilka szczelin przebijało się światło.
Justyn wstał:
— Zajrzę do niego.
— Niech pan nie idzie — powstrzymała go Janka.
— Dlaczego? — zdziwił się.
Z widoczną przykrością odpowiedziała:
— Widzi pan, mam wrażenie, że Marek trochę zdziczał. Wczesnym wieczorem zawsze idzie do siebie, a na pukania w ogóle nie odpowiada, chociaż wiem, że nie śpi, bo nieraz do późnej nocy słyszę jego kroki.
Justyn zatroskał się.
— Tym bardziej powinienem pójść do niego.
— Jak pan chce.
Wziął w hallu latarkę elektryczną i wszedł po schodach na górę. Zastukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza, zastukał drugi raz mocniej, jeszcze mocniej, a potym zdecydował się i nacisnął klamkę, lecz drzwi były zamknięte od wewnątrz na klucz. Za nimi zresztą mieścił się gabinet i tam na pewno nikogo nie było. Natomiast z dalszej sypialni dolatywały przytłumione odgłosy kroków.
— Nie może nie słyszeć mego pukania — skonstatował i zrezygnowany wrócił na taras.
Janka nie czekając na jego sprawozdanie z nieudałej wycieczki zaczęła mówić, że byłoby dobrze, gdyby mógł chociaż dwa, trzy tygodnie spędzić w Zapolu. Na jego własne nerwy taki odpoczynek w wiejskiej ciszy zrobi dobrze, a i Marek może się trochę rozrusza, przypomni dawne czasy…
W jej słowach czuł jakieś niedomówienia, napróżno jednak usiłował wydobyć z niej coś bardziej konkretnego. Niestety, o pozostaniu teraz w Zapolu nie miał prawa nawet marzyć — tłumaczył Jance. — Najdalej za trzy dni musi wrócić do pilnych prac w Warszawie, poza tym Monika ostatnimi czasy nie czuje się najlepiej i nie chciałby na dłużej zostawiać jej samej.
Gdy życzyli sobie dobrej nocy, Janka powiedziała:
— O Monice chciałabym pomówić z panem dłużej. Będziemy na to mieli czas przed pańskim wyjazdem.
Nazajutrz Justyn obudził się bardzo wcześnie i wyszedł na przechadzkę. Koło stajni spotkał Marka, któremu właśnie przyprowadzono osiodłanego wierzchowca. Przywitali się i Justyn zapytał:
— Czy jesteś niezdrów?
Marek miał jakby opuchniętą twarz i zaczerwienione białka.
— Cóż znowu — odpowiedział jakby z pewnym niezadowoleniem — czuję się znakomicie. No, serwus! Jadę w pole, ale przygotuj się do drogi. Za godzinę wyruszamy.
— Jestem zapakowany — zapewnił go Justyn.
— Serwus! — Marek lekko skoczył na siodło i z miejsca ruszył kłusem.
Po godzinie rzeczywiście wrócił. Wyglądał zupełnie normalnie i Justyn doszedł do przekonania, że po prostu coś mu się przywidziało. Przed ganek zajechał powóz zaprzężony w parę pięknych kasztanów i dokończywszy śniadania ruszyli w drogę.
W niedużym wiejskim kościele było pełno. Zjechało się ziemiaństwo z bliższych i z dalszych okolic, krewni państwa młodych i tłum ciekawych. Po ceremonii ślubnej orszak i zaproszeni ruszyli pieszo do pałacu, który oddzielony był od kościoła tylko niedużym, lecz starym i pięknym parkiem.
Z całego towarzystwa Justyn nikogo tu nie znał. Młoda para oczywiście była zajęta sobą i gośćmi. Marek również miał obowiązki wynikające z jego stanowiska. Do Justyna przyczepił się jakiś łysawy młodzieniec.
Młodzieniec ten rozwodził się nad urodą Janki, nie bardziej imponowało mu to, że robi tak świetną partię. Zaczął wyliczać Justynowi, jakie to obszary zajmuje Brohiczyn, ile ma folwarków, co za wspaniałe perspektywy.
— Marek zrobił fenomenalny interes, fenomenalny, interes — powtarzał co kilka zdań.
Wreszcie zirytowało to Justyna:
— Przepraszam pana, ale w tym wszystkim nie widzę interesu Marka.
— Jakto? — oburzył się młodzieniec. — Przecież nie będzie musiał od razu wypłacić Stefanowi posagu siostry. Spłaci kapaniną. Inaczej poszedłby z torbami, bo Zapole nie wytrzymałoby tego. Powiem panu w sekrecie, że ma tak zabazgraną hipotekę, że no! A dlaczego?… Bo był głupi. Pożyczył od jakiegoś poczciwca poważną sumę i podczas inflacji mógł ją spłacić kosztem paruset metrów żyta. Sam mu doradziłem. Wszyscyśmy tak zrobili. Można było psim swędem pozbyć się wszystkich długów… Ale on!…
Młodzieniec lekceważąco machnął ręką.
— A więc to tak — pomyślał Justyn i już nie słuchał dalszych wywodów sąsiada. Przez chwilę miał wielką ochotę powiedzieć mu, że jest owym poczciwcem, którego Domaszewicz nie chciał oszukać, lecz wzruszył tylko ramionami. Teraz dopiero uświadomił sobie, że wszystko co mu zostało po inflacji, była to właśnie suma na hipotece Zapola. Osobiście nie znał się na interesach, mecenas Jaszczun zaś w ostatnich latach przed śmiercią nie umiał się widocznie dostosować do nowego układu stosunków ekonomicznych, gdyż tak nieszczęśliwie ulokował kapitały zarówno własne, jak i Justyna, że stopniały one niemal z dnia na dzień.
Toteż Justyn tylko dlatego mógł ukończyć studia i wraz z żoną przebywać za granicą, że regularnie wpływały procenty od sumy pożyczonej Markowi. Bo i sprawy majątkowe Moniki nie stały zbyt dobrze. Państwo Korniewiccy nie należeli do ludzi zaradnych, kamienice z powodu ochrony lokatorów nie tylko nie dawały dochodów, lecz wymagały jeszcze wkładów, które czerpało się z Kopanki.
Obecnie wprawdzie, gdy Justyn rozpoczął praktykę, i gdy nadspodziewanie prędko zyskał duże powodzenie, sytuacja jego poprawiła się szybko, ale przecież był długi okres, jeżeli nie biedowania, to w każdym razie liczenia się z najmniejszym wydatkiem. Przetrwanie tego okresu zawdzięczał zaś tylko uczciwości Marka.
Justyn sam na jego miejscu na pewno nie postąpiłby inaczej. Nie tylko w stosunku do przyjaciela, z którym tak wiele go łączyło, ale w stosunku bodaj do lichwiarza. Toteż nie uczciwość wzruszyła go w tym postępku Marka, lecz to, że uzyskał nowy, jakże wymowny dowód słuszności swoich najgłębszych przekonań, że nie kupiecka kalkulacja, nie materialistyczny pogląd na życie jest mądrym drogowskazem. Przecież doświadczony i ostrożny mecenas ś. p. Jaszczun uważał sumę pożyczoną Markowi za wrzuconą w błoto, za zmarnowaną. Jakaż szkoda, że nie żyje. Czy i teraz ośmieliłby się powtórzyć to cyniczne zdanie: — nie należy mieć przyjaciół zagrożonych ruiną… Czy nie zrozumiałby, że właśnie należy, że to najbardziej nawet z finansowego punktu widzenia opłaca się, opierać swoją kalkulację nie na tabelkach giełdowych, nie na koniunkturze, lecz na zaufaniu do człowieka. I tu można doznać zawodu, ale czyż nie stokroć więcej zawodów spotyka tych, którzy jedynie wartości materialne biorą w rachubę. Jedna burza giełdowa, jedna zmiana koniunktury i oto rozsypuje się w gruzy najbardziej „murowane“ obliczenie…
Tu spojrzał Justyn na łysawego młodzieńca i przypomniał radę, którą ten dawał Domaszewiczowi. Zapewne, doradzając mu taką rzecz nie zdawał sobie sprawy, że Marek jest w najbliższej przyjaźni z wierzycielem. Zapewne i sam w stosunku do własnego przyjaciela postąpiłby uczciwie
Rozmyślania Justyna przerwał jakiś huczniejszy od innych toast.
Po obiedzie zabrał się do pisania obszernego listu do Moniki. Nie rozstawali się prawie nigdy. To też teraz niezależnie od sprawozdania z pobytu w Zapolu i ze ślubu Janki, miał jej do zakomunikowania całe setki różnych myśli, musiał podzielić się z nią wieloma nowymi wrażeniami. I jeżeli list jego tchnął tak wielką tęsknotą, nie było w niej odrobiny przesady.
Jego miłość do Moniki zdawała się wzrastać z roku na rok. Wprawdzie w pierwszym okresie małżeństwa dość często wynikały między nimi różne drobne starcia, które wówczas wydawały się obojgu tragediami. Jednak z biegiem czasu ich charaktery, ich usposobienia, ich indywidualności idealnie przystosowały się do siebie. Do wielkiej miłości życie dodało im skarb drugi, niemniej cenny: wzajemne przywiązanie.
Toteż jeżeli, wyjeżdżając teraz z Warszawy, Justyn nie wyobrażał sobie, jak wytrzyma przez kilka dni z dala od Moniki, to w tej chwili, po upływie zaledwie kilkudziesięciu godzin, nie był zdolny myśleć o niczym innym, jak tylko o powrocie.
Niestety teraz wyjechać nie mógł. Wieczorem miał odbyć się wielki bal i przed tym zamknięciem uroczystości weselnych o wyjeździe nie mogło być mowy.
Podczas balu Justyn przeważnie rozmawiał z Markiem. Gdy już nad ranem zatańczył z panną młodą i powiedział jej, że w południe zamierza wyjechać, Janka nie zaprotestowała:
— Dobrze, panie Justynie, ale muszę jeszcze przed tym pomówić z panem.
— Jestem do dyspozycji
— Najlepiej chodźmy teraz — skinęła głową. — Niech pan zaczeka na mnie w bilardowym pokoju. Zdaje się, że tam nikogo nie ma.
W bilardowym rzeczywiście nie było nikogo. Justyn czekał niedługo. Po upływie dziesięciu minut zjawiła się Janka. W ręku miała jakiś list. Jeden rzut oka wystarczył Justynowi, by poznać papier listowy i charakter pisma Moniki.
Ogarnął go lekki niepokój:
— O cóż to chodzi? — zapytał, siląc się na swobodny uśmiech.
— Siadajmy — wskazała mu krzesło.
— Mam nadzieję, że nie stało się nic podczas mojej nieobecności…
— O nie, panie Justynie. To jest list, który pan mi przywiózł.
— Ach tak! — odetchnął.
Janka zamyśliła się i po chwili odezwała się innym tonem:
— Widzi pan… Po długich wahaniach doszłam do przeświadczenia, że tak muszę postąpić, że najlepiej postąpię pokazując panu ten list. Robię to bez upoważnienia Moniki, bez jej zgody i nawet wbrew jej woli. Ale nie znajduję innego wyjścia. Jeżeli pan bierze mi za złe ten brak dyskrecji — to trudno. Sądzę jednak, że spełniam swój obowiązek w stosunku do was obojga i że pan, panie Justynie, po zapoznaniu się z treścią listu, przyzna mi słuszność. Jestem zwolenniczką otwartej gry tam, gdzie otwarta gra może coś pomóc.
Dostrzegła w oczach Justyna przerażenie i prędko dodała:
— Nie, niech się pan nie obawia. Nie stało się nic, nic takiego, co mogło by dla pana być ciosem. Zresztą proszę. Niech pan to przeczyta. Później zwróci mi pan list.
Podała mu złożony arkusik i wstała.
— Zostawiam pana samego. Nie wiem co pan postanowi i co przedsięweźmie po przeczytaniu. Nie chcę też wymuszać na panu obietnicy, że przed Moniką nie zdradzi się pan z tym, że list ten pan czytał. Ale… znając ją, znając w ogóle psychikę kochającej kobiety, radzę panu zachować to przed nią w tajemnicy. Proszę mi wierzyć, że tak będzie najlepiej.
Justyn został sam.
Trzymając w ręku list Moniki, usiłował uspokoić swoje rozpierzchłe myśli. Z ogólników Janki nie udało mu się wyłowić nic, co było by jakąś wskazówką. Najgorsze obawy i przeczucia największych nieszczęść, które czekają nań między wierszami listu wręcz go paraliżowały. Bliski był nawet zniszczenia tej kartki papieru.
— Lepiej nie wiedzieć… Lepiej nic nie wiedzieć…
Stopniowo jednak wróciła rozwaga. Zaczął czytać. Już pierwsze zdania listu pozwoliły mu odetchnąć z ulgą. W uczuciach Moniki nie nastąpiła żadna zmiana. To było najważniejsze… A potem czytał dalej i oto przed jego oczami odkrywał się nieznany mu kraj pragnień i smutków Moniki, kraj, którego istnienia nawet się nie domyślał.
W pierwszej chwili wydało mu się to wszystko czymś tak nie groźnym, czymś tak drobnym w porównaniu z jego obawami, iż prawie się uśmiechał na myśl, z jak przesadną powagą potraktowała to Janka.
— Przecież jest wiele małżeństw, które nie cztery, lecz nieraz kilkanaście lat czekają na potomka…
Potem przeczytał list po raz drugi i odczuł prawdziwy niepokój. Najważniejszą stroną kwestii wydało mu się teraz zdrowie Moniki. Jeżeli tylu lekarzy stwierdziło, że jej niedomagania, jej nerwowość, jej częste osłabienia są do usunięcia tylko przez macierzyństwo, zapewne mają słuszność.
Dlaczego jednak Monika nigdy nie wspomniała mu o tych sprawach ani słowem?… Dlaczego zataiła przed nim, przed najbliższym sobie człowiekiem, te troski, te zabiegi, te wizyty u lekarzy?… Dlaczego zrobiła przed nim tajemnicę z kwestii dla siebie tak ważnej?… Czy przez samą delikatność?… Czy sądziła, że on nie zdoła ocenić, wczuć się, zrozumieć ile jej na tym zależy?
— Niepodobieństwo!… A zatem?…
I tu Justyn zaczął pojmować jej milczenie: oto zwątpiła w możliwość uwieńczenia ich miłości potomstwem i wolała zachować smutek ten dla siebie, wolała mu oszczędzić tego zmartwienia…
Przez pamięć Justyna przebiegło kilka zasłyszanych przykładów. Nigdy nie interesował się tymi sprawami, ale przecież obijały mu się czasami o uszy wiadomości bliżej lub dalej dotyczące tego tematu. Słyszał tedy, że wskutek pewnych niedokładności fizycznych, wskutek pewnego niedopasowania się morfologicznego, pewnych rozbieżności fizjologicznych, niektóre pary małżeńskie nie mogą mieć dzieci.
Wydało mu się to jednak nonsensem w odniesieniu do Moniki i do niego.
W każdym razie, tak, czy owak, nie widział w tym beznadziejnej sytuacji.
— Najlepiej będzie wprost i otwarcie z Moniką o tym pomówić — zdecydował się.
Tymczasem bal się skończył. Przed pałac zajeżdżały powozy i samochody. Większość gości wyjeżdżała. Reszta rozeszła się do pokojów gościnnych. Służba zabrała się do sprzątania. Justyn poszedł do siebie. Mógł jeszcze przespać się dwie czy trzy godziny, lecz postanowił tylko przebrać się i wyjść na przechadzkę.
W parku nad stawem spotkał Domaszewicza:
— Widzę, Marku — powiedział — że i ty się nie kładziesz. Piękny ranek.
— Tak. Wspominała mi Janka, że wyjeżdżasz?
— W południe.
— Liczyłem na to, że wrócimy do Zapola i że zostaniesz u mnie chociaż na kilka dni.
Justyn rozłożył ręce:
— Niestety. Wiesz, że mam obowiązki, zaczęte roboty…
— Szkoda.
Rozmowa nie kleiła się.
— A ty — zaczął Justyn — będziesz teraz nudził się w Zapolu?
— Mam dość pracy.
— Jednak zupełna samotność… Spodziewam się, że przynajmniej w zimie przyjedziesz na dłuższy czas do Warszawy.
Marek odpowiedział zdawkowo:
— Będę się starał.
Z ust ich padały nic nie znaczące zdania, a jednocześnie ich myśli przeprowadzały zupełnie inny dialog.
— Dlaczego mnie odpychasz, Marku! — myślał Justyn. — Dlaczego chcesz odsunąć się ode mnie? Przecie tobie samemu z tym ciężko?
A Marek wyczuwał to, co myśli Justyn i odpowiadał bez słów:
— Ciężko, strasznie ciężko. Lecz zrozum, że to jest silniejsze od mojej woli.
— Ale dlaczego?
— Nie mam na świecie nikogo bliższego od ciebie, Justynie, ale nie mam też nikogo dalszego. Czyż ty tego nie rozumiesz?
— Owszem, Marku, ale to niesprawiedliwe! Cóż ja zawiniłem? — mówiła myśl Justyna. — Zamykasz mi usta, a tak bym pragnął zwierzyć ci się z moich zmartwień, z moich trosk…
— Nie, nie, Justynie! Nie dotykaj tych spraw. Wiem, chciałbyś mówić ze mną o niej, ale to jest zbyt dla mnie bolesne…
— Ja potrafiłbym dla ciebie zrobić więcej, niż dla samego siebie, Marku!
— Ja też, ja też… Ale chwilami zdaje mi się, iż mógłbym cię też zabić. Nie dręcz mnie swoją obecnością. Czyż nie widzisz, iż przeliczyłem się ze swymi siłami?
— Ale jednak nie możesz, Marku, nie zdołasz zabić w sobie przyjaźni do mnie!…
— Tak, nie mogę i to jak nóż tkwi mi w sercu.
Szli klonową aleją wśród spadających z szelestem pożółkłych liści i milczeli. W ich ruchach i w ich twarzach był spokój. Ktoś, kto z daleka zobaczyłby ich, gotów byłby przysiądz, że w tym ciepłym spokojnym poranku jesiennym dwaj milczący przyjaciele również toną w spokoju i przyjaźni.
Ale z nich każdy wiedział, co się dzieje w duszy drugiego i wiedział, że jakkolwiek starałby się myśli swoje ukryć, drugi je odczuje i odgadnie tak, jak i sam żadnej z nich zataić nie zdoła.
Była to męka dla obu, a zwłaszcza dla Marka nie do wytrzymania. Toteż gdy z daleka zobaczyli zajeżdżające po Justyna konie i służącego znoszącego do powozu jego walizki, odetchnęli z ulgą.
— Ucałuj ode mnie ręce żony — z uprzejmym uśmiechem mówił Marek. — Spodziewam się, że jej niedyspozycja szybko minie.
— Dziękuję ci. Monika często o tobie wspomina. I bardzo żałowała, iż nie mogła ze mną przyjechać.
— Zawsze była bardzo miła — konwencjonalnie zakończył Marek.
Uścisnęli sobie ręce, ucałowali się w oba policzki, starym zwyczajem poklepali się po ramionach i Justyn zajął miejsce w powozie. Konie ruszyły.
Justyn przeżuwał w sobie gorycz takiego rozstania z przyjacielem, lecz jasny poranek, wesoły wygląd pól, pogodny błękit nieba, wkrótce zrobiły swoje.
— Przecież kiedyś wyleczy się z tego uczucia, zakocha się w innej… Ożeni się… A wtedy i przyjaźń nasza odżyje — myślał.
I przypomniał sobie te kochane zacne wysiłki Marka, który tak troskliwie obmyślał przed czterema laty sposoby ratowania przyjaciela od nieszczęsnej namiętności do Dolly. Z opowiadań Moniki wiedział, jakie to listy pisał do niej Marek wówczas, jak obmyślał reżyserję. Cały wyjazd do Kopanki okazał się jego pomysłem. Proponował Monice, by zabrała tam którąś ze swych koleżanek…
— Czy teraz — zastanowił się Justyn — nie jest moim obowiązkiem zatroszczyć się o jego szczęście? Trzeba mu znaleźć dziewczynę, która zdoła go zainteresować… Siedząc na wsi, zbyt mały ma wybór.
Projekt ten ożywił bieg myśli Justyna. Oczywiście, że powinien tym się zająć i może tu liczyć na pomoc Moniki. Jej zdumiewająca intuicja oddać tu może olbrzymie usługi. Monika instynktem wyczuje, jaka panna może zająć Marka…
W wagonie było prawie pusto. Znalazł nie zajęty przedział i rozlokował się.
— Tak, zwierzę się z tych kłopotów Monice – postanowił i nagle otrząsnął się: — Przecie ona ma własne, stokroć bliższe zmartwienia…
Wyjął z kieszeni jej list i przebiegł go wzrokiem po raz trzeci. Teraz sprawa wydała mu się znacznie poważniejszym zagadnieniem. Zaczął przypominać sobie tysiące szczegółów z ich pożycia. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu bez wahania dałby głowę, że na jej i na jego szczęściu nie ma najmniejszej plamki, najmniejszej skazy. A teraz w pamięci odżywały drobne, pozornie nic nie znaczące zdarzenia. Choćby te łzy Moniki. W pewnych okresach dostrzegał w jej kochanych oczach ślady płaczu. Przypisywał to zdenerwowaniu, które większości kobiet w tych właśnie okresach dokucza.
Albo jej zamyślenia. Zdarzało się mu pochwycić w jej wzroku takie melancholijne mgiełki.
— Tak. Mogłem nie przypisywać tym objawom znaczenia, ale jak się to stało, że nie zastanowił mnie jej egzaltowany stosunek do dzieci!
Tu było wiele, bardzo wiele faktów. Monika na widok małego dziecka zapominała o wszystkim. Przerywała najważniejszą rozmowę, by pochylić się nad dziecinnym wózkiem I jak wówczas promieniała!… W Mediolanie spóźniła się na pociąg, bo w parku bawiła się z jakimś dwuletnim bobaskiem… Mieli później moc kłopotu z wizami. Albo to ustawiczne latanie do szwaczki na czwarte piętro, do jej córeczki…
Zasępił się:
— Trzeba przede wszystkim zbadać samą rzecz z punktu widzenia naukowego — postanowił.
Toteż zaraz po przyjeździe do Warszawy udał się do największej księgarni i gruntownie przejrzawszy katalog odpowiedniego działu wybrał kilkanaście dzieł traktujących o macierzyństwie, embriologii itp.
Zakupów tych Monice oczywiście nie pokazał. W ogóle po głębszym zastanowieniu się doszedł do przekonania, że należy zastosować się do rady Janki i nawet nie wspomnieć żonie o tym, iż poznał jej tajemnicę.
Starał się tedy wszelkimi sposobami ukryć przed Moniką swój nastrój, co jednak nie bardzo się mu udawało. Nie należał do natur zdolnych do hermetycznego zamknięcia się w sobie, a w dodatku Monika tak gruntownie, tak dogłębnie znała go, że musiał aż uciec się do dość niewinnego zresztą kłamstwa i winę swego nastroju zwalić na reminiscencje z pobytu na Polesiu.
— Widzisz — tłumaczył — nieznośne jest dla mnie to, iż czuję, jak zrywają się nici naszej przyjaźni z Markiem. Póki jesteśmy od siebie daleko, ton każdego listu można czuć i interpretować rozmaicie. Ale z bliska rozwiewają się wszystkie złudzenia.
Opowiadał jej o tym dużo, a ona wypytywała. Jeżeli zaś w tych rozmowach ani razu nie padło jedno bodaj słowo, które dotknęło by bezpośrednio przyczyny zmian, jakie w Marku zaszły, to dlatego, że zarówno Monika, jak i Justyn pomimo wszystko nie umieli zapomnieć o tym, że ich szczęście wyrosło na krzywdzie wyrządzonej Markowi, na wyrządzonej oczywiście nie przez nich, lecz przez los, przez fatum, przez przeznaczenie.
Justyn znowu wpadł w wir swojej pracy. Poza opracowaniem zamówień zajęty był przygotowaniem projektów własnej willi. Ich sytuacja materialna poprawiała się w szybkim tempie i mogli już o tym myśleć. Pierwiastkowe szkice były już wykończone.
— Wprawdzie daleko tej willi będzie do mego zaczarowanego zamku, którym zdobyłem twoje złote serduszko — mówił, tuląc Monikę, zapatrzoną w wielki arkusz z rysunkiem — ale i to nie jest zbyt brzydkie.
— Byle z tobą, byle razem — uśmiechała się Monika. — To gotowam mieszkać w kiosku z wodą sodową.
Ale Justyn spochmurniał:
— Tak. Moniko… Oto jak rzeczywistość odbiega od marzeń. Mnie nigdy nie pokochałabyś może, gdyby nie ów zamek. Wszystko w marzeniach wygląda pięknie, a w życiu…
— Justynie! Czyż w naszym życiu nie ma tego piękna z twego zaczarowanego zamku!?
— Piękno… Zapewne. Ale czy piękno jest wszystkiem? Piękno jest refleksem, tak refleksem naszych dusz, jak zorza refleksem słońca. Zorza ubarwi ci wspaniale zwykłe szare chmury, ale czyż przez to zmieni się ich kolor rzeczywisty… Z zamku zostały piękne refleksy, ale gdzie jest jego treść?…
Spojrzała nań z niepokojem i jakby z oczekiwaniem:
— Co przez to rozumiesz?
Justyn zmieszał się:
— Nic, kochanie. Po prostu powiew melancholii. — Zaśmiał się i pocałował ją w usta.
Lektura książek naukowych nie na wiele Justynowi się przydała. Z trudem przegryzał się przez dżunglę niezrozumiałych terminów i obcych zagadnień w rezultacie zaś nie doszedł do żadnego pozytywnego wniosku.
Po długich wahaniach zdecydował się odwiedzić doktora Borkowskiego, starego lekarza domowego rodziny Korniewickich, u którego leczyła się Monika. Dr Borkowski przyjął Justyna ze zwykłą serdecznością:
— No, drogi panie, domyślam się, iż chce pan dowiedzieć się o zdrowiu swojej małej. Otóż miło mi panu zakomunikować, iż, jak się okazało, moje własne obawy były bezpodstawne.
— Pańskie obawy?
— Tak. Przyznam się, że od waszego powrotu do kraju niepokoiłem się poważnie o stan jej płuc. Jest za szczupła i te powtarzające się stany podgorączkowe… Tak, tak… Ale na szczęście okazało się, że wszystko jest dobrze.
Justyn nie wiedział jak zacząć i zapytał:
— Jakież tedy mogą być przyczyny tych częstych niedomagań Moniki.
— Przyczyny mogą być różne. Ale skoro nie ma obawy gruźlicy, to już reszta furda.
— Nie sądzi doktór, by to było związane z jakimiś sprawami kobiecymi?
Lekarz wzruszył ramionami.
— Możliwe, ale nie sądzę. Jestem zresztą internistą nie ginekologiem, ale praktykuję, mój drogi panie, już lat prawie czterdzieści i mam trochę doświadczenia. Może pan polegać na mnie, że nic poważnego tam nie ma. Monika jest zbudowana prawidłowo, pochodzi z rodziny, która zawsze cieszyła się doskonałym zdrowiem. Nie, panie, może pan być spokojny.
Justyn niecierpliwie poruszył się na krześle:
— A czy nie sądzi pan doktór, że na przykład macierzyństwo wpłynęło by dodatnio na stan jej zdrowia?
— Macierzyństwo?… Oczywiście! Każdej normalnej kobiecie wychodzi na dobre. A pańska mała nawet wspominała mi, że chciałaby mieć dziecko i pytała, czy jest do tego zdolna. Che… che… che… Powiedziałem jej, że zdolna jest i do tuzina.
Justyn przygryzł wargi:
— Jednak jakoś dotychczas… jesteśmy bezdzietni.
— Cóż znaczy dotychczas?… Od iluż to lat?…
— Od czterech.
— Furda. Macie jeszcze dużo czasu. Moja Zosia urodziła się w dziewiątym roku naszego małżeństwa.
— Ale…
— Co za ale?
— Monika… Może minęłyby jej dolegliwości…
— I tak miną. Trzeba mieć w Bogu nadzieję i… wspólną sypialnię! Che… che… che…
Lekarz filuternie poklepał Justyna po ramieniu i zapytał:
— A do tego chyba nie trzeba was namawiać? Co?…
— Nie myli się pan doktór — rozweselił się i Justyn.
Wizyta ta dodała Justynowi otuchy. Przez kilka dni był najlepszej myśli. Lecz pewnego popołudnia wróciwszy do domu zastał Monikę w towarzystwie: siedziała na dywanie w buduarze i bawiła się z małą, może dwuletnią dziewczynką. Cała podłoga była zarzucona lalkami i innymi zabawkami. Monika zarumieniona i z radością w oczach zerwała się na jego spotkanie.
— Patrz — zawołała — jakie to cudo! Ma dwa lata i cztery miesiące. Małgosiu! Przywitaj się z panem, no, przywitaj się kochanie!
Mały, tłuściutki bobasek kiwnął płową główką i powiedział:
— Sień dobli.
— Słyszałeś?! — z zachwytem zawołała Monika. — O, Boże, jakież to cudne!
Porwała maleństwo na ręce i tuląc je, obsypywała pocałunkami różową okrągłą buzię, nosiła po pokoju.
— Skarbie ty mój, śliczności ty moje — powtarzała.
Justyn uśmiechał się z przymusem, usiłując zamaskować wszystkie te uczucia, które napełniły go znowu smutkiem i niepokojem.
— Istotnie, bardzo miłe dziecko — powiedział.
Głosu jednak nie mógł zupełnie opanować i w jego brzmieniu Monika natychmiast wyczuła ton tak bardzo kontrastujący z jej uniesieniem. Postawiła małą na ziemi i zapytała:
— A może ty jesteś niezadowolony, że ją tu sprowadziłam?
Zgasła od razu i w jej oczach zjawiła się obawa.
— Broń Boże! — pośpiesznie zaprotestował Justyn. — Dlaczego mam być niezadowolony. Bardzo mi przyjemnie. To rzeczywiście śliczne dziecko. Czyjeż to?
— Tej szwaczki z góry. Pozwoliła mi zabrać Małgosię na kilka godzin. Jeśli jednak ty się gniewasz…
— Moniko! Cóż znowu! Powtarzam ci, że cieszę się. Masz przynajmniej jakąś rozrywkę.
— Jeżeli ci jednak sprawia jakąś przykrość…
— Najmniejszej.
By rozwiać jej podejrzenia sam wziął dziewczynkę na ręce, lecz dziecko zaczęło płakać, wobec czego oddał ją Monice.
— Idź do pani — powiedział trochę zażenowany i czym prędzej wyszedł z pokoju.
Przy kolacji sam wrócił do tego tematu:
— Mogłabyś częściej zabierać do siebie tę małą. Przypuszczam, iż jej matka, jako kobieta pracująca, będzie ci nawet wdzięczna za to.
Lecz Monika najniespodziewaniej posmutniała.
— Nie, kochanie — powiedziała patrząc w talerz. — Lepiej nie.
— Ależ dlaczego. Zapewniam cię, że nie sprawia mi to żadnej przykrości.
— Wiem, ale chodzi mi o inną rzecz.
— O cóż?
— Widzisz, obawiam się, że zbyt ją pokocham, że zanadto się do niej przywiążę.
— Więc cóż to szkodzi?
— Ty tego nie rozumiesz. Przecie Małgosia ma własną matkę.
— To jeszcze niczego nie wyjaśnia mi, kochanie.
— Ma własną matkę, która może wyjechać i zabrać oczywiście Małgosię, a może również… być zazdrosną…
— Zazdrosną, o co? — zdziwił się.
— O uczucia małej.
Potrząsnęła głową:
— Nie, nie powinnam przyzwyczajać się do niej, ani jej przyzwyczajać do siebie.
I dla podkreślenia, że nie chce o tym dłużej mówić, zaczęła wypytywać Justyna o postępy w pracy konkursowej na budowę kościoła w Mokotowie.
Nocy tej Justyn długo rozmyślał, z rana zaś jeszcze raz przeczytał list Moniki do Janki i w notesie swoim zapisał:
„Prof. dr Stamm w Wiedniu“.


ROZDZIAŁ XI

Minęły jednak jeszcze dwa miesiące zanim interesy pozwoliły Justynowi wyjechać do Wiednia i upozorować ten wyjazd przed Moniką swoimi sprawami zawodowymi.
Profesor Stamm był znakomitością światowej sławy i Justyn musiał czekać kilka dni na wyznaczoną audiencję. Znakomity lekarz odznaczał się wyborną pamięcią, gdyż bez trudu przypomniał sobie warszawską pacjentkę, panią Kielską, kazał zresztą asystentowi wyszukać jej kartotekę i pokazał Justynowi.
— Nie mam powodu, jak pan widzi do zachowania tajemnicy lekarskiej, jeżeli chodzi o pańską żonę. Jest zupełnie zdrowa i zupełnie normalna. Dolegliwości, które ją nawiedzają z całą pewnością są przejściowe. Najlepszym na nie lekarstwem było by macierzyństwo.
— Oboje pragniemy dziecka, panie profesorze, ale niestety…
— A od jak dawna jesteście małżeństwem.
— Od czterech lat z górą.
— No, to jeszcze nie jest stracona pozycja. Upewniam pana, że nie ma najmniejszych podejrzeń co do bezpłodności pańskiej żony. Chyba… Czy pan jest w porządku?
Justyn nie zrozumiał. Zarumienił się z lekka i bąknął:
— Jeżeli chodzi o spełnianie tak zwanych obowiązków małżeńskich, oczywiście.
— Ach, co do tego nie wątpię. Pytałem, czy pan nie przechodził jakichś chorób, względnie czy nie miał pan jakichś wypadków, które mogłyby pana uczynić bezpłodnym.
— Mnie? — szczerze zdziwił się Justyn.
— No tak — z lekkim zniecierpliwieniem powiedział profesor. — Przecie o posiadaniu potomstwa decyduje w równej mierze zdolność do tego stron obu. W tej dziedzinie jest zupełne równouprawnienie.
— Nigdy nie przechodziłem żadnych tego rodzaju chorób. Nie miałem też żadnych wypadków…
— A poza małżeństwem miał pan kiedy dziecko?
— Nie.
— No, widzi pan. Bardzo być może, że w tej sprawie pan winę ponosi. Czy poddawał się pan już odpowiednim badaniom?
— Nie… Nigdy mi to na myśl nie przyszło, panie profesorze.
— Więc trzeba to zrobić.
— A pan profesor przypuszcza?…
— Nic nie przypuszczam. Sądzę raczej, że jesteście zbyt niecierpliwi. Ale jeżeli chce pan mieć pewność, nic łatwiejszego jak tę pewność uzyskać.
— A do kogo mam się zwrócić?
— Dam panu adres.
Wyrwał z bloczka kartkę i napisawszy kilka słów podał ją Justynowi:
— Uda się pan do laboratorium biologicznego przy klinice uniwersyteckiej. W ciągu jednej doby zrobią tam analizę i mam nadzieję, że jej wynik będzie pomyślny. W przeciwnym razie…
Profesor rozłożył ręce.
Tegoż jeszcze dnia Justyn odwiedził klinikę. Na wyniki analizy czekał z zupełnym spokojem. Nie miał najmniejszego powodu przypuszczać rezultatu ujemnego. Był zdrowym normalnie rozwiniętym mężczyzną, w jego życiu seksualnym nie było nigdy żadnych ekstrawagancyj, czy zaburzeń.
Toteż, gdy nazajutrz zjawił się w biurze laboratorium biologicznego i młody, sympatycznie wyglądający lekarz podał mu kopertę z wynikami badania, otwierał ją bez najmniejszej emocji.
Na porubrykowanej kartce było wszystkiego kilka słów łacińskich. Nie zrozumiał od razu. Dopiero po dłuższej chwili uczuł, że krew mu uderza do głowy.
— To niemożliwe, panie doktorze — odezwał się ochrypłym głosem. — To chyba jakaś pomyłka.
Lekarz wziął do rąk kartkę, przeczytał i przecząco potrząsnął głową:
— Wykluczone, proszę pana. Tu pomyłki się nie zdarzają.
— Jednak jestem przekonany — rozpaczliwie upierał się Justyn.
— Rozumiem, że panu przykro, ale…
— Przecież mógł ktoś przez nieuwagę, powiedzmy, zamienić epruwetki!
— Niepodobieństwo.
Justyn jednak nie mógł się z tym pogodzić.
— Panie doktorze, ja wolałbym w każdym razie sprawdzić.
— Upewniam pana, że to zbyteczne.
— Jednakże… Pan wie, że to było by dla mnie wprost… ciosem. Wolałbym mieć całkowitą pewność. Nie, ja stanowczo poproszę pana o drugą analizę. Wierzę chętnie, że w pańskim laboratorium panuje idealny porządek, ale w najidealniejszym może zdarzyć się raz na tysiąc przypadek… Przypadek zamiany…
Lekarz spojrzał nań z współczuciem:
— Drogi panie — powiedział. — Oczywiście, że mógłbym powtórzyć badanie, ale chcę panu oszczędzić niepotrzebnych kosztów. Więc proszę, niech pan tu zajrzy do tej księgi…
Otworzył dużą książkę leżącą na biurku.
— Widzi pan, tu się zapisuje wszystko, co bierzemy do analizy. Proszę, oto pańskie nazwisko… Niech pan teraz przejrzy sąsiednie daty. Widzi pan na własne oczy, że żadna zamiana nie mogła nastąpić, gdyż tego rodzaju badań w całym ubiegłym tygodniu nie było. Było tylko jedno. Właśnie pańskie.
Zamknął księgę i położył Justynowi rękę na ramieniu:
— Niechże pan nie rozpacza. Trzeba umieć takie rzeczy znosić po męsku.
Podsunął mu krzesło:
— Proszę, niech pan siądzie. Niech pan trochę odetchnie i wróci do równowagi.
Justyn otarł czoło. Było wilgotne.
— Czy… panie doktorze, czy to jest nieuleczalne?…
Lekarz zawahał się, ale widocznie doszedł do przekonania, że lepiej powiedzieć bezwzględną prawdę:
— Niestety, drogi panie. Wobec tego dzisiejsza medycyna jest bezsilna, a sądzę, że i nigdy nie znajdzie na to rady. Martwe plemniki nie dają się ożywić. Nie chcę panu robić żadnych złudzeń.
— Ależ dlaczego?!… Dlaczego?!… Przecież nigdy nie chorowałem!…
— Różne mogą być przyczyny. Można by ich szukać nie tylko w życiu pańskim, ale także w życiu pańskich przodków… Ojca… dziada… Czy pański ojciec żyje?
— Nie. Umarł przed pięciu laty.
— Czy nie cierpiał na jakąś przewlekłą chorobę?
Justyn skinął głową:
— Owszem, był sparaliżowany.
Lekarz zrobił wymowny gest ręką, jakby mówił: — No, widzi pan, mamy i przyczynę.
Justyn wlókł się do swego hotelu na wpół przytomny. Rzucił się na łóżko i leżał nieruchomo przez wiele godzin.
Całą noc spędził bezsennie. Gdy wreszcie podniósł się z rana, pierwszą jego myślą, jak zawsze w chwilach najsilniejszych przeżyć, było: napisać do Marka. Chociaż tak wiele popsuło się w ich przyjaźni, od niego jednego mógł oczekiwać rady, czy pociechy, z nim jednym podzielić się swoim bólem.
Bo Monika… Monika to zupełnie coś innego, a w dodatku o nią tu przecie chodziło i Justyn sam nie wiedział, czy wolno mu, czy trzeba poinformować ją otwarcie o tej smutnej prawdzie, której się wczoraj dowiedział.
Wprawdzie z jej listu do Janki można było wnioskować, że ona sama żywi właśnie obawy, ale czy niepewność nie będzie dla niej lepsza niż zupełna beznadzieja?… Jeżeli zaś nie niepewność, to w każdym razie milczenie…
I postanowił, że nic Monice nie powie. Rozmowa o tej sprawie, dla obojga tragicznej, byłaby nie do zniesienia. Należało i jej i sobie oszczędzić tak brutalnego wstrząsu.
Do Marka list wysłał jeszcze z Wiednia, a sam tegoż dnia wyjechał do Warszawy. Monika spotkała go na dworcu i od razu zaniepokoiła się:
— Co ci jest, Justynie?… Tyś chory!
— Nie! kochanie. Źle spałem przez kilka nocy — uśmiechał się, nadrabiając miną.
— Spotkało cię coś przykrego?
— Ależ nie, najdroższa.
— Ty przede mną coś ukrywasz — powiedziała z wyrzutem.
— Ukrywam i powiem ci na uszko: tęskniłem za kimś, kto zamiast ucieszyć się z mego powrotu, zadaje mi niemądrutkie pytania. Opowiedz mi lepiej, jak ty się czujesz i co w Warszawie nowego?…
Monika już więcej nie indagowała go, chociaż dręczyły ją różne domysły i chociaż w zachowaniu się Justyna widziała zdenerwowanie i nieznane dawniej przygnębienie. Ilekroć usiłowała skłonić go do dobrowolnych zwierzeń, udawał dobry humor, śmiał się, zabierał ją na dancingi, których nie lubili oboje, nadrabiał sztuczną werwą i podrabianą radością. A że nie miał zdolności aktorskich, Monika widziała te wszystkie jego wysiłki i powoli ogarniał ją smutek coraz większy.
Gdy naraz zmieniło się wszystko. Pewnego dnia podczas obiadu przyszedł list od Marka. Justyn otworzył kopertę i jak zwykle przeczytał głośno niektóre ustępy, dotyczące spraw potocznych. Monika nie mogła jednak nie zauważyć, że treść listu wyjątkowo podnieciła Justyna.
I rzeczywiście tak było. Zaraz po obiedzie Justyn przeszedł do gabinetu i przeczytał jeszcze raz list Marka.
„Rzecz jest bardzo przykra — pisał Marek — i wierz mi, iż sam pragnąc mieć dzieci (jeżeli się kiedyś ożenię, to tylko w tym celu), byłem wstrząśnięty tą wiadomością. Rozpacz jednak nic tu nie pomoże. Było by głupio przez całe życie załamywać ręce nad czymś, co się naprawić, ani zmienić nie da. Jest to jakby kalectwo, nie wyobrazisz sobie jednak człowieka bez nogi, który wciąż będzie się zadręczał tym, że nie może biegać. Każdą rzeczywistość trzeba przyjąć, bo innego na to nie ma sposobu. I trzeba się z nią pogodzić. Człowiek bez nogi szybkobiegaczem nie zostanie, ale chodzić może, jeżeli nogę zastąpi protezą. Nie możecie mieć własnych dzieci, zastąpcie je dzieckiem obcym. Oczywiście, że nie jest to to samo, ale każda namiastka jednak bodaj częściowo łagodzi odczucie braku. Weźcie w jakimś przytułku jakąś sierotę, adoptujcie i wychowujcie. Przecież wiele bezdzietnych małżeństw postępuje w ten sposób. Z biegiem lat na pewno je pokochacie, ono was pokocha i w tych uczuciach znajdziecie dużą rekompensatę za krzywdę, która Was od losu spotkała. Jeżeli potrafisz trzeźwo spojrzeć na sprawę, na pewno zrobisz tak, jak ci radzę“.
Rada i Justynowi wydała się radą dobrą. Pomimo to przez kilka dni przemyśliwał nad nią, a im dłużej myślał, tym więcej znajdował argumentów na jej poparcie. Ma się rozumieć adoptowanie dziecka nie wpłynie na poprawę zdrowia Moniki, ale pośrednio polepszy stan jej nerwów. Będzie miała moc zajęć przy takim maleństwie, zaabsorbuje to jej myśli, nie będzie miała czasu martwić się tym, że nie ma własnego dziecka…
Toteż któregoś dnia, gdy wracali oboje z przyjęcia u znajomych, Justyn zdecydował się zacząć.
— Tak tu u nas cicho i pusto — powiedział, zapalając światło w salonie.
— Pusto? — nie zrozumiała Monika.
— Tak. Jesteśmy tacy sami.
— A przecie nie chciałeś mieszkać u dziadków.
— Nie o to mi chodzi… Myślałem, jakby się ożywił nasz dom, gdyby… gdybyśmy na przykład mieli dziecko.
Monika poprawiała właśnie przed lustrem włosy. Odwróciła się nagle i upuściła grzebyk. Twarz jej pobladła:
— Coś ty powiedział?
Justyn udał, że nie dostrzega wrażenia, jakie wywarła na niej jego uwaga.
— Powiedziałem, że byłoby dobrze mieć dziecko.
— Justynie! Justynie! — krzyknęła i zakryła oczy palcami.
— Sądziłem — bąknął, brzydząc się swojej nieszczerości, — że i ty nie miałabyś nic przeciwko temu…
Zarzuciła mu ręce na szyję i rozpłakała się:
— Ależ… to największe, to jedyne… moje marzenie — mówiła wśród szlochu. — Ukrywałam to przed tobą, ale teraz, gdy ty sam… Boże, Boże… Dlaczego my nie mamy dziecka! Justynie!… Ja byłam u wielu lekarzy… Nie gniewaj się na mnie… Nie wspominałam ci o tym… bo… bo…
I zalewała się łzami. Justyn tulił ją do siebie, czuł wyraźniej niż kiedykolwiek dotychczas że bez wahania gotów byłby dla niej na wszystko, na największe poświęcenie, na śmierć nawet, jeżeli ceną swojej śmierci mógłby dać jej szczęście, którego tak pragnęła.
Drętwiało mu serce, gdy słyszał jej płacz, gdy czuł jej rozedrgane w szlochu piersi przy sobie.
— Nie płacz, jedyna, nie płacz — powtarzał.
— Justynie, Justynie…
— No widzisz — perswadował łagodnie — Bóg nas dotychczas nie obdarzył tą łaską, ale może kiedyś…
Głos mu się załamał. Zacisnął szczęki i starał się opanować własne rozczulenie nad nią, nad sobą, nad tym nieszczęściem, na które nie było żadnego sposobu.
Po długim milczeniu, gdy już i Monika zaczęła się uspakajać, odezwał się znowu:
— A cobyś na to powiedziała, gdybyśmy adoptowali jakąś malutką sierotkę?…
Odsunęła się od niego i ze zdumieniem spojrzała mu w oczy:
— Jakto sierotkę?
— Wiele ludzi robi w ten sposób. Nie mając własnych dzieci biorą za swoje cudze.
— Cudze?
— No tak. — Justyn starał się mówić najcieplejszym tonem. — Wiele jest sierot, podrzutków, dzieci biednych rodziców, których nie stać na wychowanie dziecka. Można mieć nawet duży wybór. Najlepiej wziąć sierotkę bez nazwiska, niemowlę kilkumiesięczne, lub roczne i adoptować. To wcale nie jest rzeczą rzadką.
— I ty chciałbyś wziąć takie dziecko? — pytała zdziwiona.
— A dlaczegóżby nie?…
— Takie nie wiadomo czyje?… Może obciążone dziedzicznie?…
— Co do dziedziczności, moja droga, w ogóle w nią nie wierzę. Gdybym ja na przykład nie wychowywał się w rodzinie wielkiego znawcy sztuki, lecz powiedzmy w chacie chłopskiej, umiałbym orać i rozrzucać gnój i nie byłbym artystą, bo nikt by we mnie zamiłowań artystycznych nie rozbudził. Na pewno także i moja natura, mój charakter, usposobienie, wszystko we mnie ukształtowałoby się inaczej. Nie wierzę w dziedziczenie cech nabytych nawet i fizycznych. Dobre warunki materialne, gimnastyka, sport, higiena mogą zupełnie zmienić przyszły wygląd dziecka, które w głodującej rodzinie wyrosłoby na cherlaka o prymitywnych instynktach.
Monika słuchała z uwagą lecz w jej oczach był smutek:
— Jednej rzeczy wszakże nic zmienić nie zdoła — szepnęła, gdy skończył.
— Jakiejże?
— Tego, że będzie to zawsze nie nasze dziecko.
— Zapewne, kochanie, ale z biegiem czasu polubimy je jak własne, pokochamy, jestem przekonany, że w ogóle zdołamy zapomnieć, że kiedyś było cudze. Przecie poczucie więzi rodzinnej nie opiera się wyłącznie na świadomości, że dana istota została przez nas spłodzona. Dziecko to nie tylko efekt fizycznego współżycia rodziców, ale w stokroć większym stopniu to zbiornik ich cech duchowych, umysłowych, kulturalnych, które przekazali mu wychowaniem.
Monika potrząsnęła głową:
— Mówisz tak, bo jesteś mężczyzną. Nie zrozumiesz mnie. Dla kobiety cudze dziecko zawsze pozostanie cudzym.
— Rzeczywiście nie rozumiem twego stanowiska.
— To nie jest stanowisko. To instynkt macierzyński.
Lecz Justyn zaoponował:
— Nie zgodzę się na to. Zdarzały się przecie wypadki w wielkich zakładach położniczych zmiany niemowląt i ręczę, że żadna matka nie mogłaby wyczuć instynktem, czy to jej dziecko, czy nie.
— Zapewne skoro wierzyłaby, że urodziła to właśnie dziecko, kochałaby je jak własne. Instynkt byłby oszukany, lecz nie przełamany.
Justyn pocałował ją w rękę:
— Więc dobrze, kochanie. Zgadzam się, że nie potrafisz kochać przybranego dziecka tak, jakby to było własne, do czego, ja na przykład, a sądzę, że i każdy mężczyzna byłby zdolny. Ale przecież z taką Małgosią od szwaczki nic cię nie łączy, a jednak lubisz ją bardzo.
— To zupełnie co innego.
— Więc chociażby innego! Czy nie chciałabyś mieć takiej dziewczynki na stałe w domu?… Czy nie byłoby ci przyjemnie czuwać nad nią, ubierać, karmić, uczyć takiego bobaska?…
Monika zamyśliła się:
— To tak trudno od razu odpowiedzieć… To nie jest takie proste.
— Więc namyślisz się, kochanie, zastanowisz się i wówczas wrócimy do tej sprawy. Dobrze?
— Dobrze. Tylko…
— Tylko co?
— Proszę cię, Justynie, nie przynaglaj mnie… Muszę to rozważyć w zupełnym spokoju.
— Ależ oczywiście, moja ty najdroższa.
— I sama ci powiem.
— Dobrze, dobrze, kochanie.
Tejże nocy, gdy oboje zmęczeni mówili sobie dobranoc, Monika przytuliła usta do ucha męża i szepnęła:
— Ja wciąż jeszcze nie tracę nadziei, że będzie…
Pocałował ją i nic nie odpowiedział.
— A ty wierzysz? — zapytała.
— Bardzo… chcę wierzyć, kochanie.
Położył się i udawał, że śpi, lecz zasnąć nie mógł. Już teraz prawie pewien, że rozwiązanie kwestii podsunięte mu przez Marka nigdy nie uzyska zupełnej zgody Moniki. Występując z tym projektem oczekiwał, że spotka się, jeśli nie z entuzjazmem, to w każdym razie z radością. Ona natomiast czuła się jakby dotknięta jego propozycją, a teraz domaga się od niego podtrzymania jej gasnącej nadziei.
— Czy nie lepiej od razu, jednym zamachem przeciąć wszystkie wątpliwości, czy nie jest moim obowiązkiem powiedzieć jej całą brutalną prawdę? — bił się z myślami.
Tak, to byłoby proste i uczciwe postawienie sprawy. Ale Justyn nie był zdolny do żadnego gwałtownego kroku. Jak zawsze, tak i w tym wypadku potrafiłby zdobyć się tylko na stopniowe, budowane z półsłówek i półgestów wyznanie, które rozciągnęłoby się w czasie na tygodnie i na miesiące.
Zostało tedy wszystko po staremu, wszystko, jak było. Tak przynajmniej wyglądało to zewnętrznie. Ale w głębi ich wzajemnego stosunku zaczynały jak mgły w dolinach układać się żale i rozżalenia, nienazwane po imieniu smutki, niewymówione głośno słowa. Zaczęła ich rozdzielać coraz bardziej ta strefa ich istnienia, w której unikali się wzajemnie, bojąc się spotkać już nie tylko słowami, lecz nawet myślami.
Oboje to widzieli, oboje to wiedzieli. Justyna ogarniał strach, że oto więdnie, zanika, topnieje ich miłość. Ale nie było tak naprawdę. W miłości tej zachodziły wielkie zmiany, odbywał się w niej proces jakby chemicznej przemiany, lecz nie słabła bynajmniej. Tylko z pogodnej i jasnej przeszła w stadium burz, uniesień i zapadów, ostrych wybuchów czułości i rozpaczliwej walki ze smutkiem, szalonych porywów i bolesnej melancholii.
Przyszła wiosna. Z wiosną rozpoczęły się prace przy budowie willi Kielskich. Justyn sam kierował budową, mając do pomocy dość młodego jeszcze lecz już doświadczonego majstra, niejakiego Sobola, którego poznał podczas innych robót i odtąd polubił, głównie za jego pracowitość i sumienność. Soból pierwszy zawsze zjawiał się do pracy, a już i wtedy gdy robotnicy poszli, oglądał wszystko, sprawdzał i obliczał.
Nieraz przyjechawszy na plac późnym wieczorem, Justyn zastawał go tam, siedzącego na stosie desek i zapisującego jakieś cyfry w zatłuszczonym notesie.
— Co pan tu robi, panie Soból — mówił mu tonem wyrzutu. — Czemu pan do domu nie idzie? Czy pan tylko nocuje w domu?
Majster machnął ręką:
— Lubię robotę, panie inżynierze. U mnie wszystko musi być akuratnie. A dom nie przepadnie. Moja rzecz być na stanowisku, mieć reputację dobrego fachowca i dobrze zarabiać, by na dom, na żonę i dzieci starczyło.
Nawet podczas południowej przerwy Soból nie schodził z budowy. Żona przynosiła mu obiad w menażkach. Justyn widywał ją często. Była to młoda, rosła kobieta, może niezbyt ładna, lecz zgrabna, wesoła i zalotna. Justyn nieraz zauważał, że gdy tylko się zjawiała, wśród robotników następowało charakterystyczne ożywienie. Zagadywali do niej, śmieli się, szczerzyli zęby, zawadjacko poprawiali czapki na przysypanych pyłem ceglanym włosach. A pani majstrowa odpowiadała na te zaczepki śmiało i agresywnie, strzelała oczami i widać było, że chciwa jest życia, chciwa pożądliwych spojrzeń i męskiego towarzystwa.
Nie wyróżniała nikogo, ale też nikogo nie pomijała, nie wyłączając nawet Justyna.
— Licho, nie baba — mruknął ten i ów robotnik.
A kiedyś Justyn mimo woli podsłuchał taką między nimi rozmowę:
— Już to majster takiej nie upilnuje.
— Żaden takiej nie upilnuje — odpowiedział drugi.
— On haruje przez cały dzień, a ona tam już pewno na kłódkę się nie zamyka.
Zaśmieli się i Justyn odszedł. Ponieważ jednak lubił i cenił Sobola, a to, co usłyszał wydawało mu się bardzo prawdopodobne, postanowił z nim pomówić.
W najbliższą tedy sobotę, korzystając z wczesnego „fajerantu“ zaprosił majstra na przekąskę do pobliskiej restauracyjki. Soból nie zdziwił się tym zaproszeniem, gdyż należało to do zwyczajów ogólnie przy budowlach przyjętych. Gdy zasiedli przy stoliku, Justyn skierował rozmowę na domowe stosunki majstra:
— Pan ma dwoje dzieci, panie Soból?
— Dwoje, panie inżynierze. Córeczka ma cztery latka, a chłopak dwa.
— A kto zostaje przy dzieciach, gdy żona idzie po zakupy, albo panu obiad przynosi?
— Mamy taką dziewczynę do posługi.
— Dawno pan żonaty?
— Sześć lat, panie inżynierze.
— Ładną ma pan żonę. Musicie się bardzo kochać.
Majster uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Czemu nie, panie inżynierze. Kobita jak się patrzy. Gdy była panna, to starających się miała tylu, że i opędzić się nie mogła.
— Niech pan mi się przyzna, panie Soból: a pan ją zdradza?
Majster rozejrzał się, czy nikt go nie słyszy i powiedział:
— Parę razy to tam było. Głównie jak miałem robotę w Otwocku. Do Warszawy przyjeżdżałem tylko na niedzielę. No, to już pan inżynier sam rozumie.
Justyn wcale tego nie chciał zrozumieć i miał ochotę powiedzieć Sobolowi kilka nauk moralnych, ale nie o to mu chodziło, więc zapytał:
— A co byłoby, gdyby i ona odpłaciła panu tym samym?
Soból spojrzał nań podejrzliwie i wzruszył ramionami.
— Na to już żadnego sposobu nie ma. Jak kobita chce to i zdradzi. Nie przypilnujesz, choćbyś nie wiem jak pilnował.
Justynowi wydało się, że twarz majstra spochmurniała, więc szybko zaprzeczył:
— Ja nie myślę, bynajmniej, by żona pana zdradzała. Skądże. Ale to, co pan mówi, że sposobu nie ma, to się pan myli.
— Chyba dzień i noc z nią leżeć, za przeproszeniem pana inżyniera — rubasznie zaśmiał się Soból.
— Nie, ale kobieta musi mieć przyjemności, musi mieć towarzystwo. Pan na przykład całymi dniami, od rana do nocy jest poza domem. Czy nie zastanawiał się pan nad tym, że jej po prostu może się nudzić?
— To i cóż ja na to poradzę? W niedzielę owszem. Ale w dni powszednie praca to pierwsza rzecz. A jak zdradzi to trudno.
— Tak pan spokojnie o tym myśli?
— Pewno, jakbym takiego gacha złapał, to policzyłbym mu kości, ale jak nie wiem, to cóż.
Tu widocznie nieco rozdrażniony, pozwolił sobie na mały odwet:
— Pan inżynier też jest żonaty. A przecież pan kamieniem w domu nie siedzi. Bo tak kalkuluję, po co człowiek jest stworzony: czy do pracy, czy do pilnowania kobity?…
— Nie chodzi o pilnowanie, panie Soból. Chodzi o to, by znaleźć dla niej więcej czasu. Pan za wiele pracuje. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
— Czemu nie. Rozumiem.
— Otóż panu praca sprawia przyjemność, a żona skazana jest na samotność. Nie mówię, by pana miało to spotkać, ale często się zdarza, że wreszcie kobieta znajdzie sobie towarzysza bardziej dbałego o nią i co wtedy?… Rzuci męża i pójdzie z tamtym.
— Pójdzie?… A no, to niech idzie. Za taką, co pójdzie, to niewarto nawet obejrzeć się. Plunąć za nią nie warto. Jakto? Człowiek dla niej haruje, a ona przez to go rzuci?… Co taka warta?
— Może go nie rzucić, ale będzie go zdradzać.
— No to co?… Nie takie ważne rzeczy. Byle wstydu człowiekowi nie robiła.
— Tak można mówić o kochance, nie o żonie — zaoponował Justyn. — Bo niech pan weźmie pod uwagę, panie Soból, że gdyby wszyscy w ten sposób myśleli, to żaden ojciec nie miałby pewności, że jest ojcem swoich dzieci.
Majster uśmiechnął się:
— Pewno, że to prawda. Ale skąd można wiedzieć. Ot i ja mam dwoje. A czy to moje, czy mi kto pomógł, choćbym na głowie stawał, to i tak pewności mieć nie mogę. O tych rzeczach to i myśleć nie trzeba, panie inżynierze, bo jak człowiek zacznie myśleć, to życie sobie zatruje. Życie zatruje, a nic nie zmieni. A i to, panu inżynierowi powiem, że jakbym się, nie daj Boże, dowiedział, że mój Staś, czy moja Józia, nie ze mnie jest, to i tak dziecka bym przecie z domu nie wyrzucił, bo już przyzwyczaiłem się do tych smarkaczy. Co tam, panie inżynierze, głowę sobie takimi rzeczami zawracać. Zdrowie pana inżyniera.
Wypili jeszcze dwa kieliszki i Justyn pojechał do domu.
Rozmowa z Sobolem silne na nim wywarła wrażenie. Dotychczas nigdy nie zastanawiał się nad tymi zagadnieniami, nigdy zwłaszcza nie wyobrażał sobie, by mogły powstać w jego życiu osobistym. I nagle rzucone przez majstra słowa: „pan też jest żonaty“, otworzyły przed Justynem zupełnie nową kwestię.
Oczywiście, nawet mu przez myśl nie przeszło najmniejsze podejrzenie, jeżeli chodziło o wierność Moniki. Wiedział, że go kocha, wiedział, że gdyby nawet go nie kochała, sama prawość jej charakteru, sam jej wysoki poziom etyczny wykluczyłby możliwość zdrady.
Toteż z zupełnym spokojem mógł sobie postawić to czysto abstrakcyjne pytanie:
— Jakbym zareagował na zdradę Moniki?
Lecz ewentualność taka, do tego stopnia była nieprawdopodobna, że sam się uśmiechał tylko. Myśl jednak, raz w nim zakiełkowawszy, z biegiem dni i tygodni wciąż odżywała. Zjawiały się pewne korekty. Pierwszą było ważne zastrzeżenie: ludzie się zmieniają i Monika może się zmienić. Jej miłość może wygasnąć, lub po prostu zmienić swój obiekt. A wówczas, wówczas mogą zachwiać się i podstawy moralne. Dla kobiety najwyższym prawem jest uczucie. W jej sumieniu usprawiedliwia ono wszystkie przekroczenia zasad, a nawet same zasady niszczy.
Dziś przeto wierność Moniki jest absolutnym pewnikiem, lecz może nadejść czas, gdy pewnikiem być przestanie. I co wtedy?
— Jak wtedy ustosunkowałbym się do tej przemiany? Czy zdobyłbym się na takie stanowisko, jakie zajmuje na przykład Soból?
I Justyn nie mógł temu człowiekowi odmówić rozsądku. Może sam zadręczałby się na jego miejscu podejrzeniami, wątpliwościami, może nie zaznałby chwili spokoju, ale postępowanie Sobola było trzeźwe, słuszne i jedynie racjonalne. Gdyby zszedł z tej linii, miał do wyboru tylko dwie ewentualności: albo zmienić swoje życie w piekło zazdrości, szarpaniny, poniżającego i nędznego szpiegowania, albo porzucić kobietę, którą kocha.
Nie ma tedy wyboru, a raczej zrobił wybór najmądrzejszy.
Czy uwalnia go to jednak od mimowolnych, instynktownych posądzeń i obaw, czy wyobraźnia nie podsuwa mu widoku żony w objęciach innego mężczyzny? Czy na przykład patrząc na swoje dzieci nie gryzie się myślą, że być może są one owocem rozkoszy, której ona zaznała z innym, którą obdarowała innego?…
I nagle Justynowi ścisnęło się serce, nagle w mózgu zrodziło się straszne przypuszczenie: czy Monika nie zdradzi go dla dziecka?… Czy dla posiadania dziecka, którego tak pragnie, nawet kochając męża, nawet wbrew tej miłości, nie odda się innemu, by otrzymać to, czego kochany mężczyzna dać jej nie może?…
Pod wpływem tej obawy Justyn popadł na kilka dni w zupełne przygnębienie. Udając, że czyta, że zajęty jest pracą, wodził oczami za Moniką, usiłując przeniknąć jej duszę, jej myśli, jej zamiary. Doszło do tego, że ilekroć doń się zbliżała, by coś powiedzieć, kurczył się w sobie cały: był przygotowany na to, że oto stanie przed nim i zażąda, by powiedział jej prawdę, by przyznał się, że nie może mieć dzieci, a wówczas powie:
— Mam prawo, Justynie, mam prawo mieć dziecko, a skoro ty nie możesz być jego ojcem, nie wolno ci zabraniać mi macierzyństwa. Chcę być wobec ciebie uczciwa i dlatego wiedz, że wierności ci nie dochowam, a ty musisz się z tym pogodzić.
I krople potu występowały Justynowi na czoło. Bo jakież mógłby przeciwstawić jej argumenty, czym z nią walczyć, na jakie prawa się powoływać, jakimi zaklęciami błagać?… Czy nie powiedziałaby mu wówczas:
— Jesteś złym egoistą. Odbierasz mi to, co dałoby mi szczęście, odbierasz dlatego, iż sam mi tego szczęścia dać nie możesz, że samolubnie chcesz mnie pozbawić tego, co jest prawem każdej kobiety. Zostałam twoją żoną, ale jakże mnie zawiodłeś i jak ci sumienie pozwala, tobie, winowajcy, zamykać mi drogę do tego, co jest celem istnienia kobiety?!… Czy sądzisz, że mogę kochać cię, kochać cię takiego, jakim dziś jesteś, egoistę i człowieka nie mającego dla mnie litości?… Czy sądzisz, że moja miłość, że miłość jakiejkolwiek kobiety zniosłaby taką próbę?…
I Justyn kurczył się w sobie, serce zamierało mu prawie w bezruchu. Za każdym razem oczekiwał tego ciosu.
Ale Monika zbliżała się doń, kładła mu rękę na ramieniu, przesuwała swoje gorące wargi po jego czole i mówiła:
— Czemuś taki smutny, kochanie?… Tak się boję o twoje zdrowie? Za dużo pracujesz w ostatnich czasach. Tak zmizerniałeś. Naprawdę musisz wypocząć.
I tuliła się doń, a z jej oczu patrzyła troskliwość i miłość.
Justyn oddychał z ulgą. Pod dotykiem kochanych rąk rozwiewały się straszne myśli i przyciskał ją do piersi jak odzyskaną, wydartą wrogiemu losowi, znowu jego, znowu bliską, znowu oddaną.
Ale złe myśli nie umierały. Po kilku dniach odżywały na nowo, aż stały się torturą nie do wytrzymania.
Zaczął teraz podejrzliwie i z niechęcią przyglądać się wszystkim mężczyznom, którzy bywali w ich domu, których spotykali u znajomych, czy w teatrze. Wiedział, że to są urojenia, że obraża nimi Monikę, ale zdawało mu się, że w jej oczach zapalają się jakieś tajemnicze ogniki, gdy rozmawia z tymi ludźmi, zdawało mu się, że w jej głosie odkrywa jakieś nowe, obce tony.
Biczował siebie w myśli za te nędzne podejrzenia, a gdy zostawali sam na sam, w porywie ekspiacji całował jej ręce i nogi, błagając bez słów o przebaczenie za krzywdę, którą jej w myśli wyrządził, by spotkawszy zdumienie i niepokój w jej wzroku, uciec czym prędzej.
— Jesteś chory, Justynie — mówiła Monika. — Tak bardzo boję się o ciebie! Co ci jest! Ciebie coś trapi?… Pójdź do lekarza. Jestem przekonana, że to nerwy.
— Tak, tak, jedyna. To nerwy. Przejdzie mi to — zapewniał ją i bliski był płaczu. Nie nad sobą, lecz nad jej dobrocią.
Kiedyś, przyszedłszy na obiad zastał doktora Borkowskiego. Lekarz wprawdzie zapewniał, że zjawił się tym razem, Bogu dzięki, nie w charakterze przedstawiciela medycyny, lecz jako amator młodych kurcząt z mizerią, jednak Justyn domyślił się, że sprowadziła go Monika umyślnie pod pretekstem obiadu, by namówił go do wyjazdu na odpoczynek.
Niewinny ten spisek miał być uwieńczony sukcesem, a to dzięki równie niewinnemu podstępowi. Mianowicie doktór oświadczył, że Monika musi pojechać na dwa miesiące nad morze, a Monika kategorycznie oświadczyła, że nie pojedzie bez Justyna.
Na szczęście stan robót przy willi, jak i reszta zajęć Justyna nie wymagały jego obecności w Warszawie, zgodził się tedy dość łatwo i już nazajutrz wyjechali do Jastrzębiej Góry. Zamieszkali tu w małym cichym pensjonacie i niemal całe dnie spędzali na plaży. Nowe otoczenie, wspaniała pogoda, beztroski tryb życia, wszystko to wpływało łagodząco na nerwy obojga.
Spotkali tu kilku znajomych, ci z kolei przedstawili im swoich, dzięki czemu niemal nazajutrz po przyjeździe znaleźli się w licznym i rozbawionym towarzystwie. Byli tu jedyną parą małżeńską i na ten temat powstawało wiele żartów i niewłaściwych dowcipów. Oboje wyglądali tak młodo, że nowopoznani dopytywali się, czy to nie są ich miodowe miesiące. Większość pań tutaj była zamężna, większość panów cieszyła się jeszcze stanem kawalerskim.
Nie trudno było zorientować się w konstelacjach sentymentalnych, jakie tu szybko powstawały, jak we wszystkich zresztą miejscowościach letniskowych i kąpielowych, gdzie niejako automatycznie rodzą się sezonowe uczucia i sezonowe parki. Zachowywały się one dość swobodnie, osłaniając swoje intymne sprawy tylko najniezbędniejszym minimum konwencjonalnej dyskrecji, tak kusej i niewiele przykrywającej, jak kostiumy kąpielowe.
Justyn, który nigdy nie wyróżniał się tolerancyjnością, wręcz musiał ukrywać swoje zgorszenie. Co prawda, jak obecnie sobie przypominał, już nieraz w podobnych okolicznościach, przeważnie w wielkich środowiskach zagranicznych, widział wiele podobnych sytuacyj. Jeżeli wówczas nie zwróciły jego uwagi, to zapewne dlatego, że właśnie owe środowiska były większe, gwarniejsze i obce, a może i dlatego, że wówczas jego myśli dalekie były od tego balastu przeżyć wewnętrznych, który zaciążył mu na sercu od czasu ostatniego pobytu w Wiedniu.
Sprawy te wydawały mu się tak gorące i tak drażliwe, że nawet z Moniką ich nie poruszał, chociaż nieraz miał ku temu ochotę. Monika, nie mógł o tym wątpić, orientowała się również dobrze w tych „flirtach“, toteż ze zdziwieniem, z przykrym zdziwieniem, stwierdził, że nie wywołuje to jej krytyki. Czasem wyglądało nawet na to, że nie tylko patrzy na owe nielegalne parki z życzliwością, lecz że gotowa jest im pomagać.
Zaraz na czwarty dzień przyjechał niespodziewanie mąż jednej z pań, dyrektor Horbowski. Był to poważny i bardzo miły człowiek, w średnim wieku, lecz pełen temperamentu i męskiego wdzięku. Przyjechał po południu i do wieczora na próżno szukał żony. Nie mógł zaś znaleźć jej dlatego, że popołudnie spędziła w pokoju inżyniera Zaleskiego. Zanosiło się na wielką awanturę, jeżeli nie na dramat. I właśnie Monika zażegnała wszystko, gdyż oświadczyła, że pani Horbowska była u niej i razem „bardzo długo gawędziły“.
To już pozbawiło Justyna dotychczasowej równowagi i wieczorem gdy zostali sami, powiedział Monice:
— Nie przypuszczałem, że zdolna jesteś do tego typu kłamstwa dla osłonięcia żony, która oszukuje męża i fircyka, który go okrada.
Hamował swój głos, lecz nie mógł opanować wzburzenia i Monika spojrzała nań zalękniona.
— Czy gniewasz się na mnie?
— Nie gniewam się, kochanie, tylko jest mi bardzo smutno.
— Dlaczego?…
— Że ty pochwalasz takie nędzne postępowanie takich nędznych ludzi.
— A któż ci powiedział, Justynie, że pochwalam?
— W każdym razie osłaniasz. Nie spodziewałem się tego po tobie!
Monika położyła mu rękę na ramieniu:
— Czy wiesz, co stałoby się, gdybym tego nie zrobiła?
— To już jest zupełnie obojętne — powiedział twardo.
— Dla kogo obojętne?
— Dla każdego człowieka etycznego.
Uśmiechnęła się gorzko:
— Widzisz, jak to wam, mężczyznom, zasady mogą zasłonić wszystko: poczucie ludzkości, sprawiedliwości, współmierności, jak mogą was oślepić. Nawet ciebie! Powiedz sam z ręką na sercu, czy za ten romans, który jest wynikiem lekkomyślności i braku ośrodków hamujących, współmierną było by karą wydanie tej kobiety na wszystkie skutki odkrycia jej zdrady, na kompromitację, skandal, może śmierć, może zerwanie małżeństwa?…
— Miała czas o tym pomyśleć przed zdradą, a teraz powinna była ponieść za swój postępek wszelkie konsekwencje — nieco miększym już tonem rzucił Justyn.
— Mój drogi, czyż każdy umie myśleć? Czyż nawet rozsądni i myślący ludzie nie ulegają impulsom? Czy ty sam nigdy nie zrobiłeś głupstwa?… A konsekwencje… Zastanów się, że spadłyby one nie tylko na winowajczynię, lecz i na całkiem niewinnych: na jej męża, na jej dzieci.
Potrząsnęła głową:
— Nie, Justynie. Przykro mi, że nie pochwalasz mego postępku, wiesz dobrze, że wolałabym sama nie wiem jak cierpieć niż sprawić ci najmniejszą przykrość, ale gdyby drugi raz zdarzyła się podobna sytuacja, nie znalazłabym w sobie tyle tego, co ty nazywasz zasadami moralnymi, a ja nazywam bezwzględnością, by powtórnie nie skłamać.
Justyn był wzruszony.
— Tak, maleńka moja, tak. Ty jesteś uosobieniem dobroci.
Przygarnął ją do siebie. Nie opierała się i szepnęła:
— Więc mówisz, że miałam rację…
— Z twego punktu widzenia, oczywiście, kochanie.
— Powiedz, czy postąpiłam brzydko? — nalegała.
— Nie, bo o brzydocie czynów decyduje brzydota intencyj, a tyś miała najpiękniejsze.
— I sam postąpiłbyś tak samo?
Zaśmiał się, rozbrojony jej wiarą w słuszność tej wątpliwej sprawy.
— Nie, kochanie. Ja postąpiłbym inaczej. Ale nie mówmy już o tym.
Nazajutrz spotkali na plaży państwa Horbowskich. Oboje byli uśmiechnięci i weseli. Po chwili, gdy jej mąż poszedł wynająć łódkę, pani Kasia zwróciła się do Moniki z wybuchem serdeczności:
— Nigdy, nigdy pani nie zapomnę tego, co pani dla mnie wczoraj zrobiła!…
— Ależ nie ma o czym mówić — uśmiechnęła się Monika.
— O, nie! Pani nie ma pojęcia jaki Feliks jest zazdrosny. Myślałam, że umrę ze strachu. I gdyby nie dobroć pani, stało by się nieszczęście.
— Mąż pani — wtrącił Justyn — wygląda na człowieka bardzo opanowanego i na pewno jest dżentelmenem. Nie przypuszczam, by mógł się posunąć do jakichś gwałtownych czynów.
— To tak — potwierdziła pani Kasia. — Ale bez chwili wahania porzuciłby mnie. Nie macie państwo pojęcia jaki on jest bezkompromisowy, jak nie umie przebaczać.
Justyn podniósł brwi:
— Powiedziała to pani tak, jakby zależało jej bardzo na mężu.
— A co pan sądzi?! Przecie ja go kocham do szaleństwa.
Spojrzał na nią ze zdumieniem:
— Pani kocha?
— Uwielbiam go. Nie potrafiłabym żyć bez niego. Gdyby porzucił mnie, zabiłabym się. Pan nie może sobie wyobrazić, jaki to cudowny człowiek. Wszystkie kobiety mogą mi zazdrościć takiego męża. No, niech pani spojrzy, droga pani Moniko, jaki on śliczny!
Pan Feliks zbliżał się właśnie do miejsca, gdzie plażowali. Rzeczywiście był to bardzo przystojny i świetnie zbudowany mężczyzna. Justynowi mimo woli nasunęło się porównanie tej sprężystej i pełnej życia sylwetki z owym inżynierem Zaleskim grubawym i łysawym facetem o spadzistych ramionach i skrzeczącym głosie.
Toteż gdy pan Horbowski zaproponował przejażdżkę łódką, a pani Kasia wolała zostać, został również i Justyn, bo chciał z nią pomówić, chciał po prostu zrozumieć motywy tej dziwnej kobiety, postępującej wbrew swoim uczuciom.
Gdy Monika, pan Horbowski i jeszcze dwie panie zajmowali miejsca w łodzi, Justyn zapytał:
— Oczywiście żartowała pani, że kocha swego męża?
— Ja? — oburzyła się. — Jak pan nawet może wątpić!
W jej głosie zabrzmiała szczerość.
— W takim razie jestem skończonym osłem — westchnął Justyn, — bo wybaczy pani, ale pojąć nie mogę, jak kobieta, kochając jednego mężczyznę i kochając go naprawdę, może… że tak powiem… znaleźć satysfakcję w… towarzystwie innego…
— Przecie to takie proste!
— Nie dla mnie.
Pani Kasia spojrzała nań wesoło:
— Czy pan nigdy nie zdradził żony?
— Nigdy, proszę pani. Nigdy nie odczuwałem najmniejszej ku temu ochoty.
— Wierzę panu, ale w takim razie ręczę, że nigdy też nie rozstawaliście się na czas dłuższy.
— To prawda — przyznał. — Ale upewniam panią, że nawet najdłuższe rozstanie…
— No, no — przerwała — niech pan nie przesadza!
— W tym nie ma przesady.
— Radzę spróbować, a wtedy mówić — upierała się. — Naturalnie jest to kwestia temperamentu. Jednym dość byłoby tygodnia, innych zmógłby dopiero miesiąc, czy dwa. Niech pan siebie wystawi na próbę. Radzę.
Wzruszył ramionami:
— Dziękuję pani, ale z rady nie skorzystam. I nie zmienię też swego zdania. Gdy się kogoś głęboko kocha, zdrada jest w ogóle nie do pomyślenia.
Pani Kasia zniecierpliwiła się:
— Ach! Zdrada, zdrada! Cóż to za wielkie słowo! Po co wpadać w sugestię, takich przytłaczających wyrazów, takich gorszących określeń, które już brzmią jak potępiający wyrok.
— Jakież inne znajdzie pani słowo? — zapytał nie bez ironii.
— Jakie? — Nie wiem… Płochość… lekkomyślność… zapomnienie się. Zresztą nie chodzi o słowo, lecz o treść. Zdrada byłaby wówczas, gdybym pokochała innego, albo gdybym przynajmniej wolała go od męża.
— Z tego wynika, że pani jednak woli męża niż… tego pana?
— Niż Zaleskiego?…
Pani Kasia wybuchnęła głośnym, szyderczym śmiechem, którego długo nie mogła powstrzymać.
— Ależ panie! Jakże mogę porównać tego otłuszczonego głuptasa z Feliksem! Tego pustego bufona z moim mężem. Feliks, to indywidualność, to umysłowość, to ktoś w całym znaczeniu tego słowa. Feliks to, proszę pana, prawdziwy mężczyzna. Jest wprawdzie o dziesięć lat starszy od pana Zaleskiego, ale… No! Trudno mi o tym mówić, ale upewniam pana, że pod żadnym, pod ani jednym względem nie może być między nimi porównania. Toteż sama myśl, że przez takie zero mogłabym stracić Feliksa, była dla mnie czymś potwornym.
Wzdrygnęła się i mówiła dalej:
— Wczoraj, gdy obawiałam się, że wszystko się wyda, gdy ten pocieszny Zaleski zaczął mnie pocieszać… Boże drogi, myślałam, że pęknę ze śmiechu, chociaż strach mnie wprost obezwładniał. Niech pan zgadnie co on powiedział!
— Nie mam pojęcia, proszę pani.
— Pan wybaczy, panie Justynie, że nudzę pana moimi prywatnymi sprawami, ale muszę, no wprost muszę z kimś podzielić się tymi przeżyciami… A wiem, że na pańskiej dyskrecji mogę polegać. Nieprawdaż?
— W zupełności, proszę pani.
— Tak jestem wam wdzięczna, żeście mnie wyratowali!
— Pani wybaczy, ale ja się do tego nie przyczyniłem. To Monika…
— Kochana pani Monika — zawołała, nie dostrzegłszy szczególniejszego tonu w jego sprostowaniu.
— Więc cóż pani powiedział?
— Aha! Widziałam, że miał porządnego stracha, ale nadrabiał miną. Boże! Ta mina!… Nie obawiaj się — powiada. — Jeżeli wynikną jakieś poważniejsze komplikacje, to trudno, ale poniosę wszystkie konsekwencje… Słyszy pan?… Otworzyłam tedy szeroko oczy i pytam: — Jakie konsekwencje?… A on wydyma usta i mówi tak, jakby ofiarowywał mi najcenniejszy skarb na świecie: — Mogę nawet ożenić się z tobą.
Tu pani Kasia znowu zaczęła się śmiać tak serdecznie, że i Justyn nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Słyszy pan?… To „trudno“ i to „nawet“! Boże, jacy mężczyźni bywają naiwni w swojej zarozumiałości! I wie pan, z jednego się tylko cieszę, że ten głupiec widzi teraz mego męża i sam może przeprowadzić porównanie.
Cała ta historia z panią Horbowską wiele dała Justynowi do myślenia. Ustosunkowanie się tej młodej kobiety do moralnej i praktycznej strony kwestii, wydało się mu zrazu czymś buszmeńskim, dzikim, zwierzęcym. Nie mógł wszakże nie zdumiewać się nad tą dziką logiką, która w oszukaniu męża i w zbliżeniu do drugiego mężczyzny nie widziała zdrady, dlatego tylko, że ten drugi nie był pociągający, a znajdowała dla siebie usprawiedliwienie w zoologicznym głodzie fizycznym i w długim rozstaniu z mężem.
Widział już coś potwornego, coś karykaturalnego w tym, że pani Kasia mogła jednocześnie kochać swego męża i że zdawała się nie dopuszczać nawet myśli, by jej przygoda z Zaleskim obrażała tę miłość.
Zaczęło go dręczyć pytanie, czy tego rodzaju poglądy są indywidualną własnością pani Kasi, względnie istot jej gatunku etycznego, czy też właściwe są kobietom w ogóle?
Dlatego po kilku dniach opowiedział Monice treść swojej rozmowy z panią Horbowską i podczas tej relacji bacznie obserwował reakcje, jakimi Monika to przyjęła. Spotkał go dość poważny zawód.
— Zapewne — powiedziała Monika — nie jest to ładne i dowodzi tylko, że pani Kasia pozbawiona jest silniejszych hamulców moralnych, a w dodatku nie widzi brzydoty kłamstwa.
— Zbyt łagodnie to oceniasz, Moniko — zauważył, ukrywając wszakże rozczarowanie.
— Nie łagodnie, tylko po ludzku. Z ludzkiego punktu widzenia najważniejszy jest efekt, skutek.
— Przyznajesz tedy jej słuszność, że za prawdziwą zdradę należałoby uważać dopiero zdradę uczuciową?
Monika spojrzała nań zdziwiona:
— A czy ty sądzisz inaczej?
Justyn rozgniewał się:
— Nie spodziewałem się usłyszeć tego od ciebie.
— Osądź rzecz bez irytacji. Wyobraź sobie, co wybrałbyś na miejscu pana Feliksa: czy wolałbyś, by twoja żona, którą kochasz straciła wszystkie uczucia dla ciebie i oddała je innemu, czy, by miała z kimś przygodny i nieważny romans, po którym kochałaby cię tym goręcej?
Zaśmiał się ironicznie:
— Innymi słowy dajesz mi do wyboru: albo szubienicę, albo gilotynę.
— Więc byłoby ci obojętne, czy stracisz mnie na zawsze, czy tylko…
— Proszę cię! — przerwał z wybuchem. — Nawet takie przypuszczenie jest dla mnie zbyt bolesne i zbyt obraża ciebie, bym mógł tego słuchać!
Monika posmutniała:
— Przecie ja w ogóle nie dopuszczam takiej ewentualności.
— Więc dlaczego, dlaczego o tym mówisz?! — krzyknął.
— Bo chcę, byś zrozumiał panią Kasię. Sama ją potępiam, lecz i w potępieniu musi być miara. Jestem przekonana, że większość kobiet nie zdobyłaby się na taką zdradę człowieka kochanego. Ale ona jest zbyt lekkomyślna, zbyt impulsywna
— W moim języku nazywa się to inaczej — przerwał.
— Jednak chodzi tylko o skutki. A sam widziałeś jak są szczęśliwi.
— Chodzi o skutki?… Więc dobrze. Zgadzam się, przypuśćmy, że zgadzam się z tym punktem widzenia. Ale nie bierzesz w takim razie pod uwagę, że i skutki tu mogą być tragiczne. Mogą być wręcz okropne!…
— Nie rozumiem cię, o czym mówisz?…
Już miał na końcu języka to, co — jak teraz spostrzegł — najbardziej go w całej sprawie dręczyło. Już chciał powiedzieć, że pani Horbowska może urodzić swemu mężowi dziecko, które nie będzie jego dzieckiem… Powstrzymał się w ostatniej chwili i zamilkł.
— Co może być okropne? — powtórzyła pytanie Monika.
— Nie, nie… Właściwie… — usiłował znaleźć choć wybieg. — Tak, mówiłem już o tym… Zresztą naprawdę mam już dość tego tematu, naprawdę dość.
— Jak chcesz, kochanie — przesunęła palcami po jego włosach. — Dajmy już temu spokój. Zresztą już późno. Pójdziemy najlepiej spać.
Justyn jednak był zbyt zdenerwowany, a ponieważ chciał to ukryć przed Moniką, powiedział:
— Połóż się, a ja jeszcze się trochę przejdę… Zejdę nad morze. Spacer dobrze mi zrobi.
Pocałowała go w usta:
— Dobrze kochanie.
Wybiegł prędko, jakby go goniono.
Na dworze ogarnęła go ciepła lipcowa noc. W uliczkach między willami nie było żywego ducha. Nawet na tarasie modnej kawiarni skończył się już dancing, gaszono światła. Od morza dął silny lecz ciepły i słoną wodą pachnący wiatr.
Stromą alejką zbiegł na plażę i brnąc w sypkim piasku po kostki doszedł do brzegu, gdzie szeroki miot fal ubił piasek na twarde i sprężyste pasmo. Noc, chociaż bezksiężycowa, nie była zbyt ciemna. Niebo iskrzyło się od gwiazd, a nad szumiącym morzem unosiła się jakby nikła poświata. Na pobliskich mieliznach z rytmicznym hukiem łamały się niewidzialne fale, ale te, które dobiegały do brzegu, rysowały się wyraźnie strzępiastymi konturami.
Justyn idąc wzdłuż brzegu trafił na wciągniętą łódź i usiadł na burcie. Stopniowo ten miarowy kojący szum morza przywracał mu spokój. I teraz dopiero zaczął sobie zdawać sprawę dlaczego musiał wyjść z pensjonatu. Uciekł, tak, uciekł przed wizją, którą podsuwała mu wyobraźnia, przed okropną wizją Moniki w ramionach tego obrzydliwego inżyniera Zaleskiego. Wizja była niedorzeczna, absurdalnie nieprawdopodobna i teraz nawet śmieszna przez to właśnie nieprawdopodobieństwo, ale tam, w pokoju, w świetle jaskrawej elektrycznej lampy wydawała się prawie rzeczywistością.
Taka pusta i płytka kobieta, jak pani Horbowska, mogła zdradzić męża dla nasycenia swoich niskich instynktów, czy Monika, czy Monika zostawiona sama sobie, zdana na swoje myśli i na samotność, nie zrobiłaby tego dla — dziecka?…
— Gdybym z nią nie przyjechał tutaj, gdyby przez dłuższy czas została sama, narażona na samcze nadskakiwania tych typków, czy z jej podświadomości nie wyzwoliłoby się pragnienie tak w niej silne, tak dominujące nad wszystkimi innymi?… Czy…
Przecie sama nie uważałaby tego postępku za najgorszą zdradę. Powiedziała przecie… Zwłaszcza, że miałaby przed sobą cel, cel bez porównania wyższy od fizjologicznego celu innych kobiet, polujących na przygody pod nieobecność łatwowiernych mężów…
Większa fala dosięgła łodzi bryzgami ciepłej wody, lecz Justyn zbyt był zamyślony, by to zauważyć. Automatycznie otarł chusteczką ręce.
— Tak, na pewno Monika nie byłaby do tego zdolna — stwierdził z przekonaniem.
Lecz jednocześnie obudziło się w nim wielkie rozczulenie dla tej kochanej, jedynej, najbliższej, która bez wahania, bez chwili namysłu, zrezygnowała z zaspokojenia swoich największych marzeń dla niego i tylko dla niego.
A za rozczuleniem zjawiło się pytanie:
— Czy wolno mi taką ofiarę od niej przyjąć?
I nagle ogarnął go dziwny jakby martwy spokój. Może nie zdawał sobie w tej chwili sprawy z tego, że gdzieś w głębi jego umysłu w tym właśnie momencie zapadła decyzja, może nie umiałby jej wyrazić słowami, czy bodaj konkretną myślą, ale czuł, wiedział, że dokonała się w nim jakaś wielka przemiana. Patrzał teraz na siebie bez niepokoju, bez obawy, tak obojętnie i z taką rezygnacją, jak patrzy kaleka na własną amputowaną rękę, bezwładną już i obcą, której ból ucichł, skamieniał, umarł. Niesamowite, nieokreślone uczucie straty, niepowetowanej, a koniecznej, uzdrawiającej straty i leniwy, mglisty zamęt w mózgu od narkozy tych trujących myśli, które przeszły w ostatnich miesiącach pod czaszką…
Wstał i szedł brzegiem daleko, aż do fizycznego zmęczenia. Morze huczało harmonią swojej odwiecznej pracy, wiatr zrywał z rozkolebanej powierzchni strzępki słonej piany, fale wilgotnymi językami lizały piasek wybrzeża, a ich bryzgi raz po raz rzęsiście skrapiały nogi Justyna.
Gdy wrócił, Monika nie spała:
— Boże! — zawołała z karcącym zgorszeniem. — Jak ty wyglądasz! Czym prędzej rozbierz się i wytrzyj wodą kolońską. Jeszcze się zaziębisz! Jak można być tak nieostrożnym!
Uśmiechnął się do niej.
— Nic mi nie będzie. Wałęsałem się nad brzegiem.
— Wyglądasz tak, jakbyś nurkował!
Przyciągnęła go do siebie i pocałowała:
— Wstydź się, jesteś słony! — orzekła z udawaną zgrozą.
Wziął jej twarz w obie dłonie i wpatrywał się w nią z czułością:
— Kocham cię — szepnął. — Kocham cię bardziej niż możesz sobie wyobrazić.


ROZDZIAŁ XII

Siedzieli całym towarzystwem na tarasie kawiarni. Było kilkanaście osób, wszyscy w świetnych humorach po emocjonującej i wesołej wycieczce dużą łodzią motorową na pełne, a dnia tego niespokojne morze.
Podczas wycieczki wszyscy nadrabiali minami, udając że nie boją się fal, które nieraz przewalały się przez dziób łodzi, teraz jednak sprowokowani przez szczerość pana Horbowskiego, kolejno przyznawali się do przeżytego strachu.
Właśnie Monika z ożywieniem na swojej wyrazistej twarzyczce z oczyma, w których odbijała się zarówno gwałtownie pobudzona odwaga cywilna, jak i wstyd tchórzostwa, wśród wybuchów śmiechu czyniła publiczną spowiedź z obaw dotychczas jak najstaranniej ukrywanych.
Justyn na chwilę oderwał od niej oczy i mimo woli spojrzał na rotmistrza Jotarskiego, jedynego prawdziwego bohatera dzisiejszej wycieczki, znanego sportowca i właściciela motorówki. — Jotarski wpatrywał się w Monikę jak w tęczę. Oczy mu się iskrzyły, nozdrza falowały, w jego śmiechu brzmiał tak łatwy do zidentyfikowania ton podniecenia, który przy bujnej urodzie oficera musiał działać nieodparcie na nerwy kobiet.
Rotmistrz bawił w Jastrzębiej Górze zaledwie od dwudziestu czterech godzin, a już zainteresował wszystkie tutejsze panie. Justynowi podobał się od razu. Wysoki, opalony, zbudowany jak gladiator, wesoły, bezpośredni i bezpretensjonalny, podbijał sobie ludzi żywiołowym temperamentem i ładną prostotą bycia.
Z tej prostoty wynikało też na pewno i to, że od początku nie ukrywał tego, że Monika podoba mu się bardzo. Właściwie mówiąc, dla niej sprowadził z Helu swoją łódź i urządził tę wycieczkę. I teraz nie przestawał jej obserwować z nieukrywanym zachwytem. Rzucało się to w oczy nie tylko Justynowi. W pewnej chwili, dyrektor Horbowski dotknął ramienia Jotarskiego i powiedział:
— Rotmistrzu! Muszę panu przypomnieć jedno z dziesięciorga przykazań!
— Słucham? — ocknął się oficer.
— Nie pożądaj żony bliźniego twego! — wygłosił z powagą Horbowski.
Wszyscy powitali to głośnym wybuchem śmiechu. Śmiał się i Jotarski, by ukryć zażenowanie, lecz zarumienił się aż po białka oczu.
Zmieszała się trochę i Monika.
Inżynier Zaleski chrząknął, by zwrócić uwagę obecnych na siebie i podkreślić, że z jego ust usłyszą teraz coś bardzo dowcipnego i powiedział:
— Przykazanie to w całości brzmi trochę inaczej: — Nie pożądaj żony bliźniego twego nadaremno!
Zaśmiał się krótko, posyłając jednocześnie pani Horbowskiej znaczące spojrzenie. Nastrój zaczynał się psuć. Jedna z pań uśmiechnęła się ironicznie, inna wzruszyła ramionami. Sytuację uratował Jotarski, który powiedział swobodnie:
— Jest różnica między pożądaniem, a uwielbianiem, proszę państwa!
I skłonił się przed Moniką.
— A zresztą — dodał jeden z panów — przykazanie to z punktu widzenia prawnego nie grozi żadnymi sankcjami. Mówię to jako adwokat. Pożądanie nie jest nawet usiłowaniem, a w takich sprawach nawet usiłowania nie są karane!
Jego żona, starsza i dość otyła dama o niezwykle wesołym usposobieniu i zawsze gotowa wszystko poświęcić dla dowcipu, zawołała:
— Naturalnie! Zwłaszcza wszelkie twoje usiłowania muszą być wolne od kary, jako absolutnie beznadziejne.
Śmiali się młodzi mężczyźni i młode kobiety, zaś adwokat, nieco speszony, powiedział:
— No, no, no! Nie wywołuj wilka z lasu!
— Mam nie wywoływać? — zapytała mecenasowa. – Ależ go z tego lasu nie wypłoszy nawet dźwięk trąb sądu ostatecznego!
Znowu zapanowała wesołość, a liczne dowcipy odwróciły ogólną uwagę od Jotarskiego.
Korzystając z tego, rotmistrz zwrócił się półgłosem do siedzącego obok Justyna:
— Chyba nie ma mi pan tego za złe, że zachwycam się pańską uroczą małżonką?… Ale musiał pan już przyzwyczaić się do składanych jej hołdów…
Justyn uśmiechnął się doń przyjaźnie:
— Te hołdy, rotmistrzu, utwierdzają mnie tylko w wysokim mniemaniu o moim własnym guście…
Na wieczornym dancingu Jotarski bardzo dużo tańczył z Moniką. Przesiadł się zresztą do ich stolika razem z Horbowskimi. Justyn nie lubił tańczyć i tylko przez grzeczność dwa razy w ciągu wieczoru poprosił panią Kasię i raz Monikę.
— Może już pójdziemy spać? — zaproponowała Monika, gdy skończyli tango.
— Cóż znowu — zaoponował. — Bawisz się dobrze, wytańczysz się, masz doskonałego dansera…
— Tak — przyznała — pan Jotarski tańczy niezrównanie.
— Więc właśnie. Zostaniemy do końca.
— A może uważasz — podniosła nań oczy — że za dużo z nim tańczę?… Może to nie wypada?…
— Śmieszne obiekcje, kochanie. Skąd ci to do głowy przyszło. Tańcz, jak najwięcej.
Jotarski późnym wieczorem odprowadził ich do pensjonatu.
Monika rozbierając się nuciła jakieś tango i co chwila powtarzała, że jest „tak przyjemnie zmęczona“.
— Ach, jaka szkoda, że ty nie lubisz tańczyć — zawołała wreszcie. — To twoja jedyna wada.
— Mam ich więcej — bąknął wymijająco i dorzucił od niechcenia. — Ten rotmistrz to sportowiec z krwi i kości.
— Na takiego wygląda.
— A przy tym ma niezwykle ujmujące obejście. Bardzo mi się podoba.
— Owszem — przyznała Monika — bardzo miły.
— Zauważyłaś, jak wdzięczą się doń te wszystkie panie? — spytał Justyn.
— Nie, ale on może mieć powodzenie. Jest bardzo przystojny i taki męski. Czemu nie rozbierasz się, kochanie… W łazience na szafce położyłam ci świeżą piżamę.
— Dziękuję ci.
Rozbierając się i myjąc w łazience słyszał wciąż, że Monika nuci to tango. Kładąc się do swego łóżka powiedział:
— Szkoda, że rotmistrz nie mieszka w Warszawie. Mielibyśmy miłego znajomego i kompana.
— On, zdaje się, stale przebywa gdzieś w Małopolsce, czy na Kresach. Wspominał mi o tym.
— Nie, kochanie, na Pomorzu — poprawił Justyn.
— Możliwe. Ach, jak ja będę dzisiaj świetnie spała! Można już zgasić lampę?
— O, proszę cię.
— Dobranoc najdroższy — przysunęła się doń i pocałowała w usta.
— Dobranoc Moniko, śpij smacznie.
Po chwili jednak rozmyślań w ciemności i ciszy odezwał się znowu:
— Robi wrażenie bardzo przyzwoitego człowieka. Prawdziwy dżentelmen.
— O kim mówisz?
— O Jotarskim. Mało się spotyka mężczyzn…
Nie dokończył, gdyż Monika usiadła na łóżku i zapaliła światło. Mrużąc oczy wpatrywała się weń z niepokojem:
— Słuchaj, Justynie — powiedziała cicho. — Dlaczego nie przestajesz o nim mówić?
Zmieszał się i udając, że ziewa, zasłonił usta dłonią:
— Nie przestaję?… Ale cóż znowu. Poprostu poznaliśmy go, wydał mi się sympatyczny…
— Justynie, ty się gniewasz na mnie, że za wiele z nim tańczyłam?
— Nie miejże mnie za mamuta — oburzył się.
Monice jednak jego oburzenie nie wydało się szczere i niemal bliska płaczu zapytała:
— Ja wiem… ja wiem… tobie sprawia przykrość, że on mną się zajmuje… Prawda?
— Chyba żartujesz, Moniko, kochanie!
— Ja przecież nie jestem winna, że mu się trochę podobam. Jeżeli nie chcesz, mogę w ogóle więcej nań nie spojrzeć.
Justyn zaśmiał się z pobłażliwą serdecznością:
— Ależ przeciwnie, kochanie. Chcę, byś się bawiła jak najlepiej. Co za pomysł. Nie jestem jakimś wykopaliskiem z epoki kamienia łupanego, by mieć ci za złe tę odrobinę zabawy. Przecież oboje jesteśmy dość nowocześni, by nie tylko takich hołdów, jakie ci składa ten sympatyczny człowiek, lecz i nieobowiązującego flirtu nie uważać za grzech.
— Flirtu?…
— No pewnie. Jest to taka sama rozrywka, jak taniec, jak pływanie, jak… czy ja wiem… W ogóle nie widzę w tym nic zdrożnego… Zwłaszcza jeżeli się ma do tego partnera, czy partnerkę z odpowiedniego towarzystwa.
Monika zamyśliła się:
— Dziwne rzeczy mówisz. Nigdy nie przypuszczałam, że możesz mieć o tym tak… liberalne zdanie.
— Bo też to nie jest żaden liberalizm.
— A jednak…
— A jednak co?
— Tak surowo potępiłeś panią Kasię.
— No ba, tam nie było mowy o flircie. To już zupełnie inaczej się nazywa, moja droga, Zresztą… Powiem ci szczerze, że najbardziej w jej romansie raził mnie ten jej obrzydliwy amant. Wstrętny typ. Może nie potępiłbym jej tak kategorycznie, gdyby chodziło, powiedzmy, o Jotarskiego, albo kogoś na tym poziomie. Jeżeli zaś byłby to tylko flirt, nie miałbym jej nic do zarzucenia. Rozumiem przecie dobrze, że każda kobieta chce się podobać, że niezbędna dla niej jest atmosfera męskiego zainteresowania, adoracji i tak dalej.
Wzruszył ramionami:
— To przecież nikomu nie szkodzi.
— Ale skąd przyszło ci to tak nagle?
Justyn dojrzał w jej oczach podejrzliwość i odpowiedział z naciskiem:
— Wcale nie nagle. Chciałem ci to wyraźnie powiedzieć, bo na dancingu odniosłem wrażenie, że krępuje cię obawa mojej rzekomej zazdrości. Owszem, przyznaję, jestem zazdrosny, ale nie do tego stopnia, by mieć coś przeciw towarzystwu takiego dżentelmena, jak Jotarski, który na pewno nigdy nie posunąłby się we flircie poza granice przyzwoitości.
Monika milczała, więc mówił dalej:
— To jest typ człowieka, któremu można ufać, przynajmniej o tyle, że nie pozwoli sobie na żaden nietakt. Przyznam ci się, że nawet podoba mi się jego zachwyt, jaki okazuje tobie.
Zaśmiał się i dodał:
— Może to drażni trochę moją ambicję, może podnieca moją dumę, że właśnie ten skarb jest moją własnością.
Monika przysunęła się doń i oplotła ramionami jego szyję:
— Twoją i tylko twoją, na zawsze twoją — szepnęła.
Zacisnął szczęki, by nie wybuchnąć tą całą czułością, która się w nim nagromadziła, by nie porwać jej w ramiona i nie nasycić się znowu jej miłością i swoją.
— Tak, tak… kochanie — pocałował ją w czoło. — Tylko moją… A teraz czas spać. Późno. Ty jesteś zmęczona, ja też… Dobranoc, kochanie.
— Dobranoc — zgodziła się bez protestu.
Nazajutrz podczas obiadu Justyn przeglądał korespondencję, którą zastał po powrocie z plaży. Było tego dość dużo. Wreszcie odłożył listy i westchnął:
— Będę musiał na dzień lub dwa wpaść do Warszawy.
— Stało się coś?
— Nie, tylko chodzi o uzgodnienie pewnych rzeczy w urzędzie budowlanym… Takie różne wątpliwości dotyczące przepisów… Przepisy nie są dość jasne i można je rozmaicie interpretować…
— Więc napisz do nich.
— Nie, to jest nie wystarczające. Żałuję, że na te parę dni zostawić cię muszę samą…
— O nie! Ja jadę z tobą — zaprotestowała żywo.
— Nie miało by to sensu, kochanie. Tłuc się dwie noce w pociągu. A w dodatku taka śliczna pogoda. I co z pensjonatem. Nie dostaniemy później tak wygodnego locum. Wiesz, jakie tu przepełnienie. I zresztą narazimy się na śmieszność, jak dwie papużki-nierozłączki.
— Ja nie chcę, żebyś sam jechał…
— Nie bądź że małą kapryśną dziewczynką — perswadował z uśmiechem.
— Ja się zanudzę na śmierć bez ciebie.
Przekonywał ją póty, póki nie zgodziła się. Na podwieczorku znowu się spotkali z całym towarzystwem, które wiadomość o wyjeździe Justyna przyjęło z żalem. Jedyna rzecz, której się obawiał to jest jakichś niesmacznych aluzyj, nie było, gdyż pan Zaleski skaleczył sobie nogę na plaży i na dancing nie przyszedł.
Pod wieczór zaczął padać deszcz, dość jednak gęsty, by odstraszyć wszystkich, od zamiaru odprowadzenia, wyjeżdżającego, do dość odległego postoju samochodów. Tylko Monika uparła się, że pójdzie.
— Ależ nie możesz sama po ciemku wracać — usiłował przekonać ją Justyn.
— Nic mi się nie stanie.
— Chyba, że któryś z panów będzie tak uprzejmy…
Rotmistrz Jotarski zerwał się z miejsca:
— Z całą przyjemnością służę pani, jeżeli pani pozwoli?
— Dziękuję panu bardzo — powiedział Justyn. — Obawiam się tylko, że pan przemoknie.
— Na przemoknięcie mam idealny sposób: — wysuszę się później — zaśmiał się oficer.
Mały parasol Moniki nie mógł zasłonić obu panów, deszcz zresztą stawał się coraz rzadszy i nim doszli do stacji samochodów ustał zupełnie.
— Nie pozwólcie tu państwo mojej żonie nudzić się — mówił Justyn do rotmistrza, zajmując miejsce w aucie i zwróciwszy się do niej dodał: — Baw się, kochanie, jak najlepiej.
— Wracaj prędko — szepnęła Monika.
— Będę się starał — zapewnił ją i auto ruszyło.
Justyn skłamał. Nie tylko nie miał zamiaru przyśpieszać swego powrotu, lecz chciał zostać w Warszawie jak najdłużej. Nieprawdę też powiedział, że wzywają go pilne interesy. W Warszawie nie miał nic do roboty i nikt go nie wzywał. Po prostu chciał zostawić Monikę samą, a resztę powierzy wyrokom losu, tego losu, przed którym gotów był bić czołem, by tylko pokrzyżował jego plany.
Wiele razy w ciągu drogi ogarniało go przerażenie przed tym, co zrobił, do czego chciał popchnąć Monikę. Popadał to w rozpacz, to znów we wstręt do samego siebie, kiedy wydawało mu się, że nie będzie zdolny do przeżycia plugastwa, które sam przygotował.
— Ohyda, ohyda, ohyda — powtarzał w takt stukotu kół i nagle podrywała go nieodparta chęć odrobienia wszystkiego, naprawienia.
— Jeszcze czas, jeszcze czas. Wysiąść na najbliższej stacji i wsiąść do pierwszego pociągu wracającego do Gdyni. Z rana tam będę…
I pociąg zwalniał bieg, zatrzymywał się, koło okien przechodzili pośpiesznie ludzie, gdzieś na przodzie sapała lokomotywa. Za minutę, za chwilę ruszy…
— Jeszcze czas! — nagliła rozpacz.
Zrywał się, chwytał płaszcz i neseser i znowu stawał skamieniały, obezwładniony tysiącem refleksyj.
A tymczasem pociąg ruszał, nabierał rozpędu i nieubłagalnie odległość rosła.
Warszawę powitał Justyn prawie nienawistnie. Rozgrzane w lipcowej spiekocie mury ziały dusznością. W dzień ulice pełne kurzu, wieczorem pełne ludzkiego mrowia. Nikogo nie zawiadamiał o swym przyjeździe, nikogo nie chciał widzieć. Zamknął się w domu i pierwsze dni spędził bezczynnie, tłukąc się z kąta w kąt, wpatrując się w niezliczone podobizny Moniki, lub siedząc godzinami w stężałej apatii.
W końcu jednak przemógł się o tyle, że wziął się do pracy. Miał wiele planów naszkicowanych, zaczął je opracowywać. Codziennie przychodził długi list od Moniki. Nagliła go do powrotu i groziła, że sama przyjedzie. Opisywała też drobne zdarzenia z Jastrzębiej Góry, nowe znajomości, nowe zabawy. Justyn na te listy odpowiadał depeszami, wymawiając się od powrotu, rzekomym nawałem nieprzewidzianych interesów. Błagał ją też, by była cierpliwa i zapewniał, że gdy tylko będzie mógł wyjechać, przed wyjazdem zawiadomi ją o tym telegraficznie.
Tak minęło dziesięć dni, dwanaście, dwa tygodnie, gdy w liście Moniki znalazł między innymi wiadomościami, krótką wzmiankę:
„Wczoraj wyjechał rotmistrz Jotarski, gdyż jego urlop się skończył“.
Tegoż dnia Justyn opuścił Warszawę. A następnego ranka był już w Jastrzębiej Górze.
Bał się, że Monika będzie nań czekała, bał się pierwszych słów, bał się pierwszego spojrzenia w jej oczy, w których chciał znaleźć potwierdzenie dokonanego faktu, faktu, który stałby się przecie najboleśniejszym ciosem w jego własne serce.
Dlatego wolał ją spotkać wśród ludzi, wśród obcych, których sama obecność zmuszałaby go do trzymania swych nerwów w garści. Toteż szedł do pensjonatu okrężną drogą, by w pensjonacie już Moniki nie zastać i spotkać ją dopiero na plaży.
Wszystkie te manewry jednak zawiodły. Monika, uprzedzona depeszą, ani myślała o wyjściu z domu. Siedziała na parapecie okna, zauważyła z daleka i powitała męża głośnym piskiem radości. W pierwszej chwili i on zapomniał o wszystkim. Trzymając ją w objęciach o niczym nie myślał, niczego wiedzieć nie pragnął, upajał się jej bliskością i własnym szczęściem.
Po dłuższych dopiero powitaniach odzyskał równowagę i zaczął przyglądać się jej uważnie, czy w jej spojrzeniu, w jej sposobie bycia, w jej głosie nie odkryje jakichś zmian.
Lecz Monika była taka, jak zawsze: serdeczna, jasna, zakochana. Nic nie wskazywało w jej zachowaniu się na to, by podczas nieobecności męża przeżyła coś istotnego, coś, co by w niej musiało, nie wątpił o tym, co by musiało zostawić ślad wyraźny.
Z wielką troskliwością wypytywała go, co w Warszawie robił, narzekała, że pozostawiony bez opieki musiał źle i niesystematycznie jadać, bo zeszczuplał i zmizerniał.
— To z tęsknoty, z tęsknoty za tobą, kochanie — całował jej ręce.
— Ależ i ja tęskniłam strasznie. Miejsca sobie znaleźć nie mogłam. To okrutne, żeś tak długo samą mnie tu zostawił.
— Musiałem, kochanie.
— A ja już sobie postanowiłam. Czekam do środy, a jeżeli nie wrócisz, jadę do Warszawy.
— Także się nudziłaś?
— Strasznie.
— Zdawało mi się, że lubisz to całe towarzystwo…
— Owszem, ale z tobą. Przysięgnij mi zaraz, że już nigdy nie rozstaniemy się!
Justyn zaśmiał się, by ukryć zmieszanie i zaczął ją znowu tulić i całować.
W tej właśnie chwili przyniesiono dlań śniadanie i to zwolniło go od odpowiedzi.
Tego dnia nie poszli na plażę, chcieli zostać we dwoje i obiad kazali podać sobie na górę. Nie na wiele jednak to się przydało. Znajomi zaniepokojeni nieobecnością Moniki, zwalili się hurmem, dowiedzieć się, czy wypadkiem nie jest chora. Zobaczywszy Justyna zrozumieli wszystko, lecz tym bardziej nie chcieli ich zostawić samych i gwałtem zabrali na popołudniowy dancing do kawiarni.
Po dancingu wszyscy uchwalili spacer. Skorzystał z tej sposobności Justyn i zbliżył się do pani Kasi Horbowskiej, a gdy znaleźli się dalej od towarzystwa, tak, że ich rozmowy nikt nie mógł słyszeć, zapytał:
— A cóż się stało z rotmistrzem Jotarskim? Nie ma go?
— Jakto? — zdziwiła się pani Kasia. — To Monika nie pisała panu?
— O czym?
— Że wyjechał.
— Nie przypominam sobie — skłamał Justyn.
— I nie napisała, dlaczego wyjechał?
— A czyż był jakiś szczególniejszy powód?…
— Ba! — zaśmiała się pani Kasia — czy szczególniejszy! Wyraźnie mówił, że urlop mu się kończy, ale major Reppel, który razem z nim przyjechał do Jastarni, jeszcze tam siedzi. Widziałam go nie dalej, jak wczoraj. Zresztą mówił mi, że Jotarski miał jeszcze pół miesiąca czasu. Ale i bez tego wiedziałam! Mnie, proszę pana, nie tak łatwo wyprowadzić w pole!
Justyn udawał obojętne zainteresowanie:
— Zaciekawia mnie pani.
— Ja myślę! Pana najbardziej powinno to zaciekawiać.
— I dlaczegoż to mnie?… Owszem, rotmistrz wydawał mi się miłym towarzyszem wakacyj i bardzo sympatycznym człowiekiem, nie o tyle jednak, bym miał się przejmować jego osobistymi sprawami.
— A ja pana upewniam, że tak.
— Niechże pani nie wystawia na próbę mojej ciekawości, pani Kasiu. O cóż to chodziło!
— Raczej o kogo?
— Więc?
— Chodziło o Monikę…
I spojrzała nań badawczo, lecz Justyn, będąc przygotowany na to, udał zdziwienie:
— Ach, jacy ci mężczyźni są ślepi! Jacy ślepi! ślepi i zbyt pewni siebie. Doprawdy należałaby się panu za to kara!
— Za co?
— No, jakże mógł pan nie zauważyć, że Jotarski głowę stracił dla Moniki! I pojechał pan sobie, jakby nigdy nic, zostawiając ją na pastwę tego przystojnego… bardzo przystojnego mężczyzny. Oczywiście był pan spokojny, bo wydawało się panu niepodobieństwem, by pan, taki człowiek jak pan, mógł być zdradzony!
— Nie dlatego. Po prostu wierzę Monice. A wyjechać musiałem… Miałem pilne sprawy…
— Otóż właśnie! Te wasze męskie pilne sprawy! Dla tych idiotycznych pilnych spraw zaniedbujecie wasze kobiety, a później dramat, strzelanie, procesy…
— Przeraża mnie pani — bąknął, patrząc w ziemię.
Pani Kasia oburzyła się:
— Wcale nie wygląda pan na przerażonego. No, nie wiem, co dałabym za to, by los pana kiedyś ukarał za tę zarozumiałość.
— Czy to ma znaczyć, iż… pani sądzi, że… tym razem nie ukarał?
— Bo, bo… Monika nie ma temperamentu! — zawołała z gniewem pani Kasia. — Bo jest po prostu nie mądra! I niech pan sobie nie wmawia, że to pańska własna zasługa.
— Ja sobie, pani Kasiu, niczego nie wmawiam. Może najzwyczajniej w świecie miałem to szczęście, że pan Jotarski nie podobał się Monice…
— Nie podobał się?… On nie może się nie podobać. Tacy mężczyźni podobają się wszystkim kobietom. Tym bardziej zaś tej w której są zakochani. Zresztą nieraz z Moniką o nim rozmawiałam i wiem, że podobał się jej bardzo. Jeżeli zaś nie wyzyskała okazji, to tylko przez naiwność.
Złamała gałązkę, którą trzymała w ręku i dodała:
— Ja na jej miejscu…
Justyn jednak od początku wiedział, co zrobiłaby pani Kasia na miejscu Moniki i dlatego przerwał jej pytaniem:
— Czy pani jest pewna, że rotmistrz dlatego właśnie przyśpieszył swój wyjazd?
— Ach! To było oczywiste. Chodził za nią jak cień, a ona unikała go wyraźnie…
— Unikała?
— Tak. Manewrowała w ten sposób, by nie zostawać z nim sam na sam. Wreszcie przed dwoma dniami on, widocznie straciwszy nadzieję na przypadek, przy wszystkich poprosił ją o pół godziny rozmowy. Naturalnie domyśliliśmy się od razu o co chodzi. Ponieważ zaś prosił poważnie i jawnie, Monice nie wypadało odmówić.
— I co dalej?
— No, poszli wzdłuż wybrzeża, a po godzinie wrócili i Jotarski od razu zaczął się żegnać. Miał taką minę, jakby go największe nieszczęście spotkało. Pan Zaleski powiedział nawet, że uśmiechał się, jak „nieboszczyk do kropidła“.
— I wyjechał?
— Tegoż popołudnia. Morze było ogromnie wzburzone, ale nie słuchał żadnych perswazji. Odczepił motorówkę i pojechał. Wszystkim nam zrobiło się przykro. Rzucało nią strasznie…
— Kim rzucało?
— Motorówką przecie! Myśleliśmy, że pójdzie na dno, ale wiem od majora, że dojechał szczęśliwie.
Szli jakiś czas w milczeniu. Pani Horbowska przyglądała się z ukosa Justynowi. Reszta towarzystwa znacznie ich wyprzedziła.
— A Monika? — zapytał Justyn.
— Co Monika?
— Nie mówiła z panią o tym?
— Usiłowałam z niej coś wydobyć, ona jednak jest chorobliwie dyskretna. W każdym razie wróciła z przechadzki jakby oburzona, a później była zmartwiona. Nie wart pan jest takiej żony.
— Ma pani rację — potwierdził poważnie.
Do wieczora pochłaniały go rozmyślania nad tym, co się stało. Relacje pani Kasi napełniły go słodkim uczuciem ulgi, lecz jednocześnie smutkiem. Dwa tygodnie najokropniejszych cierpień, dwa tygodnie morderczej szarpaniny wewnętrznej, bezgranicznego poświęcenia — i wszystko na próżno. Drżał na myśl, że Monika przeniknie jego intencje, lecz teraz, gdy cały ten tragiczny plan zawiódł, omal nie żałował, że Monika nie dostrzega tak wyraźnych — jak mu się zdawało — pobudek jego postępowania, wyjazdu i pozostawienia jej zupełnej swobody.
Dziesięć razy w ciągu dnia Justyn chciał nawiązać z Moniką rozmowę na ten drażliwy temat i dziesięć razy nie mógł się na to zdobyć. Dopiero nazajutrz przy śniadaniu zapytał pozornie wesołym tonem:
— Jak tam?… Doszły mnie głuche wieści, żeś okrutnie zawiodła nadzieje swego nieszczęśliwego adoratora?
— Mówisz o Jotarskim?… Nie wiem co sobie do mnie upatrzył. Poczciwy chłopak. Po prostu źle ulokował swoje nadzieje.
Mówiła zupełnie spokojnie z obojętną minką, smarując rogalik masłem. Justyn, udając, że na nią nie patrzy, westchnął:
— Szkoda mi go. Czyście rozmawiali, to jest, czy powiedział ci otwarcie, że cię kocha?…
— Tak przykro mi o tym mówić.
— Dlaczego przykro?
Monika zrobiła nieokreślony ruch ręką:
— Nie wiem. Ale uważałabym za niedelikatność wobec niego, mówienie o tym nawet z tobą.
— Jesteś bardzo subtelna, kochanie. I wcale nie nalegam. Natomiast uważam, że przesadzasz w skrupułach pod innym względem.
— W skrupułach?
— Tak. Większość kobiet nie przejmuje się zbytnio cierpieniami swoich wielbicieli. Nie stara się też odsunąć ich czym prędzej od siebie, nie odbiera resztek nadziei…
Szeroko otworzyła oczy:
— Czy chciałbyś żebym i ja postępowała w ten sposób?
Wzruszył ramionami:
— Niczego nie chciałbym. Po prostu mówię ogólnie. A zresztą sama mi tłumaczyłaś, że kobieta rozkwita w atmosferze uwielbienia…
Zaśmiała się:
— W takim razie zacznę więdnąć, bo twoje uwielbienie słabnie coraz bardziej.
— Moniko! Mówisz to po… dzisiejszej nocy?!
— Mówię! — przekomarzała. — Ty mnie już nie uwielbiasz, a innych uwielbień nie chcę. Mogę doskonale obyć się bez nich!
— Otóż to! I tu się nie zgadzamy — podchwycił. — Możesz obyć się. Ale po co się obywać? W jakim celu?
— Więc ci powiem!
— Słucham uważnie.
— Przede wszystkim żadna kobieta uczciwa nie powinna nikomu robić złudzeń, a posunąwszy kokieterię za daleko daje do zrozumienia, że ewentualnie i tak dalej!… To nie jest ładne.
— Może być bardzo ładne. A po wtóre?
— Po wtóre, chcąc, jak mówisz, zatrzymać przy sobie wielbicieli, trzeba robić im pewne nieznaczne, badaj minimalne koncesje, ustępstwa… Czy ja wiem, jakieś niby przypadkowe przytulenie się w tańcu, jakieś wieloznaczne słowa, a nawet pocałunek…
— No więc?
— Jakto? To ci nie wystarcza? — oburzyła się.
— Nie widzę w tym jeszcze żadnej tragedii — wysilając się na obojętny ton powiedział Justyn. — Ostatecznie cóż to jest na przykład przytulenie się w tańcu?… Albo i pocałunek?… To są drobiazgi. Na szczęście nie żyjemy w epoce purytanizmu podsuniętego aż do pruderii. I nie rozumiem dlaczego u pani Kasi na przykład usprawiedliwiasz zdradę, a dla siebie uważasz niemal za zdradę zwykły pocałunek, który…
Chciała mu przerwać, więc zatrzymał się:
— Czekaj kochanie. Wiem co mi powiesz, że namawiam cię do tego. Bynajmniej, ale chcę, byś umiała spojrzeć na te rzeczy trzeźwo.
— I ty przebaczyłbyś mi, gdybym całowała obcych mężczyzn?!
— No, bierzesz to zanadto hurtowo!
— Przebaczyłbyś?!
— Naturalnie.
Przyglądała mu się niemal przerażona. Nagle odstawiła tacę ze śniadaniem i wybuchła płaczem.
— Ty mnie już nie kochasz… nie kochasz… nie kochasz… — powtarzała wśród łez.
— Ależ Moniko! Jak możesz!
Zerwał się i zaczął ją tulić, całując po włosach, po rękach, którymi zakrywała twarz.
— Moniko, szczęście moje, kochanie moje! Ty bluźnisz!
— Już mnie nie kochasz…
— Uwielbiam cię, ubóstwiam, ty jesteś moim całym światem… Jak możesz!…
Zwolna się uspakajała, a podniósłszy nań zapłakane oczy i zobaczywszy jego twarz ściętą wyrazem ostatecznego bólu, zarzuciła mu ręce na szyję. Nie, nie miała już najmniejszej wątpliwości.
— Taka jestem niemądra — szeptała. — Przebacz mi… Jestem strasznie niemądra. Nie gniewaj się na mnie…
— Nie gniewam się, nie gniewam się…
— No, to już dobrze.
I śmieli się do siebie wśród najczulszych pocałunków.
— Widzisz — mówiła Monika. — Zdawało mi się, że ty wcale nie jesteś o mnie zazdrosny.
Justyn spoważniał:
— A pocóż mam być zazdrosny?
— Bo kto kocha…
— To nieprawda — oburzył się. — Można kochać i wcale nie znać uczucia zazdrości. Weź pod uwagę, że zazdrość, gdy się raz zjawi, musi rozrastać się do patologicznych rozmiarów i wreszcie pożre samą miłość. Wcale nie jesteś niemądra, tylkoś mnie nie zrozumiała. Przepraszam cię, że jeszcze raz się odwołam do przykładu pan Horbowskiej. Przecie sama twierdziłaś, że mogła ona nawet zdradzać męża w całym znaczeniu tego słowa, a jednocześnie kochać go prawdziwie. A cóż dopiero znaczyłby jakiś flirt, kilka pocałunków… Cóż warta byłaby taka miłość, która zachwiałaby się z tak drobnych przyczyn! Kocham cię, Moniko, a kocham cię tak, że nie tylko umiałbym wybaczyć ci jakiś pocałunek, ale wszystko… wszystko…
Wziął ją za ręce i wpatrując się jej w oczy, powtórzył z porywem:
— Wszystko… Absolutnie wszystko!
Patrzyła nań szeroko rozwartymi oczami z niepokojem i z ogromną czułością, a on mówił:
— Czy to znaczy, że cię nie kocham, czy też, że kocham cię ponad wszystko, ponad świat, ponad samego siebie?… Zastanów się, malutka: czy nie kochając mógłbym tak mówić, mógłbym tak myśleć? Czy nie kochając cię zdobyłbym się na takie słowa, na zapewnienie cię, że cokolwiek zrobiłabyś dla swego dobra, dla swej przyjemności, bodaj dla swego kaprysu, nigdy nie przestanę cię kochać?… Zastanów się, malutka…
Był tak wzruszony, że nie mógł opanować drżenia głosu, a ona cicho przytuliła się doń całą swoją drobną postacią i milczała, a on czuł, że oto wreszcie udało mu się rzucić ziarnko kąkolu w jej czystą duszyczkę, ziarnko, które spadło nie zauważone może, nieocenione, nie rozpoznane jeszcze, ale które z biegiem czasu zacznie kiełkować, aż rozwinie się w świadomą myśl i doprowadzi Monikę do poznania tej prawdy, której słowami nie mógł, nie potrafiłby jej wypowiedzieć.
Od dnia tego nie wracał też więcej do poruszanego dotychczas tak często tematu. Nie pomijał tylko żadnej sposobności, by zaakcentować swoją wyrozumiałość, tolerancyjność, pobłażliwość w stosunku do kobiet przestrzegających niezbyt ściśle obowiązki wiernych małżonek, a sposobności takich nad morzem nie brakowało.
I na pozór między Moniką a Justynem wszystko zostało po staremu.
W połowie sierpnia, gdy już przygotowani byli do wyjazdu nadeszła radosna wieść. Justyn wraz z inżynierem Kalendą, z którym najczęściej współpracował, otrzymali pierwszą nagrodę w konkursie na projekt wielkiego kompleksu gmachów publicznych. Poza zaszczytem, poza sławą, którą to zwycięstwo Justynowi przyniosło, pierwsza nagroda oznaczała ogromne dochody, gdyż w myśl statutu konkursowego jej zdobywca otrzymał zamówienie na całokształt robót budowlanych.
Radość Moniki nie miała granic:
— Boże! Jak to cudownie! Będziemy teraz bogaci i wiesz co musisz zrobić?
— Co?
— Wybudować swój zaczarowany zamek.
Zaśmiał się.
— Nie, kochanie. Na taki zamek znacznie, znacznie więcej pieniędzy potrzeba, ale ja mam inny projekt.
— Jaki?
— Zrobimy wielką podróż.
— Podróż?
— Tak. Luksusową podróż. Morze Śródziemne, Algier, Maroko, Egipt, Grecja, może nawet Indie i Chiny. Stać nas teraz na to. Będziemy zatrzymywać się w najlepszych hotelach, będziemy robić wycieczki samochodowe, słowem kilka miesięcy spędzimy beztrosko, a ja przy sposobności przeprowadzę studia nad architekturą miejscową. No jakże, podoba ci się to?
— Bardzo. Jestem zachwycona.
— No widzisz.
— A to budowanie pozwoli ci wyjechać na tak długo?
— Oczywiście. Przecie to już jest dział Kalendy. Zresztą w razie potrzeby, gdy zajdzie konieczność mojej obecności w kraju, to zostawię cię na kilka dni. Komunikacja samolotowa jest już prawie wszędzie.
Tegoż dnia wyjechali do Warszawy i natychmiast po przyjeździe Justyn zabrał się gorączkowo do załatwienia formalności w związku z wynikiem konkursu. Miało to mu zająć kilka tygodni lecz przeciągnęło się niemal do połowy września.
Monika tymczasem robiła potrzebne zakupy, kompletując odpowiednią do tropikalnej podróży garderobę zarówno dla siebie jak i dla Justyna. Wśród tych zajęć czas szybko zleciał.
Jeszcze przed końcem września pożegnali Warszawę, znajomych, przyjaciół i krewnych. Szczególnie czuła była wizyta u państwa Korniewickich. Staruszkowie bardzo się postarzeli, a dziadek już od szeregu miesięcy nie wstawał z łóżka i teraz upewniał odjeżdżających, że już ich nie zobaczy na tym świecie, że już nie zastaną go po powrocie.
Monika i Justyn mieli natury zbyt wrażliwe, by nie wzruszyć się tym pożegnaniem, lubili zresztą staruszków bardzo. Gdy jednak wychodzili od nich, Monika powiedziała:
— Wiesz, że sama siebie potępiam za to, że mogę zdobyć się na wyjazd, gdy dziadunio jest tak poważnie chory i że przychodzi mi to tak… łatwo. Ale po prostu stępiałam na wszystko to, co nie dotyczy bezpośrednio nas obojga. Żyję i wyżywam się w tym naszym dwuosobowym świecie. Reszta ludzi, ich sprawy, ich radości i smutki… to takie dalekie. Jak mgławice poza galaktyczne: wiem, że istnieją, widzę je, ale są mi tak astronomicznie obojętne.
Justyn zmarszczył brwi:
— To nie dobrze, kochanie. Nie wolno tracić uczuciowego kontaktu z ludźmi. Musi to prowadzić do katastrofy, bo wyobraź sobie, że twój zamknięty światek pęka, kruszy się, jakże wówczas będziesz się czuła sama w tym morzu obcości, z którym nic cię nie łączy?… Ale nawet abstrahując od takiej możliwości, czyż wolno samochcąc zubożać swe życie?… Przeciwnie, należy je wzbogacać wszelkimi sposobami, a przede wszystkim przez poznawanie ludzi, zbliżanie się do nich… Podczas naszej podróży powinnaś nie ominąć żadnej ku temu sposobności.


ROZDZIAŁ XIII

Justyn Kielski do Marka Domaszewicza:
„Kochany Marku! Piszę do Ciebie z ruin Kartaginy. Jest południe i upał taki, że o łażeniu po tych wspaniałych rumowiskach nie może być mowy. Jednak to Afryka. U nas pewno śniegu po kolana i ostry mróz, a tu nie ma czym oddychać. Tylko noce są zimne i w glinianej chałupie, gdzie od tygodnia lożuję, po zachodzie słońca bez paru ciepłych pledów nie możnaby oka zmrużyć.
Monika napierała się, bym ją wziął na tę wycieczkę. Dała się wreszcie odstraszyć, gdy p. de Bouvage, opowiedział ile to insektów zamieszkuje lepianki krajowców. Została w mieście w hotelu. Panu de Bouvage muszę przyznać, że wcale nie przesadził. Zapewniam cię, że białoruskie kurne chaty, które obaj pamiętamy z czasów wojny tak dobrze, to szczyt komfortu i higieny w porównaniu z tymi lepiankami. Bawią tu dwie wycieczki angielskie i mieszkają w namiotach, które — praktyczni ludzie — przywieźli ze sobą.
W wielu miejscach na ogromnym obszarze tego umarłego miasta prowadzone są prace archeologiczne. Niektóre budowle zachowały się nieźle i stosunkowo łatwo je zrekonstruować. Mój szkicownik pęcznieje od rysunków, a moja wyobraźnia zaludnia się tłumami sprzed wieków, tłumami fenicjan, berberów, greków, żydów, kafrów, którzy napełniali kiedyś te wąskie uliczki różnojęzyczną rzeszą, tęczową wielobarwnością strojów, przepychem drogich tkanin i klejnotów. Pomyśleć ile tysięcy ton marmurów zużyto tu na wzniesienie tych wspaniałych pałaców, świątyń, łaźni, monumentalnych hal targowych Byrsy, ilu natchnionych budowniczych pracowało nad spiętrzeniem tych brył które rozkruszył i w perzynę obrócił potężniejszy od dźwięku trąb jerychońskich głos, powtarzający w senacie rzymskim owe niezmienne — ceterum censeo! Jak wielką moc mają słowa!
W ruinach sam nic nie znalazłem godniejszego uwagi poza ułamkami pięknie rzeźbionych kapiteli kolumn doryckich. Kupiłem jednak od tubylców kilka nader cennych przedmiotów, potwierdzających międzynarodową renomę Kartaginy i jej szeroko sięgające stosunki handlowe i kulturalne. Mam już drobiazgi pochodzenia indyjskiego, etruskiego, egipskiego, a nawet prymitywny posążek rzeźbiony w bursztynie niewątpliwie bałtyckim! Jako nowicjusz dałem też sobie wmówić kilka bezwartościowych imitacyj, ale teraz mam się już na baczności.
Do Tunisu stąd jest wprawdzie niedaleko, nie wiele ponad dwadzieścia kilometrów, ale odbyć tę drogę na ośle lub na grzbiecie wielbłąda, to żadna przyjemność. Kolejka elektryczna właśnie jest w budowie. Toteż Monika odwiedziła mnie tylko raz i miała tego dosyć. Nie możesz sobie wyobrazić jaka to obrzydliwa rzecz galop wielbłąda. Przekonała się o tym i teraz woli wycieczki morskie. Miała wybrać się z p. de Bouvage do Bizerty i zwiedzić kilka pobliskich wysepek. Trochę się na mnie krzywi, że ją zostawiam samą, ale nie ma powodu do narzekania: towarzystwo w hotelu jest bardzo miłe i kulturalne.
Monika jak i w Heluanie, czy w Casablance, ma i tu duże i powodzenie i interesujących adoratorów, ale jak zawsze nie umie, czy nie chce bawić się. Najsympatyczniejszych ludzi trzyma na takim dystansie od siebie, jakby była zakonnicą. I nie myśl, że ją w czymkolwiek krępuję, lub okazuję zazdrość. Przeciwnie, sam ją zachęcam do większej swobody, na którą tym bardziej może sobie pozwolić, że przecież tych ludzi prawdopodobnie nigdy już w życiu nie spotka. Teraz zdaje się p. de Bouvage trochę ją rozruszał, no i towarzystwo Amerykanek, które są może już zanadto swobodne. Przypomniało mi się to, coś mówił o hipokryzji. Miałeś zupełną słuszność, cytując ów aforyzm, że hipokryzja jest hołdem, oddawanym przez grzech cnocie. Sam grzech, jeśli jest ukrywany i maskowany, przynosi szkodę tylko jednej duszy, natomiast uprawiany jawnie pustoszy całe otoczenie.
Jeszcze w Marakesz dopędził nas list Janki i stamtąd wysłaliśmy jej depeszę z życzeniami, którą prawdopodobnie otrzymała. Szczęśliwa! Będzie miała dziecko, a my… Monika popłakała się znowu, biedactwo. Nigdy już nie wracamy do tego tematu, ale trapimy się oboje tym niemniej. Gdyby Monika miała więcej aktywności życiowej, może rzeczy ułożyłyby się inaczej. Marku, Marku! Nie możesz sobie wyobrazić, jak jest ciężko człowiekowi, który ustawicznie przykłada sobie rewolwer do skroni i przeżywa wszystkie trwogi zbliżającej się śmierci, a potem naciska cyngiel i okazuje się, że w lufie nie ma kuli…
Wybacz, że piszę te bzdury, które oczywiście nie mają najmniejszego sensu. To ten upał.
Napisz mi jak Ci się wiedzie i czy udało ci się udowodnić, że Zapole jest majątkiem uprzemysłowionym? Ile ziemi chcą ci zabrać na parcelację? Jeżeli chodzi o moją sumę, nie kłopocz się tym wcale. Ułożymy to, jak sam będziesz chciał.
Pisz w dalszym ciągu do Tunisu. Prawdopodobnie zabawimy tu dłużej. Jeżeli zaś list Twój nadejdzie za późno, prześlą go za nami do Colombo.
Ściskam Cię, drogi Przyjacielu serdecznie.
Zawsze Twój
Justyn“.
Justyn chciał jeszcze swoim zwyczajem list przeczytać, lecz czasu nie było: właśnie odjeżdżał do Tunisu jeden z turystów i już siedział na małym osiołku, na którym jego wielka jasno-koścista postać, sięgająca nogami prawie ziemi, wyglądała karykaturalnie.
Po południu, gdy upał zelżał i Justyn na takimż wierzchowcu wybrał się na wycieczkę do odległej o kilka kilometrów słynnej skały El-Soba, wybrał się zaś namówiony przez Anglików, którzy chcieli to kuriosum zobaczyć i sfotografować.
Skała ta, wystająca ze zbocza jednego z niewielkich wzgórz w pobliżu morskiego wybrzeża, w całej muzułmańskiej Afryce cieszyła się opinią miejsca cudownego. Jak rok długi ciągnęły do niej pielgrzymki z całej Tunisji, Algierii, Cerenajki, z dalekiego Maroka i Egiptu, z pustynnych oaz Sahary, z wybrzeży Morza Czarnego, z Palestyny, Syrii i Azji Mniejszej. Zdarzały się nawet karawany ze stron jeszcze dalszych, nie wyłączając Persji, Afganistanu i Indyj. Skała El-Soba miała cudowną moc uzdrawiania kobiet bezpłodnych, a tysiączne podania i legendy zaświadczały, że każda kobieta, która po odprawieniu odpowiednich modłów otrze się obnażonym kroczem o skałę, niechybnie urodzi mężowi potomka płci męskiej.
Narody, plemiona i szczepy wschodu, wśród których bezpłodność niewiasty sprowadza na nią nie tylko hańbę, lecz nieraz i nędzę, bo otrzymuje rozwód i zostaje wygnana z domu przez męża, udają się masowo po pomoc do tego cudownego miejsca, a że trwa to już od lat kilkuset — powierzchnia, a właściwie grzbiet skały, jest tak wypolerowany, jakby szlifowano go nie żywym ludzkim ciałem lecz precezyjnymi narzędziami szlifierskimi.
Justyn przyglądał się z nie ukrywanym obrzydzeniem El-Sobie i tłumom pątniczek, rozmyślając ile to chorób roznoszą one z tego miejsca ohydnego zabobonu. Zauważył, że niektóre z nich swoją gorliwość posuwały aż do popadnięcia w stan ekstazy czy orgazmu. Ze zdumieniem też usłyszał od jednego z towarzyszących mu Anglików, że wśród tych kobiet zdarzają się i przebrane europejki.
Wycieczka ta pozostawiła w pamięci Justyna tak mocne wrażenie, że nawet w tydzień później, gdy wrócił do Tunisu, wciąż w rozmowach powracał do El-Soby. Pewnego dnia, gdy mówił o tym z panem de Bouvage i gdy umilkł w chwili zbliżenia się Moniki, przy której nie wspominał ze zrozumiałych względów o owej skale, Monika zapytała:
— Czym panowie są tak przejęci?
Zanim Justyn zdążył coś powiedzieć, Francuz odrzekł:
— Mąż pani opowiadał o skale przywracającej płodność kobietom.
— Przywracającej płodność? — z najwyższym zaciekawieniem zawołała Monika.
Justyn musiał chcąc nie chcąc opisać swoje wrażenia z wyprawy do cudownej skały, a skutek był taki, że tegoż popołudnia Monika, znalazłszy się z mężem sam na sam, powiedziała:
— Nie może mi wyjść z głowy ta historia. Oczywiście, że jest to przesąd, ale…
— Ale co?
— Ale skoro do kilkuset lat ludzie wierzą w skuteczność jakiegoś przesądu, nasuwa się pytanie, czy nie jest naprawdę skuteczny.
— Nonsens — wzruszył ramionami. — Zastanów się sama. W jaki sposób może na bezpłodność pomóc dotykanie się do kawałka piaskowca! Nie mogą tu nawet wchodzić w grę żadne oddziaływania chemiczne, bo powtarzam ci, że to zwykły piaskowiec.
Monika milczała.
— Jedno jest pewne, że można przez to nabawić się najstraszliwszych chorób.
— Widocznie są kobiety — powiedziała — gotowe nawet na zarażenie się, byle mieć dziecko.
Po chwili zaś dodała:
— Rozmawiałam dziś o tym z panią Niffi, która tu mieszka od lat. Zapewniała mnie, że niektóre panie z tutejszego towarzystwa również, oczywiście w tajemnicy i w przebraniu odbywają pielgrzymkę do tej skały. W tłumie kobiet z zasłoniętymi twarzami można to zrobić bez obawy, że się będzie poznaną.
Justyn zmarszczył brwi:
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Nic — odpowiedziała niepewnym głosem.
Lecz Justyn zaniepokoił się poważnie:
— Moniko! Ja wiem co ty masz na myśli! I proszę cię, byś nie zastanawiała się nad tym! To okropne!
— Są rzeczy jeszcze bardziej okropne.
— Nie ma okropniejszych — oburzył się. — Że jakieś głupie histeryczki o ciasnych głowach mogą uwierzyć w najciemniejsze przesądy dzikich tubylców, to dowód, że nie mają kultury za grosz. Ale jak ty możesz w ogóle wspominać o tym!
Monika potrząsnęła głową:
— Kto tonie… brzytwy się chwyta.
— Ale chwytając się brzytwy można się uratować kosztem pokaleczenia rąk, a tutaj…
— Jednak wszystkim pomaga — przerwała Monika. — Nie rozumiem dlaczego, ale pomaga. Wiele jest jeszcze sił w przyrodzie nie zbadanych, nie rozpoznanych przez naukę.
— Moniko!
— A pani Niffi utrzymuje, że pomaga każdej kobiecie.
Justyn wybuchnął gniewem:
— Ta cała pani Niffi jest idiotką! A poza tym nie ma o czym mówić!
— Niepotrzebnie się unosisz, kochanie.
— Przepraszam cię, ale doprawdy dotknęło mnie to, że ty, taka inteligentna, taka rozsądna… możesz coś podobnego w ogóle brać pod uwagę.
Usiadła przy nim i wzięła go za ręce:
— Dobrze, może to i jest głupie, ale dlaczego nie miałabym spróbować?…
— Dlaczego? — załamał ręce. — Ależ to ohyda! To wstrętne!
— Zapewne nie pociągające — przyznała łagodnie.
— I niebezpieczne, wręcz groźne dla zdrowia!
— No, tu przesadzasz, mój drogi. Medycyna rozporządza tak niezawodnymi środkami dezynfekcyjnymi…
— Wiesz — przerwał Justyn — że sam chciałbym, żebyś zobaczyła na własne oczy, jak to wygląda. I gdyby nie trudności lokomocji jeszcze dziś zabrałbym cię tam. Bądź cierpliwa, widziałaś, że buduje się już kolejka elektryczna do Kartaginy. Powracając z Indyj możemy znowu zawadzić o Tunis. Śmieszy mnie tylko, tak, śmieszy to, że istota kulturalna może ulegać tak bezkrytycznie barbarzyńskim zabobonom. Czego możesz oczekiwać na miły Bóg od zwykłego piaskowca?… Rozumiem, że niewykształcone i ciemne tuziemki poddają się zbiorowej sugestii, ale ty?
— Mój drogi wykształcenie, czy inteligencja nikogo nie zdoła uodpornić przeciw sugestii. Jeżeliby zaś nawet skuteczność działania owych przesądów polegała wyłącznie na sugestii, wyłącznie na wstrząsie psychicznym, czyż to nie wszystko jedno? Jeżeli o mnie chodzi, jest mi absolutnie obojętne, czy pomoże mi jakiś środek lekarski, czy moja wiara.
Justyn zerwał się z miejsca.
— Tobie nic nie pomoże, bo wcale nie ty potrzebujesz pomocy! — zawołał nie panując nad sobą. — To ja, ja nie mogę być ojcem!
Po tym niespodziewanym wybuchu Justyna zapanowało głuche milczenie. Monika wpatrywała się w jego pobladłą twarz rozszerzonymi źrenicami i po dłuższej dopiero przerwie zapytała cicho:
— Czy… jesteś zupełnie tego pewien?
Przetarł czoło i oprzytomniał:
— No… Niczego nie jestem pewien, ale… W tych rzeczach nie można mieć całkowitej pewności… jak mi się zdaje.
— Więc?
— Ach, no znajduję niejakie podstawy, do mniemania, że nie mogę być ojcem…
Widziała, że Justyn mówi o tym z najwyższym trudem i współczuła mu serdecznie, lecz chciała, lecz musiała dowiedzieć się całej prawdy:
— Justynie, jakie to są podstawy? — zapytała z naciskiem.
— O Boże! Są różne. — Rozmaite… Chociażby to, że nigdy nie miałem dzieci, chociaż utrzymywałem stosunki z jedną kobietą…
— To jeszcze niczego nie dowodzi.
— Wiele dowodzi!…
— Przykro mi, że nie chcesz być ze mną szczery — powiedziała ze smutkiem.
Justyn odwrócił się do okna. Jakże mógł powiedzieć jej prawdę. Byłoby to ruiną wszystkich jego planów, wypracowanych z taką męką z takim zaparciem się swych najgorętszych uczuć, planów subtelnych jak filigran i jak filigran kruchych, które musiałyby załamać się pod ciężarem jednego słowa niebacznie rzuconego.
Już dawno zżył się z świadomością tego, że jest bezpłodny i mógłby teraz powiedzieć to Monice. Jeżeli zaś tego nie robił, to jedynie w tej nadziei, że kiedyś, gdy Monika nareszcie będzie miała dziecko, on będzie mógł przed nią udawać wiarę, że jest jego ojcem. Dlatego też nie wolno mu było szczerze i po prostu powiedzieć prawdy.
Z drugiej strony musiało zależeć Justynowi na podkopaniu wszelkich resztek nadziei, jakimi mogła jeszcze łudzić się Monika. Zależało mu na skróceniu tej podróży, która była dlań drogą krzyżową, pasmem dobrowolnie wyszukiwanych i pielęgnowanych udręczeń. Ile razy w ciągu miesięcy zostawił Monikę z innym po to, by siedzieć godzinami w jakiejś nędznej cukierence, lub bez celu włóczyć się pustymi ulicami obcego miasta, powtarzając:
— Niech się już stanie, niech się popełni…
Ale nie stawało się nic. Monika wprawdzie chętniej niż na początku zgadzała się na tego rodzaju rozstania z mężem, łaskawiej i uprzejmiej traktowała przygodnych wielbicieli, lecz na tym się wszystko kończyło.
— To niepodobna — myślał — by ona nie odczuwała moich intencyj, niepodobna, by nie zastanawiała się nad moim postępowaniem.
Przedstawiał jej w każdej miejscowości, gdzie się zatrzymali najurodziwszych i najbardziej interesujących mężczyzn, dla których poznania sam nieraz musiał robić wiele wysiłków. Monice jednak nikt się nie podobał.
Przynajmniej, gdy pytał ją o któregoś z tych panów, ograniczała się do najbardziej zdawkowych wyrazów w ocenie.
A po każdym nowym wysiłku Justynowi wprost ręce opadały i ogarniała go rezygnacja. Może zrezygnowałby nawet znacznie wcześniej, gdyby nie stan zdrowia Moniki. Podczas pobytu w Kairze zaczęła cierpieć na uporczywe migreny i za radą jednej z pań Justyn zaprowadził ją do tamtejszego wybitnego specjalisty. Ten zaś orzekł:
— Jedna rzecz pani zrobi doskonale: — macierzyństwo.
A teraz oto skarży się ze smutkiem, że mąż nie jest z nią zupełnie szczery! Ile dałby za to, by powiedzieć jej brutalną prawdę:
— Chcę, byś mnie zdradziła, byś miała dziecko z innym, skoro nie możesz mieć ze mną. Pragnę dziecka równie silnie, jak i ty, i będę mu prawdziwym ojcem! Nie dręcz mnie dłużej, bo już sił nie mam i bliski jestem obłędu! Robię to dla twego dobra, dla twego szczęścia ofiarę, a ty z niewzruszoną obojętnością przedłużasz moje męczarnie.
Lecz tak powiedzieć nie mógł. Stokroć wolałby umrzeć, niż wypowiedzieć te słowa, które przez samo wypowiedzenie wniosłoby w ich wzajemny stosunek nieznośny ton cynizmu. Toteż odwrócił się do niej i bąknął:
— Ciekaw jestem w czym widzisz moją nieszczerość?… Jestem przekonany, że nie mogę mieć dzieci.
Zapalił papierosa i dodał:
— Czasami żałuję, że nie jesteś wdową albo rozwódką i że nie masz dziecka po pierwszym mężu.
— To nie byłoby twoje dziecko, — powiedziała po namyśle.
— Więc stałoby się moim.
— Potrafiłbyś je kochać, jak własne? — zdziwiła się.
Justyn spojrzał jej wprost w oczy i wyskandował z naciskiem:
— Już za to, że byłoby twoje. Przysięgam ci, że mówię to w najgłębszym przeświadczeniu.
Monika rozczuliła się. W jej oczach zaszkliły łzy. Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Ty jesteś taki dobry i tak cię kocham, tak bardzo cię kocham, że wprost nie umiem tego wypowiedzieć.
Nazajutrz, jak zwykle w soboty, był reprezentacyjny dancing w hotelu. Mężczyźni dużo pili, kobiety starały się nie ustępować im placu. Ogólny nastrój udzielił się i Monice. Wypiła kilka cocktailów i szeptem przyznała się mężowi, że trochę kręci się jej w głowie.
Justyn, który w ogóle nie lubił alkoholu i tylko udawał, że popija ze swego kieliszka, nie przestawał obserwować Moniki. Tańczyła dużo i ze zwykłym zamiłowaniem. Najwięcej z p. de Bouvage, istotnie pierwszorzędnym tancerzem. W tańcu śmiała się, rozmawiała, lecz Justyn ani razu nie zauważył w jej zachowaniu się tego skupionego podniecenia, tego zatopienia się w odczuwaniu przeżywanych wrażeń, które tak dobrze pamiętał u niej jeszcze z jej panieńskich czasów, ilekroć tańczyła z Domaszewiczem w salonie państwa Korniewickich na Mazowieckiej.
— Oczywiście — myślał — wówczas była młodziutką dziewczyną, szybko dojrzewającą i przejętą wszystkimi objawami swego dojrzewania, które musiały być dla niej nowością, rewelacją odkryciem. Sama bliskość tancerza musiała wywierać zrozumiały wpływ na nerwy, które nie doznały jeszcze mocniejszych wstrząśnień. Dziś taniec zachował dla niej urok już tylko muzyki i rytmicznych ruchów…
Justyn był tego pewien. Żywe i wyraziste rysy Moniki nie umiałyby ukryć tych wzruszeń, gdyby je przeżywała, a przecie widział ją tańczącą z wielu już mężczyznami i zawsze obserwował z uwagą nie mniejszą niż teraz, gdy nawet ten dystyngowany jej partner pochylał nad nią głowę i wyrazem oczu, a może i ustami mówił, że jej pragnie.
Gdy w przerwach siadali przy stole, p. de Bouvage wciąż dolewał Monice wina. Widocznie miał nadzieję w ten sposób wpłynąć na jej usposobienie, w alkoholu roztopić jej rezerwę.
I rzeczywiście stawała się coraz weselsza, coraz swobodniejsza, lecz w pewnym momencie ścisnęła nieznacznie rękę Justyna, dając mu do zrozumienia, że już ma dość dancingu.
Gdy znaleźli się w swoim apartamencie na drugim piętrze, zawołała:
— Jestem prawie nieprzytomna! Gdybym została tam dłużej, zaczęłabym mówić głupstwa.
— Oni wszyscy nic innego nie robią — zaśmiał się Justyn. — I może właściwie na tym polega zabawa. Nie nudziłaś się przecie?
— O nie! Pysznie było! Pysznie! I ten Charles taki zabawny!
— De Bouvage?
— Tak. Nie masz pojęcia co on plótł!
Śmiała się głośno, była zarumieniona i oczy jej błyszczały. Jednym z niezbyt opanowanych ruchów rąk zwichrzyła sobie włosy pod czołem. Szeroko dekoltowana suknia obsunęła się, odsłaniając całe ramię. Justynowi było przykro, lecz nie dał tego poznać po sobie i śmiał się wraz z nią.
— Wyglądał dziś na to. I cóż ci mówił? — zapytał.
— Mówił, że mnie porwie! Że weźmiemy ślub mahometański i uciekniemy na pustynię!
— Bardzo zachęcające!
— Jak ty myślisz, czy to prawda, że można tu kupić jakiś eliksir miłosny? Arabski eliksir?
— Wszystko możliwe.
— Bo on pokazał mi jakiś malutki flakonik z zielonkawym płynem i mówił, że właśnie dostał eliksir miłosny i że mi wleje do cocktailu, bym się w nim zakochała.
— W kim, w cocktailu?
— Nie! W nim, w panu Bouvage! Czy to możliwe?
— Najzupełniej. To bardzo interesujący mężczyzna i bez eliksiru.
— Ale czy możliwe jest, że istnieje taki eliksir?
— Istnieje, na pewno — z poważną miną potwierdził Justyn. — Ma tylko jedną wadę: — nie pomaga.
Monika zaśmiała się.
— Zresztą — ciągnął Justyn — jeżeli chodzi o ten flakonik, przyjrzałem się mu i ja. Było na nim napisane: Atkinson — London „Californan poppy“.
— Co ty mówisz? Perfumy? — oburzyła się komicznie. — A to łotr. Ale lubię go. Ten przynajmniej nie wzdycha.
— No i śliczny chłopak.
— Owszem. Może się podobać.
— I tobie się podoba? — zapytał lekko.
— O tak. Bardzo miły towarzysz. Czy wiesz, co on wyprawia na plaży?
— Na przykład?
— Gdy tylko zobaczy, że ktoś daje nurka, rzuca się za nim do wody i przemocą wyciąga na brzeg, a później się tłumaczy, że myślał, że tamten tonie i przeprasza, bo powiada, że nie może opanować swego nałogu ratowniczego, że to jest tik nerwowy. Jednego pana, tego małego łysego Holendra wiesz, co siedzi zawsze przy samej orkiestrze, wczoraj trzy razy wyciągał! Tamten, mówię ci, był wściekły w końcu. Myślałam, że dojdzie do awantury, a Charles wciąż szarmancko przepraszał… Cała plaża boki zrywała ze śmiechu. Wreszcie Holender zrezygnował i już do wody nie wchodził. No, mówię ci, że on jest przeparadny.
Monika nigdy tyle nie piła i Justyn dotychczas nie widział jej w podobnym nastroju. Tym bardziej chciał zeń skorzystać i od niechcenia rzucił pytanie:
— Oho! Uprzedź mnie z góry, czy nie zakochałaś się w nim?
— W nim?… O, nie ma obawy.
— Ale nikt ci się tak nie podoba, jak on.
— Podoba mi się, owszem. Ale takich mężczyzn nie można kochać.
— Tylko jakich?
— Jakich? — zrobiła filuterną minkę.
— Jakie kwalifikacje musi mieć człowiek, którego mogłabyś pokochać? — nie zmieniał żartobliwego tonu.
Monika kiwnęła głową:
— Zaraz ci wyliczę. Musi być brunetem o matowej cerze, musi mieć czarne marzące oczy i ręce o długich wąskich palcach, musi być artystą i mieć duszę poety, być najszlachetniejszym z ludzi i nazywać się: pan Justyn Kielski.
Zakończyła wybuchem śmiechu i usadowiwszy się na kolanach Justyna obsypywała go gwałtownymi pocałunkami.
— To, jeżeli chodzi o miłość — odezwał się po chwili Justyn, — ale, powiedzmy, czy taki de Bouvage nie działa wcale na twoje zmysły?
— Nie — zaśmiała się. — Był nawet tak niemądry, że powiedział mi, iż jestem zupełnie zimną i że nie mam wcale temperamentu! Owszem, odpowiedziałam, mam. Ale nie każdy może rozbudzić mój temperament. A tak się z niego śmiałam, aż się stropił.
— I żaden z mężczyzn, których ostatnio poznałaś nie działał na twój temperament pobudzająco? — zapytał Justyn.
Potrząsnęła głową:
— Żaden.
— Zdawało mi się, że…
— Że co, najdroższy?
Justyn nie odpowiedział, a Monika obsypując go pocałunkami, powtarzała:
— Ciebie samego kocham, ciebie jednego i nigdy cię kochać nie przestanę.
— Moje ty szczęście! — przytulił ją mocno.
Był wzruszony do głębi i już prawie zapomniał o wszystkich swoich troskach, już prawie był gotów pogodzić się z tym, co los im zesłał i nie pragnął niczego więcej.
Lecz Monika, idąc za własnymi myślami, po dłuższej chwili powiedziała:
— I nigdy nikogo nie kochałam. Tylko ciebie. Bo to, co mi się kiedyś wydawało miłością… Wiesz… mówię o Marku… To były tylko zmysły
— Lubiłaś go przecie — wtrącił cicho.
— Tak, lubiłam bardzo, ale zdawało mi się, że go kocham, bo on pierwszy rozbudził moje zmysły. Nie masz pojęcia jakie to ważne przeżycie… Przynajmniej dla nas, dla kobiet. I jeżeli obiecasz mi, że nie będziesz zazdrosny, to coś ci powiem.
— Ależ obiecuję, przyrzekam!
Monika zawahała się, później zaśmiała się trochę nienaturalnie:
— Może to dzieciństwo… Ale lubię przyglądać się fotografii Marka, która stoi na twoim biurku.
— No — uśmiechnął się z przymusem — o to nie mogę być zazdrosny. Sam często patrzę na tę fotografię. Jest na niej bardzo ładny.
— On nie jest ładny — zaprzeczyła. — On tylko jest bardzo męski.
— O tak — przyznał Justyn i szybko dodał: — No, ale już druga. Patrz, świta za oknami. Moja maleńka jest bardzo zmęczona i będzie dobrze spała…
— Strasznie dobrze.
— I przyśni się jej coś miłego — powiedział całując ją w czoło.
— Tak — zabawnie kiwnęła główką. — Przyśnisz mi się ty.
— Nie dość mnie masz na jawie, kochanie?
— Nigdy nie dość! Nigdy!


ROZDZIAŁ XIV

Warszawa na wiosnę ma takie uroki, których w żadnej innej porze nie osiąga. Zielenią się liczne skwery, zielenią się drzewa wzdłuż ulic, stary ogród Saski rozbrzmiewa radosnym gwarem dziecięcym, długie zaś aleje Ujazdowskie zdają się ciągnąć w nieskończoność zielonym tunelem.
Wieczorami całe aleje są pełne wiosny. Wiosna szumi w wierzchołkach drzew, przepływa powiewami ciepłego powietrza, zapachem bzów z ogrodów, śmieje się tysiącami uśmiechów. Wszystko co w mieście jest młode, wszystko co w mieście jest żywe, wszystko co w mieście jest radosne, spragnione i świeże, wyruszyło tu na wielkie spotkanie. Dziewczęta w barwnych sukienkach, chłopcy w jasnych ubraniach… Aż tłoczno, aż gęsto, aż głośno od śmiechów, nawoływań okrzyków. Biją szybko młode serca, iskrzą się młode oczy, rozchylają się młode usta w szeptach tych słodkich tajemnic, tak nowych i tak banalnych, jak banalną i nową jest sama wiosna.
Piękna jest w takie wieczory Warszawa, piękna jest w jasne świeże ranki, kiedy ludzie zdają się inni, zdają się weselsi i szczęśliwsi, spieszą do pracy, kiedy nawet tramwaje dzwonią radośnie i to miasto szare, zakurzone lub błotniste w innych porach roku, wiosną pręży się młodością i zdrowym mocnym życiem.
Taka wiosna była w Warszawie, gdy Justyn z Moniką wrócili ze swej długiej podróży.
Przez pierwsze dni nie mogli się nią nacieszyć. Zwłaszcza Monika, która już bardzo tęskniła za krajem. Justyna od razu wciągnął wir od dawna zaniedbanych prac i obowiązków. Budowało się wiele gmachów, niektóre rzeczy wymagały przeróbek i zmian, należało też zająć się gorliwiej wykończeniem willi własnej.
Jednocześnie zjechali do nich goście: Janka z mężem i z dzieckiem, z maleńką Dorotką. Stefan zamieszkał w hotelu, Janka zaś z małą u nich. Uparła się przy tym Monika:
— Obrażę się na ciebie śmiertelnie — mówiła Jance — jeżeli nie przyjmiesz u nas gościny. W hotelu Dorotka nie będzie miała ani takiej opieki ani takich wygód.
Z całą swoją egzaltacją, która wybuchała w niej zawsze, gdy było przy niej jakiekolwiek dziecko, Monika wręcz nie odstępowała Dorotki. Koło niej zresztą koncentrowało się zainteresowanie wszystkich, gdyż ona to była powodem przyjazdu do Warszawy. Chodziło o stan zdrowia maleństwa.
Zaczęły się wizyty u różnych lekarzy. Dorotka miała coś nie w porządku z oskrzelami i po wielu naradach lekarze orzekli, że widocznie powietrze w majątku Stefana jest zbyt wilgotne. Doradzili krótki pobyt w Śródborowie, a później spędzenie lata gdzieś indziej. Monika usiłowała namówić ich do zamieszkania w Kopance, lecz w końcu wybór padł na Zapole, położone w najsuchszej części Polesia.
Stefan chętnie zgodził się na to, gdyż i tak musiałby się na dłuższy czas rozstać z żoną: powołano go na ćwiczenia wojskowe.
Gdy już rzecz była zdecydowana, Justyn któregoś dnia powiedział Monice:
— Przyszło mi na myśl, że mogłabyś pojechać z panią Janką do Zapola. Tam jest naprawdę ślicznie, a w Warszawie wkrótce zaczną się upały nie słabsze niż na Południu.
— A ty?
— Cóż ja. Ja muszę pracować. I tak dużo próżnowałem.
Monika nie chciała jednak o tym słyszeć.
— Pojechałabym ale tylko z tobą.
— To jest do zrobienia. Na kilka dni z przyjemnością, ale później będę musiał wrócić do Warszawy. Sama to rozumiesz.
Po długich naleganiach udało mu się ją przekonać. Wyjazd zresztą nie nastąpił od razu. Janka z małą siedziała w Śródborowie i dopiero po dwóch tygodniach, gdy Dorotka przestała gorączkować, wszyscy wyjechali do Zapola.
Uprzedzony telegraficznie Marek czekał na stacji. Justyn, który zawsze podziwiał jego umiejętność panowania nad wszelkimi odruchami, nie mógł jednak nie zauważyć wrażenia, któremu uległ Marek przy powitaniu Moniki. Zbladł i nawet na konwencjonalny uśmiech nie mógł się zdobyć.
I Monika nie była zupełnie swobodna:
— Nic się nie zmieniłeś, Marku — powiedziała. — Boże, nie widzieliśmy się tak strasznie dawno. Pewno nie poznałbyś mnie teraz, gdybyśmy się spotkali gdzieś w wielkim mieście. Zmieniłam się bardzo?
— Nie.
— Zbrzydłam?
— Przeciwnie. Wyładniałaś. Państwo pozwolą. Jest samochód i powóz.
Panie i Stefan pojechali samochodem. Konie zabrały Justyna i Marka.
— Mam wyrzuty sumienia — mówił Justyn, — że narzuciliśmy ci nasze towarzystwo, ale wolałem by pani Janka miała pomoc przy swojej małej, a wiesz, jak Monika chętnie się nią zajmuje.
Marek bąknął coś o tym, że wie i że jest szczęśliwy, że Zapole ożywi się i że on, odludek, będzie miał do kogo usta otworzyć.
— Więc się nie gniewasz na mnie? — pytał Justyn.
— Oszalałeś, przyjacielu?!
— Nie. Zresztą Stefan, jak wiesz, jedzie na ćwiczenia, a i ja będę mógł zabawić u ciebie najwyżej pięć dni.
Marek spojrzał nań:
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że… Przecież pisałeś, że Monika ma zostać na całe lato?
— Tak, ale ja muszę wracać.
Zapanowało milczenie i dopiero po dłuższej chwili Marek odezwał się:
— Nie wiem, czy to wypada, by twoja żona zostawała w kawalerskim domu…
— Jest przecie Janka.
— No tak, — przyznał Marek i więcej już o tym nie było między nimi mowy.
Jednak Justyn dostrzegł w zachowaniu się przyjaciela wyraźne skrępowanie. Gdy Marek zaczął opowiadać o ostatnich swoich innowacjach gospodarskich, Justyn, udając, że słucha, myślał:
— Czy on przeniknął już moje zamiary?… Czy on mnie zrozumiał?…
Ale z twarzy Marka nic nie można było wyczytać. Wydawał się znowu spokojny, opanowany, zajęty wyłącznie sprawami swego życia codziennego.
Takim był i dni następnych. Nie zmieniał zresztą swego trybu życia. Wstawał o świcie, zjawiał się dopiero na drugie śniadanie. Przy stole chętnie lecz niewiele mówił. Moniki nie unikał, ale też nie szukał specjalnie jej towarzystwa. Większość wolnego czasu spędzał z Justynem, lub przy wózku małej Dorotki.
Dziecko na szczęście było zdrowe i Janka mogła sypiać w nocy spokojnie, a w dzień odbywać z Moniką dłuższe spacery piesze, lub konno. Czasami Marek zabierał wszystkich na przejażdżki samochodem. Podczas jednej z nich Monika powiedziała:
— Jazda autem największą przyjemność może sprawić wówczas, gdy się samemu wóz prowadzi.
— O tak, — przyznał Marek. — Daje to zupełnie inne emocje niż rola pasażera.
— Czuję, że byłabym dobrym kierowcą — powiedziała. — Justyn ma zamiar też wkrótce kupić samochód. Wtedy nauczę się prowadzić.
Justyn odwrócił się do niej:
— Mogłabyś i teraz nauczyć się. Poprosisz Marka, a jeżeli on zechce…
— Zechciałbyś?
— O, z całą przyjemnością.
— Naprawdę? — ucieszyła się.
— To nie jest wcale takie kłopotliwe…
— Dziękuję ci, Marku.
Justyn dodał:
— A wyobrażam sobie, jak łatwo się nauczy. Marek ma wielkie zdolności pedagogiczne, jeżeli chodzi o zaznajomienie kogoś z mechanizmami.
Monika zdziwiła się:
— A skąd ty o tym wiesz?
— Skąd wiem? — zaśmiał się Justyn. — Bo nauczył mnie w parę godzin obchodzić się z pewną maszynką.
— Z jaką maszynką?
Marek uśmiechnął się:
— Justyn mówi o karabinie maszynowym.
— Brr… — wstrząsnęła się Monika. Tego wcale nie chciałabym umieć. W ogóle mam nieprzezwyciężony strach przed wszelkimi narzędziami śmierci.
— Jeżeli o to chodzi — zauważył Marek — samochód jest nie gorszym narzędziem śmierci od kulomiotu. Ta tylko różnica, że kulomiot jest niebezpieczny, gdy się z nim umiemy obchodzić, auto zaś wtedy, gdy nie umiemy.
Wieczorami Marek po dawnemu zamykał się u siebie na górze. Justyn, którego ulokowano również na piętrze, nieraz jednak do późnej nocy słyszał kroki przyjaciela. Ile wszakże razy pukał do jego drzwi, kroki milkły i nie było żadnej odpowiedzi. Pokoje Janki, dziecinny i Moniki były na dole.
Stefan wyjechał wcześniej, gdyż musiał jeszcze wpaść na jeden dzień do siebie, by przed dłuższą nieobecnością rozmówić się z rządcą.
Justyn wyjeżdżał nazajutrz. Mógł wprawdzie zostać dłużej, lecz nie chciał.
Markowi, który go do tego namawiał, tłumaczył się pilnymi sprawami w Warszawie. Gdy Marek zauważył, że Monika z tęsknoty za mężem będzie narzekała na nudy w Zapolu, Justyn powiedział:
— My z nią prawie nigdy się nie rozstajemy. A to nie jest dobre dla obu stron i w ogóle dla trwałości małżeńskiego szczęścia. Od szczęścia też czasami trzeba odetchnąć. Jedna z angielskich autorek, której książkę, wcale rozumną, niedawno czytałem, gorąco zaleca takie rozstania, nazywając je higieną małżeńską.
Zamyślił się i dorzucił:
— Zresztą Monika nie będzie nudzić się w towarzystwie Janki i Dorotki, a myślę, że i ty znajdziesz trochę wolnego od zajęć gospodarskich czasu dla swojej dawnej i serdecznej przyjaciółki.
— Oczywiście — krótko odpowiedział Marek.
— Zachowała dla ciebie — ciągnął Justyn — wiele, bardzo wiele dobrych uczuć i tak często, wierzaj mi, zdarza się, że mówiąc ze mną o różnych ludziach, w porównaniu ich z tobą znajduje sprawdzian ich wartości.
— Jeżeli też mogę mieć do ciebie jakiś żal, to właśnie o to. Monika w tym porównaniu czerpie impuls do zbyt wysokich wymagań i wszyscy nasi znajomi, czy mężczyźni przelotnie poznani, do których pragnąłbym się zbliżyć, mają powód do uskarżania się na rezerwę, z jaką odnosi się do nich Monika.
Mówił z dużym wysiłkiem, dobierając słowa i nie wątpił, że Marek to dostrzega.
— Toteż… przyznam ci się, Marku, że zależało mi na tym, by… że tak powiem, odetchnęła w twoim towarzystwie. Jeżeli zaś… sprawi ci to, przyjacielu, jakieś zmartwienie, nie sądź mnie zbyt surowo i, jak już tyle razy, znieś i to dla mnie.
Marek chciał coś powiedzieć, lecz Justyn zatrzymał go:
— Pozwól, że dokończę! Widzisz, nie ośmieliłbym się nigdy do wnoszenia w twoje życie jakichkolwiek momentów zakłócających twój codzienny i uregulowany tryb egzystencji. Upoważnia mnie tylko jedno: mianowicie pewność, najgłębsza, że i ja byłbym dla ciebie zdolny do wszelkich poświęceń, do wszelakich wyrzeczeń się, do każdej ofiary. Do każdej, Marku! I nie stawiam tu żadnych granic! Ani przy swoim honorze, ani przy swojej przyszłości, ani przy… swoich uczuciach. Żadnych granic!
Na policzki wystąpiły mu ciemne wypieki. W oczach miał łzy. Odwrócił głowę, by Marek nie mógł tego widzieć, lecz Marek zdawał się być zupełnie zajęty ścinaniem łopianów i końskiego szczawiu trzciną, trzymaną w ręku.
Szli wąską drogą fornalską za zabudowaniami ku młodym sadom nad rzeczką.
Po dłuższym milczeniu Marek odezwał się:
— Będziemy mieli skwarne lato. Skwarne i bujne. Dużo deszczów i dużo słońca. Spodziewam się urodzajnego roku. Współczuję ci, że musisz wracać do miasta. Jeżeli o mnie chodzi, nie potrafiłbym już żyć w mieście. Więc co? Nieodwołalnie dziś wyjeżdżasz?
— Muszę.
— Odwiozę cię samochodem.
— Nie, nie — zaprotestował Justyn. — Wolę konie. A ty zostań z paniami.
— Jak chcesz — zgodził się Marek.
Przed kolacją, kiedy Monika zajęta była na górze pakowaniem rzeczy Justyna, a Marek konferował w kancelarii z rządcą, Janka dotrzymywała Justynowi towarzystwa w hallu. Musiała odczuwać, że Justyn pragnie rozmówić się z nią o czymś ważnym, gdyż patrzyła nań z oczekiwaniem, a wreszcie zapytała:
— Dotrzyma pan obietnicy i wpadnie do Zapola jeszcze przed końcem wakacyj?
— Nie wiem, pani Janko. Nie wiem — odpowiedział. — To zależne jest od tak wielu rzeczy.
Na jego twarzy tak wyraźnie odbiło się zniecierpliwienie, że Janka powiedziała:
— Niechże pan będzie dobrej myśli. Nie wolno tak nieustannie przepalać się w sobie tymi wszystkimi troskami…
— O! — uśmiechnął się z goryczą. — A cóż z nimi pocznę? Żarzą się we mnie jak węgle. Ani wyrzucić ich, ani zgasić.
— Rozumiem pana, Justynie. I doprawdy darować sobie nie mogę owego dnia, gdym dała panu ten nieszczęsny list Moniki. Ileż razy musiał pan przeklinać mnie za to!
— O, nie. Myli się pani. Przeciwnie, winienem pani wdzięczność.
— Za co? Nie ulżyłam tym czynem smutkom Moniki, a tylko niepotrzebnie zalałam nimi i pańską duszę. Źle postąpiłam.
— Bynajmniej — zaprotestował. — Czyż pani sądzi, pani Janeczko, że nie było by mi stokroć ciężej, gdybym pozostał ślepy na tę krzywdę, która mimo woli i nie z mojej winy, ale z mojej przyczyny dzieje się Monice?…
Podniosła nań oczy i zapytała:
— Z pańskiej przyczyny?
— Tak — odpowiedział cicho i umilkł.
Z jadalni dolatywał brzęk sztućców rozkładanych na stole. Za oknami dogasały czerwone łuny zachodu.
— Teraz zaczynam rozumieć… — zaczęła Janka, jakby do siebie i urwała w połowie zdania.
Justyn zerwał się i wziął ją za rękę:
— Pani Janko! Pani tu zostaje… Bardzo wiele nadziei wiążę z pani dobrocią, z pani życzliwością dla mnie i dla Moniki…
— Może pan być pewny tej życzliwości.
— Od owego czasu, od owego listu nie mam jednego dnia radosnego, jednej nocy spokojnej… Pani rozumie… Bywałem bliski szaleństwa, bliski samobójstwa. Pani jednej mogę to wyznać. A tak trudno mówić… Tak strasznie trudno!… Zresztą, gdy przełamałem się w sobie, to już wszystko potem było ohydne i plugawe, każdy czyn był codziennym zabijaniem siebie… Ale, Janko, pani nie wie, że są uczucia silniejsze nawet od takiej codziennej śmierci… Gdy powiedziałem sobie: niech się stanie, brnąłem już jak przez piekło i nic nie mogę, nie potrafię zaradzić! Boże, wyrzucam z siebie tyle słów, a nie umiem zdobyć się na takie, które dążyłyby prosto do celu…
Janka siedziała skupiona i blada, wpatrując się w twarz Justyna:
— Ja rozumiem pana, Justynie — szepnęła wreszcie.
— Tak?… Tak?… — załamał ręce. — Czemuż pani może to rozumieć, a ona nie chce, czy nie może?! Czemu nie skróci moich męczarni tak, czy inaczej, tak czy inaczej! Pani wie, czym była ta nasza podróż?… Wie pani?… A Monika nie zdobędzie się nigdy na wniknięcie w to moje piekło, na decyzję… Zapewne, to moja wina. Może powinienem jej powiedzieć wprost i wyraźnie… — Ale ja nie jestem do tego zdolny! Ja tego nie potrafię…
— Proszę się uspokoić, panie Justynie — powiedziała ciepłym serdecznym tonem. — Wiele rzeczy teraz widzę wyraźniej i proszę mi wierzyć, że znajdę sposób, by pańskim cierpieniom sprawić ulgę. Niech pan jedzie i proszę starać się w ogóle o tym nie myśleć…
Urwała, a po chwili powiedziała z naciskiem:
— Jednak sądzę, że powinien pan przynajmniej dwa, trzy razy w ciągu lata wpaść do Zapola bodaj na jeden dzień… Panie Justynie! Bodaj na jedną noc! Niech się pan nad tym zastanowi. A teraz jeszcze to: jeżeli uznam to za potrzebne, napiszę do pana.
Ucałował jej ręce:
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
— Co to? Już się żegnasz? — rozległ się głos Moniki. Schodziła właśnie na dół.
— To było takie pożegnanie wstępne — z uśmiechem mówiła Janka.
Po kolacji, przy której wszyscy silili się na dobry humor wsłuchani w parskanie koni, oczekujących już przed gankiem, Justyn zaczął się żegnać z wielkim pośpiechem.
Gdy powóz ruszył i skręcił za rozrośnięte bujnie krzewy bzu i spirei, konie przeszły w równy kłus. Od dworu dolatywało dalekie i coraz dalsze szczekanie psów, aż wreszcie całkiem ucichło.
Justyn zdjął czapkę i chusteczką otarł czoło. Odczuł wielką ulgę jakby udało mu się wydostać spod podejrzliwych spojrzeń, z których każde zdawało się przenikać go na wskroś i potępiać. Odczuł ulgę i zmęczenie, ogromne obezwładniające zmęczenie, graniczące prawie z zatratą wszelkich chęci, wszelkich pragnień, wszelkich uczuć człowieka żywego.



ROZDZIAŁ XV

Samochód nierówno zahamowany targnął raz i drugi i stanął.
— Źle — powiedział Marek. — Znowu zapomniałaś nacisnąć pedał sprzęgła i zgasiłaś motor. Pamiętaj: w ostatniej chwili, gdy już wóz staje, należy nacisnąć sprzęgło.
Monika podniosła twarz zarumienioną z emocji:
— Zapomniałam.
— Powtórzymy. Teraz zatrzymasz się koło ogrodnika. No, starter, lewa noga na sprzęgło, włączyć pierwszy bieg, prawa na gaz, stopniowo odpuszczać sprzęgło i nacisnąć akcelerator. Równocześnie, zwolna, bo…
Nie dokończył. Wóz targnął gwałtownie i ruszył naprzód. Minął w dobrym pędzie ogrodnika i kilka jego pomocnic, przyglądających się tej lekcji, i stanął o kilkanaście metrów dalej znów ze zgaszonym motorem.
— Ja ci tylko auto zepsuję — z płaczliwą minką westchnęła Monika.
— Nie zepsujesz. No, jeszcze raz…
— Ja tu nie mogę. Peszy mnie to, że ci ludzie patrzą.
— No dobrze — zgodził się — pojedziemy do lasu.
Ustąpiła mu miejsca przy kierownicy i wóz w ciągu paru sekund okrążył gazon i wyjechał na drogę.
Przyglądała się dużym silnym rękom Marka opartym na kole kierownicy i jego mocnemu profilowi. Tachometr wskazywał dużą szybkość, a droga była kręta i dość wąska. Pomimo to nie odczuwała najmniejszej obawy.
— Ja nigdy nie będę prowadziła tak, jak ty — powiedziała.
— Nauczysz się.
— Ja nie o tym mówię. Nie wątpię, że z czasem się nauczę, ale nigdy nie będę takim kierowcą jak ty. To nie jest kwestia umiejętności, lecz… cech wrodzonych. Czy dobrze to określiłam?
— Kwestia pełnej świadomości otoczenia i własnych ruchów, no i panowania nad nimi — powiedział po namyśle.
— Nie wiem, ale czuję się z tobą zupełnie bezpieczna. Mogłabym zamknąć oczy, chociażby droga biegła nad przepaściami.
— Daruj — zaśmiał się wesoło. — Ale nie zrewanżuję ci się takim zaufaniem. Przynajmniej teraz.
— Nie tylko teraz. W ogóle. Zresztą myślę, że na ten rodzaj zaufania może zdobyć się tylko kobieta.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo wypływa to nie z przeświadczenia o umiejętności człowieka, któremu powierzamy życie, lecz z intuicji. To jest zaufanie instynktowne. Mężczyzna bez obawy wsiądzie do samochodu prowadzonego przez kierowcę, o którym wie, że ma doświadczenie i wszelkie inne kwalifikacje. Kobiecie dość spojrzeć na mężczyznę, by wiedzieć od razu, czy można mu powierzyć swoje bezpieczeństwo, czy nie.
— Dotyczy to tylko samochodu? — zapytał.
— Samochodu, samolotu, okrętu…
— …lokomotywy i innych środków lokomocji — podchwycił.
Zrozumiała jego intencję:
— Nie — zaprzeczyła. — Nie tylko środków lokomocji. Wiesz dobrze, co mam na myśli.
— Moniko, przeceniasz moją domyślność.
— Więc w ogóle życia. Tak, życia. Są mężczyźni, w których nieomylnie wyczuwamy to, co nazwałbym talentem kierowniczym. A talent ten jednakowo gwarantuje bezpieczeństwo tym, którzy mu zaufali, zarówno w samochodzie, jak chociażby w całym życiu.
Po chwili dodała:
— Rzecz, zdaje się, polega na tym, że umieją kierować przede wszystkim własnym życiem.
Marek zmarszczył brwi i wybuchnął krótkim nieprzyjemnym śmiechem:
— Miejże litość i nie kpij ze mnie!
Jednocześnie pochylił się naprzód, i zdwoił szybkość. Wilgotny jeszcze od rannej rosy żwir z gwizdem wyrywał się spod opon. A auto głucho zadudniło na drewnianym moście, podskoczyło na wystającym progu i wpadło w szeroką leśną aleję. Marek zahamował i wysiadł.
— Nie byłaś jeszcze w tym lesie, prawda? — zapytał zupełnie spokojnym tonem.
— Nie. Bardzo tu ładnie.
— Ten las nie należy już do Zapola. Rządowy. Czy siądziesz do kierownicy.
— Dobrze, ale później. Przejdziemy się trochę. Tak tu ładnie.
— W naszych okolicach dużo jest pięknych zakątków, szkoda żeś dopiero teraz zdecydowała się na przyjazd do Zapola.
Monika spojrzała nań i powiedziała:
— Jeżeli mam być szczerą, sądziłam, że nie sprawię ci przyjemności swoim przyjazdem.
— Jakże mogłaś tak myśleć!
— Chyba miałam do tego prawo.
— Jakto prawo?
— No, bo ty… Ty unikałeś mnie najwyraźniej. Odnosiłam wrażenie, żeś w ogóle chciał wymazać mnie z pamięci. I nie mogłam brać ci tego za złe, chociaż…
— Chociaż co?
— Smutno mi było, że chowasz żal do mnie.
— Mylisz się. Nie mam żalu do ciebie.
— A jednak…
— Nie mówmy o tym — przerwał. — Los tak, a nie inaczej pokierował naszymi sprawami. Mogę mieć doń żal, mogę rozsądnie pogodzić się z nim, czy nie mogę, nie wpłynie to w najmniejszej mierze na kształtowanie się przyszłości.
— Tedy źle zrobiłam, że przyjechałam.
— Nie. Moniko — głos mu drgnął. — Ja nie chciałem narzucać się wam swoim towarzystwem. A to zupełnie coś innego. Jestem ci wdzięczny, żeś przyjechała…
Szli w milczeniu.
— To lato będzie najpiękniejszym latem moim w Zapolu — zaczął Marek. — Wyświadczyłaś mi wielką łaskę, Moniko. Boję się tylko, czy moja obecność nie jest dla ciebie przykra, czy nie jest uciążliwa…
— Marku!
— …czy nie pod przymusem tuś przyjechała dla Janki i dlatego, że prosił cię o to twój mąż.
— Dlaczego mi nie wierzysz, że dawno, że zawsze chciałam cię widzieć?! Ile razy Justyn pisał do ciebie, zawsze prosiłam go, by załączył ode mnie dużo serdeczności.
— To było konwencjonalne…
— Nie, Marku.
Powiedziała to z takim naciskiem, że nie mógł wątpić w jej szczerość. Zatrzymał się nagle, jakby chciał coś ważnego powiedzieć, lecz tylko spojrzał na nią i zapytał:
— No, może już zabierzemy się do nauki?
— Dobrze — zgodziła się.
Po kilku dniach postępy Moniki doszły do tego, że siedzący obok niej Marek nie musiał już ustawicznie trzymać ręki na ręcznym hamulcu. Lekcje odbywały się zwykle w godzinach rannych. Sporo czasu spędzała Monika przy małej, wieczory zaś z Janką, gdyż Marek niezmiernie wcześnie życzył paniom dobrej nocy i zamykał się u siebie.
Któregoś popołudnia, gdy Marek był w polu, Janka powiedziała Monice:
— Chodź ze mną na górę, coś ci pokażę, coś, co wyjaśni ci zachowanie się Marka.
Weszły na piętro. W pierwszym pokoju stało ciężkie dębowe biurko, kilka krzeseł i sięgające sufitu półki z książkami. Podłoga była przykryta wytwornym kilimem o wypłowiałych barwach. W drugim było łóżko, proste drewniane łóżko, zrobione widocznie przez miejskiego stolarza, takież dwie szafy i duża skrzynia zamykana na kłódkę. Stolik z małym lusterkiem i z przyborami do golenia uzupełniał umeblowanie. Ściany zwyczajnie bielone pozbawione były jakichkolwiek ozdób. Nad łóżkiem tylko przybity był duży perski dywan, a na nim w ciemnej ramce jakiś mały obrazek.
Gdy Monika zbliżyła się do łóżka, poznała: to była jej fotografia, ta sama fotografia w mundurku gimnazjalnym, którą wysłała mu kiedyś na front.
— To ja — szepnęła i nic więcej powiedzieć nie mogła.
Jakże dobrze zrozumiała tę swoją obecność w tym pustym mieszkaniu człowieka, który nic tu poza nią nie miał. Ogromny smutek ogarnął ją i rozczulenie i żal i jakaś bezsensowna wdzięczność, bezsensowna, bo przecież nie była egoistką, nie była próżna…
Na stoliku, przy łóżku tykał głośno zwyczajny niklowy budzik. Stała w milczeniu, gdy głos Janki wyrwał ją z zadumy:
— Spójrz tu, Moniko.
Janika przekręciła w kłódce przy skrzyni klucz, widocznie zapomniany przez Marka, i podniosła wieko:
— Patrz — szepnęła.
Skrzynka pełna była butelek, butelek z wódką, z koniakiem, whisky i ze zwykłym spirytusem. Niektóre były już puste, inne zakorkowane lub napoczęte.
— On… pije? — zdziwiła się Monika.
— Tak. Pije. Codziennie zamyka się tu wieczorem i pije.
Zamknęła skrzynię i mówiła:
— Od dawna już wiedziałam o tym. Kiedyś w nocy wybuchł w stajni pożar. Nie mogliśmy się go dobudzić. Wreszcie wstał i wyszedł. Wtedy poznałam. Był zupełnie pijany. Zataczał się, język mu się plątał… Nie tylko ja, lecz i ludzie zrozumieli od razu. Dla wszystkich było to czymś tak niespodziewanym, bo przecież w ciągu dnia nigdy kropli alkoholu nie brał do ust. Zauważyłaś, że nawet wina przy obiedzie nie pije. A wieczorami zamyka się po to… ktoby przypuszczał! Przecie co dzień wstaje o wschodzie słońca, pracuje, jest najzupełniej trzeźwy…
Monika milczała.
— Oczywiście, zaczęłam badać sprawę i wydębiłam na Pawle, który mu usługuje, że się przyznał. Co kilka dni wynoszono stąd całe kosze pustych butelek. Pytam ile?… Powiada po dziesięć, a czasem i więcej.
— To straszne — szepnęła Monika.
— Tak, to straszne. Wygląda zdrowo wprawdzie i na nic nie narzeka, sił mu nie brak, ale ten nałóg musi go doprowadzić z czasem do ruiny.
— Nałóg?
— No tak, Moniko. Marek… jest nałogowym pijakiem.
— Boże!
— To wielkie nieszczęście i zdaje się, że już nic mu nie pomoże.
Monika oburzyła się:
— Nie wierzę w to. Jak nawet możesz coś podobnego mówić! Trzeba go ratować. Oczywiście natychmiast po tamtym pożarze rozmawiałaś z nim o tym?
Janka wzruszyła ramionami:
— Czyż nie znasz Marka?…
— Jakto?
— Czy wyobrażasz sobie, że pozwoliłby mi dokończyć zdania, gdybym tylko zaczęła o tym mówić?… Moja droga. Zyskałabym tylko to, że odsunąłby się ode mnie tak, jak odsunął się od wszystkich. Zamykałby się i przede mną, możeby mnie nawet znienawidził. I tak cierpiał bardzo, że mimo woli wykryłam jego tajemnicę. A mówić o tym?… Nawet nie próbowałam. Nie przebaczyłby mi tego nigdy. Czyż nie wiesz jaki on jest skryty?
— Więc nie zrobiłaś nic, w ogóle nic?
— Nie pozostało mi nic innego, jak milczeć?
— To niepodobieństwo, to okropne. Już wiem, co zrobię. Zaraz napiszę o tym do Justyna. Justyn powinien nań wpłynąć, Justyn nie zawaha się, chociażby miał się mu narazić. Przecież nie można pozwolić, by zginął!… I to jak!… Straszne. Marek i to, Boże!…
Była zupełnie wytrącona z równowagi.
— Wiesz, Janko, że to twoja wina! — zawołała.
— Moja?
— Tak. Wybacz, że ci to powiem. Ale nie wolno ci było milczeć. Pozwalasz mu popadać coraz głębiej w ten nałóg, bo nie chcesz go zranić. To egoizm. Powinnaś! To twój obowiązek. Bez względu na skutki. Twój, jako siostry i Justyna, jako przyjaciela. Wy tylko możecie rozmówić się z nim i wpłynąć nań. Obrazi się to trudno, ale trzeba go ratować za wszelką cenę i tylko wy możecie to zrobić.
Janka spojrzała na nią i uśmiechnęła się smutno:
— Mylisz się.
— Jakto mylę się?
— Ani twój mąż, ani ja nic tu pomóc nie możemy… Możesz tylko ty.
— Ja? — z przestrachem zawołała Monika.
— Tylko ty — spokojnie powtórzyła Janka.
Stały naprzeciw siebie patrząc sobie w oczy. Wreszcie Monika zapytała cicho:
— Chyba nie sądzisz, że… że on mnie wciąż… że on przeze mnie…
— Czy nie sądzę?… Zastanów się.
Monika przetarła czoło.
— Boże! — szepnęła.
— Ty jedna możesz mówić o tym z Markiem. Tobie jednej na to pozwoli, ciebie jednej… usłucha, w każdym razie wysłucha.
W tej chwili zobaczyła Marka. Szedł przez gazon ku domowi.
— Chodźmy stąd — powiedziała. — Nie powinien nas tu zastać. Nie powinien w ogóle domyślić się, żeśmy rozmawiały o tym. Pójdziemy do mnie.
— Dobrze — zgodziła się Monika.
W hallu spotkały Marka.
Musiał zauważyć ich zmieszanie, a zwłaszcza podniecenie Moniki, lecz zamienił z nimi kilka wesołych zdań o czymś obojętnym i poszedł do siebie.
— Biedny Marek — szepnęła Monika.
— Mnie samej — powiedziała Janka — wydawało się to wszystko z początku nieprawdopodobieństwem. Przy jego woli, przy jego charakterze… A jednak…
— Powiem mu — ożywiła się Monika. — Ja się z nim rozmówię. Tak dalej być nie może! Przecie to szaleństwo. Nie rozumiem w ogóle jak można pić ciecz tak wstrętną, jak alkohol i jeszcze doprowadzać się do takiego okropnego stanu! I poco!
— Poco?… Może po to, by zapomnieć.
— Zapomnieć?
— Tak, by zapomnieć o czymś, czego się pragnęło, z czym wiązało się wszystkie nadzieje… On nie przestał cię kochać. Moniko. Musisz być ślepa, jeżeli tego nie widzisz.
— Justyn… — zaczęła Monika, lecz Janka jej przerwała:
— Właśnie Justyn wie o tym i… może dlatego chciał, byś tu przyjechała.
— Nie rozumiem?
— Ach, moja droga, nie wszystko na świecie da się zrozumieć — bąknęła Janka.
— Nie, ale co miałaś na myśli?
— Nie wiem. Mniejsza o to. Czyż my, kobiety, możemy dobrze zanalizować pobudki, którymi kierują się mężczyźni! Nigdy. Ich psychika jest zupełnie inna. To i owo odgadujemy intuicją, to i owo opieramy na powierzchownych obserwacjach, ale gruntu, ale tego laboratorium, gdzie wylęgają się ich myśli, ich zamiary, nie poznajemy nigdy. A największy błąd popełniamy dopatrując się w motywach ich działania analogij do własnych naszych pobudek. Weźmy na przykład miłość. Miłość kobiety jest zupełnie inna niż miłość mężczyzny. Zewnętrzne formy są podobne, ale tylko podobne. Materiał, treść będzie zawsze różna.
— Dlaczego o tym mówisz?
— Tak sobie. Nasunęły mi się te refleksje w związku z Markiem. A chociażby i w związku z twoimi uczuciami dla Justyna. Zakochana kobieta nigdy nie widzi całej rzeczywistości. Sugestionuje się wytworzonym przez siebie światkiem, dobrowolnie ogranicza prawdę do kilku nieskomplikowanych aksjomatów, a wszystko co wokół burzy się i kłębi nic ją nie obchodzi. Ich liebe dich, du liebst mich, wir lieben uns. A to jest zanadto proste.
— Zdumiewasz mnie, Janko. Cóż tu może być skomplikowanego?
— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Zbyt wiele ode mnie wymagasz. Wiem tylko, że to nie jest tak proste. No, chociaż by na przykład kwestia zazdrości. Szalałabyś, rozpaczałabyś, gdyby Justyn cię zdradził.
— To jest niemożliwe — uśmiechnęła się Monika, jakby uspokojona samą niedorzecznością takiego przypuszczenia. Enigmatyczne aluzje Janki wywołały w niej niepokój, który teraz znikł zupełnie.
— Niech i tak będzie — zgodziła się Janka. — Ale sądzisz, ba, jesteś najgłębiej przekonana, że gdybyś ty go zdradziła, on również, szalałby, rozpaczał i nie wybaczyłby ci tego nigdy.
W głosie Janki zabrzmiała nutka ironii, która podrażniła Monikę.
— Mylisz się, wiem, że Justyn przebaczyłby mi, cokolwiek bym zrobiła. Ale wolałabym umrzeć, niż zmuszać go do takich ofiar.
— Właśnie! Otóż to! Do takich! — podchwyciła Janka. — Przykładasz doń swoją miarkę i w tym jest błąd. Skąd wiesz, że dla niego byłaby to aż „taka“ ofiara?
— Jakto skąd wiem, to przecie jasne.
— Wcale nie takie jasne. Mężczyźni umieją czasem zdobyć się na największe ofiary, jeżeli chodzi im o osiągnięcie jakichś wytkniętych sobie celów. I wtedy przychodzi im to znacznie łatwiej niż nam się zdaje.
— Mówisz tak jakby jakikolwiek mężczyzna mógł mieć jakiś cel w wyrzekaniu się ukochanej kobiety!
— Nie mówię o wyrzekaniu się, lecz o tak zwanej zdradzie. O, cel taki może istnieć zawsze. Jeden patrzy na postępowanie swojej kobiety przez palce, bo przez to chce uspokoić własne sumienie, drugi robi to dla uzyskania swobody dla siebie, trzeci po to, by dać jej możność zaspokojenia głodu fizycznego, którego sam w pełni zaspokoić nie jest w stanie, lub, powiedzmy, posiadania dziecka, którego sam jej dać nie może… Różne bywają cele, których my, kobiety, albo nie chcemy widzieć, albo nie umiemy.
Umilkła i udawała, że nie patrzy na Monikę, lecz doskonale widziała jej nagłą bladość i szeroko otwarte oczy. W oczach tych było przerażenie, zdumienie, gniew i jakby błyski nienawiści. Usta Moniki poruszyły się kilkakrotnie, lecz nie wypowiedziały ani słowa.
Janka wstała i stanąwszy przed lustrem poprawiała sobie włosy. Monika siedziała nieruchomo, wpatrzona przed siebie, jakby odrętwiała. Mijały minuty, zegar w sąsiedniej jadalni wybił jakąś godzinę.
— Oczywiście — odezwała się Janka. — Różni mężczyźni w różny sposób traktują te sprawy. Prymitywni i wulgarni dają to do zrozumienia w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, subtelni używają tysiącznych wybiegów, aranżują całe manewry, licząc na intuicję drugiej strony, na zrozumienie i porozumienie bez słów, gdyż odczuwają uzasadniony zresztą wstręt do ich jaskrawości. I tacy cierpią, ma się rozumieć najbardziej, a cierpią głównie dlatego, że przechodzą całą mękę powziętej, a niezrealizowanej decyzji. I im dłużej przeciąga się męka, tym dla nich gorzej… O tak, my, kobiety, nie zawsze możemy odczuć i zrozumieć pobudki działania mężczyzn. Do tego stopnia, że nawet wszelkie teoretyczne rozwiązania na ten temat są zwykłą stratą czasu. Ot i my teraz niepotrzebnie odbiegliśmy w rozmowie do teorii, a może tu w ogóle o teorii mowy być nie może. Psychologia ludzka jest zbyt bogata, by można było ją poszufladkować. Prawda?
Monika spojrzała na nią zalęknionym wzrokiem i nic nie odpowiedziała.
— Dajmy spokój abstrakcjom — zaczęła znów Janka. — Miałyśmy naradzić się, jak ratować Marka. Jeżeli jesteś taka dobra i tak dlań życzliwa, nie wątpię, że potrafisz wywrzeć nań pewien wpływ. Jak zamierzasz zabrać się do tego?
Ale Monika wstała i szepnęła:
— Strasznie mi niedobrze… Tak mi się w głowie kręci…
— Rzeczywiście wyglądasz blado. Może za długo byłaś dziś na słońcu?
— Nie wiem, nic nie wiem… Pójdę do swego pokoju.
— Tak, tak. Połóż się. Odprowadzę cię.
Janka chciała ją objąć, lecz Monika odsunęła ją z jakąś nie swoją szorstkością:
— Nie, dziękuję ci. Sama pójdę.
Opierając się o poręcz krzeseł, doszła do swego pokoju. Gdy zamknęła za sobą drzwi, nie mogła już dłużej opanować płaczu. Gwałtowne łkanie wstrząsało nią całą, opadła na jakiś fotel i długo nie mogła się uspokoić.
Dnia tego Monika nie przyszła na kolację.
— Pani Kielska źle się czuje i położyła się do łóżka — zameldowała pokojówka.
— Zaniesiesz kolację do pokoju — powiedziała Janka.
— Pani Kielska nic nie chce. Prosiła tylko o herbatę.
— Dobrze.
Marek zaniepokoił się i zapytał:
— Co jest Monice, Janko?
— Ach, nic poważnego. Ból głowy. A raczej osłabienie. Nadmiar słońca. Nie troszcz się o to. Jutro będzie zdrowa.
— Jesteś pewna, że to nic poważniejszego?
— Najzupełniej.
— A może lepiej jednak pojechać po lekarza?
— Nie, Marku — odpowiedziała stanowczo. — To zupełnie zbyteczne.
Po kolacji powiedział:
— Muszę ją odwiedzić. Idź do niej i zapytaj, czy mogę na chwilę wejść.
— Nie, Marku. Nie trzeba. Ona woli być sama.
Mruknął coś i umilkł, potem chrząknął dwa razy, powiedział siostrze dobranoc i poszedł na górę. Janka odprowadziła go wzrokiem i westchnęła:
— Boże, poco ja żyję, poco ja żyję…
Nazajutrz od rana lał deszcz. Janka wstała później niż zwykle. Gdy wyszła do hallu, ku swemu zdumieniu zastała doktora Żerbińskiego z miasteczka. Okazało się, że Marek wczesnym rankiem wysłał po niego samochód. Lekarz wprawdzie tłumaczył się, że przyjechał jako gość, lecz Janka wiedziała, poco został sprowadzony.
Monika zjawiła się przed obiadem. Była mizerniejsza niż zwykle i uśmiechała się z widocznym przymusem. Na pytania Marka, odpowiedziała:
— Dziękuję ci. Nic mi nie było. Trochę nerwów.
Lecz w jej zachowaniu się, już w tym, że starannie unikała jego wzroku, dostrzegł coś niezwykłego i przy pierwszej sposobności szepnął lekarzowi:
— Nasza przyjaciółka, pani Monika napewno źle się czuje. Niech ją doktór w ostrożny i nie wzbudzający podejrzeń sposób wybada w rozmowie.
Lekarz jednak mimo najlepszych chęci nie mógł tego zrobić, gdyż Monika wkrótce ukazała się w nieprzemakalnym płaszczu i oznajmiła, że idzie na spacer.
— Czy pozwolisz… — zaczął Marek, chcąc zaproponować jej swoje towarzystwo, lecz ona przerwała mu:
— Nie, nie. Lubię podczas deszczu samotne przechadzki. Dziękuję ci.
I wyszła. Czyjekolwiek towarzystwo było dla niej męczarnią. Wprawdzie minął już ten straszliwy chaos myśli, które kłębiły się w jej mózgu w pierwszych godzinach po rozmowie z Janką, lecz daleka jeszcze była od spokoju i zdolności rozeznania w sobie tych wszystkich uczuć, które ją przepełniały.
W pierwszej chwili chciała stąd uciekać. Wyjechać natychmiast, jak najprędzej być w Warszawie, zobaczyć Justyna, spojrzeć mu w oczy… Później zabrała się do pisania listu, lecz niszczyła jedną kartkę po drugiej. Myśli nie wiązały się, zdania nie wyrażały myśli, słowa albo nic nie znaczyły, albo raziły nieznośną brutalnością. Nie mogła pisać.
A później zrozumiała, że nie trzeba.
Ogarniało ją uczucie bezbrzeżnej samotności. Czuła zwalony na siebie ogromny ciężar, który ją przygniatał do ziemi. Oto zostawiono ją samą i kazano jej wziąć na siebie odpowiedzialność za coś co przejmowało ją zgrozą, zgrozą rzeczy upragnionych, nienawistnych, niezrozumiałych, wrogich, przeciw którym burzyło się w niej i sumienie i wola i ambicja. Oto zapadły wyroki, a ona ma je wykonać.
Były chwile, gdy myśląc o Marku, chciała jego śmierci, gdy myśląc o Justynie, nie miała nic prócz pogardy, gdy powtarzając sobie słowa Janki, zdolna była ją zabić.
Lecz zaraz potem zrywało się w niej ogromne współczucie dla Justyna. Przez pamięć przebiegały tysiączne z nim rozmowy, tysiączne fakty… Tak, nie rozumiała ich, nie rozumiała wtedy, bo nie chciała rozumieć. A Janka mówiła:
— …im dłużej trwa męka powziętej a niezrealizowanej decyzji…
Tak. Była ślepa, bo chciała być ślepa!…
Nie spała przez całą noc, a w dodatku nad głową wciąż słyszała kroki Marka, nierówne, ciężkie… pijane kroki.
W przemęczonej głowie zaczynały się rodzić najwstrętniejsze podejrzenia: — a może otacza ja zmowa, może za jej plecami ukuto ten spisek, którego ona ma być zwykłym narzędziem?… I ogarniał ją wstręt i strach przed własnym cynizmem, który mógł jej podsunąć myśl tak ohydną.
Oczy Justyna, oczy pełne miłości i tkliwe, oczy Marka, nieprzeniknione w swoim zimnym wyrazie, ale tak jasne… I smutne oczy Janki…
— Nie! Absurd! Jak mogę ich posądzać.
I nagle, nie wiadomo skąd zjawiał się inny obraz. Widziała siebie w ramionach Marka. Te tak dobrze zapamiętane ściągnięte rysy, to nieodparte pożądanie rozchylonych ust i płomień dotyku i własną chęć wyrwania się, ucieczki i bezwład, bezwład oczekiwania…
A później setki obcych twarzy, niski głęboki głos Jotarskiego i porywcze przysięgi pana de Bouvage i milczące spojrzenia innych…
Na twardej ubitej ścieżce chlupotały kałuże wody, deszcz drobny lecz gęsty uderzał w twarz milionem kropelek, z rozchybotanych gałęzi drzew wiatr zrywał duże ciężkie krople, które uderzały głośno, sypiąc się na sztywny materiał nieprzemakalnego płaszcza.
Zatrzymała się koło jakiegoś budynku. Wystający dach zupełnie osłaniał ją tu od deszczu. Oparta o ścianę stała długo w zamyśleniu. Szare niebo, zieleń łąk i pól rozciągających się daleko i ten monotonny deszcz… Zwolna odzyskiwała spokój, spokój graniczący z rezygnacją.
Zmierzchało się już, gdy wracała do dworu, a może tylko napłynęły chmury gęstsze i przyciemniły świat. Wracała powoli.
Na ganku stał Marek i palił papierosa:
— Przebierz się zaraz — powiedział. — Wprawdzie jest ciepło, ale nie trudno się zaziębić.
— Dobrze — skinęła głową.
— Czy czujesz się lepiej?
— Nic mi nie było.
— Miałaś jakieś zmartwienie — powiedział tonem twierdzenia.
— Tak — uśmiechnęła się. — Pomówię z tobą o tym.
— Zawsze ci służę z przyjemnością — lekko skłonił głowę Marek.
Po dżdżystym dniu przyszedł wieczór gorący i parny. Mocno pachniały kwiaty, powietrze było aż gęste od tych zapachów. Ciemność odzywała się tysiącami zatajonych szmerów, cichych łopotów, półgłosów. Wokół lampy, zajmującej środek stołu na tarasie, krążyły tysiące owadów. Wielkie bezszelestne ćmy, małe twarde żuczki i niedostrzegalne komary, zaznaczające swój przelot ostrym przejmującym brzęczeniem. Tym trzeba było opędzać się nieustannie. Pomimo to wszyscy woleli jeść kolację na tarasie. W jadalni upał był nie do wytrzymania. Ponieważ zaś doktór odjechał i zostali w trójkę, mogli się nie krępować: Janka i Monika włożyły najlżejsze letnie sukienki, wprost na gołe ciało. Marek siedział bez marynarki, w białej koszuli z krótkimi rękawami, które odsłaniały długie mocne mięśnie jego rąk, grające pod opaloną skórą przy każdym ruchu.
Monika starała się nie patrzeć w jego stronę, lecz ile razy podnosiła wzrok, spotykała jego oczy, czuła ich dotyk na swojej twarzy, na ramionach, na szyi.
Mówili mało. Tylko Janka była nienaturalnie ożywiona. Śmiała się, opowiadała różne rzeczy, których nie słuchali, których na pewno i ona sama nie słyszała. Podano lody, gdy powiedziała:
— Przepraszam was, zajrzę do małej. Zdaje mi się, że nie śpi.
Lecz Monika zerwała się i zawołała:
— Pozwól Janko, że tam pójdę. I tak nie jem lodów.
I nie czekając na jej zgodę, weszła do domu. W hallu paliła się lampa, ale w korytarzu i w pokoju Janki, z którego wchodziło się do dziecinnego, było ciemno. Ku zdumieniu Moniki w dziecinnym również nie było światła, czy też Walusia, niania Dorotki, tak przykręciła knot, że panowała tu prawie zupełna ciemność. Monika stanęła na progu. Z zewnątrz słyszała jakiś chrzęst i przyśpieszone oddechy:
— Walusiu — zawołała półgłosem.
W mroku zatupotały czyjeś kroki i Monika zobaczyła na nieco jaśniejszym tle otwartego okna jakąś sylwetkę, która mignęła i znikła. Gdyby nie szelest kroków pod oknami, mogłaby sadzić, że uległa złudzeniu.
Szybko zbliżyła się do stolika, na którym tlił się niebieski ogienek przykręconej lampy. Rozjaśniło się i zobaczyła Walusię. Dziewczyna leżała pół odkryta z zamkniętymi oczami. Udawała, że śpi, ale jej pucołowate policzki były purpurowe, a dwie okrągłe piersi pod grubym płótnem koszuli poruszały się w gwałtownym oddechu. Poduszka zsunęła się na podłogę.
— To tak… — pomyślała Monika i uczuła, że serce zaczyna bić coraz prędzej. Nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie Justyna i zaraz później oczy Marka, prawie zupełnie przysłonięte powiekami i jego silne brązowe ręce.
Pochyliła się nad łóżeczkiem Dorotki. Dziecko spało. Zawahała się chwilę, podniosła z podłogi poduszkę Walusi, położyła ją na łóżku i pogłaskała dziewczynę po rozpalonym policzku.
— Poduszka ci spadła — powiedziała łagodnie.
Dziewczyna otworzyła oczy i był w nich wstyd i obawa i nie wygasły jeszcze żar.
Monika drgnęła i czym prędzej wyszła z pokoju. Na korytarzu zatrzymała się na dłuższą chwilę. Musiała opanować to dziwne podniecenie, które ją ogarnęło.
W hallu zobaczyła służącego, dźwigającego gramofon.
— Co to? — zapytała.
— A to jaśnie pani kazała zanieść na taras.
Janka mówiła coś cichym głosem Markowi, lecz urwała, gdy Monika weszła i zwróciła się do niej:
— Śpi Dorotka?
— Śpi spokojnie.
— To dobrze. Stąd nie obudzi jej dźwięk gramofonu. Mam ochotę potańczyć — powiedziała Janka.
Zaraz też nastawiła jakąś płytę i zawołała do Marka:
— No, rusz się staruszku!
Marek wstał, odłożył papierosa i zaczęli tańczyć.
— Jaka z nich śliczna para — myślała Monika. — I któżby po Jance poznał, że jest już matką. Jest wysmuklejsza i zgrabniejsza niż dawniej. A on… Nikt tak nie tańczy…
Płyta skończyła się. Janka swobodnie zapytała:
— A co dla ciebie, Moniko?…
— Dla mnie?
— No tak. Wolisz walca, czy tango?
— Wszystko mi jedno — odpowiedziała zmieszana. — Jest zresztą tak gorąco… Marek się zmęczy…
— On?… Nie ma obawy… No, macie to tango.
Puściła płytę, a Marek uśmiechnął się do Moniki:
— Zatańczysz?
— Jeśli chcesz…
Janka usiadła przy stole i zdawała się być zajęta nalewaniem herbaty do filiżanek.
— Czy pamiętasz — odezwał się przyciszonym głosem Marek — kiedy tańczyliśmy ostatni raz?…
— Tak — cicho odpowiedziała i jej palce na ramionach Marka zacisnęły się mocniej.
— Pewno wyszedłem z wprawy. Od owego dnia nie tańczyłem ani razu.
Nie, odpowiedziała. Zamknęła oczy i usiłowała odgadnąć co tak nieodparcie pobudziło jej wspomnienia. Nie sama pamięć i nie sama wyobraźnia nawet nie to, że wokół talii czuje jego rękę… Noc… I nagle poznała: Jego zapach, zapach wody lawendowej i tytoniu Tyle czasu minęło, a jest jak wtedy. Wystarczy zapomnieć, na chwilę zapomnieć o tych kilku latach, a przeszłość stanie się teraźniejszością.
Janka zabrała się do zakładania nowej płyty:
— Jeśli nie jesteś zanadto sfatygowany — powiedziała — to poświęć się jeszcze dla mnie. Szkoda, żeśmy nie zatrzymali doktora.
— Służę ci. Nie męczę się tak łatwo — zgodził się uprzejmie.
Po tym tańcu Janka westchnęła z żalem:
— Szkoda, że nie ma tu płyty z tym strausowskim walcem, który tak lubiliście kiedyś. Ale wiecie co? Okna są pootwierane, będzie tu doskonale słychać. Pójdę do salonu i zagram na fortepianie.
— Ach, nie warto, Janko — zawołała Monika.
— Dlaczego?… Sama sobie chętnie zagram coś z owych czasów, a później dla was walca.
— Pomogę ci otworzyć fortepian — ofiarowała się Monika. Nie chciała sama sobie przyznać się do tego, lecz obawiała się pozostania sam na sam z Markiem. Odkąd bawiła w Zapolu, nigdy nie odczuwała tego w taki sposób, dziś jednak nie wiadomo skąd wzięło się to zażenowanie.
— O nie — zaprotestowała Janka — sama sobie dam radę.
Gdy wyszła, Marek zawołał psa, który leżał dotychczas na trawniku i zaczął z nim się bawić.
Po chwili odezwał się fortepian. Janka grała swego ukochanego Chopina. Marek w milczeniu palił papierosa, pogłaskując łaszącego się Cezara. Monika wpatrywała się w aksamitną czarność nocy. Ten oświetlony taras, wnętrze hallu tonące w półmroku i dźwięki fortepianu stanowiły jedną resztkę rzeczywistego świata w bezkresie ciemności i ciszy. Czy poza tą wysepką istniało coś, naprawdę, czy wszystko rozpłynęło się, roztopiło w tej czerni… A może nie istniało, może było jedynie majaczeniem wyobraźni?…
Ostatnie tony gdzieś w wysokim rejestrze posypały się zwolnione i gubiące się jak ostatnie krople deszczu. I nagle w to milczenie uderzył mocny akord, silny, uparty, nakazujący, jak głos pobudki czy alarmu, po nim drugi, trzeci, twardo, niecierpliwie. Zdawało się, że to nie walc, lecz marsz, przy którego rytmie musi się iść naprzód, który brzmi rozkazem…
Lecz oto stopniowo miękły ostre tony, oto rytm się rozkołysał, rozkolebał, oto dźwięki stały się lekkie i zwiewne, jak muślinowe obłoczki wpadające w wir, jak atłasowe pantofelki ledwie dotykające ziemi, jak pogodna beztroska fal łagodnych…
Monika odwróciła się. Stał za nią i bez słowa otoczył ją ramieniem. I tańczyli, tańczyli jak wtedy. Tak, to był ten sam walc, tak, to był ten sam nastrój, tak, to byli oni, ci sami, tak jak wówczas, spleceni uściskiem jak wówczas jedyni na świecie.
Więc jednak wszystko było złudzeniem?… Więc jednak w tym otaczającym ich morzu ciemności nie ma nic, nic nigdy nie było?
Podniosła głowę i ich oczy się spotykały. Nie opuściła powiek. Tak dobrze, tak bezgranicznie dobrze było pić oczami z jego oczu te wyznania, znowu te same, znowu żywe, znowu przyśpieszające tętno krwi i spływające falami drgnień wzdłuż wszystkich nerwów…
Mijały minuty, może godziny, może lata. Nie wiedzieli, gdy nagle stało się coś, czego w pierwszej chwili nie mogli zrozumieć… Coś się zmieniło, coś przestało istnieć…
— Ach, tak, — uprzytomniła sobie Monika. — To fortepian umilkł, to walc się skończył.
Jeszcze przez mgnienie jedno stali nieruchomo przytuleni, a potem Marek szybko pocałował ją w rękę.
— Dziękuję — powiedział cicho.
Szybko odszedł do stołu i zapalił papierosa.
Na progu ukazała się Janka:
— Jakże się wam tańczyło? — zapytała.
Monika chciała coś odpowiedzieć, lecz nie mogła wydobyć głosu. Marek mruknął:
— Świetnie, świetnie grasz walca… Dziękujemy ci.
— Żałowałam tylko, że nie mogę was widzieć tańczących.
Marek spojrzał na zegarek.
— Pożegnam już panie — powiedział. — Późno i czas na mnie. Dobranoc Moniko, dobranoc Janko…
Pocałował je w ręce i szybko wyszedł. Obie odprowadziły go wzrokiem w milczeniu. W reszcie odezwała się Janka:
— Będzie pił.
Monika nie odpowiedziała. Wszedł służący i sprzątał ze stołu.
— Cóż mamy do roboty — powiedziała Janka. — Chodźmy też spać. Dobranoc złotko.
— Dobranoc.
W hallu rozstały się. Pokój Moniki był bliżej. Wewnątrz było duszno, nie do zniesienia duszno, pomimo otwartych okien. Otworzyła drzwi, by spowodować przeciąg.
— Chyba nie zasnę — pomyślała.
Wreszcie na tarasie i w hallu zapanowało cisza. Służący skończył sprzątanie, zgasił lampę i rozpłynął się w ciszy. Monika siedziała na brzegu łóżka. Chciała skupić myśli, lecz te, rozproszone, czepiały się jakichś niedorzecznych, nieuważnych drobiazgów. Lody były za słodkie, dlaczego ten pies nazywa się Cezar, u państwa Bormanów mały pekińczyk nazywał się Tytan. To był kontrast, śmieszny kontrast… Bluzkę niebieską trzeba dać do przeprania… Szkoda, że nie przywiozłam marsylskiego mydła… Doktór mówił, że chłopi tutejsi nie mają na mydło… Czy w ogóle myją się? Taka na przykład Walusia… Kto też był tym amantem… Musiał podrapać się w krzakach… Jaka tu cisza… tylko te kroki…
I nagle uprzytomniła sobie, że to kroki Marka.
— Będzie pił — powiedziała Janka.
I oto jakby pod jakimś potężnym podmuchem rozpierzchły się wszystkie drobiazgi, cała ta nieważna rzeczywistość. Serce niewiadomo dlaczego zatłukło się w piersi. Zerwała się i zaczęła nasłuchiwać. Kroki cichły chwilami, chwilami stawały się szybsze.
— Boże… Boże… — szepnęła i kurczowo chwyciła się poręczy łóżka, jakby w nadziei, że zdoła siebie przytrzymać tutaj.
W głowie huczało, tętno waliło coraz mocniej w skroniach. Palce stopniowo rozluźniały się. Przez moment jeszcze zawahała się na progu, a później szła szybko przez hall. Po omacku natrafiła na poręcz schodów. Na górze nie czekając nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zastukała gwałtownie, bardzo głośno, raz, drugi, trzeci…
Kroki ucichły. Potem zaczęły się zbliżać i rozległo się za drzwiami krótkie szorstkie:
— Kto tam?
Z trudem łapała oddech:
— Otwórz to ja… Zaraz otwórz!…
Sekunda ciszy, niesłychanie dręczącej ciszy i klucz obrócił się w zamku. Drzwi uchyliły się. Wsunęła się do środka. W smudze światła padającego z drugiego pokoju zobaczyła Marka. Stał z jedną ręką w kieszeni i z papierosem w ustach.
— Muszę… rozmówić się… z tobą — powiedziała przerywanym głosem.
Bez słowa zamknął drzwi. Nie pytając o pozwolenie przeszła do sypialni. Na stole stała do połowy wypróżniona butelka koniaku, obok szklanka…
— Marku! Dlaczego to robisz? — zapytała.
Uśmiechnął się z jakąś smutną ironią:
— Dlaczego piję?
— Tak. To przecie szaleństwo! Człowiek z twoim charakterem, z twoją wolą!… Żeby nie mógł zwalczyć tego obrzydliwego nałogu.
— A kto ci powiedział, Moniko, że ja chcę walczyć? Nałóg ten bardzo mi dogadza.
— Marku! Ja wiem, że to nieprawda!
— Zapewniam cię, że prawda. Alkohol świetnie mi robi. Pozwala mi przesypiać noce i żyć w ciągu dnia tą pewnością, że wieczorem ten przeżyty bezsensowny dzień znów nabierze treści…
— Ty się upijasz?!
— Tak. Upijam się.
— Dlaczego, dlaczego!?
— Widzisz… Jakby ci to wytłumaczyć… Nie stać mnie na taką rzeczywistość, jaka zadawalałaby mnie. A nie rozporządzam dostateczną dozą wyobraźni. Nie jestem artystą.
Zaśmiał się i zanim zdążyła zaprotestować napełnił szklankę.
— Nie mam artystycznej duszy. Jej pospolitość zdolna jest do fantazjowania dopiero w połączeniu z alkoholem. Wówczas… Wówczas może mi się zdawać, że nie wszystko jeszcze stracone, że czas da się odwrócić, że… No i tak dalej. Twoje zdrowie!
Wychylił zawartość szklanki, usiadł na brzegu stołu i powiedział:
— Wcale niezła zabawa. Prawda?… Albo inna odmiana: co było by, gdyby?… Gdyby to ułożyło się tak, a tamto inaczej? Gdyby zdarzenia poszły inną drogą, gdybym postępował bardziej egoistycznie, gdybym… Słowem: gdybanie. Z górki w dolinkę, z dolinki na górkę. Takie taternictwo. Wyobraźnia może tu bardzo wysoko zaprowadzić. W tym łańcuchu Gdybów zdarzają się Everesty. A gdy się dojdzie do szczytu, we mgłach i ostatecznym zmęczeniu trudno już odróżnić świat realny od wyimaginowanego. Wtedy i bólu się nie czuje, gdy się człowiek stacza w przepaść… W przepaść snu, czy śmierci…
Twarz Marka była wykrzywiona niedobrym szyderczym uśmiechem, w oczach tlił się ponury płomyk.
— I widzisz — mówił. — Nic w tym nie ma nadzwyczajnego. Swego rodzaju sport, swego rodzaju akrobacja. A cóż na to poradzę, że nie umiem tego robić na trzeźwo?…
— Ty się zabijasz, Marku.
— Cóż znowu
— Tak, to jest stopniowe samobójstwo!
— A chociażby? — wzruszył ramionami. — Czy nawet i tego mi nie wolno?… Czy nawet marzeń muszę się wyrzec?… Po co, dla kogo?…
— Chociażby dla siebie.
— Wolne żarty — parsknął śmiechem. — Zapewniam ci, że jestem sobie zupełnie nie potrzebny.
— Nie, Marku. Sam wiesz, że postępujesz źle, bardzo źle. Nie ukrywałbyś się z tym przed ludźmi, gdybyś nie potępiał swego postępowania.
— Ukrywam się, to prawda, ale nie dlatego. Po prostu nie chcę, by mieli żer dla swoich domysłów, by rozgrzebywali moje życie prywatne, by… Jak to powiedzieć poetycznie?… By rozgrzebywali wygasłe ognisko mojej przeszłości!…
Zrobił przy tym patetyczny gest ręką.
Monika spojrzała nań z wyrzutem:
— Marku! Nie wolno ci tak mówić ze mną.
W jednej chwili jego twarz ściągnęła się, z ust znikł ironiczny uśmiech. Wstał i odszedł do okna.
— Ja wiem — zaczęła nieśmiało — że nie mam żadnego prawa prosić cię o to, ale będę ci strasznie, strasznie wdzięczna, jeżeli będziesz mógł, jeżeli będziesz chciał zrobić to dla mnie. Nie dla siebie, dla mnie! Przecie ja nigdy nie zaznam spokoju z tą myślą, że ty przeze mnie zatruwasz swój organizm tym wstrętnym alkoholem, że zatruwasz sobie duszę tą wyobraźnią, o której mówiłeś. Bo to też jest trucizna. To też jest narkotyk…
— O tak — powiedział poważnie.
— Więc widzisz…
— To narkotyk, którego niesposób się wyrzec. Pomyśl tylko.
Odwrócił się do niej. Oczy mu się jarzyły:
— Pomyśl tylko — mówił prawie szeptem. — Jestem tu sam, zupełnie sam. Przychodzę zmęczony jak pies pracą, znienawidzoną pracą, bo jakże nie nienawidzieć pracy, która nikomu nie jest potrzebna! Jakże nie czuć wstrętu do życia, które nie ma żadnego celu! I oto przychodzę i piję i piję, a każdy łyk alkoholu spłukuje ze mnie tę rzeczywistość, spłukuje ten szary pył i wtedy patrz… Ten mały kawałek kartonu nad łóżkiem ożywa… Wtedy patrzą na mnie te oczy, wtedy jesteś tu ze mną… Czy ty to rozumiesz?!
Chwycił ją za rękę i ścisnął z całej siły:
— Jesteś wtedy moja. Słyszę wtedy twój głos, dotykam twoich włosów, całuję twoje usta… Wizja, tak, ale tylko dla tej wizji warto spędzić dzień, tylko dla tej wizji warto żyć… Moniko, Moniko! Żebyś ty mogła wiedzieć! Żebyś mogła przeczuć!… Gdybyś mogła zrozumieć!… Wtedy przychodzisz do mnie… — Tak jak teraz, wtedy mogę cię objąć i tulić…
W porywie przycisnął ją do siebie.
Nie opierała się. Tysiące zmieszanych uczuć napełniało ją i obezwładniało.
— Moniko… Moniko — powtarzał. — I patrz, to musiało się spełnić, musiało. I wszystko jedno za jaką cenę, i wszystko jedno dlaczego… Musiało się spełnić… Czy to podłość, czy krzywda, czy fałsz… Już teraz niech się świat zapadnie… Nie trzeba myśleć, nie trzeba myśleć. Każda myśl splugawi nam tę godzinę…
Przechylił jej głowę i z jakąś ekstatyczną chciwością wpatrywał się w jej rysy.
— Kocham cię — mówił przez zaciśnięte zęby — kocham cię pomimo wszystko… Przez kłamstwo, przez cudzą wolę, przez pogardę dla samego siebie, przez nawet twój przymus, przez całe bagna nieprawdy… Kocham cię, czy słyszysz!…
Gwałtownie pochylił się nad nią i wpił się w jej usta. Przez jeden moment dłonie Moniki oparły się na jego piersi, przez jeden moment usiłowała się bronić. Lecz zaraz po tym rozsunęły się i oplotły jego szyję.
Był już wczesny letni świt na dworze i niebo blado różowiło się na wschodzie, gdy Monika wracała do siebie.
W głowie się jej kręciło, ciężko opierając się o poręcz schodziła na dół.
— Już ranek — szepnęła bezmyślnie.
Weszła do swego pokoju i rzuciła się na łóżko.
— Jaka ja jestem nędzna, jaka nędzna… — uprzytomniła sobie nagle wszystko i wybuchła cichym płaczem.
A później przyszedł dzień, dzień taki, jak inne, napozór nie różniący się niczym od wielu poprzednich. Janka z małą przyszła do pokoju Moniki, jak zwykle i jak zwykle karmiła ją przy Monice.
Potem poszły na przechadzkę, a Dorotka została z Walusią. Walusia była rumiana i wesoła, jak zawsze.
Gdy przed gankiem rozległ się tętent wierzchowca, Monika wiedziała, że wrócił z pola. W pierwszej chwili nie wyobrażała sobie, że będą mogli sobie spojrzeć w oczy. Lecz Marek wszedł i przywitał się ze zwykłą serdecznością.
A potem siedli do stołu.
Rozmowa nie kleiła się pomimo wysiłków Janki, by skierować ją na sprawy obojętne. Wieczorem rozstali się wcześnie.
— Zupełnie tak — pomyślała Monika — jakbyśmy uciekali od siebie.
Znalazłszy się w swoim pokoju, szybko rozebrała się i położyła do łóżka. Nie mogła jednak zasnąć. W domu panowała cisza. Leżąc w ciemności nasłuchiwała, czy nie odezwą się na górze odgłosy kroków. Ale i stamtąd nie dolatywał żaden dźwięk.
Nagle usłyszała lekki szmer naciskanej klamki i skrzypnięcie drzwi.


ROZDZIAŁ XVI

Justyn wziął w palce długą białą kopertę i wpatrywał się w nią przez kilka minut, zanim otworzył. Od razu poznał charakter pisma Janki.
„Drogi Panie Justynie. — Przepraszam, że zabieram Panu czas swoimi interesami, ale ponieważ i tak mam nadzieję, że pan w najbliższych dniach przyjedzie do Zapola, nie sądzę, bym zbytnio obciążyła pana prośbą o załatwienie mi paru sprawunków. Na załączonej karteczce wypisałam je systematycznie, tak, że może Pan polecić to chociażby służącej.
U nas tu lato w całej pełni. Pogody śliczne. Bogu dzięki wszyscy jesteśmy zdrowi, a jeżeli nie możemy pochwalić się zbyt dobrymi humorami, to już nie nasza wina. Każde z nas ma jakieś swoje zmartwienia, czy smutki, którymi nie dzielimy się, by ich sobie przez to nie przysparzać. Milcząco godzimy się z tym, że zawsze w życiu trzeba płacić za to, czego pragniemy. Pan jest taki rozumny, Panie Justynie, że potrafi Pan to ocenić spokojnie.
Całe prawie dnie spędzam z Moniką, która od dwu tygodni zrezygnowała z uczenia się szoferki. Popłakuje biedactwo często i wiem, że bardzo tęskni za Panem. Bóg wie, co się w jej główce dzieje, ale mam wrażenie, że rozstanie i inne okoliczności nie tylko nie osłabiły jej uczuć dla Pana, lecz je wzmogły. Przyłączyło się do tego trochę rezygnacji, która zastąpiła początkowo wyrzuty sumienia i samooskarżenia, że nie może się zmusić do pisania do Pana.
Oczywiście nie rozmawiamy z nią o tym. Na szczęście i ona nie lubi słów.
Chociaż po wyjeździe Moniki zrobi się tu pusto, nie sądzę bym miała prawo namawiać ją do dłuższego pozostania w Zapolu. Jeżeli, jak spodziewam się, przyjedzie pan w najbliższych dniach (może zaraz po otrzymaniu tego listu?) i zabawi tu z nami parę dni, to już nie będę Was obojga zatrzymywała. Ostatecznie kochające się małżeństwa nie powinny rozstawać się na zbyt długo.
Tymczasem przesyłam Panu najserdeczniejsze pozdrowienia.
— Janka“.

Justyn długo trzymał w ręku sztywny arkusik białego papieru. Opanowało go jakieś bezkresne przygnębienie. Z dnia na dzień oczekiwał tego listu, z dnia na dzień oczekiwał tych wiadomości, lecz teraz zwaliły się nań jakby niespodziewany ciężar.
— Stało się, stało się, stało się — powtarzał bezbarwnym drewnianym głosem.
I nagle owładnęło nim uczucie doznanej krzywdy, wielkiej niesprawiedliwości, która go spotkała. Doskonale rozumiał niedorzeczność tych uczuć. Doskonale zdawał sobie sprawę z bezzasadności swoich pretensji do losu, ale nie mógł pozbyć się tej goryczy.
— Sam tego chciałem, ale jakież to okrutne — myślał — jakie bezlitosne.
Przeczytał list jeszcze raz, przeczytał słowa o płaczu Moniki i nagle zaczęło mu się zdawać, że to ona jest winna wszystkiemu.
— Jak ona mogła, jak mogła!… Za tyle miłości!…
I ogarnęło go przerażenie:
— Czy będę mógł jej to wybaczyć, czy będę mógł zapomnieć, czy będę mógł kochać ją jak dawniej?…
Nie umiał sobie odpowiedzieć na te pytania. Janka wyraźnie nagliła go do przyjazdu, lecz on nie był w stanie teraz zdobyć się na to. Wiedział, że nie znajdzie dość siły, by wziąć się w garść, by nie wybuchnąć, by nie popełnić tysiąca błędów, które już nigdy nie dadzą się naprawić.
I jakie absurdalne byłoby jego zjawienie się w Zapolu z miną sędziego czy mściciela! Jakimż niedorzecznym zajęciem byłaby obrona swojej rzekomej (tak rzekomej!) szlachetności! Jak fałszywie zabrzmiałyby nawet słowa przebaczenia.
Jedyna postawa, jaka byłaby tu uzasadniona, to cynizm. Tak, cynizm. Wszystko było nędzne, podziemne, plugawe i podłe. Sam w to pchnął Monikę, sam tego pragnął nie obliczywszy się z siłami.
— I co teraz? Co teraz?!…
Przecież odpowiedzialność spadała na jego głowę i tylko siebie mógł oskarżać. Dlaczego jednak wie, że nie zdoła spojrzeć na Monikę inaczej, jak na winowajczynię?
Oto uwikłał się w utkanej przez siebie sieci i nie było już wyjścia.
— Moniko! Moniko! — szeptał. — Nie wolno ci było tak postąpić, nie wolno!
I nagle opanował go gniew:
— Jestem ostatnią świnią! Jeżeli zostały we mnie resztki uczciwości powinienem palnąć sobie w łeb. I skończyć, skończyć za jednym zamachem wszystko.
Mijały godziny, minął dzień, a potem noc i Justyn w coraz większe popadał rozdrażnienie. Bywały chwile, gdy zdawało mu się, że popada w obłęd.
To zrywał się, by natychmiast jechać do Zapola, to siadał do pisania listu pożegnalnego, to ogarniała go apatia.
Wreszcie po dwu dniach wyczerpany do reszty zdecydował się na wyjazd.
Przyjechał do Zapola wczesnym rankiem wynajętą na stacji żydowską furmanką. Gdy zajechał przed ganek, w domu jeszcze spano. Służącemu kazał nikogo nie budzić i czym prędzej wyszedł do ogrodu.
Bał się zapukać do drzwi Moniki. Bał się tego, co za tymi drzwiami może go czekać. Zaledwie skręcił w jaśminową aleję, spotkał Marka. Stanęli naprzeciw siebie tak niespodziewanie, że zaskoczyło to obydwóch.
Marek opanował się pierwszy i wyciągając rękę na powitanie, powiedział:
— O, przyjechałeś!
Justyn nerwowo ścisnął jego dłoń:
— Właśnie przed chwilą…
— Dlaczego nie depeszowałeś? Wysłałbym konie.
— Jakoś nie przyszło mi to na myśl.
— Widziałeś już Monikę? — zapytał Marek.
Justyn potrząsnął głową:
— Śpi jeszcze.
— Wkrótce wstaną. No, jakże ci się powodzi? Co porabiasz?
Justyn bąknął wymijająco kilka zdań i niespodziewanie zapytał:
— Jak sądzisz, czy Monika zechce tu dłużej zostać, czy zgodzi się wrócić ze mną do Warszawy?
Na opalonej twarzy Marka wystąpiły ciemne plamy rumieńców:
— Nie wiem. Nie rozmawiałem z nią o tym.
Uderzył lekko trzciną po cholewie buta i dodał:
— Myślałem, że i ty zostaniesz do końca lata.
— Nie wiem, czy to w ogóle było by możliwe.
Umilkli obaj i szli obok siebie. Po długim milczeniu Marek zaczął mówić:
— Nie pisywałeś ostatnio do mnie. Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Zawsze byłeś zbyt wrażliwy i zbyt łatwo ulegałeś depresjom. Źle wyglądasz. Zbyt nerwowo bierzesz życie. Może trudniej mi dzisiaj niż dawniej dawać ci jakieś rady… Ale nie boję się, że posądzisz mnie o jakiekolwiek uboczne intencje, że dopatrzysz się w nich braku… powiedzmy lojalności, chociaż wiele jest rzeczy między nami…
— Zawsze ci wierzę — prędko rzucił Justyn.
— Otóż trzeba umieć, Justynie, przyjmować życie takim, jakie ono jest. Trzeba umieć zdobyć się na pobłażliwość przynajmniej dla przypadku, a cóż dopiero dla własnych błędów, czy dla rzeczy, które się nam w danej chwili błędami wydają. I jeszcze jedno: gdy zrzucasz z góry kamień, to musisz wiedzieć, że spadnie on na ziemię, że nie zatrzyma się w powietrzu.
Justyn milczał.
— Uważałeś mnie zawsze — ciągnął Marek — za człowieka silnego charakteru. Może i miałeś rację. Ale rozumiesz, że im większe siły stają do walki, tym cięższa musi być ta walka. Może być…
Głos mu się załamał:
— … może być wręcz mordercza. I zanim czyjeś czyny potępisz, zastanów się nad tym… Przyjaźń… Nasza przyjaźń, Justynie, nie potrzebujemy woalować tej prawdy, nasza przyjaźń nie jeden cios wytrzymała i dziś dogorywa. Tak, dogorywa, ale nie chcę, by umarła. I zanim zdecydujesz się zadać jej ostateczne śmiertelne pchnięcie, zastanów się i przypomnij… Brouges… O, nie. Nic ci nie wypominam, broń Boże! Chcę ci tylko pomóc w tej walce, która w tobie się odbywa. Chcę ci pokazać te prawdy, które są tak złożone, że nie rozróżnisz gdzie zaczyna się poświęcenie, wyrzeczenie się, czy ofiara drugiej strony. Jak poznasz, jak zmierzysz, jak zważysz ciężar twojej krzywdy, gdy nie wiesz, czy nie jest ona jednocześnie krzywdą moją?... Powikłały się nasze losy. Powikłały się tak, że nie rozeznasz w tym splocie ni mnie, ni siebie. I na to nie ma rady. Tego już nie zmieni nic. Nawet śmierć jednego z nas, nawet śmierć nas obu. Czy ty to rozumiesz?
— Tak — ledwie dosłyszalnym głosem odpowiedział Justyn.
— Więc cóż nam zostaje?… Trzeba po prostu pogodzić się z rzeczywistością, której zmienić już nic nie potrafi. Trzeba z nią się pogodzić już nie tylko dla własnego szczęścia, które już jest nie do osiągnięcia, ale spokoju i dla dobra tej istoty, dla której zdolny był każdy z nas na największą ofiarę.
Po twarzy Justyna zaczęły spływać łzy.
— Tak myślałem o tym — mówił Marek. — I tak ci to teraz powtarzam. Cóż więcej mogę ci powiedzieć? Cóż więcej możemy sobie powiedzieć?… Chyba to, że resztę trzeba zostawić czasowi.
— Cóż tu pomoże czas — ponuro odezwał się Justyn.
— Czas?… Ludzie starzy twierdzą, że jest najlepszym lekarzem. Ile w tym prawdy? — nie wiem.
Marek zatrzymał się:
— Jeżeli jednak to, co mówiłem, nie trafia ci do przekonania, jeżeli zechcesz postąpić inaczej…
— Nie, nie — przerwał Justyn. — Przecież nie ma innej drogi.
— Tedy… Może i lepiej będzie byś zabrał Monikę jak najprędzej — zakończył Marek.
Justyn wyciągnął doń rękę.
— Dobrze. Tak będzie najlepiej. Wyjedziemy jeszcze dzisiaj.
— Mam pilne interesy w miasteczku — z wahaniem powiedział Marek. — Właśnie powinienem zaraz tam pojechać… Wróciłbym dopiero w nocy…
Justyn od razu odgadł jego intencję i zaprotestował:
— Nie, nie, po co!… Zostań…
— Jak chcesz. W takim razie idź już tam. Na pewno już nie śpią.
— Dobrze — skinął głową Justyn i powoli ruszył w stronę domu. Gdy obejrzał się za siebie, zobaczył Marka stojącego na miejscu.
Na tarasie spotkał pokojówkę i dowiedział się od niej, że Monika już wstała, lecz jeszcze nie wyszła ze swego pokoju.
Po krótkim wahaniu zapukał do jej drzwi. Gdy wszedł, Monika upuściła trzymany w ręku szlafroczek. I tak przez jedną sekundę stali naprzeciw siebie. Monice cała krew uciekła z twarzy, w jej szeroko rozwartych oczach było przerażenie, jakiś dojmujący lęk, jakieś błaganie o litość.
Serce Justynowi ścisnęło się strasznym bólem:
— Moniko — wyszeptał.
Wówczas rzuciła się ku niemu jakby w ucieczce przed czymś okropnym, przywarła doń rozdygotana, niezdatna do wydobycia z siebie słów powitania. Jej ręce kurczowo oplotły jego szyję.
— Moniko, kochanie moje — mówił łamiącym się głosem.
Tulił ją i całował, aż wreszcie Monika osunęła się na klęczki i przyciskając głowę do jego kolan szeptała:
— Kocham cię, kocham, kocham…
I nagle Justyn zrozumiał, że cokolwiek się stało, cokolwiekby się stać mogło, jego miłość dla Moniki nigdy nie osłabnie, że przebaczyłby jej wszystko, nawet własną śmierć, że gotów byłby na wszystko byle jej nie utracić.
Niemal przemocą oderwał ją od swoich kolan i porwawszy na ręce przycisnął do piersi:
— I ja cię kocham, kocham cię nad cały świat — mówił wśród pocałunków.
— Justynie, najdroższy, jedyny, ja muszę ci coś wyznać… dłużej nie mogę milczeć… Nie chcę przed tobą nic ukrywać…
— Cicho, maleńka, cicho — zawołał z przestrachem. — O niczym nie trzeba mówić… Nie ma nic tylko ty i ja, tylko ty i ja i nasza miłość. Tak, maleńka, tak kochanie…
Ostrożnie ułożył ją na kanapie i swoją chusteczką ocierał jej oczy.
— Nie pisywała do mnie moja najsłodsza duszyczka, ale nie mam o to do niej żalu, nie mam żalu… Bóg mi świadkiem, że o nic do ciebie nie mam żalu…
Opuściła powieki i szepnęła:
— Nie pisałam, bo…
— Cicho, cicho — przerwał jej. — Już mniejsza o to, mniejsza o to. I ja przecie nie pisałem. Oboje mamy winy, a raczej oboje jesteśmy niewinni. Takie są nasze gwiazdy, takie przeznaczenie. I pomimo wszystko błogosławię je. Bo jakże mam nie błogosławić, skoro ty jesteś moja, skoro jesteśmy z sobą złączeni na całe życie, na całe życie…
Już zaczynała go ogarniać ciepła atmosfera tkliwej zgody z sobą i z losem, gdy wzrok jego przesunął się po pokoju i zatrzymał się na łóżku. Myśl ostra jak nóż przeszyła mu mózg, szczęki zacisnęły się. Z szybkością filmu wyobraźnia przesuwała mu przed oczyma pieszczoty, pocałunki, uściski… I na nowo chwyciła go rozpacz. Przyglądał się teraz Monice tak, jak nie patrzał na nią nigdy. Była tylko w krótkiej niebieskiej kombinezce, odsłaniającej całe ręce, ramiona, nogi… Przez rzemyki sandałków wyglądały długie kształtne bladoróżowe palce… Pod cienkim jedwabiem rysowały się małe wypukłości jej piersi… I to wszystko mogło należeć do innego!… Inne usta okrywały pocałunkami to ciało, napawały się jego bliskością, ciepłem, posiadaniem…
Wpił się wzrokiem w źrenice Moniki szukając w nich jakby śladów owych zamgleń i gorących połysków, które znał tak dobrze. Chciał, by mu odpowiedziały na pytanie: jakie wstrząsy, jakie drżenia przenikały to ciało, czy równie silne?… Czy równie gwałtowne, czy równie przejmujące?… I najważniejsze: jaka pamięć po nich została?
I oto z tej burzy obaw, niepokojów, pytań zaczęła się w nim rodzić nieoczekiwana dlań dominanta: pożądanie. Nieopanowane, szalone, nieprzytomne pożądanie. Zawsze budziło się w nim nawet na jedną myśl o Monice, lecz teraz było to coś zupełnie nowego, nieznanego, oszałamiającego. Wydała mu się stokroć, tysiąckroć pożądańsza, upragniona, konieczna.
Umilkły wszystkie myśli, został tylko gwałtowny nakaz instynktu, krwi, każdego nerwu: posiąść, zdobyć dla siebie, odzyskać…
W tej fali zalewającej mu mózg zrywały się niejasne, niesprecyzowane podejrzenia: czy będzie się broniła?… Czy nie spróbuje odepchnąć go?… Lecz i tego pragnęła jego nagła żądza, pragnęła przemocy, zwycięstwa brutalnego, fizycznego, bolesnego. Może jeszcze przed paru godzinami, może nie ostygła jeszcze od pieszczot, może odruchem nasyconego ciała będzie próbować odsunąć go od siebie… Chciał tego, chciał walki, chciał przełamać jej wolę, chciał posiąść ją przemocą. Nie rozumiał sam siebie w tej chwili i nie poznawał, nie był jednak zdolny do jakichkolwiek wahań czy refleksyj.
Chwycił ją w ramiona i zgniótł w uścisku. Lecz Monika nie broniła się wcale. Może i w jej podświadomości podobne kłębiły się pożądania, może wybuch namiętności Justyna był dla niej, jakby pojednaniem ich ciał, jakby wzajemnym rozgrzeszeniem ich rozstania…
A potem przytuleni cicho do siebie leżeli zasłuchani w dogasający rytm burzy, w uspakajający się rytm własnych serc. Przewalił się nad nimi huragan, przeszedł przez ich życie cyklon i oto wiedzieli już teraz, że uratowali zeń swój skarb najcenniejszy — swoją miłość.
Tegoż dnia państwo Kielscy wyjeżdżali z Zapola.
Nie było to pożegnanie wesołe. Tylko Marek zmuszał się do swobodnej rozmowy o obojętnych sprawach. Justyn starał się uśmiechać. Monika milcząca i melancholijna udawała, że jest pochłonięta przygotowaniami do odjazdu. Janka przed kolacją znalazłszy dogodny moment odwołała Justyna i gdy wyszli do ogrodu powiedziała:
— Wiem, że zachowa pan w sercu żal do mnie.
Justyn zaprotestował:
— Nie, za cóż do pani… Broń Boże.
Ale w jego głosie był przymus.
— Trudno — westchnęła Janka. — Nie dziwię się zresztą panu. Taka jest natura ludzka. Jedynym sposobem ubezpieczenia się przed takim żalem ze strony przyjaciół, jest nie dotykanie ich spraw, egoistyczne i wygodne stanowisko konwencjonalnej życzliwej neutralności.
Justyn próbował oponować, lecz Janka uśmiechnęła się pobłażliwie:
— Niechże pan, panie Justynie, wie tylko jedno: oto jeżeli swoim postępowaniem przyczyniłam się bodaj w najmniejszym stopniu do pańskiego szczęścia, to chętnie wezmę na siebie ciężar tego potępienia, tej niechęci, czy tego żalu, który pan żywi teraz do mnie. Nie, nie, proszę nie przerywać… Ja muszę wypowiedzieć swoje myśli do końca. Otóż biorę ten ciężar z pełnią świadomości, z najgłębszym przeświadczeniem, że będzie się on umniejszał z upływem czasu. Że po latach przypomni pan, panie Justynie, moje słowa i powie: stało się najlepiej. A może też pan zapyta wówczas siebie: — Dlaczego ta Janka to dla mnie zrobiła?… I wtedy… Wtedy będziemy już oboje, panie Justynie, nie młodzi, wtedy będę gotowa odpowiedzieć panu na to.
Umilkła, a później zaśmiała się krótko.
— No, mniejsza o to. Daj tylko Boże, by wszystko to, co się stało nie poszło na marne. I właśnie o tym głównie chciałam panu coś powiedzieć…
— O tym?…
— Tak. Mam wrażenie… Mam prawie pewność, że wszystko będzie dobrze.
Jednocześnie w hallu toczyła się inna rozmowa. Marek mówił do Moniki:
— Bądź szczęśliwa. I nie sądzę, byś dla swego szczęścia, dla swego spokoju, dla uczciwości swoich uczuć musiała mnie zupełnie wykreślić z pamięci.
— Wcale tego nie pragnę — potrząsnęła głową. — Gdybym zaś nawet chciała…
— Dziękuję ci, Moniko. I nie posądzaj mnie o lekkomyślność. Nie posądzaj mnie o fałsz. Może i jedno i drugie było między nami. Ale mnie rozgrzewa coś stokroć potężniejszego, coś stokroć większego niż wszystkie niedomówienia i kłamstwa, niż wszystkie gry, niż wszystkie pobudki działania… Ja cię kocham, Moniko.
Monika opuściła głowę:
— Tylko mnie nic nie usprawiedliwia.
— Owszem — odpowiedział ponuro. — Usprawiedliwia cię to, że ty mnie nie kochasz.
— Marku!
— Tak, Moniko. Ale dajmy temu spokój — zaśmiał się. — Jeżeli chcesz na to patrzeć bez goryczy, patrz tak, jak patrzyłby pospolity i płytki obserwator z zewnątrz. Cóż to było? Zwykła awantura erotyczna. Młoda mężatka oddzielona od męża i jego przyjaciel, który z tego skorzystał. Trochę powszedniego brudu — oto i wszystko. W milionach wypadków milion razy to samo się powtarza.
— Nie mów tak — szepnęła.
— Chociaż kto wie — zastanowił się Marek. — Może i w tamtych milionach wypadków, gdybyśmy je znali tak dobrze, gdybyśmy mogli w nie wejrzeć od wnętrza spraw i uczuć, znaleźlibyśmy też więcej ludzkich motywów i uczuć, a mniej zwierzęcego instynktu. Łatwo jest wypowiadać sądy tylko tym, którzy w swoim sumieniu nie ponoszą za nic odpowiedzialności. Wszystkie ludzkie sprawy wydają się proste tylko tym, którzy sami są nie bardziej skomplikowani niż bydlęta.
Monika wyciągnęła doń ręce:
— Czy przebaczasz mi, Marku? Przebaczasz?…
— Niech ci dobrze będzie na świecie — odpowiedział cicho. — A jeżeli pozwolisz mi, jeżeli nie zamąci to twego szczęścia, od czasu do czasu przyjeżdżać będę do Warszawy, by chociaż zobaczyć ciebie i kilka słów z tobą zamienić. Myślę, że Justyn…
Potwierdziła z przekonaniem:
— O, na pewno. Justyn zawsze zostanie twoim przyjacielem.
Marek zamyślił się:
— To dziwne — odezwał się po pauzie. — Jesteśmy przyjaciółmi i nie możemy tego zmienić nawet to, że staliśmy się wrogami… No, ale nie mamy już wiele czasu… Bądź szczęśliwa, Moniko…
Chciała mu odpowiedzieć:
— Bądź szczęśliwy, Marku — lecz w jego oczach dostrzegła tak bezbrzeżny smutek, że zrozumiała, jak ostrym kontrastem zabrzmiałoby wobec niego takie życzenie.
— Marku — powiedziała. — Czy wolno mi o coś cię prosić?
— Słucham cię?
— Przełamałeś swój nałóg. Przestań pić. Obiecaj mi, że w tym wytrwasz.
— Dlaczego żądasz tego ode mnie?
— Dlaczego?… Bo nie zaznałabym spokoju, bo przecie ta myśl gnębiłaby mnie, bo… Marku, czy ty sądzisz, że potrafię być obojętna na to co ciebie dotyczy?
W jej oczach zaszkliły się łzy. Marek zbladł i milczał przez chwilę.
— Dobrze — powiedział wreszcie. — Obiecuję ci, Moniko.
— Jesteś bardzo dobry, Marku.
Podniósł do ust jej ręce.
W dwie godziny później Kielscy wyjechali, a następnego popołudnia już byli w Warszawie; życie wróciło do dawnego normalnego trybu. Po tygodniu przeprowadzili się do własnej willi i urządzenie jej było tą absorbującą dywersją, która ułatwiała im zapomnienie. Minął jeszcze tydzień i pewnego ranka Monika zajęta upinaniem firanek dostała zawrotu głowy i zemdlała.
Przerażona służba wezwała telefonicznie lekarza i zawiadomiła Justyna, który był właśnie w śródmieściu na budowie.
Gdy Justyn przyjechał i wbiegł do hallu, spotkał wychodzącego z sypialni doktora Borkowskiego:
Lekarz był uśmiechnięty i filuternie mrugał lewym okiem:
— No, drogi przyjacielu — powiedział. — Doczekał się pan.
— Co się stało?
— To, czegoście oboje tak pragnęli.
— Monika?…
— Tak, panie. Jest w ciąży.
— Tak — wydobył z siebie Justyn i opadł na krzesło.
Doktór Borkowski poklepał go po ramieniu:
— A widzi pan?… Mówiłem, trzeba być cierpliwym. I nigdy nie desperować. Od początku byłem przekonany, że wszystko tak się skończy. Jesteście oboje młodzi, zdrowi, kochacie się, że tak powiem, do utraty tchu. Dlaczego miałoby skończyć się inaczej?
Justyn przetarł czoło:
— Czy… Czy to jest pewne, doktorze.
— Absolutnie pewne — oburzył się lekarz.
— Więc stało się — jęknął Justyn, a doktór wybuchnął śmiechem:
— A to pana z nóg ścięło! Niechże pana kaczki!… No, winszuję, winszuję, dajże wam Boże zdrowego i ładnego bobasa.
Wyściskał Justyna i pożegnał się.
W pierwszej chwili Justyn chciał biec do Moniki, lecz powstrzymała go obawa: co ona mu powie?… Jak nań spojrzy?
W głowie miał zamęt, myśli tłoczyły się jedna przez drugą. Minęło sporo czasu zanim opanował się.
Niespodziewanie drzwi otworzyły się i weszła Monika. Była blada jeszcze, lecz oczy jej iskrzyły się. Zanim zdążyła coś powiedzieć porwał ją w ramiona:
— Moniko, Moniko! Nareszcie! Jestem taki szczęśliwy, — mówił prędko. — Będziemy mieli dziecko, nasze dziecko, twoje i moje. Boże, ile to szczęścia. Będę ojcem, ojcem mojego dziecka…
Przywarła doń i szepnęła:
— Twojego, twojego… Cała jestem twoja, tylko twoja i wszystko co żyć będzie ze mnie jest tylko twoje…
I tuląc się wzajemnie obsypywali się najczulszymi słowami, najgorętszymi przysięgami miłości, najgorętszymi pocałunkami.
Od tego dnia Justyn żył w nieustannym podnieceniu. Wprawdzie na szczęście Monika zrozumiała już i pogodziła się z tym, że Justyn chce wierzyć w swoje ojcostwo, wprawdzie unikała w jego obecności nawet takich zamyśleń, które by mogły w nim na nowo rozbudzić refleksje, wprawdzie stanęła między nimi nie wypowiedziana słowami ugoda, lecz Justyn miał do przezwyciężenia w sobie tysiące oporów, do przetłumaczenia mnóstwo odruchów, do umocnienia w sobie takich przekonań, które zapewniłyby mu spokój duchowy.
Codziennie, patrząc na Monikę w ciągu szeregu miesięcy, patrząc za zachodzące w niej zmiany, mówił do siebie:
— Będzie to moje dziecko, moje, bo go pragnąłem, bo dla posiadania go poniosłem świadomie największe ofiary z ambicji, z miłości, z osobistego szczęścia, z czci dla mojej żony… Moje, bo matką jego będzie moja i tylko moja kobieta, kobieta, która mnie ani na jedno mgnienie oka nie przestała kochać. Moje, bo chcę, by było moje, bo musi być moje, bo tylko to da mu szczęście i jemu i nam z jego matką.
Powtarzał to sobie, rozumiał to i czuł całą swoją jaźnią, a przecież czasami opadały go szalone myśli i wówczas zamykał się w swoim gabinecie i całymi godzinami przeżywał najboleśniejsze, najdotkliwsze wspomnienia, najgroźniejsze niepokoje, szarpiące obawy.
Zdawało mu się wówczas niepodobieństwem, by kiedykolwiek zdołał uwierzyć w swoje ojcostwo, by zdobył się na ojcowską miłość dla tego… bękarta!…
Cisnęły się wówczas do ust najdosadniejsze, najbardziej obelżywe wyrazy. Piętnował nimi i siebie, i Monikę, i Marka, i to małżeństwo, które miało być owocem całej tej nędznej zmowy, tak nędznej, że nikt z nich nie ośmielił się nazwać jej po imieniu, tego wspólnictwa, którego wstydzili się nawet przed samymi sobą, do końca grając komedię.
I przychodziło mu do głowy, że nic nie znaczy ta czystość intencyj i że grzech ich trojga musi zawisnąć przekleństwem nad życiem dziecka. Że bezlitosne, a nieodwracalne przeznaczenie przetoczy się przez całą tę sztuczną konstrukcję szczęścia, zmiażdży i zniszczy wszystkie plany, w garść prochu zmieni to, co w grzechu powstało.
W takich chwilach ogarniała go rozpacz. Wyobraźnia podsuwała najstraszliwsze przewidywania. Oto Monika przy porodzie umiera, dziecko rodzi się potwornie okaleczone, a on sam popełnia samobójstwo, przeklinając siebie, jedynego winowajcę.
Wtedy rzucał się na kolana i bił głową o ziemię. Popadł w obłęd ekspiacji. Nie wolno było tracić chwil czasu, każdą godzinę należało wyzyskać, by dobrymi uczynkami okupić swoją winę. Całymi dniami wyszukiwał biednych w najuboższych dzielnicach, rozdając garściami pieniądze, wysyłał na swój koszt na wieś chorowite dzieci, opłacał najlepszych lekarzy, by śpieszyli z pomocą nędzarkom rodzącym dzieci w barakach i w suterynach.
Wreszcie wielkimi staraniami zorganizował towarzystwo filantropijne, które miało stworzyć bezpłatny zakład położniczy dla najuboższych matek pod wezwaniem świętej Moniki. Sam zobowiązał się z własnej kieszeni wybudować dla zakładu odpowiedni gmach i z gorączkową pilnością zabrał się do wstępnych prac.
Czasami doszczętnie wyczerpany wchodził do któregoś z kościołów i klęcząc modlił się:
— Boże, przebacz mi. Boże, patrz w moje serce…
A tymczasem stan zdrowia Moniki nie wróżył żadnych niebezpieczeństw. Ciąża rozwijała się normalnie. Zarówno doktór Borkowski, jak i specjaliści, którzy co pewien czas ją badali, byli najlepszej myśli i nawet żartowali sobie z niepokojów Justyna.
— Wszystko będzie dobrze — mówili. — Życzylibyśmy każdej naszej pacjentce tak pomyślnej konstytucji. Nie ma najmniejszych powodów, by poród nie przeszedł bez zarzutu. Zapewniamy pana.
Oni go zapewniali! Bo nie znali tych powodów, które w jego mniemaniu, w jego przeświadczeniu groziły największym nieszczęściem. Aż dziwił się tym ludziom, ludziom myślącym i kulturalnym, którzy tak dalece mogli być zaślepieni, że tylko fizyczną, tylko materialną stronę sprawy brali pod uwagę. I żadnemu z nich na myśl nie przychodziło, że poza materią, poza kwestią budowy miednicy, ilości krwi, kaloryczności pokarmów i innych tego rodzaju warunków, działają jeszcze siły inne, prawa moralne, moce stokroć potężniejsze, a nieubłagane…
Jednakże umysł Justyna uspakajał się po takich zapewnieniach i z większym już spokojem oczekiwał przyszłości.
Monika trochę przytyła, a właściwie mówiąc nabrała ciała. Wszystkie znajome panie twierdziły, że wyładniała. Czuła się zresztą zupełnie dobrze, całe dnie spędzała na obmyślaniu i przygotowywaniu wszystkiego tego, co potrzebne dla oczekiwanego dziecka.
Miesiącami czytała książki, dotyczące przedmiotu, radziła się doświadczonych matek, urządzała z drobiazgową pieczołowitością przyszły pokój dziecinny.
Patrząc na nią Justyn nieodmiennie popadał w najserdeczniejsze rozrzewnienie. Tyle promieniowało z niej cichej pogody, łagodnej uśmiechniętej radości, skupionego i pełnego wiary oczekiwania.
Dużo mówili ze sobą. Obmawiali wszystkie szczegóły. Jednej tylko kwestii nie poruszali nigdy: kwestii imienia tego chłopca czy dziewczynki, które będzie ich dzieckiem.
Wprawdzie Monika na początku kilka razy zaczynała o tym mówić, lecz Justyn zbyt wyraźnie kierował wówczas rozmowę na inne sprawy, by nie odczuła, że chce za wszelką cenę nie poruszać tego tematu.
I było tak rzeczywiście, a było dlatego, że w udręczonych myślach Justyna nowa zrodziła się obawa. Mianowicie, przypomniało mu się zasłyszane kiedyś opowiadanie, którego sensem było to, że matka musi kochać ojca swego dziecka. Czy Monika nie pokocha Marka!… Czy jej miłość do dziecka nie przeniesie się na tego, który jest jego ojcem?…
Czy on sam, Justyn, nie stanie się wówczas kimś po prostu niepotrzebnym, formalnie tolerowanym, odsuniętym?… Czy nie znajdzie się poza kręgiem uczuć tamtych dwojga, których połączy dziecko?… Czy Monika nie zechce dać temu dziecku, jeżeli to będzie chłopiec, imienia — Marek?…
Toteż drżąc o zdrowie Moniki, nie mniej troskliwie i bacznie obserwował jej nastroje, ważył każde jej słowo, obliczał temperaturę każdego uśmiechu, starał się przeniknąć jej myśli.
Tak mijały miesiące, przeszła zima i nadeszła wiosna. Na Wielkanoc niespodziewanie przyjechał Domaszewicz. Z listów Justyna wiedział, że Monika jest w ciąży. Pisywali do siebie po dawnemu, po dawnemu Marek prosił Justyna o załatwienie różnych interesów i podawał zdawkowe informacje o sobie, po dawnemu w listach Justyna było wiele wylewnych i zamglonych refleksyj, wśród których jednak nie było najmniejszej wzmianki o jego przeżyciach i ciężkich troskach w związku z oczekiwanym porodem.
I Marek przemijał te rzeczy milczeniem, ograniczając się do stereotypowego zwrotu przy końcu każdego listu:
„Ucałuj ode mnie ręce Moniki i życz jej zdrowia“.
Raz tylko napisał wprost do niej, ale i wtedy kartkę włożył do koperty zaadresowanej do Justyna. Nie było to zresztą nic ważnego.
Teraz przyjechał bez uprzedzenia. Gdy Justyn wrócił na obiad, Monika powiedziała:
— Wiesz, Marek jest w Warszawie.
— Widziałaś go?
— Nie. Telefonował tylko. Zatrzymał się w hotelu.
— I czemu nie przyszedł?
— Zapytał o której będziesz w domu i powiedział, że wstąpi do nas o szóstej. Rozmawiałam z nim bardzo krótko, bo się śpieszył.
Zapanowało milczenie. Po dłuższej chwili Justyn odezwał się niepewnym tonem:
— Żałuję, że będę musiał wyjść przed szóstą… Na jakąś godzinę…
Nie patrzył w jej oczy, lecz wiedział, że spojrzała nań z wyrzutem. Powiedziała jednak spokojnie:
— Było by lepiej nie wychodzić.
Nic nie odpowiedział, gdy jednak podano kawę, zapytała:
— Nie wyjdziesz?…
— Nie wyjdę — bąknął cicho.
Czegóż mógł pragnąć więcej. Przekonał się, że Monice nie zależy na tym, by rozmówić się z Markiem na osobności, przekonał się, że Marek nie szuka takiej okazji. Pomimo to przyjazd przyjaciela wytrącił go z równowagi i gdy Marek przyszedł, witając go, nie umiał pozbyć się sztucznej serdeczności, tym bezcelowszej, że Marek przecie musiał wyczuć tę sztuczność od razu.
Natomiast w zachowaniu się Moniki nie było ani przymusu, ani nienaturalności. Przywitała Marka z radością nie ubarwioną jednak żadnym takim tonem, nie podkreślonym żadnym takim akcentem, który mógłby podrażnić przeczuloną spostrzegawczość Justyna. Była prosta, serdeczna i miła.
— Nie kocha go, nie kocha — powtarzał w myśli Justyn i napełniało go uczucie ulgi.
Marek został na kolacji, był w dobrym humorze, wesoły i swobodny. Gdy Justyn zaproponował mu przeniesienie się z hotelu do nich, odpowiedział:
— Nie, mój drogi. Dziękuję. Wiem, że nie sprawiłbym wam większego kłopotu, ale wolę być w śródmieściu. Zresztą na te kilka dni nie warto.
— Dlaczego tak prędko wracasz? Przecie masz teraz dobrego rządcę, któremu bez obawy możesz zostawić gospodarstwo.
— Tak — przyznał Marek. — Ale skorzystam z tego dopiero za dwa miesiące. Teraz przyjechałem tylko dla interesów. A za dwa miesiące zrobię sobie dłuższy urlop.
— Zamierzasz wyjechać za granicę?
— Jeszcze nie wiem. Pomówimy o tym innym razem.
Justyn nie wypytywał go więcej, lecz domyślił się, że Marek nie chce o tym mówić przy Monice i że powróci do tej kwestii, gdy będą sami.
Jakoż w dwa dni później obaj wybrali się do teatru, a po teatrze do restauracji. Monika ze względu na swój stan nie chodziła od dość dawna do lokali publicznych.
W pewnej chwili Marek powiedział:
— Nie mogę już wytrzymać w Zapolu.
Justyn szeroko otworzył oczy:
— Jak to nie możesz?
— Nie mogę. Ta przeraźliwa samotność doprowadza moje nerwy do zupełnego rozstroju. Bywają dni, gdy ogarnia mnie nienawiść do tego domu, do tych kątów, do tej ziemi. Nie przesadzam. Nienawiść. Podpaliłbym wówczas to wszystko, czy wysadził w powietrze.
— Byłeś zawsze bardzo przywiązany do Zapola — z odcieniem lekkiego zgorszenia zauważył Justyn.
— Może… Nawet na pewno.
— I cóż się zmieniło?
— W Zapolu nic. We mnie dużo. Widzisz… dawniej piłem…
— Co robiłeś?
— Piłem. Zapijałem się. Później próbowałem bawić się. Objeżdżałem wszystkie sąsiednie domy, urządzałem polowania, przesiadywałem u Stefanów, w Brohiczynie, gdzie jest zawsze jak na jarmarku, no i wszystko to na nic.
Pociągnął łyk wina i dodał spokojnie:
— Nie potrafię dłużej.
— I co zamierzasz?
— Co?… Widzisz… Wy… to jest Monika i ty jesteście jedynymi ludźmi, którzy… są mi bliscy…
Głos mu lekko drgnął.
— Posłuchaj, Justynie. Otóż jeżeli nie będzie to z waszą szkodą, jeżeli moja bliskość nie zamąci wam spokoju… Przeniosę się może do Warszawy. Zanim mi odpowiesz, muszę cię zapewnić, że niczego się nie spodziewam, niczego nie pragnę, do niczego nie dążę. Znasz moje uczucia jakie żywię dla Moniki. Otóż wiedz, że nigdy nie wspomnę o nich ani słowem, że w żaden sposób ani jej ani tobie nie przypomnę o ich istnieniu.
Patrzył Justynowi wprost w oczy i mówił:
— Jeżeli jednak moja obecność w Warszawie ma przyczynić się do najmniejszych niechęci między nami, nie przyjadę.
— Cóż znowu — z wahaniem zaczął Justyn i urwał.
— Tobie zostawiam decyzję. Postąpisz, jak uważasz za słuszne i za wygodne dla Moniki i dla ciebie. I proszę jeszcze o jedno: nie odpowiadaj mi teraz. Dobrze sobie zdaję sprawę z tego, że w tej chwili pod wpływem życzliwości dla mnie, pod wpływem impulsu, wyraziłbyś zgodę. Ale nie chciałbym, byś jej miał kiedykolwiek żałować i dlatego zaproponuję ci taki układ: jeżeli po pewnym czasie dojdziesz do przekonania, że moja obecność w Warszawie nie będzie przykra dla was, napiszesz mi, bym przyjechał. W przeciwnym razie nie wspominaj w ogóle o tej sprawie i nic się nie zmieni.
Napełnił kieliszek i podając Justynowi papierośnicę odezwał się innym tonem:
— Jutro wracam do Zapola, jutro wieczorem. W ciągu dnia mam sporo wolnego czasu i chciałem cię prosić, byś mi pokazał wszystkie gmachy wybudowane przez ciebie. Wprawdzie znam je z fotografii, ale fotografia nie daje pełnego obrazu.
— Ależ z przyjemnością. Chociaż właściwie nie mam czym się chwalić — z ulgą chwycił się nowego tematu Justyn. — Dotychczas nie stworzyłem nic takiego, z czego byłbym naprawdę zadowolony.
— To świadczy tylko o tym, że twój talent wciąż się rozwija, i że leżą przed tobą szersze możliwości.
— Daj Boże, by tak było, ale sądzę, że mój nienasycony głód tworzenia wypływa ze źródeł pospolitszych. U nas w Polsce nader rzadko spotyka się ludzi posiadających pieniądze i jednocześnie zmysł estetyczny. Maksimum z jakim się spotykam, nie przekracza wymagań komfortu, czyli po prostu wygód i pewnego efekciarstwa. Gdy zwiedzam taki Budapeszt i patrzę, jak się tam ludzie budują, serce mi się kraje z zazdrości.
Zaczął się szeroko rozwodzić nad zagadnieniami architektury, meblarstwa, nowych prądów w budownictwie i w sztuce w ogóle.
Gdy pożegnali się była już późna godzina.
Nazajutrz również nie powrócili do poruszonego przez Marka tematu, a wieczorem Marek odjechał.
Dopiero po kilku dniach Justyn zdecydował się wspomnieć Monice o zamiarach przyjaciela.
— Wyobraź sobie — zaczął z daleka — że dowiedziałem się od Marka czegoś, czego nie mógłbym odeń nigdy oczekiwać, czego i ty na pewno nie spodziewałabyś się po nim.
— O czym mówisz? — zaciekawiła się.
— Czy możesz sobie wyobrazić takiego żelaznego człowieka jak Marek, ulegającego jakiemuś nałogowi?
— Nałogowi?… — spojrzała nań dziwnie.
— Naprzykład, czy możesz go sobie wyobrazić jako alkoholika?
— Czy… czy pije?… Powiedział ci, że pije?…
W głosie Moniki zabrzmiała nuta niepokoju.
— Już nie, ale miał taki okres. To strasznie smutne.
— Mój drogi — po namyśle odezwała się Monika. — Cóż możesz wiedzieć o pobudkach człowieka, który popada w taki nałóg?… Są przeżycia…
— Zapewne — potwierdził Justyn.
— Bywają natury silne, które łamią się jeszcze tragiczniej. Zresztą Marek nigdy nie był alkoholikiem. Przecie dość spojrzeć na Zapole. Z gołej ziemi odbudował je, rozwinął, wzbogacił w ciągu kilku lat. Czy sądzisz, że mógłby tego dokonać, gdyby naprawdę stał się pijakiem?…
Justyn przygryzł wargi:
— Nie potrzebujesz bronić go przede mną. Ja wcale nań nie napadam.
— Justynie — odpowiedziała z wyrzutem. — Wcale go nie bronię. Po prostu zastanawiam się nad tym, co usłyszałam od ciebie.
Na jej twarzy zbyt wyraźnie zarysowało się uczucie przykrości i Justyn poczuł się niedelikatnym:
— Źle mnie zrozumiałaś, Moniko. Myślałem, że w moich słowach dopatrzyłaś się krytyki, czy nawet potępienia Marka.
Wzruszyła ramionami:
— A gdyby nawet?… Przecie jesteś bliższym jego przyjacielem niż ja.
Starał się udawać swobodny ton, gdy zapytał:
— Naprawdę tak myślisz?
— Oczywiście, tylko tak mogę myśleć i tylko tak chcę — lekko zaakcentowała ostatnie słowo z wyraźną intencją.
Jakąż miał ochotę klęknąć teraz przed nią i całować jej ręce i dziękować jej za to. Lecz nie wolno mu było przyznać się przed nią, że żywi wciąż obawy, że wciąż drży o wyłączność jej uczuć, że gdzieś w głębi sumienia przyznaje Markowi prawo do części tych uczuć. A taki wybuch wdzięczności byłby odsłonięciem tej starannie ukrywanej prawdy.
Toteż zdobył się na ton spokojny:
— Tak, masz rację, Moniko. Nie ma on nikogo bliższego ode mnie. I to daje mi prawo i do krytyki, ale przede wszystkim nakłada też na mnie pewne obowiązki. I dlatego tak mnie zmartwiła ta historia z alkoholem. Powinienem był domyśleć się tego wcześniej i znaleźć jakieś środki zaradcze, poznać motywy…
— Motywy — przerwała Monika. — Czasami mi się zdaje, że człowiek nigdy nie może poznać motywów nawet własnego działania. Robimy coś i zdaje się nam, że dokładnie wiemy dlaczego. A tymczasem na nasze postępowanie wpływają tak często pobudki podświadome… Albo i takie, do których nie przywiązujemy wagi. Po prostu okoliczności. Koncentrujemy naszą obserwację na analizie własnych uczuć, a nie zwracamy uwagi na rzeczy przypadkowe. Powiedzmy, na to, czy pada deszcz, czy nie uwiera nas bucik, czy nie zjedliśmy zbyt ciężkiego obiadu.
Justyn uśmiechnął się, lecz Monika zaprotestowała:
— O nie, nie śmiej się. Ty sam bardzo łatwo ulegasz wpływowi takich trzeciorzędnych okoliczności. Żebyś wiedział ile razy to zaobserwowałam.
— Możliwe, ale…
— Ale co?… U człowieka wrażliwego, a ty wiesz, że jesteś bardzo wrażliwy, takie okoliczności mogą mieć ogromne znaczenie. Chcąc dobrze siebie zanalizować, chcąc dokładnie stwierdzić motywy swoich działań, powinienbyś mierzyć swoje nastroje z uwzględnieniem natężenia hałasów, ilości kaloryj w jedzeniu, stopnia wilgotności i temperatury powietrza…
— W tym żarcie jest osad prawdy — przyznał lojalnie.
— Więc tak samo może być i z Markiem…
— Wilgotność powietrza w Zapolu? — podsunął żartobliwie.
— Nie, ale samotność, odosobnienie. Weź pod uwagę, że on tam nie ma nikogo, z kim mógłby chociaż rozmawiać. Wprawdzie kiedyś, jak mi opowiadałeś zapewniał cię, że wystarcza mu własne towarzystwo i praca. Ale ja nie wierzę, by mogły wystarczyć. I to musi popychać człowieka do różnych nałogów, lub doprowadzić do dziwactwa.
— Prawda, że w sąsiedztwie nie ma ludzi interesujących.
— Ach, interesujący ludzie, ludzie najbardziej interesujący nie wypełnią życia, nie zmniejszą uczucia samotności.
— Więc jakąż widzisz radę — zaniepokoił się. — Bo mówisz tak, jakbyś już miała ją gotową.
— Zgadłeś.
— Jakaż to rada?
— Marek powinien ożenić się — powiedziała z przekonaniem.
Justyn potrząsnął głową:
— Niestety nie odniosłem wrażenia, by tego rodzaju myśl choćby raz przyszła mu do głowy.
— Więc trzeba mu ją podsunąć.
— Czy nie znasz Marka?… Wyśmiałby mnie, lub uciąłby rozmowę jednym słowem. Zresztą ja…
Chciał powiedzieć, że nie może nawet napomknąć o tym Markowi, że byłaby to niedelikatność, do jakiej nie jest zdolny, że komu jak komu, ale właśnie jemu nie wolno wyrwać się wobec przyjaciela z taką radą. Zamiast tego powiedział:
— To jest zupełnie niemożliwe.
Monika jednak wyczuła jego myśli:
— Tak — odezwała się — obecnie może jest nawet nie wskazane, ale kiedy… Po pewnym czasie…
Zamyśliła się i po dłuższej chwili zaczęła:
— W każdym razie należy wyrwać go z tej samotności. Wspominał, że chce sobie zrobić urlop. To i najlepiej. Niech jednak zamiast jechać za granicę, gdzie znowu będzie sam, niech na jakiś czas zamieszka w Warszawie. Co o tym sądzisz?… Będzie tu miał nas, zbliżymy go z naszymi znajomymi, powoli wciągnie się w nasze stosunki… To było by najbardziej wskazane.
Justyn czuł, że mu krew napływa do twarzy i wstał, by Monika tego nie zauważyła. Jej słowa przeraziły go. W tej chwili był niemal pewien, że Marek podczas swego niedawnego pobytu w Warszawie umówił się z Moniką, że przyjedzie, że przeniesie się do Warszawy na dłużej, może na stałe…
Chcą być blisko siebie, a dla niego zmyślili różne preteksty… Zmowa wydała mu się tak wyraźna, tak dalece podstępna i cyniczna, że prawie stracił przytomność.
— Za moimi plecami ułożyli to wszystko… Więc na pewno i widywali się tu pokryjomu… Bo skądżeby Monika nagle wystąpiła z tym projektem!
Już otwierał usta, by powiedzieć, że nie potrzebuje się krępować, że nie wiadomo po co zabiegają o jego zgodę na swoje powzięte od dawna (może jeszcze latem!) plany, że niepotrzebnie z nim się liczą w ogóle, że…
Lecz w tej chwili spojrzał na Monikę, spotkał jasne spojrzenie jej orzechowych oczu i ogarnął go ogromny wstyd. Jakże mógł, bodaj przez moment posądzać ją o to!… Jakąż straszną krzywdę wyrządził jej i Markowi i sobie.
— Jestem podły, staję się coraz podlejszy — myślał i chciałby w tym momencie doznać od razu jakiejś surowej kary, być spoliczkowanym, zdeptanym, odtrąconym.
W następnej chwili pojął całą niedorzeczność swoich podejrzeń, niedorzeczność tak uderzającą, że godną raczej wyśmiania niż napiętnowania.
— Nad czym tak myślisz? — odezwał się ciepły, spokojny głos Moniki.
— Nad tym jak cię uwielbiam — wybuchnął — jak bardzo nie jestem ciebie wart.
— Ty nie jesteś wart? — zawołała szczerze oburzona.
— Nie, nie jestem — mówił w podnieceniu. — Jestem nędzną imitacją człowieka, jestem liliputem, karłem… Chyba nie znasz mnie wcale, jeżeli możesz mnie jeszcze kochać!
Opadł na fotel i zakrył twarz rękami.
Monika usiadła obok na poręczy i przytuliła do siebie jego głowę miękkim, serdecznym ruchem.
— Znam cię, znam Justynie i im głębiej cię znam, tym mocniej cię kocham. Nie przypuszczaj, że jestem głucha i ślepa na twoje myśli, na twoje walki wewnętrzne. O, nie, o nie… Można milczeć, a jednak wiedzieć, można nie mówić, a odczuwać. Wiem, że w tobie jest burza, że twoja dusza jest rozkołysana gwałtownymi falami, ale patrzę w nie i w każdym załamaniu fali widzę odbicie swojej miłości, widzę siebie… Czegóż mogę więcej pragnąć, co może być większym szczęściem kobiety, niż świadomość, że wszystko, co się w duszy jej najbardziej kochanego człowieka dzieje, dzieje się przez nią i dla niej?…
Przesunęła palcami przez jego włosy i mówiła:
— Nie bluźnij, Justynie, przeciw sobie, bo bluźnisz przez to przeciw mnie. Bo to jedno. Rozumiesz?… To jest całość, niepodzielna i niezniszczalna. A pamiętaj i to, że tylko tam może być dzień, gdzie bywa noc, że i dobro samo nie było by dobrem, gdyby nie istniało zło… Więc nie bluźnij przeciw sobie… Nie bluźnij przeciw samej miłości, która jest taka wielka i święta, że nic jej dosięgnąć, nic jej podważyć, nic jej splamić nie zdoła…
Justyn objął ją ramionami i tak trwali długo w milczącym uścisku.


ROZDZIAŁ XVII

Na dwa dni przed decydującą datą, zjechała do Warszawy panna Agata i od razu objęła rządy w domu Kielskich. Przede wszystkim stanowczo sprzeciwiła się postanowionemu już przeniesieniu Moniki do zakładu położniczego.
— To do niczego nie podobne — orzekła tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Cóż to, Monika nie ma własnego domu, czy co? Niech w szpitalach rodzą te kobiety, które skazane są na bezdomność. Nasze babki, nasze prababki wszystkie rodziły w domu i było dobrze. Na tym właśnie polega racja istnienia domu. Dom jest po to, by w nim rodzić się, wychowywać się, żyć, rodzić dzieci i umierać.
— Ma pani słuszność — próbował perswadować Justyn. — Jeżeli jednak zdecydowaliśmy się na zakład położniczy, to tylko przez wzgląd na warunki higieniczne, różne urządzenia…
— Głupstwo — przerwała panna Agata. — Ważniejsze jest to, iż to dziecko, co się urodzi, będzie przez całe życie wiedziało, że tu przyszło na świat, że stąd dlań prowadzą wszystkie drogi, że nie z jakiegoś tam pokoju numer taki i taki, na korytarzu numer taki i taki w gmachu, gdzie tuzinami co dzień rodzą się dzieci, jak w fabryce. Już mnie nie przekonacie i nie ma o czym mówić.
— Ja wolę w domu — przyznała Monika.
— No, widzisz!
Justyn też nie oponował. Jeżeli nalegał przed tym to tylko w obawie o zdrowie Moniki.
— Zresztą — mówiła panna Agata — jak można tak ryzykować! Alboście to nie czytali nieraz w gazetach, że w klinikach położniczych zdarzają się wypadki, że przez nieuwagę pielęgniarek zamieniają dzieci? Miła historia! Wasze rodzone dziecko, owoc waszej miłości, krew krwi waszej i kość kości zostaje oddane komuś obcemu nie wiadomo na jaką dolę, może na głód i nędzę, a wy otrzymujecie cudze, chuchacie, kształcicie, wychowujecie obce dziecko. Miła perspektywa. Do diabła z tym. Pojąć nie mogę, jak wam to przyszło do głowy.
Panna Agata tak była oburzona, że nawet nie spostrzegła jakie wrażenie jej słowa wywarły na Monice i na Justynie. Monika zaczerwieniła się i opuściła głowę, Justyn przygryzł wargi, wstał i odszedł do okna.
— Niemowlęta, noworodki wszystkie są do siebie podobne. Nie różni się to jedno od drugiego niczym — ciągnęła panna Agata. — Wiem przecie dobrze, bo nieraz w Kopance bywam przy porodach. Nie raz i nie sto. Po lekarza posyłać daleko, a i za drogo. W większości wypadków obywa się położnica i bez akuszerki. A pomimo to wszystko bywa dobrze, choć w chacie i brudno i duszno. Z tymi rzeczami nie trzeba przesadzać. Ale klinika? To prawdziwe niebezpieczeństwo. Nie wierzę w sumienność płatnych ludzi, którym przecie wszystko jedno, czy matka dostanie to, czy inne dziecko. Aby dostała i dla nich rzecz w porządku. A później nie wiadomo skąd okazuje się, że dziecko najporządniejszych rodziców wyrasta na matołka, czy przestępcę. Skąd, jak, dlaczego?… Nie wiadomo. A rzecz jest całkowicie prosta: zamieniono je w takim zakładzie. I co można wiedzieć? Może to dziecko jakiegoś zbrodniarza, morfinisty czy syfilityka, albo alkoholika?… Po noworodku tego nie poznasz, a później, gdy zacznie rosnąć, rozwijać się, wyłażą na wierzch i fizyczne i psychiczne kalectwa. Nie, moi drodzy. Monika będzie rodzić w domu i koniec. Bo jeżeli zdaje się wam…
Nie dokończyła zdania, gdyż wzrok jej zatrzymał się na twarzy siostrzenicy i przeraziła się: Monika zbladła śmiertelnie, ściśnięte ręce podniosła do ust ruchem nagłego lęku, a jej rozszerzone źrenice wpatrywały się z jakimś dziwnym wyrazem na Justyna, który również pobladł i stał jak skamieniały.
— Monika — zawołała panna Agata — co ci jest? Co ci jest?… Złotko moje, cudo moje… Nie dobrze ci?… Może czujesz bóle?
Lecz Monika zdawała się nie słyszeć. Wyraz jej twarzy nie zmienił się wcale.
— Słoneczko moje — podbiegła do niej panna Agata. — Co ci jest?…
Nagle Monika zerwała się, jakby chciała gdzieś biec, szukać jakiegoś ratunku… Lecz zabrakło jej sił, zachwiała się. Panna Agata objęła ją mocno i usadowiła z powrotem na fotelu:
— Maleństwo moje… Panie Justynie — zakomenderowała. — Wody. Zimnej wody.
Ale Justyn nie ruszył się z miejsca, jakby nie rozumiejąc jej słów.
Po dłuższej chwili wybełkotał jakieś niewyraźne zdanie i wyszedł z pokoju.
— Moniko, czy ja coś takiego powiedziałam, co was dotknęło? — zaniepokoiła się panna Agata.
— Nie, ciociu, nic… — wydobyła wreszcie z siebie Monika.
— Więc co się stało?… Dlaczego jesteś taka?…
— Ach, ciociu, ciociu — zarzuciła jej ręce na szyję i wybuchła szlochem.
— Poczekaj — oprzytomniała panna Agata. — Zaraz ci dam trochę kropel walerianowych. To nerwy. W tym okresie zdarzają się takie rozdrażnienia. Ale trzeba ich unikać, trzeba panować nad sobą…
Ucałowała jej czoło, łagodnie uwolniła się z jej objęć i wyszła do łazienki, gdzie spodziewała się znaleźć w apteczce walerianowe krople. Po kilku minutach, gdy ich nie znalazła, poszła do Justyna, by go o nie zapytać. Zastała Justyna w jego gabinecie. Stał przy biurku, przerzucając gorączkowo kartki jakiejś grubej książki.
— Zamiast zajmować się lekturą — powiedziała sucho — mógłby pan poszukać kropli walerianowych. Nie ma ich w apteczce.
— Kropli? — zmarszczył brwi. — Nie wiem, gdzie są.
— Więc proszę posłać po nie.
Spojrzał na nią jakby z nienawiścią:
— Cóż tu pomogą krople!
I zaśmiał się ironicznie.
— Oboje was trzeba oddać do sanatorium dla nerwowo chorych — rozgniewała się panna Agata.
— O tak — prawie krzyknął. — A mnie wprost do domu wariatów!
Z hałasem odrzucił książkę i wybiegł do przedpokoju. Trzask zamykanych drzwi otrzeźwił pannę Agatę.
— Co ja mu powiedziałam? — zamyśliła się, bo już teraz była pewna, że to ona musiała nieświadomie poruszyć w rozmowie coś, co przeraziło i Monikę i Justyna.
Tymczasem Justyn wskoczył do pierwszej spotkanej taksówki i w kwadrans później dzwonił do drzwi, na których widniała tabliczka: „Dr. Wacław Goczewski — docent U. W.“. Goczewski był gimnazjalnym kolegą Justyna, a chociaż jako psychiatra nie cieszył się ani rozgłosem, ani dużą praktyką, Justyn postanowił udać się doń po radę, a to z dwuch względów. Po pierwsze zawsze uważał Goczewskiego za człowieka rozumnego i rzetelnego, po drugie od czasów gimnazjalnych nie utrzymywali z sobą bliższych stosunków i należało przypuszczać, że Goczewski nic o Justynie nie wie i że potraktuje całą sprawę teoretycznie.
Goczewski rzeczywiście zdziwił się zjawieniem dawnego kolegi:
— Jak się masz — zawołał. — Chyba nie przychodzisz do mnie jako pacjent?
— Nie jako pacjent, ale jako do lekarza — próbował uśmiechać się Justyn ściskając dłoń Goczewskiego.
— No, no… Siadajże. Cóż u ciebie słychać?… Głośno w mieście o tobie. Jesteś sławny.
— Dajże spokój — machnął ręką Justyn. — Daleko mi do sławy. Wybudowało się kilka chałup. To wszystko.
— Ale masz powodzenie. To najważniejsze. Zarabiasz kolosalne pieniądze, jak słyszałem.
Justyn wzruszył ramionami:
— Mówisz tak, jakbyś przywiązywał wielką wagę do pieniędzy, do materialnego powodzenia.
— Bo i przywiązuję — zaśmiał się dr Goczewski. — Już jakiś mędrzec starożytny powiedział: bogactwo nie daje szczęścia, ale pozwala wybrać najmniej przykry rodzaj nieszczęścia. Ale co tu gadać. Nie będziesz przecie twierdził, że powodzenie materialne nie daje ci satysfakcji moralnej?
— Zapewne — bąknął Justyn, rozglądając się po zakurzonym i zawalonym książkami gabinecie.
— Nigdy nie byłeś hipokrytą — z namysłem mówił lekarz. — Pamiętam cię dobrze. Sypiasz nieźle?
— Co? — zdziwił się Justyn.
— Pytam, czy sypiasz normalnie?
— Owszem. O ile nie jestem zdenerwowany.
— Hm… A nie miewasz czasami takich lekkich zaburzeń pamięci?
— Nie.
— No, to doskonale. Pamiętasz naprzykład, żeśmy się przed dwoma laty spotkali w Paryżu?
— W Nicei, — poprawił Justyn.
— Tak, tak. Zawsze miałeś dobrą pamięć. Dużo pracujesz?
— Bardzo dużo.
— A sporty?
— Tylko gimnastykuję się.
Justyn niecierpliwie się poruszył na krześle, gdy zaś Goczewski z kolei zapytał o trawienie, Justyn nie wytrzymał:
— Cóż u licha, badasz mnie, czy co?
— Skądże — łagodnie zaśmiał się lekarz. — Ot, przyzwyczajenie. Więc trawisz dobrze?
— Dajże mi święty spokój z moim trawieniem. Jestem zdrów jak koń.
Goczewski potrząsnął głową:
— Do psychiatry nie przychodzą ludzie zdrowi.
— Oszalałeś?… Przecie powiedziałem ci, że nie o mnie chodzi.
— Tak. Więc spójrz w lustro. Zobaczysz co się dzieje z mięśniami twojej twarzy, z ruchami twoich gałek ocznych, posłuchaj gwałtownych skoków w modulacji twego głosu. A przekonasz się, że mam rację. Twój stan nerwowy wymaga, mój drogi, kuracji.
— Być może — sposępniał Justyn, — ale tym razem mniejsza o mnie.
— Nie mniejsza — spokojnie zaprzeczył Goczewski. — Bo to, co cię dręczy na pewno nie byłoby warte funta kłaków, gdyby nie twoja psychostenia.
— Wcale jeszcze nie wiesz o co mi chodzi, a już…
— Wiem. Owszem, wiem. Przyszedłeś do mnie, by zapytać o coś, co zamierzasz przedstawić jako sprawę jakiejś innej osoby, a co w gruncie dotyczy ciebie.
Justyn zmieszał się.
— Jak należy rozumieć z naukowego punktu widzenia alkoholizm? Kogo możemy nazwać alkoholikiem?
Lekarz podniósł brwi:
— Wyrażaj się jaśniej i ściślej. Pod jakim względem interesuje cię alkoholizm? To jest zbyt szerokie zagadnienie. Zwyrodnienie poszczególnych organów, zmiany funkcjonalne, zaburzenia psychiczne, lecznictwo i t. d. O każdej z tych kwestyj napisano setki tomów.
— Chodzi mi o dziedziczność?
— O dziedziczność?… A jeszcze ściślej?
— No, powiedzmy, to, czy dziecko alkoholika musi dziedziczyć po ojcu złe skłonności, czy nie będzie kaleką lub… osobnikiem o złych instynktach, albo, powiedzmy, czy nie urodzi się jako kretyn?…
— Więc jeszcze się nie urodziło? — podchwycił Goczewski.
— Ach, czyż to jest ważne?! — zirytował się Justyn.
— Ważne, bo najprościej byłoby zbadać to dziecko. Ale sądzę, że to jest w ogóle zbyteczne i że twoje obawy są nieuzasadnione. Jeżeli ty jesteś ojcem tego dziecka, nic mu nie grozi. Ty na pewno nie jesteś alkoholikiem?
— Skądże możesz to wiedzieć? — prawie ze złością zapytał Justyn, który już robił sobie w duchu wymówki, że przyszedł do Goczewskiego i zamiast otrzymać potrzebne wyjaśnienie naraził się na torturę indagacyj.
— Bo nie jesteś typem alkoholika — rzeczowo odpowiedział lekarz. — Gdybyś nawet pił czasami, gdybyś się nawet upijał, nie byłbyś alkoholikiem.
— Nie rozumiem? — skupił uwagę Justyn.
— To proste. Alkoholik, taki alkoholik, którego nałóg może zostawiać niepożądane skazy w potomstwie, musi to być pijak nałogowy i długoletni…
— Przepraszam cię, co to znaczy długoletni?
— Co znaczy?… Hm… Ułatwisz mi odpowiedź, jeżeli określisz mi konkretnie wypadek, o który ci chodzi.
— Więc dobrze. Młody mężczyzna…
— Co to znaczy młody? — przerwał Goczewski.
— No, w moim wieku. Ale zdrowy, zupełnie zdrowy i silny. Typ prawie atletyczny.
— Co dalej?
— Pije w ciągu dwóch czy trzech lat. Dużo pije. Bodaj codziennie.
— A wola?… Energia? Żywotność?…
— Te nie ustępują. Pracuje bardzo dużo. Ukrywa się ze swoim nałogiem tak, że otoczenie o niczym nie wie. Wola, charakter wyjątkowo silne. Najlepszy dowód, że pewnego pięknego dnia przestał pić. Zresztą, w jego zdrowiu ten okropny okres też nie zostawił złych następstw.
Dr Goczewski zamyślił się:
— Z tego, jak przedstawiasz tę sprawę, mogę wyciągnąć tylko przypuszczenie, ale przypuszczenie z bardzo dużą dozą prawdopodobieństwa. Otóż nie sądzę, by potomstwo owego człowieka miało otrzymać po nim w spadku jakiekolwiek cechy niepożądane, gdyż nie mogę go uważać za alkoholika. Według mnie alkoholikiem jest przede wszystkim ten, kto jest z góry psychicznie predystynowany do alkoholizmu, kto już rodzi się z predyspozycją. Charakterystyczną cechą takich typów jest brak woli, chimeryczność wybuchów energii i apatyczne zapady. Nigdy też bez zewnętrznego przymusu typy takie nie umieją zwalczyć nałogu. Dlatego sądzę, że obawy twoje są zupełnie nieuzasadnione.
Lekarz spojrzał z uśmiechem na Justyna.
— Zgaduję, że chodzi ci o kogoś bliskiego. I dlatego tak się tym przejmujesz.
— To prawda — przyznał Justyn. — Bałem się dla dziecka takiego dziedzictwa.
Dr Goczewski bębnął w zamyśleniu palcami po stole:
— Tak, mój drogi — zaczął. — W ogóle z tą dziedzicznością jest wiele przesady. Nauka ostatnich czasów coraz wyraźniej skłania się ku powątpiewaniu w tej sprawie w aksjomaty dziedziczności.
Justyn spojrzał nań zdziwiony:
— No przecież dziedziczymy po przodkach wiele rzeczy: wzrost, wygląd, kolor włosów…
— To oczywiście — przyznał lekarz. — Ale mówię o dziedziczeniu cech nabytych. Więc powiedzmy, że obetniesz jaszczurce ogon. Obetniesz później ogony jej dzieciom, wnukom, prawnukom i tak w ciągu dziesięciu pokoleń. Jaszczurki w dziesiątym pokoleniu, zdawało by się, już z dziada pradziada nauczyły się obchodzić bez ogona, przystosowały swoje ciała do życia w tych warunkach, ogon już jest im niepotrzebny. A jednak ich dzieci znowu urodzą się z zupełnie normalnymi ogonami. Pracuje teraz w Wiedniu pewien biolog, który chce dowieść czegoś przeciwnego, opierając się na plamach pigmentacyjnych. Ale głowę daję, że jest w tym szwindel. Dziedziczenie cech nabytych to absurd.
— Czy dotyczy to tylko cech fizycznych, czy i psychicznych?
— Zarówno jednych, jak i drugich.
— A czym tłumaczyć na przykład to, że w jakimś rodzie obłęd powtarza się bardzo często?
— Widzisz — odpowiedział Goczewski. — W takim rodzie obłęd nie jest cechą nabytą, lecz fundamentalną. Jest dyspozycją. I tej nic nie zmieni. Będzie się odzywała stale we wszystkich pokoleniach, naturalnie z wyjątkami. Tak samo rzecz się ma na przykład z jakimś talentem, muzycznym, malarskim, matematycznym. Nader często się zdarza, że w rodzie jakich państwa Pitulińskich są wyśmienici matematycy. A, że zdolności matematyczne ujawniły się po raz pierwszy u pradziada Pitulińskiego, mówi się, że po nim to dziedziczą, gdyż on poświęcił się studiom matematycznym i swój ród obdarzył nowym talentem. Otóż nieprawda. Niechby dziadek nauczył się najlepiej żonglować piłkami, to talentu do żonglerstwa nie przekaże swoim potomkom. Każdy z nich, jeżeli zechce naśladować dziadka, będzie się musiał uczyć tak samo jak dziadek i tyle samo. Bo matematyka była dyspozycją, cechą z góry przesądzoną ich psychice, żonglerstwo zaś było tylko cechą indywidualnie przez dziadka nabytą.
— Rozumiem — powiedział Justyn. — Ale pozwól że cię jeszcze o coś zapytam.
— Słucham cię?
— Czy jeżeli jednego z twoich Pitulińskich będzie się wychowywało w innym środowisku, powiedzmy nie matematyków, lecz malarzy, czy może on wyrabiać w sobie zdolności malarskie.
— Zapewne. Ale przez to nie utraci talentu matematycznego. Przez całe życie może nie mieć sposobności do ujawnienia, do uświadomienia sobie tego talentu, ale byle przypadek może to ujawnić. Na ogół jednak ludzie zbyt wiele przypisują dziedziczności, a zbyt mało wychowaniu, środowisku itd.
Justyn zamyślił się głęboko. Goczewski obserwując go z ukosa kreślił na papierze jakieś kwadraty i trójkąty. Wreszcie Justyn wstał:
— No, Wacku, dziękuję ci serdecznie za wyjaśnienia. Zabrałem ci sporo czasu.
— Nic nie szkodzi. Zawsze ci służę chętnie.
— Pozwól, że… — Justyn sięgnął do portfelu, lecz Goczewski przytrzymał jego rękę:
— Nie rób głupstw, bo się obrażę.
— Widzisz… Właściwie nie ma racji…
— Owszem jest. Jeżeli przyjdziesz do mnie jako pacjent, a powinieneś to zrobić, wówczas zedrę z ciebie siódmą skórę. I powtarzam: powinieneś. Nic groźnego ci nie przepiszę. Trochę hydroterapii, sportu i odpoczynku. Nie należy pozwalać swoim nerwom na rozhuśtanie się do tego stopnia.
— Więc dobrze — zgodził się Justyn ujęty perswazją — gdy tylko będę miał trochę wolnego czasu, zajdę do ciebie.
Wizyta u Goczewskiego już i tak była balsamem dla jego nerwów. To, co usłyszał od psychiatry, nie rozproszyło wprawdzie wszystkich jego obaw, które zrodziły się tak nagle pod wpływem słów ciotki Agaty, przyniosło jednak dużo uspokojenia i trochę nadziei, że najgorzej przecie nie będzie.
Powstał natomiast nowy kłopot: jak podzielić się z Moniką tymi dobrymi wiadomościami?
Podczas owej krótkiej chwili, gdy perorowała panna Agata, spotkał wzrok Moniki i wyczytał w nim ten sam lęk, który i w nim się zrodził. Teraz było jego obowiązkiem uspokoić Monikę, która zwłaszcza w tym ważnym okresie nie mogła, nie powinna była ulegać żadnym trwogom i złym przewidywaniom.
Okazja do rozmowy zdarzyła się następnego ranka, a to dzięki depeszy. Przyniesiono ją, gdy wstali.
Depeszował Marek, że przyjeżdża. Jak już ułożyli dawniej listownie, miał zamieszkać w jednym z pobliskich pensjonatów, gdzie Justyn zamówił dlań pokój. Teraz zatelefonował tam i oznajmił, że nowy lokator przybędzie jutro wieczorem. Wracając od telefonu powiedział:
— Spodziewam się, że będzie mu tam wygodnie. Żałuję, że uparł się przy pensjonacie, bo i tak przecie musi jadać u nas.
— No, nie musi — wtrąciła Monika.
— Ale powinien. Przynajmniej u nas nie będzie miał pokusy do alkoholu.
— Marek nie należy do tych, którzy ulegają pokusom.
— Zapewne, zresztą nie wspominaj mu, proszę cię, o tym, że powtórzyłem ci naszą rozmowę o jego przejściowym nałogu.
Monika skinęła głową.
— Bo widzisz — ciągnął, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. — Właściwie nie można tego nawet nazwać nałogiem. Spotkałem wczoraj przypadkowo Goczewskiego. Kolegowaliśmy z nim w szkole. Teraz jest znanym psychiatrą. Rozmowa zeszła na te tematy. Gdy napomknąłem, że mam przyjaciela, który pił przez parę lat, zaciekawił się i zaczął gadać. Dowiedziałem się, odeń dużo ciekawych rzeczy. Pocieszających rzeczy, jeżeli chodzi o Marka.
— Otóż Goczewski twierdzi, że tu o alkoholiźmie nie może być mowy. Nadużywanie napojów alkoholowych przez pewien czas wcale nie jest równoznaczne z alkoholizmem. Zwłaszcza w wypadku, gdy ktoś umie przestać. To mądry lekarz ten Goczewski. Zna doskonale ten przedmiot. Utrzymuje, że alkoholizmem w znaczeniu naukowym nazywa się nałóg, wynikający z dyspozycji psychicznej, nie zaś z chwilowych depresyj. To zupełnie co innego. Prawie nigdy też nie szkodzi zdrowiu tego, co pije, ani nie objawia się dziedzicznie. Tak, ten Goczewski, to dobry fachowiec. Ucieszyłem się dla Marka z tych wiadomości.
Mówił szybko, jakby powtarzał wyuczone na pamięć zdania. Bał się, że Monika spojrzy nań i w jego oczach wyczyta nagą intencję tej przemowy. Ani przez moment nie wątpił, że wyczuła ją i zrozumiała od początku, lecz nie było to równoznaczne z konfrontacją spojrzeń. Wtedy bowiem kłamstwo stałoby się zbyt oczywiste.
Monika jednak nie podniosła oczu i powiedziała bez akcentu:
— To bardzo dobrze.
Widział jednak, że zlekka zaróżowiły się jej policzki i że oddycha szybciej.
Tej nocy Justyn długo zasnąć nie mógł.
— Boże — myślał. — Jak ciężką pracą jest kłamstwo, jakim nadludzkim trudem jest walka z prawdą, ile niebezpiecznych zasadzek zostawia każda próba przełamania losu, zbudowania wobec życia wbrew jego planom…
I Monika nie spała. Około północy poczuła w sobie silniejsze ruchy tej istoty, której miała dać życie.
— Może to już się spełni? — pomyślała i ogarnął ją dziwny nieznany dotychczas niepokój, niepokój na wskroś fizyczny, gdyż jednocześnie przepełniona była radością.
Lekki okrzyk Moniki obudził nocującą w jej pokoju pannę Agatę. Zerwała się i przybiegła do łóżka:
— Masz bóle, maleństwo moje? — pochyliła się nad Moniką.
Jej opalona, prawie czarna twarz o ostrych rysach zdawała się jaśnieć w uśmiechu czułej dobroci.
— Nie, cioteczko, nic mnie nie boli, tylko tak jakoś dziwnie…
Chropawa dłoń panny Agaty przesunęła się po wilgotnym czole Moniki:
— Jestem przy tobie, moje słoneczko. Jestem przy tobie.
— Nie daję cioci spać.
— Ach, kochanie moje, to największe dla mnie szczęście być przy tobie, być dla ciebie.
— Jesteś bardzo dobra, ciociu.
Milczała chwilę, a potem zapytała półgłosem:
— Obiecaj mi, ciociu, że będziesz ze mną zupełnie szczera, dobrze?
— Zawsze jestem z tobą szczera, drogie dziecko.
— Więc obiecujesz?
— Obiecuję.
Monika wzięła ją za rękę:
— Powiedz, czy przy porodzie dużo kobiet umiera?
— Tfu, tfu — zawołała panna Agata i zgiętym palcem zastukała w drzewo łóżka. — Co ci też po głowie chodzi!
— Ale przecież umierają?
— Umierają chore, źle zbudowane, umierają w razie jakiejś nieprawidłowości, czy zakażeń. Ale ty nie masz czego bać się. Wszyscy lekarze twierdzą, że łatwo zniesiesz poród, a o ile ja znam się na tym, to jestem pewna, że bardzo lekko.
Monika uśmiechnęła się blado:
— Bo… zdaje mi się czasami, że… umrę.
— Głupstwa gadasz! — rozgniewała się stara panna. — Cóż za jakieś histeryczne chimery. Wstydziłabyś się naprawdę!
Monika jednak nie zdawała się nie słyszeć jej oburzenia i powiedziała znowu:
— Jeżeli umrę… Może tak być powinno… Może to kara…
Panna Agata przeżegnała się:
— W imię Ojca i Syna!… Co ty wygadujesz?!
— Przyjęłabym to z pokorą — mówiła Monika. — Nie boję się śmierci… Wcale się nie boję… Tylko mi strasznie żal. Widzisz, ciociu, wydaje mi się, że każdy grzech musi być ukarany…
— Jaki grzech?! — załamała ręce panna Agata.
— …a kara nie może spaść na niewinnych. Prawda?… I dlatego wiem, że to maleństwo, któremu dam życie… Nie, kara mnie spotka, bo to mój grzech… I może tak będzie najlepiej, że to spełni się od razu…
— Czy ty nie masz gorączki, kochanie? — zaniepokoiła się panna Agata.
— Nie, ciociu. Mówię przytomnie. O, zupełnie przytomnie. Dziś jaśniej widzę wszystko niż kiedykolwiek, niż wtedy. I wiem, że nie okłamię siebie. Potrafię rozróżniać te rzeczy: ile w moim grzechu było człowieczeństwa, a ile zwierzęcia. Nie będę okłamywała siebie. Pragnęłam tego nie tylko dla dziecka, zgodziłam się nie tylko dla tego celu. I tu moja główna wina. I za to poniosę karę.
Panna Agata wpiła się wzrokiem w twarz siostrzenicy. Zaczynała rozumieć.
— Kochanie moje — powiedziała cicho. — Nie wolno zaglądać do boskiej księgi przeznaczeń. Ufaj w dobroć boską, a jeżeli ci ufności nie staje, módl się o nią.
— Modlę się, ciociu. Modlę się każdą myślą, każdym uczynkiem…
Panna Agata głaskała jej rękę:
— To i dobrze, i będzie dobrze, i wszystko musi być dobrze — mówiła swoim niskim spokojnym głosem. — Powiadasz: grzech. Ale któż nie grzeszy?… Powiadasz: grzech. Ale już w tym samym, że go widzisz jest skrucha, a Bóg, drogie dziecko więcej ma miłosierdzia niż kar w zanadrzu. Ufaj, maleńka moja, ufaj…
— Gdybym jednak umarła — odezwała się Monika — pamiętaj ciociu, że…
Urwała. Tak ciężko jej było wymówić tę prośbę.
— Co złotko?… Nie umrzesz, będziesz żyła, ale powiedz, ulży ci to.
— Widzisz, ciociu… Boję się o nie…
— O dziecko?…
— Tak. O jego los. Jeżeli mnie nie stanie… Nie wiem, nie jestem pewna, czy Justyn… będzie je kochał, czy potrafi je kochać…
— A on… wie?
— Wie — skinęła głową.
Oczy panny Agaty błysnęła zdziwieniem:
— Od początku?
— Tak.
— No więc czego się obawiasz? Czyż nie widzisz, jak on cię uwielbia, jak dba o ciebie, jak drży o twoje zdrowie?…
— Mój Boże, czy widzę! — w oczach Moniki zaszkliły się łzy.
— No właśnie. A gdyby nie chciał tego dziecka, toż byłby inny, toż… Co tu mówić. Patrzę przecie jakim wzrokiem wodzi za tobą. On już je kocha.
— To prawda — przyznała Monika. — Ale wszystko może się zmienić. Wszystko. Niech mnie nie stanie. Pomyśl: jeżeli przyjdzie mu do głowy, że stracił mnie przez to maleństwo… Pomyśl: przez cudze dziecko!… Czy potrafi je kochać?… O, ja wiem, że on jest szlachetny. Wiem, że najsumienniej wypełni swoje obowiązki, że nigdy nie skrzywdzi mego dziecka… Ale czy mu będzie mógł dać to ciepło, tę serdeczną miłość… To nie wiadomo… to nie wiadomo…
Ścisnęła rękę panny Agaty:
— A ono musi mieć dom, musi mieć jakieś kochające serce, musi być szczęśliwe. Bo cóż ono winne?…
— Nie bój się, złotko moje…
— Boję się ciociu.
— A przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Tak wcześnie straciłaś rodziców, a przecież nie odczułaś nigdy chyba głodu koło siebie.
— Miałam ciebie, ciociu. To zupełnie inna rzecz.
Przez ciemną twarz starej panny przeszła fala smutku; głos zabrzmiał jakby bólem:
— Tak… To zupełnie inna rzecz… zupełnie inna…
Monika jednak przejęta własnymi myślami, nie zwróciła na to uwagi i zaczęła:
— A jeżeli mnie nie stanie, ty zastąpisz memu maleństwu matkę. Będziesz je kochała jak mnie.
— Jak ciebie?… Jak ciebie?… O, tak nikogo już kochać nie potrafię, chyba nie potrafię. Ale niesłuszne są twoje obawy o uczucia Justyna. Pewna jestem, że będzie najlepszym i najczulszym ojcem. Przecież on już dziś o niczym innym mówić nie umie, jak tylko o tym dziecku. Nie, kochanie. Niepotrzebnie trapisz się rzeczami, które nigdy nie nastąpią. A zresztą…
Urwała, lecz po chwili namysłu zapytała:
— Czy zechcesz mi powiedzieć, kto jest ojcem?…
Monika potrząsnęła głową:
— Sama nie wiem…
— Jakto nie wiesz?…
— Och, oczywiście, że wiem, kto jest ojcem w znaczeniu, że tak powiem fizycznym. Ale mówię o czym innym. Przecież to Justyn… On chciał mieć to dziecko i…
— I co?
— I dla niego je będę miała. Dla niego. Rozumiesz? Czyż w takim wypadku nie można powiedzieć, że ten ktoś trzeci był tylko czymś przygodnym?…
Panna Agata spojrzała jej w oczy:
— A ty, ty możesz tak powiedzieć?
— Nie — cicho odpowiedziała Monika.
— To Marek? — zapytała panna Agata.
— Marek.
— Domyślałam się tego.
— Ale przysięgam ci, ciociu — Monika gwałtownie ścisnęła jej rękę — przysięgam ci, że chciałam tego dla Justyna, dla jego szczęścia, że nigdy nie zdecydowałabym się na taki krok w innym celu. Poza Justynem nie istnieje dla mnie świat. Kocham go z każdym dniem bardziej i wolałabym sto razy umrzeć niż go skrzywdzić, niż kłamstwem mu zapłacić za jego miłość. Wierzysz mi?
— Wierzę. Z tego jednak wynika, że on…
— Ach, nie mogę o tym mówić, ciociu, — przerwała. — Nie mogę. Nie mam prawa.
— Rozumiem, kochanie.
— I nigdy nie zaczęłabym tej rozmowy. Nigdy, nawet tobie, ciociu, nie powiedziałabym prawdy, gdyby nie strach, co się stanie z tym maleństwem, jeżeli ja umrę. Ale teraz ty wiesz, ty będziesz wiedziała jak należy postąpić, jeżeli Justyn… jeżeli to maleństwo stanie się ciężarem dla Justyna…
— Bądź spokojna, Moniko. Nie myśl już o tym więcej, a teraz postaraj się zasnąć.
W tej chwili drzwi się uchyliły. Na progu stanął Justyn:
— Nie śpisz? — zapytał. — Obudziłem się i coś mi powiedziało, że nie śpisz. Czy źle się czujesz?
— Dobrze Justynie, bardzo dobrze.
Pochylił się nad nią, a ona objęła go za szyję:
— Bardzo dobrze… Justynie i tak cię kocham, tak strasznie cię kocham…
— Życie ty moje — szepnął.
— Twoje, tylko twoje.
— No, dość czułości — odezwał się szorstki głos panny Agaty. — Spać! Spać! Cóż wy sobie wyobrażacie, że przez wasze amory ja mam całą noc oka nie zmrużyć?
Justyn jeszcze raz przytulił Monikę, ucałował ręce panny Agaty i wyszedł. Monika też zaczęła drzemać.
Tylko panna Agata nie próbowała zasnąć. Siedziała nieruchomo na swojej kanapie, ręce opuściła bezwładnie i czuwała.
Drugi już raz. Za pierwszym, przed dwudziestu kilku laty tak samo spędzała bezsenne noce przy łóżku kobiety, która była jej zastępczynią w szczęściu. Wtedy przyszła na świat Monika. Monika, dziecko ich miłości, tych dwojga, którzy swoimi uczuciami wznosili barykadę między nią, między panną Agatą a życiem.
Jakże dobrze pamiętała każdą chwilę z owych dni. Jakże dobrze pamiętała twarz siostry, twarz naznaczoną cierpieniem i tryumfem, tryumfem nad jego miłością.
I wtedy przyszła na świat Monika… On też wchodził wówczas i też brał w ramiona ją, swoją żonę, i panna Agata w czarnej haftowanej sukni, z taftowym sztywnym kołnierzem, z bolesnym uśmiechem na twarzy stała obok i umierała pod ciosami jego pieszczotliwych słów, słów skierowanych do rywalki, do zwycięskiej rywalki.
Panna Agata pamiętała każdą sekundę z owych dni. Pamiętała odbicie swojej smukłej postaci w dużym lustrze, świeżość swoich ust i jego łakomy wzrok, schwytany przypadkiem. O, wiedziała, że go posiada, że wyrzekła się go z królewską hojnością, że każdy dźwięk jej głosu budzi w nim wulkan pożądań.
A gdy pochylała się nad łóżkiem i ciepło mówiła:
— Siostrzyczko…
…było to jak wbicie sztyletu w pierś tej znienawidzonej kobiety…
Usta mówiły:
— Nie bój się kochana…
Ale w spojrzeniu czaiła się zła śmierć.
I oto wszystko przeszło. Takie długie puste lata pożarły i rozpacz i sens rozpaczy i jego życie i jej, i młodość… Wszystko… Lata, jak długie cmentarne robaki zżarły, stratowały przeszłość. Zostały z niej skorupy, śmieszne bezwartościowe strzępy szaleńczych poświęceń, wyrzeczeń się, ofiar, absurdalne relikwie zmarnowanego życia.
I Monika.
Monika. Jedyny żywy ślad wszystkiego, co było…
A w starych oczach już dawno wyschły łzy. A w starym sercu zastygła zmumifikowała się przeszłość i siedziała panna Agata nieruchomo na swojej kanapie, ręce opuściła bezwładnie i czuwała. Jak wtedy.
Cóż wiedzą zabiegani, zajęci sobą ludzie, przechodząc koło innych, koło minionych, koło tych, co spłaszczyli się jak wyschły kwiat w książce, z których wyparowała treść i został tylko kształt zdeformowany i spłowiałe barwy… Cóż wiedzą o nich, o tych, co byli?… O tych, co miedzy nimi, żywymi, sterczą jak zapomniane grobowce, w których nikomu niepotrzebna rzeczywistość próchnieje i nocami świeci trupim poblaskiem fosforu…
Nie wiedzą i nie chcą wiedzieć. Przechodzą, ocierają się łokciami i tylko czasem zdziwią się, skąd na tych ludziach został ślad szarego popiołu. Oto otarli się o przeszłość, cudzą, zetlałą, obojętną. A sami krzyczą i płaczą, śmieją się i żyją swoim dniem powszednim, który jest tak dla nich ważny, jakby był wiecznością…
Równy spokojny oddech Moniki ujmował ciszę nocy w rytm znany i swojski. Panna Agata oparła głowę na rękach. Przez gęstą tkaninę okiennych zasłon przenikał świt.


ROZDZIAŁ XVIII

Marek stał przy oknie i wpatrywał się w gęste krople deszczu osiadające na szybach. Za plecami czuł kroki Justyna, chodzącego nerwowo od ściany do ściany. Miękki dywan pokrywał podłogę i tylko skrzypienie butów Justyna świadczyło, że nie przerywa swojej wędrówki.
W dalszych pokojach panował ruch. Zza drzwi dobiegały odgłosy rozmów. Byli tam lekarze, pielęgniarka i panna Agata.
— Wszystko odbywa się pomyślnie — powiedział Justyn takim tonem, jakby sam siebie chciał upewnić.
— Tak — mruknął Marek.
— Ale dłużej nie mogę wytrzymać. Pójdę tam.
— Nie, zostań.
— Oszaleję.
Marek odwrócił się:
— Daj mi papierosa.
Justyn podał mu pudełko. Ręce mu drżały.
— Która godzina? — zapytał patrząc na zegar.
— Opanuj że się — położył mu na ramieniu rękę Marek.
— Tak, tak. Masz rację. Moje nerwy… Co to…
Do ich uszu doleciał jakby stłumiony krzyk.
— To teraz — przygryzł wargi Justyn.
Do pokoju wszedł dr Borkowski. Justyn zwrócił się doń:
— Czy już?
— Jeszcze nie — z uśmiechem odpowiedział lekarz. — Ale z pana niecierpliwy ojciec. Che… che…
Justyn wziął go za łokieć:
— Nie ma niebezpieczeństwa?
— Żadnego, drogi panie. Wszystko idzie dobrze.
— A dlaczego to trwa tak długo.
Doktór zaśmiał się:
— Pan urodziłby prędzej?…
— Niech pan nie żartuje, doktorze — skrzywił się Justyn.
Marek powiedział:
— Zanosi się na długotrwały deszcz. Powinieneś zdrenować ten trawnik. Będzie z niego kałuża.
Lekarz wrócił do sypialni i znowu zostali sami. Justyn usadowił się w kącie sofy i siedział milczący.
Z początku drażniła go obecność Marka. Stopniowo jednak przychodziły refleksje, a za nimi uspokojenie. Przyjazd Marka zapewne był przykrym zaakcentowaniem rzeczywistości, jakże jednak mógł mu odmówić moralnego prawa do zamanifestowania tych uczuć, które i w nim musiały się zrodzić…
Rozmyślania Justyna przerwał głos Marka.
— Telefonowała do mnie rano Janka.
— Z Brohiczyna?
— Tak. Pytała o zdrowie Moniki i prosiła, bym zapytał ją i ciebie, czy nie chcecie, by przyjechała.
Justyn chrząknął:
— Było by nam bardzo miło…
— Nie o to chodzi. Janka przyjechałaby tylko wówczas, gdyby się okazało, że może się tu na coś przydać. Powtarzam ci tylko dlatego, że obiecałem to Jance. Widzę jednak, że jej obecność byłaby zbyteczna. Jest przecie panna Agata i to wystarczy.
— Dla pani Janki, przypuszczam, wyjazd do Warszawy teraz w środku lata nie byłby przyjemnością — delikatnie zauważył Justyn.
Marek nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż w tej właśnie chwili zza drzwi sypialni rozległ się — płacz dziecka.
— Boże! — zerwał się Justyn.
Serce załomotało mu w piersi i krew uderzyła do głowy.
— Już — powiedział Marek. Twarz mu lekko przybladła.
— Wejdę tam — zawołał Justyn.
— Nie, nie trzeba — Marek położył mu rękę na ramieniu. — Nie trzeba. Miej jeszcze trochę cierpliwości.
Justyn chwycił go gwałtownie za rękę:
— Ona nie żyje, ja wiem, że ona nie żyje — powtarzał gorączkowo.
— Przestań — szorstko przerwał Marek. — To jest nonsens.
Drzwi otworzyły się. Na progu stanęła panna Agata. Jej twarz promieniała uśmiechem:
— Wszystko pomyślnie — powiedziała.
Potem zwróciła się do Justyna i wyciągnęła doń rękę:
— Winszuję panu. Urodził się panu syn.
— Syn?! Boże!… A Monika?… Jak się czuje?…
— Zupełnie dobrze. Za kilka minut będzie pan mógł wejść do niej.
— I nie ma żadnej obawy?…
— Żadnej.
— Boże, jaki ja jestem szczęśliwy, jaki ja jestem szczęśliwy!… Marku, słyszysz!
— I ja się bardzo cieszę — powiedział. — Przyjm i ode mnie życzenia.
Wyciągnął doń rękę.
Justyn spojrzał mu w oczy i tak przez ułamek sekundy patrzyli na siebie. Później Justyn oburącz ujął dłoń Marka i szepnął:
— Zawsze, zawsze będę twoim przyjacielem.
W pół godziny później zaproszono Justyna do sypialni. Monika leżała uśmiechnięta i blada. Jej oczy iskrzyły się radością.
Justyn ukląkł przy łóżku i zaczął całować jej ręce:
— Skarbie mój, szczęście moje…
— Kochasz mnie? — zapytała, a w jej wzroku odbił się niepokój.
— Czy cię kocham? Ubóstwiam cię! Uwielbiam!…
— A widziałeś już… nasze dziecko?… Naszego syna?…
— Naszego, naszego, naszego — tulił twarz w jej dłoniach.
Weszła panna Agata. Na rękach trzymała małe białe zawiniątko. Justyn wstał i pochylił się nad nim. Minęła dobra chwila zanim oprzytomniał.
Od miesięcy już dręczył się myślą, że to dziecko będzie podobne do Marka. Teraz ze zdumieniem wpatrywał się w małe pokraczne czerwone stworzonko. Nie było podobne ani do Marka ani do nikogo.
— Doskonale rozrośnięte — mówiła panna Agata.
— Ile waży? — zapytała Monika.
Justyn nie słyszał ich rozmowy. Jak urzeczony wpatrywał się w to czerwone brzydkie maleństwo o nieproporcjonalnie dużej główce.
Nagle dostrzegł kolor oczu i zawołał:
— Patrzcie, ma orzechowe oczy, ma twoje oczy, Moniko!
— Tak — potwierdziła panna Agata. — Oczy ma po matce. To jest dobra wróżba. Chłopak podobny do matki zawsze bywa szczęśliwy w życiu.
Zwróciła się do Justyna.
— No, niechże pan ucałuje syna.
Justyn pochylił się i dotknął ustami wilgotnego czółka. Był to dotyk nad wyraz przykry. Zapanował jednak nad uczuciem wstrętu i zaczął całować ręce i nóżki noworodka.
— Synku mój, mój synku, mój synku — powtarzał z rosnącą egzaltacją.
— No, dosyć tych pieszczot — zawyrokowała panna Agata. — Niech pan teraz przyjmie tych panów. Śniadanie jest na stole.
Justyn jeszcze raz ucałował dziecko, potem ręce i usta Moniki i wyszedł do gabinetu, gdzie Marek rozmawiał z obu lekarzami.
Gdy wreszcie skończyło się śniadanie i lekarze wyszli, Marek zapytał:
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, chciałbym Monice złożyć życzenia.
— Naturalnie, naturalnie — zerwał się Justyn. — Zobaczę, czy można.
Zapukał do sypialni. Dziecko leżało obok Moniki. Widok ten rozczulił Justyna:
— Moja ty mateczko maleńka! — szepnął rozpromieniony.
Gdy panna Agata zabrała maleństwo, zapytał:
— Czy pozwolisz wejść Markowi? Chce złożyć ci życzenia.
— Owszem, Justynie, ale…
Nie dokończyła, a on widocznie w obawie, by nie powiedziała czegoś, co mogło by ją zdenerwować, pośpiesznie zawołał:
— Niech przyjdzie, tak, tak.
Uchylił drzwi:
— Marku. Chodź. Monika prosi.
I jednocześnie sam wyszedł, usprawiedliwiając się:
— Zaraz wypalę papierosa i wrócę.
Nie mógł tu zostać. Zdawał sobie sprawę, że swoją nieobecnością przy ich rozmowie wyrządza przykrość Monice, ale przecież nie był zdolny do pozostania. Nie potrafiłby znieść widoku ich oczu, które muszą przecie sobie powiedzieć wszystko to, czego nie wymówią może ich usta.
Minął się w progu z Markiem i poszedł do gabinetu.
Jedyne, na co się zdobył, to zostawienie drzwi otwartych. Z sypialni wyraźnie dobiegały go słowa jej i jego. Wiedział, że umyślnie mówią głośniej, by mógł ich dokładnie słyszeć i zawstydził się za nich i za siebie.
Należało właściwie zamknąć drzwi, lub przejść do jadalni, lecz nie mógł się na to zdecydować. I tak przecie wiedział, że Marek w rozmowie z Moniką nie powie nic ważkiego, że oboje najstaranniej będą unikali najlżejszej bodaj aluzji do tych spraw drażliwych.
Marek mówił:
— Wyglądasz tak świeżo i ładnie jakbyś wróciła właściwie z kuracji wypoczynkowej. Chyba nie cierpiałaś wcale?
— Trochę. Ale przyznam ci się, że spodziewałam się czegoś znacznie gorszego. Dzięki Bogu minęły już wszystkie niepokoje. I wyście, biedacy, pewno mieli trochę strachu o mnie?
— Niewiele. Jeżeli o mnie chodzi, byłem przekonany, że wszystko skończy się pomyślnie. A Justyn, jak to zwykle on, musi przy każdej sposobności borykać się ze swoim nadmiarem imaginacji. No, ale teraz i on już nie zdoła chyba wymyślić żadnych złych przeczuć.
Zaśmiał się, a Monika dodała wesoło:
— Co ja mam zmartwień z tym kochanym imaginatorem?
— No, teraz będzie musiał ustatkować się i nabrać równowagi. Wypada mu nawet zapuścić brzuszek.
— Justynie! — zawołała. — Słyszysz?
— Słyszę. Niech mi tylko Marek powie, jak się to robi!… — odpowiedział z gabinetu Justyn, starając się nadać swemu głosowi ton również żartobliwy.
— To proste: mało ruchu i dużo piwa. No, ale w każdym razie jesteś zmęczona i nie powinienem dłużej cię nudzić — zwrócił się do Moniki. — Pozwól, że ci ucałuję ręce i jeszcze raz złożę życzenia.
— Dziękuję ci, Marku.
Zaraz potem zaczął się żegnać i wyszedł.
— Jak to subtelnie z jego strony — pomyślał Justyn, — że nie poprosił o pokazanie mu dziecka. A ta wstrzemięźliwość musi go przecież drogo kosztować.
Po Marku jednak trudno było zawsze poznać, co przychodzi mu z łatwością, a co wywołuje w nim walkę.
Od tego pamiętnego dnia przychodził codziennie na kilka godzin. Większość tego czasu spędzał na rozmowach z Justynem. Często, korzystając ze swoich praw przyjaciela, zasiadał w gabinecie i oddawał się lekturze. Szczególniej interesowały go książki dotyczące najaktualniejszego w tym domu tematu: wychowania dzieci. Justyn ze swoją zwykłą zawziętością nakupił moc dzieł o tym przedmiocie. Toteż przy stole rozmowy zwykle obracały się dokoła różnych systemów wychowawczych, metod higienicznych, odżywiania, hartowania itd.
Dziecko zobaczył Marek dopiero na czwarty dzień po urodzeniu.
Był to jedyny moment, kiedy zarówno Monika, jak i Justyn dostrzegli widocznie i nie dające się ukryć wzruszenie Marka. Stał długą chwilę wpatrując się w maleństwo, potem wzrok jego przesunął się na Monikę, jego wargi lekko drgnęły, a głos zabrzmiał ochryple, gdy powiedział:
— Ma oczy Moniki.
Później zaraz pożegnał się, nawet nie próbując usprawiedliwić swego wyjścia jakimkolwiek konwencjonalnym pretekstem. Ale nazajutrz znów przyszedł spokojny i zrównoważony. Kiedy witał się z dzieckiem, całując jego różową piąstkę, w oczach miał tylko serdeczny uśmiech.
Odtąd tak się ułożyło, że widywał maleństwo co dzień. Zaraz po przywitaniu się z Moniką szedł do dziecinnego pokoju i zostawał tam kilka minut.
Po dwóch tygodniach Monika zaczęła wstawać. Czuła się zupełnie dobrze. Obaj mężczyźni przyglądając się jej nie mogli nie zauważyć tej wielkiej zmiany, jaka zaszła w jej usposobieniu. Monika wprawdzie nigdy nie należała do kobiet o skłonnościach refleksyjnych, czy melancholijnych, lecz teraz wręcz rozkwitała. Jej głos stał się żywszy i dźwięczniejszy, jej śmiech rozlegał się często i z byle powodu, jej mimowolna wrodzona zalotność jeszcze więcej dodała jej wdzięku.
— Promienieje szczęściem — myślał Justyn.
I czasem ogarniał go smutek:
— Czyż ona zapomniała o wszystkim? Czy osiągnięcie celu i spełnienie swoich pragnień zatarło w niej poczucie tej krzywdy, którą wyrządziła mi, wprawdzie za moją zgodą, wprawdzie z moją wolą, ale przecież krzywdy, którą wziąłem na siebie…
A Monika, zdawało się, rzeczywiście zapomniała o tej cenie, którą los kazał im zapłacić za obecność w ich domu różowego krzykliwego maleństwa. Na tym maleństwie ześrodkowały się wszystkie uczucia. Całe dnie spędzała przy dziecku, nie rozstając się z nim prawie wcale. Panna Agata nie mogła już dłużej pozostać w Warszawie. Wzywały ją do Kopanki pilne sprawy gospodarskie. Wobec tego przyjęto do dziecka niańkę, młodą dziewczynę, specjalnie wypisaną przez pannę Agatę z Kopanki. Dziewczyna zresztą niewiele miała roboty, gdyż Monika zazdrośnie strzegła swoich obowiązków matczynych.
Gdy panna Agata wyjeżdżała, zapowiedziała swój przyjazd na chrzciny. Wtedy też wypłynęła ta kwestia: jakie dać dziecku imię i kto ma być ojcem chrzestnym.
Justyn trapił się tymi zagadnieniami od dawna. Nie poruszał ich jednak, jakby w nadziei, że jakoś to się samo ułoży. Teraz wszakże, gdy sprawa została poruszona, zdecydował się na rozmowę z Moniką:
— Jakie imię damy naszemu synkowi? — zapytał.
— Nie zastanawiałam się nad tym — skłamała Monika. — Musimy wybrać jakieś ładne imię.
— Pomyśl o tym… Aha i o tym… kogo zaprosimy na chrzestnych rodziców…
— Sądzę, że ciocię Agatę… Jeżeli nie masz nic przeciw temu.
— Cóż mogę mieć przeciw temu. To jest naturalne.
I znowu minęło kilka dni, w ciągu których borykał się z sobą. Wreszcie pewnego popołudnia, gdy został sam na sam z Markiem, powiedział:
— Mam pewien kłopot… I właśnie chciałem zwrócić się do ciebie…
— O cóż ci chodzi?
— Musimy ochrzcić małego… I nie wiem czy… czy zgodzisz się zostać jego chrzestnym ojcem?…
Wykrztusił te słowa z największym wysiłkiem.
Marek wyciągnął doń rękę i powiedział po prostu:
— Dziękuję ci.
Justyn gryzł wargi, by zapanować nad sobą. Siedzieli długo w milczeniu. Wreszcie odezwał się Marek. Mówił cicho, powoli, w skupieniu, jakby do siebie:
— Będę dlań zawsze, do śmierci najlepszym przyjacielem, będę go kochał, będę czuwał nad nim, będę się nim opiekował, jeżeli zajdzie tego potrzeba.
Słowa jego brzmiały jak werset jakiejś przysięgi. Umilkł, a po chwili wyszeptał:
— Bóg ci zapłać, Justynie.
Ponieważ dziecko było zupełnie zdrowe i rozwijało się normalnie, nie było jednak powodu do przyśpieszania chrztu, tym bardziej, że Monika chciała, by ochrzcił dziecko ks. kanonik Przyjemski, który był jej prefektem na pensji i udzielał im ślubu. Ks. Przyjemski bawił w Rzymie i miał wrócić dopiero na jesieni.
Dlatego i z wyborem imienia nie było pośpiechu, chociaż wszyscy skłaniali się do propozycji panny Agaty, by nadać dziecku imię dziadka, czyli ojca Moniki. Imię Jerzy wymienione kilka razy wystarczyło, by niania uznała je za miarodajne. Ona też przyczyniła się głównie do utrwalenia go w domu Kielskich, gdyż stale nazywała małego Jurkiem…
Stopniowo i inni, nie wyłączając Moniki i Justyna zaczęli tak go nazywać.
W tym czasie Marek zabrał się do studiów rolniczych i całe przedpołudnie spędzał w bibliotece uniwersyteckiej lub w innych. Przychodził dopiero na obiad, kiedy i Justyn wracał od swych zajęć i już resztę dnia spędzali razem.
Porządek ten został nieco zakłócony w połowie września w związku z międzynarodowym kongresem urbanistycznym. Justyn, jako jeden z najwybitniejszych architektów warszawskich został wybrany do komitetu organizacyjnego, a następnie do prezydium kongresu. Powołano go też do pracy w kilku komisjach. W związku z tym całe dnie spędzał poza domem.
Właśnie w jeden z takich dni Monika, zajęta obcinaniem kwiatów w ogródku, zobaczyła nianię, rozmawiającą w kuchni i przestraszyła się. Dziecka nie wolno było zostawić bez opieki ani na jedną minutę. Toteż Monika czym prędzej pobiegła na górę do pokoju dziecinnego.
Drzwi do pokoju były otwarte i już zanim weszła, zobaczyła Marka. Siedział na małym stołku przy łóżku dziecka i wpatrywał się w nie. Wyraz jego twarzy i oczu tchnął wielką czułością.
— Ach, — zawołała. — To ty jesteś przy małym. Bałam się, że został sam.
Marek skinął głową:
— Pozwoliłem niani odejść, Jurek śpi.
Spojrzała na książkę, którą Marek odłożył i powiedziała:
— Jeżeli śpi, a ty masz ochotę… bardzo ci jestem wdzięczna. Tylko nie przerywaj sobie czytania i weź coś wygodniejszego do siedzenia.
— Dobrze mi i tak, a nie masz mi za co dziękować, gdyż to największa dla mnie przyjemność.
Monika potrząsnęła głową:
— Wiem, że kochasz Jureczka… Ale…
— Czyż nie wolno mi nawet jego kochać? — zapytał. — Chyba rozumiesz, Moniko, że to dziecko jest moim najcenniejszym skarbem na świecie, że jest jedyną racją mego istnienia?…
Monika milczała.
— Nawet ty nie masz prawa zabronić mi kochać to maleństwo, tę żywą istotkę, która na zawsze już pozostanie łącznikiem między tobą i mną.
Na policzki Moniki wystąpiły rumieńce:
— Nie powinieneś mówić o tym, Marku.
— Gdybym nawet nie mówił! Przecie każde spojrzenie na to dziecko przypomni ci moją miłość, przypomni ci mnie tak samo, jak przypomina mi ciebie. To jest nasze dziecko, Moniko! Nasze. Twoje i moje. I tego już nic mi nie odbierze. To jest moje bogactwo.
— Marku! Przyrzekłeś mi…
— Tak, przyrzekłem milczeć, przyrzekłem, że zapomnę o tym co nas łączyło. I zapomniałem. Dziś zupełnie już inaczej o tamtym myślę, dziś zupełnie inaczej wspominam. Przysięgam ci, że żadna moja myśl nie obraża ciebie, że pogodziłem się ze swoim losem, że nawet w marzeniach nie sięgam po twoje uczucia. Czy mnie rozumiesz?
— Tak.
— Ale nie możesz mi odebrać i tych resztek, które mi zostały, tych strzępów szczęścia. Nie możesz mi kazać, bym tak, jak ty, przeklął owe dni, bym wstydził się ich jak ty, bym gardził nimi, jak ty.
Monika opuściła głowę:
— Mylisz się, Marku — szepnęła.
— Mylę się? — zapytał dziwnym głosem.
— Tak, bo już nie przeklinam tych dni. Po prostu muszę o nich zapomnieć, muszę, bo inaczej nie ma przede mną życia, bo inaczej kłamałabym miłość Justynowi, a Justyna kocham. I nie myśl, bym chciała cię odsunąć od Jureczka. Nie. Ale pamiętaj, że jest on synem Justyna.
Marek zamyślił się.
— Nie chcę tego kwestionować. Było by śmieszne, gdybym chciał walczyć o jakieś prawa dla siebie. Wszystko, co od was otrzymuję i tak pozostanie tylko i wyłącznie waszą łaską…
W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy.
— Ale — ciągnął — nie zdołasz dokonać takiego cudu, by to dziecko przestało być moim dzieckiem, chociaż nigdy się o tym nie dowie, chociaż nigdy nie nazwie mnie ojcem. Dziedziczy moją krew, odziedziczy moje zalety i wady, odziedziczy może moje rysy…
W oczach Moniki błysnął lęk:
— Marku! Pomyśl jakim to byłoby ciosem dla Justyna.
— Więc cóż na to poradzić — niecierpliwie wzruszył ramionami. — Tego już nic nie zmieni. A ty, Moniko, codziennie patrząc na twego syna, będziesz wiedziała, że to nasz syn. I to będzie jedyną moją pociechą.
Zakryła oczy rękami:
— Nie, Marku… Po co mi to mówisz, po co?
— Gdybym nawet nie powiedział, poznałabyś prawdę sama.
— Więc to błędne koło nigdy się nie skończy?…
— Nigdy. Sami weszliśmy w nie, sami, samiśmy zamknęli w nim swoje życie. I nie ma już rady. Boli mnie to, że dla ciebie, Moniko, jest to tylko rozpaczą…
— A czymże jest dla ciebie! Szczęściem?!
— Dla mnie?… Czy ja wiem… W każdym razie jakąś namiastką szczęścia. W każdym razie jedyną rzeczywistością i jedyną treścią, którą żyję i którą zawsze już żyć będę.
W Monice obudził się bunt:
— A właśnie! To twoja wina. Wszyscy troje moglibyśmy o tym zapomnieć, moglibyśmy wreszcie odetchnąć spokojnie i skończyłaby się ta nieustanna szarpanina nerwów, gdybyś ty zechciał trzeźwo spojrzeć na twoje życie!
— Trzeźwo?
— Tak, trzeźwo, po ludzku.
— Nie wiem o czym mówisz.
— O tobie. Cóż to jest za stanowisko wobec przyszłości: tą treścią żyję i żyć będę!… To przecie nonsens!
— A cóż innego zostaje mi do wyboru? — zapytał poważnie Marek.
— Co?… A chociażby małżeństwo.
— Chyba żartujesz, Moniko.
— Wcale nie. Powinieneś ożenić się. Doprawdy nie widzę powodu, dla którego miałbyś skazywać się na starokawalerstwo.
— Nie widzisz? — zaśmiał się ironicznie.
— Oczywiście. Wiem co mi powiesz. Powiesz, że nie spotkasz takiej kobiety, którą mógłbyś pokochać. Ale przecie nie wszystkie małżeństwa zawierane są z miłości. Weź chociażby Jankę. Nie kochała Stefana, ale pobrali się i jest im zupełnie dobrze.
— Dobrze?… Nie wiem, czy dobrze.
— Na pewno, bo oboje są rozsądni i normalni ludzie. A tyle jest młodych, ładnych i porządnych panien na świecie. Każda z nich byłaby dobrą żoną.
— Nie przeczę.
— No, Marku, zastanów się! Dlaczego nie masz się ożenić!
— Przyczyna jest bardzo prosta — powiedział po namyśle.
— Jakaż to przyczyna?
— Małżeństwo z każdą, z najlepszą, było by dla mnie torturą.
— Nie rozumiem — oburzyła się.
— Nie chcesz rozumieć. Ja kocham ciebie, Moniko. Kocham ciebie i myśl o jakiejkolwiek innej kobiecie jest, byłaby dla mnie nieznośna. Unieszczęśliwiłbym ją i siebie.
Przetarł ręką czoło i dodał:
— Chyba nie będziesz ode mnie wymagała aż takiego poświęcenia dla spokoju… Justyna.
— Boże, jaka ja jestem nieszczęśliwa — szepnęła Monika.
— Jest jeszcze jedno wyjście — zaczął.
— Jakie wyjście?
— No, powiedzmy jakieś zapalenie płuc, czy katastrofa samochodowa…
— Marku!
— Cóż — wzruszył ramionami — to rozwiązało by wiele. Nawet w pamięci o zmarłych nie wypada żywić goryczy. I kto wie, może to było by najmądrzejsze…
Chwyciła go za rękę:
— Nigdy tego nie zrobisz! Nigdy! Znienawidziłabym i siebie i ciebie i to… nasze dziecko.
Twarz Marka rozpromieniła się:
— …nasze dziecko — powtórzył jak echo.
Monika jednak opanowana obawą nie zwróciła na to uwagi:
— Przysięgnij mi, Marku, że tego nie zrobisz, przysięgnij!
— Nie zrobię — potrząsnął głową.
— Jak mogłeś nawet tak myśleć — uspokajała się.
— Mój Boże. Różne człowiekowi przychodzą myśli do głowy, gdy już się znajdzie jak na bezludnej wyspie.
— Bo sam szukasz bezludności.
— Nie, nie szukam. Przecie nie po to uciekłem z Zapola. Przecie nie po to wziąłem na siebie rolę upiora, który błąka się po waszym życiu…
— Co ty wygadujesz!
— Tak jest. Czymże mogę być innym dla was, jak nie widmem, co swoją dokuczliwą obecnością zatruwa wasze dni, co jak nieznośne przypomnienie nie schodzi z waszych oczu… Och, czuję doskonale to wszystko. I wierzaj mi Moniko, że nie opływam w radościach, żywiąc się okruszynami z waszego szczęścia, które wypraszam jak żebrak.
— Marku! Przestań!
— A widzisz, nawet zaprzeczyć nie możesz. Tak… A czasami zastanawiam się nad tym, czy moja drażniąca obecność nie jest zwykłym szantażem, czy przynajmniej w waszych oczach nie przybiera kształtu szantażu…
— Czy chcesz nas obrazić? — zawołała oburzona.
— Nie. Nie posądzam was przecie o to, że świadomie uważacie mnie za szantażystę. Ale nie dziś to jutro i ty i Justyn gdzieś w głębszych pokładach myśli odnajdziecie taką formułkę: narzuca się nam, gnębi nas swoją obecnością, wyzyskując to, że nie możemy mu drzwi pokazać, że nie możemy dać mu do zrozumienia, iż jego bliskość jest dla nas nieznośnym ciężarem. Nie, Moniko, nie przerywaj. Nie wątpię o szlachetności waszych intencyj. Ani przez moment nie wątpię. Mówię tylko, że myśli takie mogą w was powstać niezależnie od waszych intencyj. Toteż zdaję sobie sprawę z własnej gruboskórności. Ale nie mogę wyciągnąć z tej świadomości takich konsekwencyj, jakie powinienem.
Uśmiechnął się ze smutkiem:
— Jestem na to za słaby.
— Nie masz litości nade mną — powiedziała Monika. — To, co mówisz, jest takie bolesne, takie niesprawiedliwe…
— Być może…
— Zapominasz, że Justyn żywi dla ciebie wielką przyjaźń, że i ja nie mam dla nikogo tyle serdecznych uczuć, co dla ciebie…
— …a ja to wyzyskuję, bo wiem, że nie zdobędziecie się na to, by mnie odpędzić.
— Marku!
— Tak, Moniko. Ale przebacz mi. Przebacz, bo i mnie z tym nie jest słodko. Przebacz, bo zabieram wam tylko jakąś cząstkę waszego szczęścia, jakieś okruszyny. A one są dla mnie już całym kosmosem, już wszystkim. Dawniej umiałem zmusić siebie do odgrodzenia się od pokus widywania ciebie. Żywiłem się wyobraźnią. Dziś, po tym co się stało, już nie potrafię. Dziś, gdy wiem, że gdzieś na ziemi jest istota, która stała się ucieleśnieniem mojej miłości do ciebie, już nie potrafię wyrzec się tych praw, które dało mi niebo, czy piekło. To jest mój syn, Moniko. I patrz… patrz… Ma twoje oczy, a we krwi wszystko to, co jest ze mnie. Cudowny stop ciebie i mnie. To nasze dziecko. O, nie myśl, że chcę tym przykuć cię do siebie. Nie. Ale nie mogę też wyrzec się tego, o czym marzyłem jeszcze tam, w okopach, patrząc na twoją fotografię, nie mogę wyrzec się tych uczuć, które już w tobie minęły, ale których owocem jest to nasze dziecko.
Pochylił się nad łóżeczkiem i mówił:
— Wyrośnie z niego dzielny mężczyzna. Oby tylko był szczęśliwszy od ojca.
Do pokoju weszła niania i Monika powiedziała:
— Muszę już wrócić do ogrodu, Marku. Czy nie pójdziesz ze mną?
— Nie, jeżeli pozwolisz, zostanę tutaj.
— Jak chcesz — skinęła głową.
Chciała go jeszcze poprosić, by już nigdy nie wracał do tego tematu, lecz nie mogła mówić o tym przy niańce.
Rozmowa z Markiem napełniła ją głębokim smutkiem. Zwłaszcza jego przepowiednie, że Jurek odziedziczy usposobienie i charakter po nim, wydało się Monice groźne.
Gdyby tak się miało stać, a było to przecie bardzo prawdopodobne, Justyn przy swej spostrzegawczości nie zaznałby nigdy spokoju.
Mijały jednak dni i tygodnie, a dziecko, którego rysy zaczynały się formować, nie zdradzało podobieństwa do Marka. W stosach starych zapomnianych fotografij wyszukała Monika swoją podobiznę z najwcześniejszego okresu. Porównując ją z wyglądem małego Jureczka znalazła wiele podobnych rysów. Zwłaszcza czoło i oczy były prawie identyczne.
Oczywiście tegoż dnia pokazała zdjęcia Justynowi.
— Patrz, jak wyglądałam, gdy miałam kilka miesięcy — powiedziała, podając mu fotografię.
Justyn wziął ją do rąk i przyglądał się z uwagą:
— Muszę przyznać — uśmiechnął się — że od tego czasu zmieniłaś się na awantaż.
— A czy nie znajdujesz, że nasz Jureczek jest bardzo podobny do tej fotografii?
Justyn drgnął:
— O, tak… rzeczywiście — bąknął.
— Oczy, czoło, kształt głowy.
— Niewątpliwie… Ale — zmarszczył brwi — podobieństwo fizyczne… nie jest wszystkim, nie jest tak ważne.
Spojrzała nań z obawą.
— Wcale nie twierdziłam, że jest ważne.
— Wszyscy ludzie przeceniają podobieństwo — mówił z tamowanym rozdrażnieniem — a czymże jest ono w istocie? Formą i tylko formą!
Odłożył fotografię.
— A forma może nic nie znaczyć. Nic. Weźmy jakie przykłady. No chociażby ród Burbonów. Wszyscy oni mają słynną burbońską wargę, a przecież różnią się charakterem, rodzajem umysłowości, tysiącami cech psychicznych między sobą może bardziej niż ludzie zupełnie sobie obcy, wcale nie spokrewnieni. A Habsburgowie?… A Wazowie?… Zresztą nie daleko szukając weź Komitowskich ojca i syna. Podobni są do siebie jak dwie krople wody, ale tylko zewnętrznie. Ojciec jest bufon, snob i próżniak, a Józiek może być wzorem rzetelności, skromności i pracowitości. Powiedz mi, co oni mają wspólnego poza powierzchownością?
— Tak — przyznała Monika — chyba są jeden dla drugiego najjaskrawszym kontrastem.
— No, widzisz! Forma, a forma nic nie znaczy. Chodzi o treść, treść duchową! Człowiek, indywiduum, to nie kwestia takiego czy innego nosa, ust, czy wzrostu, lecz treść duchowa. A ta jest zupełnie niezależna od formy!
Wzruszył ramionami:
— I w ogóle to jest śmieszne! Nazwalibyśmy głupcem każdego, kto widząc dwie butelki od szampana, twierdziłby, że obie zawierają szampan, dlatego tylko, że butelki są jednakowe. Przepraszam bardzo! W jednej może być szampan, a w drugiej, powiedzmy, mleko. To przecie jasne?
— Oczywiście.
Justyn z widomym wysiłkiem hamował głos:
— A widzisz, a widzisz! Nie wolno przeceniać formy. Mówisz, że Jurek ma podobny kształt głowy do twego. A to nic nie znaczy. Kształt! I tylko kształt. Ważne jest czym ten kształt będzie napełniony, jaka będzie jego zawartość, treść. A to już daje wychowanie. Wychowawca również dobrze może napełnić tę formę szampanem jak i mlekiem. Zależy to tylko od tego, czym jest sam. Co z siebie zechce, co potrafi dać, przelać, wszczepić.
Monika skinęła głową:
— Zupełnie się z tobą zgadzam.
— Każdy rozsądny człowiek musi się zgodzić — powiedział z naciskiem. — Ale żyjemy w epoce obrzydliwego hołdowania materii. Materia to alfa i omega naszych czasów. Toniemy w fizyczności. A to błąd, błąd nie do darowania. Ludzie nauczyli się hodować różne rasy bydła, psów, koni i tak się tym zasugerowali, że jednym zamachem chcą podciągnąć pod to i człowieka. Psychika?… Cóż znaczy dla nich psychika?… W ich rozumieniu jest ona przesądzona już w plemniku. Myśli?… Oczywiście też, to dla nich skutki przyczyn fizycznych, takiego układu komórek, takiej ilości czerwonych ciałek krwi, tylu to gramów substancji mózgowej. A dusza przeszkadza im w tej pięknej teorii, więc co z nią zrobić?… A no, po prostu skreślić tę pozycję. Duszy nie ma i koniec. Wtedy już wszystko będzie tak, jak u bydła.
Zaśmiał się ironicznie:
— Wszystko jest tu proste, a więc słuszne. Rzecz załatwiona, odetchnąć z ulgą i zabrać się do żucia chleba powszedniego. Tak, moja kochana, żyjemy w epoce standartowej tandety. Każde rozumowanie musi być uproszczone do bodaj najabsurdalniejszych granic jeżeli ma stać się powszechne. Artykuł masowy. Wrzuca się do automatu zdawkową monetę i zaraz wyskakuje gotowy precezyjnie sztancowany pogląd. Nikt nie ma czasu myśleć. Popyt jest tylko na produkty z automatu. Wystarczy kupić codzień za kilka groszy gazetę, a już można się nie głowić nad niczym. Wszystko jest gotowe, wygodne i praktyczne w użyciu… Okropne czasy. Kogoż dziś stać na luksus samodzielnego myślenia? Kto znajduje czas i ochotę na chociażby wysłuchanie kilku zdań, kilku poglądów, kilku opinij? Na porównanie, na głębszą ocenę?… Ludzie, którzy są najgłębiej przekonani o własnej inteligencji, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto nie są niczym innym jak kramikiem standartowych wyrobów. Standartowe poglądy, standartowe kryteria. Rozmaitość nie przekracza trzech czy czterech gatunków. A to jest okropne!… Przynajmniej dla mnie. I rzeczywiście, jeżeli tak dalej pójdzie, kiedyś można będzie skreślić z inwentarza ludzkiego taką pozycję jak dusza. Bo dusza to indywidualność, a oni dojdą do fabrykowania trzech, czy czterech gatunków dusz i będą je dzielić ryczałtem. Tym się skończy ten dziki tępy pęd do materii.
Nerwowo zapalił papierosa:
— I dlatego przykro mi, że ty, Moniko bezkrytycznie też tyle wagi przywiązujesz do takich rzeczy, jak podobieństwo fizyczne.
Monika była wręcz oszołomiona tym niespodziewanym, a drgającym rozdrażnieniem wywodem Justyna. Zanim zdążyła połapać się w jego intencjach, odczuła przykro niesłuszny zarzut i powiedziała:
— Tak do mnie mówisz, jakbym popełniła zbrodnię.
Odczuł w jej głosie urazę, opanował się:
— O, przepraszam cię, kochanie, nie chciałem cię dotknąć.
— W ogóle nie rozumiem, jak możesz mi robić tego rodzaju zarzuty.
— To nie zarzut — zaprotestował. — Po prostu chcę skorygować twoje mylne poglądy.
— Ależ ja nie wypowiadałam żadnych poglądów.
— Przepraszam cię, przepraszam — pocałował ją w rękę. — Jestem trochę przemęczony i być może, że nie mam racji.
Monika nic nie powiedziała, lecz pomyślała, że Justyn rzeczywiście nie ma racji. Nie tylko w skierowaniu tej całej swojej tyrady do niej, lecz i merytorycznie. Natomiast, gdy rozważyła wszystko spokojnie, zrozumiała, co było przyczyną jego zdenerwowania. Oto chciał wmówić w siebie, że zdoła stać się prawdziwym ojcem Jureczka. Chciał wmówić i każde słowo, które podrywało jego nadzieje, musiało wyprowadzać go z równowagi.
Oczywiście wiedziała, że nie wolno jej utrudniać Justynowi tego wewnętrznego procesu zdobywania praw do Jureczka. Wiedziała, że jej obowiązkiem jest pomóc mu z całych sił. Ale sama nie mogła zdobyć się na wiarę. W argumentach Justyna była jednak luka zbyt duża, by cała jego koncepcja nie stała się chwiejna, sztuczna i niezdolna do konfrontacji z rzeczywistością.
Po rozmowie tej zrozumiała Monika też i to, że zarówno Justyn, jak i Marek zdecydowani są na walkę o jej dziecko. Ani przez chwilę nie miała wątpliwości po czyjej stanąć stronie. Wątpiła natomiast, czy nawet jej pomoc zdoła przyczynić się do przełamania tego, co po prostu jest prawem przyrody, co będzie działało z niezachwianą i upartą mocą przeciw wszystkim wysiłkom Justyna.


ROZDZIAŁ XIX

Tymczasem mijały miesiące, nadeszła zima, po niej wiosna, lato i znowu jesień. Jureczek rozwijał się normalnie, rósł, przybierał na wadze. Było to dziecko spokojne, zdrowe i wesołe.
Monika całkowicie oddana zajęciom przy chłopcu stała się zupełną domatorką. Justyn również wszystkie wolne chwile spędzał z Jureczkiem. Nie mniej czasu poświęcał mu i Marek.
Wprawdzie co kilka miesięcy musiał wyjeżdżać do Zapola, nigdy jednak nie wyjeżdżał na długo. Po jednym z powrotów, oświadczył Justynowi:
— Noszę się z myślą sprzedania Zapola, lub wydzierżawienia na dłuższy okres.
— Chyba żartujesz? — zdziwił się Justyn.
— Nie. Zastanawiam się nad tym poważnie.
— Ale dlaczego?
— Chciałbym zamieszkać na stałe w Warszawie — bez nacisku powiedział Marek. — Zajmę się czymś, założę jakieś przedsiębiorstwo…
— Ale skądże ten pomysł?
— Po prostu nie interesuje mnie wieś. Wspominałeś mi kiedyś, że twój inżynier Kalenda szuka wspólnika do założenia większej firmy budowlanej. Otóż mógłbym, jeżeli to jest jeszcze aktualne, pomówić z nim o tym.
Justyn wzruszył ramionami:
— Nie widzę w tym nic celowego.
— Bo?…
— Bo jesteś rolnikiem, na rolnictwie znasz się… A tu nagle taki projekt… Stracisz pieniądze i na tym się skończy.
— Mówiłeś, że to dobry interes — zauważył Marek.
— Ach, mój drogi, wszystkie interesy są dobre, ale trzeba się na nich znać. Inaczej automatycznie stają się najgorsze. Wspólnicy cię oskubią zanim się spostrzeżesz.
— Wspomniałeś, że ten Kalenda to uczciwy człowiek.
— Kalenda, no tak, zapewne…
— Więc?…
Justyn zniecierpliwił się:
— Powtarzam, że nie radzę ci.
— Jeszcze się namyślę — po pauzie odpowiedział Marek. — W każdym razie chciałbym porozmawiać z tym Kalendą.
— Jak chcesz.
— O której można go zastać w biurze?
— Doprawdy nie wiem — tamując irytację odpowiedział Justyn.
Marek jednak nie zrażał się:
— Najlepiej będzie jeżeli pojadę z tobą jutro na budowę. Tam go na pewno zastanę.
— Ależ służę ci, możemy pojechać nawet zaraz — zawołał Justyn z niezbyt uprzejmą gotowością.
— Dobrze. Jedziemy.
Po drodze obaj milczeli. Justyn widział całe niebezpieczeństwo projektów Marka. Nie ulegało wątpliwości, że Marek tylko przez wzgląd na Jureczka i na Monikę chciał wyzbyć się Zapola, by na zawsze już osiedlić się w Warszawie. Obaj rozumieli to doskonale. Justyn jednak za żadną cenę nie chciał do tego dopuścić. Nie dlatego, że wchodziła tu w grę Monika. Jej uczuć, jej wierności był pewien tak jak i własnych. Zresztą i Marka nie mógł posądzać o jakiekolwiek zamiary nielojalne.
Chodziło tylko o Jureczka. I tu Justyn wiedział, że stała obecność Marka może być fatalną przeszkodą w tych planach, które sobie ułożył. Już nieraz z obawą patrzał na przesiadywanie przyjaciela w dziecinnym pokoju. Bał się wpływu Marka na budzącą się psychikę dziecka. I postanowił walczyć o nią chociażby miało to za sobą pociągnąć najgorsze następstwa, nie wyłączając zerwania przyjaźni, chociaż tak wysoko ją cenił.
Ze swej strony i Marek cenił ją nie mniej i wszelkiemi sposobami starał się uniknąć jej poderwania już nie tylko dlatego, że odsunęłoby go to od domu Kielskich i od własnego syna, lecz od lat zżył się z tą przyjaźnią, stała się dlań integralną czcią jego życia.
Doskonale też zdawał sobie sprawę z tego, że przyjaźń ich, chociaż zdołała wytrzymać nad wyraz ciężkie próby, tym razem narażona jest na najgroźniejszą. Przewidywał opór Justyna, liczył się z nim, lecz postanowił nie cofać się w żadnym wypadku. Miał nadzieję, że i tym razem Justyn ugnie się pod przewagą jego charakteru.
Dlatego też chciał go zmusić do współdziałania. Chciał wciągnąć go do przygotowania nowej i przezeń nie pożądanej sytuacji, chciał uczynić go mimowolnym jej współtwórcą. Jeżeli Justyn zbliży go z Kalendą i poruszy sprawę założenia spółki, przez to samo zamknie sobie usta i będzie musiał pogodzić się z osiedleniem się Marka w Warszawie. Będzie musiał milcząco zgodzić się na to, że Marek stanie się niejako członkiem ich rodziny.
W przeciwnym razie… Marek wolał o tym nie myśleć. Wprost nie wyobrażał sobie już życia zdala od nich, od Moniki, a przede wszystkim od Jureczka. Na tym maleństwie ześrodkowały się wszystkie jego uczucia, wszystkie aspiracje, wszystkie ambicje. Cały sens swojej przyszłości, całą rację swego dalszego życia widział w tym dziecku. Długie bezsenne noce były jednym pasmem myśli o nim, o jego wychowaniu, wykształceniu, o formowaniu jego umysłu i charakteru.
Gdyby Markowi los i to odebrał, nie zostałoby mu nic. I czasami, gdy pomyślał o tej potwornej ewentualności, gdy wyobraził sobie bezdenną pustkę jaka by wówczas otoczyła go, wiedział, że byłby to koniec. Najlżejsze zaziębienie, najmniejsza choroba Jureczka napawała go przerażeniem.
— Oto zbliża się koniec — myślał.
Każda drobna scysja z Justynem, każda różnica zdań, która groziła koniecznością zerwania, mówiła to samo:
— Oto koniec…
I były to męczarnie, których nie zniósłby, gdyby nie to, że nie chodziło tu tylko o niego samego, lecz i o przyszłość syna. Tak, wbrew wszystkim, kosztem wszelkich ofiar, ze cenę największych niepokojów musiał czuwać nad nim. Jurek był jego synem i musi być wychowany na dzielnego mężczyznę, musi być zahartowany przeciw tej atmosferze wysubtelnienia i neurastenii, która zawsze otacza Justyna, musi stać się trzeźwym i mocnym człowiekiem.
W długich rozmowach z Moniką Marek nieraz usiłował wytłumaczyć jej, jak szkodliwy wpływ na formowanie się charakteru dziecka może mieć usposobienie Justyna, jego nastrojowość i wszystko to, co w nim pociągało Marka wprawdzie, jako przyjaciela-opiekuna, lecz co bałby się odnaleźć w swoim synu.
Kiedyś powiedział Justynowi:
— Dużo więcej było by sensu i porządku w dzisiejszym życiu publicznym, gdyby wszyscy ludzie wychowywali się w Anglii.
— Dlaczego? — zapytał Justyn z tą swoją od pewnego czasu niezmienną opozycją, z tym pogotowiem do walki. — Dlaczego w Anglii?… Czy chodzi ci o to, by wszyscy przypominali automaty i poświęcali siły na ukrywanie swoich uczuć?
— Nie ukrywanie, lecz nieujawnianie — poprawił Marek. — A to jest duża różnica.
— Nie widzę żadnej. A chociażby. Czy warto wysilać się na owe „nieujawnianie“? I po co? Żeby odebrać ludziom wszystko co jest bogactwem różnorodności, by życie odbarwić, pozbawić ciepła i zamienić w szarą jednostajność?
— Zrównoważyć!
— Obłudnie, bo przecie pod tą równowagą będą błąkały się nadal te same uczucia, marzenia, pragnienia. Nie, jestem wrogiem hipokryzji. Człowiek musi być pełny, całkowity. Z chwilą gdy wciśniemy go w sztywne ramy tresury, zamieniamy go w automat. Wychowanie angielskie, raczej to, co nazywamy tutaj wychowaniem angielskim, jest najobrzydliwszym gwałtem nad naturą ludzką. To nie wychowanie, lecz tresura. Wychowanie, moim zdaniem, powinno polegać właśnie na podsycaniu w człowieku, na rozwijaniu w nim jego indywidualności pod każdym względem. Należy go zrobić człowiekiem, nie manekinem.
Marek uśmiechnął się pojednawczo:
— Bardziej będzie człowiekiem, gdy nim będzie, że tak powiem, do środka. Sądzę, że zgodzisz się ze mną, że można być bardzo bogatą indywidualnością, a umieć nie demonstrować jej całemu światu.
— Można, ale po co?
— Po co? Chociażby po to, by żyć intensywniej swoją wewnętrzną treścią.
Justyn zaśmiał się z ironią:
— Tak, a to, pozwól, że cię zapytam: to daje szczęście?
— Daje poczucie własności — spokojnie odpowiedział Marek.
— Jak to własności?
— Poczucie, że jestem swoją własnością.
— O mój drogi! To nie każdemu może sprawić przyjemność. Ja na przykład byłbym nieszczęśliwy z taką świadomością. Ja chcę należeć do ludzi, do przyjaciół, do żony, do społeczeństwa, do narodu, do ludzkości. Ja znajduję w tym satysfakcję, znajduję w tym nawet piękno, że nie jestem sam, że jestem cząstką wielkiego życia, różnobarwnego, kipiącego, zmiennego…
— …i zewnętrznego — podpowiedział Marek.
— Właśnie! Nie tylko wewnętrznego, lecz i zewnętrznego. I niech Bóg nas chroni od angielskiego wychowania.
Podczas tej rozmowy żaden z nich ani słówkiem nie wspomniał o tym, co było jej głównym tematem i wyłączną przyczyną, nie wspomnieli o Jureczku.
A utarczki takie zdarzały się dość często i utwierdzały Marka w przekonaniu, że Justyn świadomie chce tak pokierować wychowaniem Jureczka, by stał się żywym ucieleśnieniem tego wszystkiego, co w oczach Marka było rezygnacją z prawdziwego człowieczeństwa.
— Mężczyzna — mówił — ma tylko jedną drogę, by stać się prawdziwym człowiekiem: — stać się prawdziwym mężczyzną.
Oczywiście Marek nie wątpił, że wpływ Justyna na wychowanie Jureczka będzie znaczny. Nie sądził jednak, by należało skutki tego wpływu przeceniać. Wszyscy Domaszewicze byli zawsze jednakowi. Pamiętał dobrze ojca, pamiętał dziada.
Dziad na chwilę przed skonaniem kazał wszystkim wyjść z pokoju. Uważał za rzecz niestosowną umierać w obecności nawet najbliższych. Pradziad, gdy mu kozacka kula strzaskała dłoń, uciął ją sam zwykłym nożem myśliwskim. Ojciec Marka mając lat czternaście przegrał do kolegów pieniądze, które mu przysłano na wyjazd wakacyjny, a nie chcąc prosić rodziców o nową przesyłkę, przyszedł z Witebska do Zapola pieszo, robiąc przeszło trzysta kilometrów. Podkomorzy piński Marcin Domaszewicz siedem razy porywał pannę Dorotę Leszczównę i siedem razy odbijali mu ją Leszczowie, za ósmym wreszcie zdołał dojechać z umiłowaną do cerkiewki w Hołyniu i wziąć ślub.
Wszyscy Domaszewicze byli tacy. Ich legenda rodowa mówiła, że pochodzą od rycerza rzymskiego Mucjusza Scevoli, a chociaż była to tylko legenda, w której więcej było fantazji niż prawdopodobieństwa, Domaszewicze rodzili się, żyli i umierali tak, jakby rzeczywiście tę krew mieli w żyłach. Była to mocna krew, ta sama z pokolenia na pokolenie i Marek patrząc na małego Jureczka nie wątpił, że i w nim ta krew przetrwała.
Nie wątpił tym bardziej, że już teraz stawało się widoczne podobieństwo chłopca do Domaszewiczów. Silnie rozwinięta i nieco naprzód wysunięta szczęka, rysunek ust, kształt ucha i grube wiązania kości, były to dziedziczne cechy domaszewiczowskie.
— Nie wolno mi będzie nigdy nazwać go synem — myślał Marek, — ale nic nie zmieni tego, że jest moim synem, że jest Domaszewiczem.
A w krew swoją wierzył Marek tak mocno, że przed tą wiarą ustępowały wszystkie obawy o wychowanie justynowe. I jeżeli postanowił zostać już na zawsze w Warszawie, to głównie dlatego, żeby uchronić swoje dziecko od tych drobnych wypaczeń charakteru, które atmosfera roztaczana przez Justyna mogłaby dziecku zaszczepić.
Gdy przyjechali na budowę okazało się, że inżyniera Kalendy nie ma. Wyszedł przed godziną i jeszcze nie wrócił.
— To nic — powiedział Marek — zaczekamy.
Majster Soból zaproponował obejrzenie robót, ponieważ zaś gmach był już prawie pod dach wyciągnięty, i przedstawiał się bardzo oryginalnie. Marek z zainteresowaniem przyjął ten projekt.
Gmach miał być po wykończeniu owym zakładem położniczym imienia św. Moniki, który Justyn zaprojektował jeszcze w tym okresie, gdy Monika była w ciąży. Ponieważ sam uważał ten gmach za najlepszą i najciekawszą ze swych dotychczasowych prac, gdy zaczął oprowadzać Marka po budowie, zapomniał o wszystkim i z wielkim ożywieniem tłumaczył przyjacielowi różne szczegóły.
Gmach rzeczywiście zapowiadał się imponująco. Justyn miał prawo nim się chlubić. Z właściwą swemu talentowi harmonią połączył tu nowoczesną technikę i postulat użyteczności z pięknem specyficznego, z lekka archaicznego stylu. Na piątym piętrze urządzone były obszerne tarasy. Na zakończenie Justyn chciał pokazać Markowi solarium. Przejście to było niewygodne, gdyż część rusztowań zdjęto i trzeba było iść po prowizorycznie ułożonych i chybotliwych deskach.
— Uważaj tu — powiedział Justyn — bo jeden zły krok, a można…
I nie dokończył. Nagły trzask osuwającej się deski, tuman wapiennego i ceglastego pyłu i Justyn, który na szczęście zdołał uchwycić rękami poprzeczną belkę, zawisł nad trzydziestometrową przepaścią.
Marek od razu zorientował się w sytuacji, położył się na ziemi i wyciągnął ręce, by dosięgnąć do rąk Justyna.
— Czekaj — powiedział — i trzymaj się jeszcze przez chwilę zaraz cię wyciągnę.
— Wołaj ludzi, nie dasz rady — szepnął Justyn.
— Trzymaj się — spokojnie odpowiedział Marek.
Podciągnął się jeszcze bliżej, zaczepił stopy o belkę i wreszcie dosięgnął do Justyna. Niestety nie mógł uchwycić go za kołnierz marynarki, nie miał zaś dostatecznie pewnego oparcia, by spróbować wyciągnąć go za ręce.
— Na pomoc, na pomoc! — zaczął wołać. — Ludzie, na pomoc!
— Nie zdążą — szepnął blady jak trup Justyn.
— Na pomoc! — krzyczał Marek.
Gdzieś w dole odezwały się głosy i zatupotały czyjeś kroki.
Na czoło Justyna wystąpił kroplisty pot.
— Ręce mi martwieją — powiedział. — Już nie mogę dłużej.
— Czekaj, pomogę ci — przez zęby powiedział Marek i zaparłszy się mocniej chwycił oburącz rękę Justyna w przegubie.
Niemal w tejże chwili palce drugiej ręki Justyna otworzyły się i zwisł całym ciężarem na prawej ręce trzymanej przez Marka.
— Och — jęknął z bólu.
— Na pomoc — wołał Marek.
Mijały sekundy, które zdawały się godzinami. Żyły na skroniach Marka nabrzmiewały, mięśnie naprężone do ostatecznych granic zaczęły drgać.
Na dobitek zegarek, który Justyn miał na przegubie wpijał się boleśnie w dłonie Marka.
— Nie wytrzymam — przemknęło mu przez głowę.
Na dole, na dnie przepaści piętrzyły się gruzy. Upadek z tej wysokości musiał być śmiertelny.
— Już biegną, nie bój się — powiedział Marek, lecz Justyn nie odezwał się: omdlał.
— Jeszcze sekundę, jeszcze sekundę — myślał Marek.
I nagle przez jego mózg przebiegł ostry prąd: — co się stanie, jeżeli tamci w ciągu tej sekundy nie nadejdą?… Co się stanie jeżeli siły jego wyczerpią się wcześniej?
— Monika…
I serce załomotało w piersiach szalonym rytmem.
Wystarczy tylko rozluźnić palce… trochę rozluźnić, a cały świat się zmieni, a wszystkie marzenia będą mogły stać się rzeczywistością.
— Zbrodnia?… Czyż to, że mu sił nie starczy może być zbrodnią?…
Pokusa szeptała:
— Rozluźnij palce, rozluźnij, nie jesteś w stanie znieść dłużej tego wysiłku…
Lecz jednocześnie palce same zaciskały się coraz mocniej.
Nadbiegli wreszcie ludzie. Przynieśli sznury. Po chwili wyciągnięto Justyna i ułożono na podłodze. Ktoś skoczył po wodę. Majster Soból powtarzał.
— Takie nieszczęście mogło być, takie nieszczęście…
Marek, oddychając ciężko, rozcierał zmartwiałe ręce. Na prawej dłoni, tam, gdzie zegarek Justyna wpił się w skórę, nabiegał siny ślad. Mięśnie na plecach i na karku bolały bardzo.
— Ale też pan ma nie byle jaką siłę — z podziwem mówił majster.
Justyn leżał blady i nieprzytomny. Przyniesiono wodę i zaczęto go cucić.
— O, już otwiera oczy, powieki drgają — zawołał jeden z robotników.
— Nic mu nie będzie — powiedział drugi. — To tylko ze strachu.
Po chwili Justyn odzyskał przytomność, lecz minęło kilka minut zanim mógł wydobyć z siebie głos. Majster zaczął tłumaczyć się, że nie jest winien wypadkowi, bo rusztowanie już tu nie było potrzebne, a tylko sam inżynier Kalenda kazał położyć te deski dzisiejszego ranka, bo chciał coś jeszcze zobaczyć na tarasie.
Nadszedł właśnie sam Kalenda. Przestraszył się bardzo.
— Pan Kielski stąpnął na tę deskę — opowiadał majster — a ona się obsunęła i gdyby nie to, że pan Kielski uchwycił się za poprzeczkę, nie daj Boże!… Kiedy nadbiegłem, to pan Domaszewicz trzymał pana Kielskiego za rękę. Dzięki Bogu, że wytrzymał…
— To cud prawdziwy.
— Niewiele brakowało, a nie wytrzymałbym — powiedział Marek.
— Jak się pan czuje? — pochylił się Kalenda nad Justynem.
— Dziękuję, już lepiej.
I spróbował wstać. Oparłszy się jednak na ręce, syknął z bólu.
— Zdaje się, że mam złamaną czy zwichniętą rękę — powiedział.
— To jest niemożliwe — odezwał się Marek. — Pewno masz tylko naderwane ścięgna.
— To jest zupełnie prawdopodobne — przyznał Kalenda. — W każdym razie zaraz musi pan jechać do lekarza. Takich rzeczy nie należy zaniedbywać.
Pomógł Justynowi wstać i zaczął go przepraszać za wypadek.
— Zajrzałem z bliska śmierci w oczy — powiedział Justyn. — I gdyby nie ty, Marku…
— Nie ma o czym mówić — przerwał krótko Marek.
W kwadrans później Kalenda odwiózł ich swoim wozem do doktora, który rzeczywiście znalazł u Justyna naderwane ścięgna.
— No i wstrząs nerwowy. Musi pan sobie poleżeć kilka dni i wypocząć.
— Wolałbym nie kłaść się do łóżka.
— A to dlaczego?
— Bo wówczas musiałbym opowiedzieć Monice o całym zdarzeniu, a obawiam się, że to ją przestraszy.
Doktór jednak nalegał i dlatego trzeba było o wszystkim powiedzieć Monice… Wziął to na siebie Marek i gdy wrócili, powiadomił ją o wypadku.
— Mieliśmy dość nieprzyjemne zdarzenie na budowie — zaczął. — Na szczęście skończyło się pomyślnie.
— Co się stało? Coś z Justynem? — zaniepokoiła się.
— Nic złego. Była tam jakaś dziura w rusztowaniu i Justyn musiał sobie przypomnieć ćwiczenia gimnastyczne.
— Jezus, Maria!
— Nie przerażaj się. Nic mu nie jest. Trochę nadwyrężył sobie ścięgna w ręce. Byliśmy już u lekarza i dowiedzieliśmy się, że to nic groźnego. Za dwa, trzy dni będzie mógł powtórzyć swój wyczyn.
— Nie żartuj, Marku — z wyrzutem powiedziała Monika. — I tak mnie nie zwiedziesz. Ja wiem, że to było coś okropnego!
— Więc mówię ci, że nic okropnego. Po prostu obsunęła się deska i Justyn uchwycił się poprzeczki. Zaraz zresztą nadeszli robotnicy i pomogli mu wydostać się.
— Boże drogi. On taki jest nieostrożny.
Pobiegła do pokoju Justyna, który właśnie sycząc z bólu, masował sobie ramię.
— Biedaku kochany — zawołała. — Już nigdy ci nie pozwolę chodzić po tych ohydnych rusztowaniach. Nie wolno ci narażać się. Pomyśl o mnie i o Jureczku.
— Ależ, kochanie, to był zupełnie wyjątkowy wypadek. Zresztą, na szczęście Marek znajdował się tuż przy mnie.
— Marek? Nie rozumiem?…
— No przecież gdyby nie on… Chyba mówił ci?
— Nie — potrząsnęła głową.
— Byłbym spadł, bo mi sił już nie stawało, a on mnie trzymał za rękę, póki nie nadbiegła pomoc. Po prostu uratował mi życie.
— Justynie! — krzyknęła i przytuliła się doń.
— Powiedz mu, by pokazał ci dłoń. Zobaczysz na niej odbicie mego zegarka.
— Marek nie wspominał mi ani słowem o sobie i o swojej roli.
— To do niego podobne — skinął głową Justyn.
Jeszcze przed kolacją Justyn położył się do łóżka. Wstrząs nerwowy, którego doznał na budowie, był jednak tak silny, że Justyn nie tylko nie mógł zasnąć, lecz nawet skupienie myśli było dlań tak trudne, że nie mógł czytać.
Pamięć wciąż wracała do owego strasznego momentu, gdy wisiał nad przepaścią i gdy słabnące ręce nie były już w stanie wytrzymać dłużej ciężaru ciała.
Myśl wciąż wracała do tych strasznych chwil, jakby usiłując odszukać w nich coś zapomnianego, jakieś doznanie, czy zrozumienie, które się zatarło w grozie położenia.
Był to jakiś niedobry zwierzęcy strach nie przed samym niebezpieczeństwem, lecz przed jedną z jego okoliczności, strach przed ujawnieniem jakiejś innej głębszej obawy, która była tak wstrętna, że odruch wstydu za nią wtłoczył ją i przykrył tak, że i teraz Justyn nie mógł wykryć jej istotnego sensu.
A jednak pomału z tej mgławicy zaczynała się wyłaniać prawda. Wiedział już, że tą prawdą była twarz Marka. Tak, to w tej twarzy wyczytał przyczynę swego niedobrego lęku. Lecz co to było?… Czy w owej chwili nie odczuł jakby wyroku, jakby nieuniknionej konsekwencji tego wszystkiego, co od lat ich łączyło i od lat dzieliło, co związało ich podwójnym węzłem przyjaźni i nienawiści… Czy nie pękł w jego świadomości wówczas ten zdawało by się stalowy łańcuch wiary i ufności do przyjaciela?…
Twarz Justyna pod wpływem tych myśli pokryła się rumieńcem. Teraz dosłyszał, teraz odnalazł w sobie owe echo z tragicznego momentu: był to skowyt, skomlenie o litość, nędzna żebranina o miłosierdzie. Zrozumiał wówczas, że życie jego zależy od Marka, nie od Marka-przyjaciela, nie od Marka-człowieka, lecz od rywala, od pokonanego i skrzywdzonego rywala, który weźmie teraz swój odwet, który powinien wziąć ten odwet…
Powinien… bo Justyn wtedy dopiero odczuł owe głębsze instynktowne prawa, które każą zwierzętom rzucać się sobie do gardzieli, prawa tkwiące w najniższych warstwach istoty zwierzęcej człowieka, które budzą się i z całą siłą przemawiają w jakichś gwałtownych przesileniach duchowych. Zrozumiał te prawa, a raczej odczuł ich odbicie w sobie.
I teraz, gdy zanalizował owe doznania, upokarzający wstyd owładnął wszystkimi jego myślami. Mógł wówczas podejrzewać Marka tylko dlatego, że sam wiedział, jak on na jego miejscu chciałby postąpić.
Dławiące uczucie upodlenia wywołało z zakamarków duszy wszystkie inne zamazane, zasmarowane plany, które wystąpiły teraz z całą jaskrawością.
Kimże jest? Jakim jest?… Dlaczego może jeszcze patrzyć prosto ludziom w oczy, dlaczego postępki innych osądza tymi surowymi kryteriami moralności, od których swoje brudne ręce musi utrzymać z daleka…
Brudne, bo wszystko, z czego zbudował swoje życie było brudne. Umiał tylko zamykać na to oczy. Czymże jest jego stosunek do Marka, czym był od początku?… Czym jeżeli nie wyzyskiem moralnym?… Potrzebował jego przyjaźni jako opieki i oparcia. Brał odeń wszystko, co przyjaźń dać może, sam w zamian nic nie dając. Zabrał mu Monikę, zabrał, bo przecie nie może oszukiwać siebie, że nie wiedział, przyjmując jego ofiarę, o tym, że to jest ofiara największa.
A po tym jakże postąpił, jak w gruncie rzeczy ohydnie wyzyskał jego miłość, by sprowadzić go do roli narzędzia, do roli nędznego instrumentu przyrody, by zaspokoić swoje pragnienia ojcostwa.
Z jakąż jaskrawością widział teraz, że jego stosunek do Marka był tylko pasożytowaniem moralnym, osłoniętym atrybutami uczuć przyjacielskich, które były niewątpliwie szczere, lecz szczere szczerością drugiego gatunku.
— A Monika?…
Ileż ohydy było w tym podsuwaniu jej innych mężczyzn. Ileż perfidii w przekonywaniu siebie o szlachetności własnych pobudek, o bezinteresowności planów, o poświęceniu. Czyż może sobie kłamać, że to stręczycielstwo, które udrapował w tragizm, które posypał pokutniczym popiołem, nie kryje na dnie najbardziej egoistycznych pragnień i na wpół świadomej żądzy zaostrzenia swego pociągu do kochanej kobiety wyobrażeniem jej w ramionach innego mężczyzny… Przecie dobrze pamiętał ów ranek w Zapolu, ową zmiętą pościel i swój dziki poryw zmysłów, jakiego przedtem nigdy nie zaznał…
A dzisiaj tam, na budowie… Przecie widział w Marku mordercę, przecie usprawiedliwiał to i uznawał w sobie, przecie wiedział, że sam na jego miejscu — zabiłby. A jeżeli nie zabiłby to jedynie przez swoją słabość, ale chciałby zabić.
— Oto jaki jestem — myślał posępnie. — Oto jest moja wewnętrzna prawda.
I zjawiła się nagle druga myśl paląca:
— Jacy są inni ludzie?… Czy ukrywają w sobie też całe piekło grzechu i brudu, czy też gardzą sobą, czy też znają sztukę zasłaniania przed cudzymi oczami własnej nędzy, zasłaniania jej i przed własnymi?… Jacy są?… Czy przeżywają też okresy, gdy budzi się w nich sumienie i tli się trupim światłem próchna to wszystko, co ukryli w swej duszy?…
I myśl Justyna zaczęła błądzić po znanych sylwetkach. Co o nich mógł wiedzieć, jak je przeniknąć?… Oto stara panna Agata, skorupa zastygłej lawy, popękana kora zdrewniałych i zamarłych uczuć, oto inżynier Kalenda, o zawsze jednakowej otwartej twarzy, oto doktór Borkowski, uśmiechnięty rozumny człowiek o tragicznym wyrazie oczu, oto Janka milcząca i opanowana, oto Monika… Nie, o niej nie chciał myśleć, w niej najstraszniejsze tajemnice odnalazł, nic nie zmieniłoby jego uczuć… Więc nie Monika, ale człowiek, którego zna najlepiej, najbliżej — Marek.
— Jaki jest Marek?…
Justyn zawsze uważał go za superlatyw człowieka, za istotę godną największego szacunku. I zawsze bał się rewizji tych swoich przeświadczeń. Ale dzisiaj, dziś chciał, dziś musiał spojrzeć nań inaczej. Musiał skonfrontować go z sobą i pragnął, tak, pragnął znaleźć w nim to, co zrównałoby ich w obliczu dobra i zła.
I może dlatego, że tak tego pragnął, ujrzał teraz znowu oczy Marka, jego spojrzenie z tej chwili, gdy wyczytał wyrok na siebie.
Nie, na wątpliwości tu nie zostawało miejsca: Marek myślał wówczas o zabójstwie. Dlaczego jednak nie wykonał go?… Co przekreśliło w jego umyśle tę decyzję, która już zapadła w jego uczuciach?… Była to przyjaźń?… Była to litość?… Czy może brak wiary w szczęście zdobyte tą drogą?… Czy po prostu nakaz moralny?
— Jaki jest Marek?
Na froncie nieraz z narażeniem własnego życia ratował przyjaciela. Ale pogarda śmierci leżała w jego naturze. Później wyrzekł się Moniki, ale na jej miłość nie mógł liczyć. Oddał to, czego sam nigdy by nie posiadł.
W tym wyrzeczeniu się było więcej poczucia rzeczywistości niż poświęcenia. A Marek zawsze trzeźwo patrzył na życie. I teraz dalej. Nie cofnął swojej przyjaźni. Nie dał zapanować nad sobą nienawiści ani zawiści. Zapewne nie osiągnął w ten sposób żadnego moralnego zysku, ale nic nie stracił. Może w tych listach, pełnych dobrej i serdecznej rady zaspakajał swój instynkt ojcowski swoją potrzebę opiekowania się kimś słabym, może nie zerwał przyjaźni dlatego, że jego potrzebą jest odrzucanie czyjegoś bezgranicznego podziwu i uwielbienia, że jego potrzebą jest upajanie się własną siłą duchową i wspaniałomyślnością…
Justyn nie był tego pewien. Dawniej odsunąłby od siebie tego rodzaju przypuszczenia bez namysłu. Ale dzisiaj gorączkowo czepiał się każdego pretekstu, by postawić znak zapytania przy intencjach Marka.
A teraz: dlaczego przyjął na siebie tę rolę, którą mu wprawdzie Justyn narzucił, lecz której miał obowiązek nie przyjąć. Jakież to wzniosłe pobudki kierowały nim, gdy został kochankiem Moniki, gdy skwapliwie skorzystał z możności posiadania ciała kobiety, która mu uczuć dać nie mogła i nie chciała… Gdzież był wówczas jego honor? Gdzie była jego godność, gdy zaakceptował milcząco brudną i poniżającą umowę z przyjacielem?…
I dalej: jeżeli osłaniał przed sobą tę swoją zgodę znowu pozorami poświęcenia się dla przyjaźni, jeżeli własne upokorzenie złożył na ołtarzu jej jako ofiarę, czemuż teraz dopomina się o swoje prawa, czemu nie zdobędzie się na to, by odejść? Czemu cofa to, co dał!
Czy pod maską jego spokoju nie burzą się najgwałtowniejsze uczucia, czy nie ukrywa na przykład nadziei, że jakiś przypadek podobny do wczorajszego usunie rywala z jego drogi?…
— A jeżeli nie pragnie mojej śmierci, jeżeli nie zdobył się na przyczynienie się do niej, to w każdym razie czeka jej jak wybawienia — myślał Justyn.
I myślał jeszcze:
— Czeka tak, jak ja czekam jego śmierci…
I nagle ścisnęło mu się serce; jakimż złym stworzeniem jest człowiek i o ileż stałby się gorszy gdyby Bóg nie obdarzył go słabością.
Całonocne rozmyślania Justyna jeszcze mocniej utwierdziły go w przekonaniu, że powinien użyć wszelkich środków i wszelkich sposobów, by nie dopuścić do zainstalowania się Marka w Warszawie.
Wczesnym rankiem wezwał telefonicznie inżyniera Kalendę i po krótkim wstępie powiedział:
— Mam do pana, panie Wacławie, prośbę natury bardzo intymnej.
— O cóż chodzi?
— Widzi pan, mój przyjaciel, pan Domaszewicz, zamierza zwrócić się do pana z propozycją założenia większej firmy budowlanej…
— Bardzo mnie to interesuje — zaciekawił się inżynier. — Czy pan Domaszewicz zamierza duży kapitał w to włożyć?
Justyn zrobił niewyraźny gest ręką;
— Mój przyjaciel chce zrobić głupstwo. Od tego zacznę. Planuje sprzedaż swego majątku. Otóż nie wiem, czy znajdzie się lepszy od niego rolnik. Natomiast w sprawach budowlanych jest zupełnym laikiem. Osobiście uważam za nonsens, by ktokolwiek brał się do interesów takich, na których się nie zna. A zrozumie pan, że w tym wypadku…
— Oczywiście — podchwycił inżynier. — Chodzi o pańskiego przyjaciela.
Justyn zarumienił się z lekka:
— Nie tylko dlatego — powiedział pośpiesznie. — Wchodzą tu w grę rozmaite… wielce rozmaite przyczyny… Jakby to panu wyjaśnić… Moralne, a także i finansowe. Z jednej strony nie chciałbym, by mój przyjaciel stracił pieniądze, co zawsze jest możliwe…
— No, teraz mamy świetny okres budowlany…
— Ale to może minąć.
— Jeżeli o to chodzi, panie Justynie, to wątpię. Na przedsiębiorstwie budowlanym nikt dziś stracić nie może.
— Chyba, że ktoś się na tym nie zna — z naciskiem powtórzył Justyn.
— I jeżeli trafi na nieuczciwego wspólnika, a mam wrażenie, że…
— Przy panu, panie Wacławie, nic mu nie grozi, ale nie wiadomo, czy się pogodzicie w interesach, czy nie rozstaniecie się, a wówczas?… Majątek raz sprzedany trudno odkupić. Majątek ten zresztą nie powinien wyjść z jego rąk. Od kilkuset lat należy do nich. Może i ja jestem w tym trochę zainteresowany, gdyż na hipotece Zapola mam dość znaczną sumę i uważam, że lepiej nie mógłbym jej ulokować. Ale to nie są wszystkie względy najważniejsze. O tamtych trudno mi mówić, jeżeli pan pozwoli zamilczę o nich zupełnie…
— Ależ naturalnie… Nie obchodzą mnie one zupełnie. Chce pan zatem, bym nie przyjął propozycji pana Domaszewicza?
— O to chciałem pana prosić.
Inżynier zamyślił się:
— Właściwie mówiąc — odezwał się po chwili — propozycja pana Domaszewicza byłaby mi bardzo na rękę. Skoro jednak pan, panie Justynie, żąda, bym ją odrzucił…
— Tylko proszę — poprawił Justyn.
— A więc dobrze.
Podali sobie ręce i Kalenda wyszedł. Tegoż jeszcze popołudnia Justyn powiedział Markowi:
— Rozmawiałem z Kalendą i zawiadomiłem go, że chcesz z nim mówić o tym przedsiębiorstwie budowlanym. Odniosłem wrażenie, że nie bardzo się do tego pali. Zresztą rozmów się z nim osobiście.
Marek skinął głową i nic nie odpowiedział.
Minęło kilka dni i Justyn dowiedział się od inżyniera że Marek wcale się doń nie zwracał. Z kolei zapytany Marek bąknął wymijająco:
— Zrezygnowałem z tych planów.
— To bardzo rozsądnie z twojej strony — zauważył Justyn.
Minął znów tydzień, a Marek nie wspominał ani słowem o swoim powrocie do Zapola i po dawnemu wiele czasu spędzał z Jureczkiem, co Justyna przyprawiało o wielkie podniecenie nerwowe. Już układał też sobie decydującą rozmowę z Markiem, gdy niespodziewanie otrzymał nową wiadomość.
Oto któregoś ranka zgłosił się doń jakiś nieznajomy jegomość i przedstawił się, jako właściciel biura pośrednictwa w sprzedaży majątków ziemskich.
— Chodzi mi o informację, proszę pana — powiedział, wyjmując notes. — Szanowny pan ma sumę na hipotece dóbr Zapole na Polesiu?
— Tak jest — zdziwił się Justyn.
— Otóż właściciel tych dóbr, pan Marek Domaszewicz — odczytał jegomość z notesu — zwrócił się do nas z propozycją sprzedania tego majątku, względnie przeprowadzenia zamiany na nieruchomości miejskie. Przejrzałem hipotekę i przyszło mi na myśl, że szanowny pan mógłby to kupić. Kalkulowałoby się to panu lepiej, niż komukolwiek innemu bo…
Justyn gwałtownie przerwał:
— Ja tego nie kupię.
— Czy są jakieś powody?… Jakieś obciążenia czy inne okoliczności, które…
— Nie. Po prostu nie kupię.
— Jednak, proszę szanownego pana — natarczywie ciągnął pośrednik. — Według posiadanych przez nas wiadomości, obiekt ten…
— Na próżno pan się trudzi — już niecierpliwie przerwał Justyn. — Nie kupię Zapola i nie mogę udzielić panu żadnych informacji w tej sprawie.
Wstał i chrząknął, dając tym do zrozumienia, że uważa rozmowę za skończoną.
Pośrednik wstał również:
— Ha, to szkoda — westchnął.
Odprowadzając go do drzwi, Justyn zapytał:
— Czy dawno otrzymał pan to zlecenie od pana Domaszewicza?
— Przed kilku dniami. I nie trudziłbym szanownego pana, gdyby nie to, że panu Domaszewiczowi zależy na pośpiechu. A teraz o dobrego, zwłaszcza o zdecydowanego kupca trudno.
Justynowi przyszło na myśl, że było by jednak wskazane nie tracić kontaktu z tą sprawą. Powiedział też po namyśle:
— W każdym razie dziękuję panu. Zastanowię się jednak nad tą sprawą. W wypadku, gdyby sprzedaż czy zamiana miała dojść do skutku, proszę jeszcze raz porozumieć się ze mną.
— Z największą przyjemnością — ożywił się pośrednik.
— Więc żegnam pana i czekam na wiadomość.
— Moje uszanowanie panu.
Po tej wizycie Justyn długo nie mógł się uspokoić. W pierwszej chwili był oburzony na Marka:
— Jak on mógł nie wspomnieć mi o tym ani słówkiem, jak mógł robić to za moimi plecami!
Bo teraz dla Justyna nie ulegało już wątpliwości, że Marek widocznie domyślał się, że interes z inżynierem Kalendą nie dojdzie do skutku, domyślił się w tym ręki przyjaciela i postanowił na przyszłość działać bez jego wiedzy.
Pod wpływem oburzenia na tę bądź co bądź nielojalność, chciał natychmiast rozmówić się z Markiem, lecz po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. W jakiż sposób mógłby uzasadnić swoje pretensje?… Jedynym środkiem skutecznym byłoby jasne i wyraźne postawienie sprawy?
— Nie godzę się na twoją stałą obecność w Warszawie, nie chcę, byś wisiał mi stale nad karkiem nie mogę dłużej znieść twojego zadomowienia się w mojej rodzinie, nie pozwolę na twój kontakt z Jurkiem, który jest moim synem.
Ale tak powiedzieć Markowi nigdy by nie potrafił i z tego zdawał sobie doskonale sprawę. Zdawał też sobie sprawę z tego, że wszelkie mniej dobitne wypowiedzi, chybią celu, gdyż Marek będzie mógł udawać, że nie rozumie ich sensu. A postanowienie jego, jak się okazało, musiało już być ostatecznie skrystalizowane, od takich zaś postanowień Marek nie odstępował nigdy bez nacisku konieczności.
Była tylko jedna osoba, która mogła zażądać od Marka, by zmienił swoje plany. Osobą tą była Monika i nie znajdując innej drogi Justyn zdecydował się na wyjawienie przed nią całej prawdy.
Następnego wieczora po wyjściu Marka powiedział jej:
— Otrzymałem wiadomość od osób trzecich, że Marek przedsięwziął starania o sprzedaż Zapola.
— Niemożliwe! Nic nam nie wspominał.
— Właśnie, nie wspominał, bo widocznie obawia się, że będę próbował pokrzyżować jego plany.
— Co ty mówisz, Justynie — powiedziała zgorszona.
— Mówię z przekonania… Zresztą nie chcę przed tobą ukrywać, że w swoich podejrzeniach Marek — ma rację.
— To znaczy, że ty?…
— Tak. Zrobiłbym wszystko, by odwieść go od tych zamiarów, lub im w jakiś sposób przeszkodzić.
— W jaki sposób?
— Właśnie. Nie znajduję sposobu. A uważam, że to poprostu nonsens. Sprzedawać rodzinny majątek i w jakim celu! By na stałe osiąść w Warszawie.
Monika zamyśliła się:
— Czyż możesz mu zabronić?…
— Zabronić mu nie mogę. Ale możesz ty.
— Ja.
— Tak, ty. Bo przecież rozumiesz dlaczego on chce przenieść się na stałe do Warszawy. Tylko po to, by być z nami, a ja tego nie chcę, ja tego już dłużej nie zniosę… Rozumiesz, że nie mam nic przeciw temu, by przyjeżdżał, by od czasu do czasu nas odwiedzał… Ale jego ustawiczna obecność w naszym domu…. To jest niemożliwe, to odbiera mi spokój i chęć do życia…
Monika wzięła jego rękę:
— Dobrze, Justynie. Pomówię o tym z Markiem.
Pocałował ją:
— Dziękuję ci, Moniko. Bo wiesz, że już najdziksze pomysły przychodziły mi do głowy. Naprawdę gotów byłbym zabrać ciebie i Jureczka i wyjechać na stałe z kraju.
— Nie kłopocz się tym więcej. Sądzę, że zdołam skłonić Marka do zaniechania tych projektów.
— Dziękuję ci — powtórzył z ulgą.
Wiedział, że ta obietnica nie przyszła Monice łatwo. I nie mylił się wcale.
Rzeczywiście perspektywa takiej rozmowy z Markiem była dla Moniki nad wyraz przykra. Toteż odkładała ją z dnia na dzień. Któregoś jednak ranka nadarzyła się odpowiednia okazja i temat nasunął się niejako sam. Marek towarzyszył Monice w wędrówce po sklepach, gdzie wybierali urodzinowe prezenty dla Jureczka. Gdy wracali, Marek powiedział:
— Czy pamiętasz ten sztucer, któryś mi ofiarowała po moim powrocie z frontu?
— Tak — zaśmiała się. — Pamiętam i to, że bałam się piekielnie wziąć ten morderczy przyrząd do ręki.
— Wyobraź sobie, że spotkała mnie wielka przykrość. Otrzymałem niedawno wiadomość, że sztucer skradziono. Pewno ktoś ze służby.
— Nie martw się. Na gwiazdkę dostaniesz taki sam.
— Nie, dziękuję. To byłoby zupełnie coś innego. Zresztą, nie poluję teraz.
— No, teraz nie, ale w Zapolu będziesz polował po dawnemu.
— Nie wrócę już do Zapola.
— Jak to nie wrócisz? — udała zdziwienie.
— Postanowiłem Zapole sprzedać.
— Chyba nie mówisz tego poważnie?
— Zupełnie poważnie.
— Ale dlaczego?
Wzruszył ramionami:
— Administrator źle gospodaruje, majątek marnieje…
— Więc powinieneś zająć się sam gospodarstwem.
— Nie — potrząsnął głową. — Ja już zostanę w Warszawie.
— Trudno mi cię zrozumieć — powiedziała po namyśle. — Zawsze zdawało mi się, że jesteś do Zapola ogromnie przywiązany… Że widzisz w nim nie tylko materialną wartość… A teraz nagle…
— Po pierwsze wcale nie nagle, a po wtóre żadna wartość nie jest niezmienna.
— Więc cóż wpłynęło na zmianę wartości Zapola?
Marek uśmiechnął się:
— Zamieszkajcie w Zapolu — powiedział. — Albo spraw cud, by się przeniosło pod warszawskie rogatki…
— Nie, Marku — zawołała z naciskiem. — Nie wolno ci tego robić. Sam mówiłeś, to wasza siedziba od trzystu z górą lat i teraz dla jakiejś przemijającej fantazji chcesz to oddać w cudze ręce?
— Nie sprzedawałbym dla przemijającej fantazji. Moje „fantazje“ nie przemijają tak łatwo.
— Byłby to krok szaleńczy.
— Przeciwnie. Bardzo rozsądny. Gospodarstwo niszczeje i nie ma sensu czekać aż zmarnieje do reszty.
— Więc twoim obowiązkiem jest wrócić do gospodarstwa.
Spojrzał na nią z wyrzutem:
— I ty to mówisz, Moniko?
— Mówię i zapewniam cię, że jestem wprost oburzona.
— Czy… to cię oburza, że chcę być z wami?
— To, że chcesz popełnić rzecz, nie do darowania, coś co nie da się później cofnąć, dla zaspokojenia kaprysu.
— Nazywasz to kaprysem?
— Tak, bo powiedzmy po roku, czy po trzech latach możesz zmienić się twój pogląd na te sprawy.
— Nie zmieni się.
— Więc może zmienić się sytuacja.
— Jak to sytuacja?
— No, mój Boże, różne zajść mogą zmiany… Robisz to przez wzgląd na nas, a nie bierzesz pod uwagę tego, że my możemy, powiedzmy, umrzeć… Albo wyjechać…
— Po co?
— Czy ja wiem… Justyn miewa różne pomysły. Może wyjedziemy za granicę, może przeniesiemy się do Francji…
— Cóż — wzruszył ramionami. — Nie sądzę, by cokolwiek mogło mi przeszkodzić, by pojechać z wami.
Monika przygryzła wargi:
— Ale nie wiesz, czy będziesz wtedy chciał tak zrobić.
— Owszem. Wiem z całą pewnością.
— Nie wiesz, bo przecie… No wyobraź sobie na przykład, że nasze stosunki się rozluźnią, że między tobą a nami zajdą jakieś nieporozumienia…
— Ach, do tego zmierzasz.
— Do niczego nie zmierzam — powiedziała niecierpliwie. — Chcę tylko, byś trzeźwo spojrzał na te rzeczy. Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie ewentualności.
Marek milczał.
— Z chwilą, gdy robi się coś takiego, co już nie może być odrobione, należy pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi, że podlegamy zmianom usposobień i w ogóle.
— Ja się nie zmienię.
— Więc skoro chcesz, bym stawiała kropki nad i, powiem ci, że my możemy zmienić się.
— Cóż począć… Na to nie znajdę rady.
— Owszem jest na to rada.
— Jaka?
— Nie przeciągać struny — wyrzuciła z siebie tonem prawie ostrym.
Zapanowało milczenie. Po dłuższej chwili Marek powiedział:
— Mam to zrozumieć jako… banicję?
— Nie, Marku, jako prośbę, byś nie robił głupstwa, podwójnego głupstwa, które zaciąży fatalnie na naszej przyjaźni. Mój Boże, czy ty nie widzisz, co się dzieje z Justynem?… Czy nie widzisz w jakim stanie są jego nerwy?…
— Tylko o moje nerwy nikt się nie troszczy — powiedział z goryczą.
— Marku, masz wiele słuszności. I wierzaj mi, że mówienie tego wszystkiego sprawia mi najdotkliwszy ból, ale muszę tak mówić, muszę ci to powiedzieć, muszę cię prosić, byś wyjechał, byś wrócił do Zapola.
— A czy ty wiesz, Moniko, czym dla mnie byłoby spełnienie twego żądania?
— Wiem, ale nie widzę innego wyjścia.
— Wydajesz najokrutniejszy wyrok i tak ci to łatwo przychodzi…
— Łatwo?… Marku!
— Wypędzasz mnie bez litości, skazujesz na wygnanie dla spokoju Justyna… No cóż, jestem bezsilny. Nie pozostaje mi nic innego jak zastosować się do twego wyroku.
— Marku!
— Nie wiedziałem, że potrafisz być tak bezwzględna.
— I ja nie wiedziałam, Marku, że zmusisz mnie do tego. Wiesz przecie, ile najserdeczniejszych uczuć mam zawsze dla ciebie.
Marek uśmiechnął się blado:
— Więc dobrze, Moniko. Wyjadę.
— Dziękuję ci, Marku. Wrócić jeszcze raz do tego tematu było by już ponad moje siły.
— Nie będziesz na to narażona. Upewniam cię.
— Dziękuję ci — powtórzyła.
— Chcę cię jednak przestrzec, Moniko, przed tymi złudzeniami Justyna, dla których nie zawahałaś się skazać mnie na banicję.
— O jakich złudzeniach mówisz?
— Justyn pragnie odsunąć mnie od mego syna, gdyż ma nadzieję, że wówczas jego własny wpływ na dziecko spotęguje się, że oddzielone od ojca dziecko nie odziedziczy tych cech charakteru, które ma przecież wrodzone. Na próżno. Zadajesz mi najboleśniejszy cios i to na próżno. Krew Domaszewiczów jest mocna. Wszyscy Domaszewicze byli zawsze do siebie podobni. I Jurek będzie prawdziwym Domaszewiczem. Nie zmieni tego żadne wychowanie, żadne zabiegi, żadne sztuczki. To mój syn i zawsze moim synem zostanie. Możecie oddzielić go ode mnie, możecie łudzić się, że nie mając we mnie wzoru do naśladowania, wyrośnie na Kielskiego. Nie Moniko. Dąb nie zmieni się w sosnę choćby go przesadzono na inną glebę, do innego klimatu. Możecie nas rozdzielić, możecie odebrać mi nawet uczucia mego dziecka, ale gdy kiedyś po latach spotkamy się z nim, gdy spojrzymy sobie w oczy, gdy uściśniemy sobie ręce, obaj zrozumiemy, obaj odczujemy, że jesteśmy sobie najbliżsi, że z tego samego pnia obaj wyrośliśmy, że należymy do siebie.
Marek mówił spokojnie, ale w jego głosie raz po raz odzywały się nuty jakiejś zawziętej mściwości.
— Nie myśl — mówił — bym po to ci stawiał te prawdy przed oczy, by wyjednać dla siebie ułaskawienie. Bynajmniej. Teraz już, po tym wszystkim, co od ciebie usłyszałem, i mnie było by zbyt ciężko z wami. Wrócę do Zapola. Ale chociaż nie będę patrzył na mego syna, sama świadomość, że wyrasta zeń prawdziwy Domaszewicz, wystarczy mi za odwet. Sama świadomość, że Justyn z każdym dniem będzie przekonywał się mocniej o beznadziejności swoich wysiłków, będzie dla mnie rekompensatą. I to ci jeszcze powiem, że nie boję się, by Justynowe wychowanie mogło wypaczyć charakter mego syna. Domaszewicze już na świat przychodzą z gotową duszą. Przekonacie się o tym sami.
Monika słuchała go z opuszczoną głową. Czyż trzeba było ją o tym przekonywać! Sama wiedziała, że tak będzie, sama z niepokojem patrzyła w przyszłość, z którą Justyn tak wielkie wiązał nadzieje.
Tegoż dnia Marek podczas obiadu powiedział Justynowi:
— Interesy zmuszają mnie na czas dłuższy wrócić do Zapola.
Justyn zaczerwienił się i bąknął:
— O, bardzo żałuję.
— I ja również — potwierdził Marek, nie dając po sobie poznać, że dostrzegł zmieszanie przyjaciela.
— Ale to chyba nic pilnego? — zapytał Justyn.
— Przypuszczam, że kwestia kilku dni. Zresztą czekam depeszy i dopiero po jej otrzymaniu będę mógł ustalić termin wyjazdu.
— Więc zrezygnowałeś ze sprzedaży Zapola?
— Tak. Teraz cena ziemi bardzo spadła. Zbyt wiele straciłbym na sprzedaży. Poza tym były jeszcze inne przyczyny mojej rezygnacji.
— Bardzo mądrze robisz — szybko powiedziała Monika. — Byłaby to rzecz nie do odżałowania. Zapole jest śliczne.
— Ale będziesz od czasu do czasu wpadał do Warszawy? — zapytał Justyn.
— Spodziewam się.
— No, może i my kiedy wybierzemy się do ciebie na lato, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko temu.
— Zawsze będę szczęśliwy z takich gości.
Mówili nie patrząc sobie w oczy. Przecie wiedzieli, że te konwencjonalne kłamstwa staną się wówczas nie do zniesienia.
Po obiedzie Marek przeszło godzinę spędził z Jureczkiem w dziecinnym pokoju, później rozegrał z Justynem partię szachów, a po podwieczorku pożegnał się, wyjaśniając, że wraca do swego pensjonatu, bo ma rachunki do sprawdzenia.
Nazajutrz wczesnym rankiem posłaniec przyniósł Justynowi list, a właściwie krótką kartkę od Marka.
„Depesza, o której Wam wczoraj wspominałem, nadeszła i musiałem natychmiast nocnym pociągiem wyjechać. Nie chciałem Was turbować i budzić ze snu telefonem i mam nadzieję, że nie weźmiecie mi za złe tego listownego pożegnania. Ściskam Cię serdecznie, ucałuj ode mnie ręce Moniki — Twój Marek“.
Justyn zapukał do pokoju Moniki. Nie spała już i od razu zapytała:
— Marek wyjechał?
— Tak.
Podał jej list. Przeczytała i skinęła głową:
— Oczywiście cała historia z tą depeszą jest tylko pretekstem. Domyśliłam się tego jeszcze wczoraj przy obiedzie.
— On chciał uniknąć pożegnania.
— Na pewno i zdaje się, że słusznie.
Zamyśliła się i powiedziała jakby do siebie:
— Nie zdziwię się jeżeli nas… znienawidzi.
— Tak… To jest bardzo, bardzo przykre, ale cóż na to można było poradzić. Nie było innego wyjścia.
— Justynie…
— Co, kochanie?
— Czy nie zdaje ci się, że postąpiliśmy z nim wstrętnie, ohydnie?
Justyn nerwowo wzruszył ramionami:
— Może, nie wiem Wiem tylko, że inaczej postąpić nie mogłem.
— Powinieneś napisać doń i jakoś dać mu to do zrozumienia.
— Napisać?… Oczywiście. Ale nic mu nie będę dawał do zrozumienia. On mnie rozumie aż nadto dobrze. Tak dobrze, że nie wiem, czy zechce mi odpisać.


ROZDZIAŁ XX

Kto nie spędził bodaj części życia na wsi poleskiej ten nie wie jak wolno, jak niepostrzeżenie, jak jednostajnie płynie tam czas. Tam nie gonią dnie za dniami, tam nie słychać zdyszanego pośpiechu lat, co pędzą na złamanie karku. Czas płynie tam jak wody dobrej powolnej rzeki, rozlewa się szeroko i cicho, a choć nieraz pod płaską powierzchnią utrzyma nieznane głębie, choć nieraz żłobi koryta bezdenne — po wierzchu nic nie znać. Ot, gładź cicha, co odbija blady błękit sennego nieba, lub chmury szare, które ni burz ni piorunów nie niosą, tylko deszcz drobny, a cierpliwy albo śnieg, co tygodniami pada i pada.
Taki jest czas na Polesiu, takie życie ziemi piaszczystej lub błotnej, gęstych lasów i mokradeł, zwierząt i ludzi.
Mijają lata, a nic się nie zmienia, chyba to, że złocista słoma żytnia, którą dachy chat kryją, ciemnieje i staje się bura, chyba to, że ludziom na skroniach szron siwizny osiada.
Tak i w Zapolu mijały lata. Dawno już zczerniały ściany stodół odbudowanych po wojnie, dawno na czerwonych dachach osiadła pleśń zielona, a i na skroniach młodego dziedzica sporo wysrebrzyło się włosów. Ale on sam się nie zmienił.
Zawsze był milczący i małomówny, zawsze do wesołości i śmiechu nie skory, zawsze od ludzi stroniący. Przed dziewięciu laty wprawdzie, jak słyszano w okolicy, nosił się z wielkimi zamiarami, chciał ponoć nawet Zapole sprzedać, czemu zresztą nikt nie wierzył, wyjeżdżał i długi czas w dalekiej Warszawie siedział, zdawszy gospodarstwo specjalnie sprowadzonemu administratorowi, ale później niespodziewanie wrócił, administratora odprawił i odtąd już nogą z Zapola nie ruszał, chyba do powiatu lub do siostry do Brohiczyna, ale i to zdarzało się niezmiernie rzadko.
Z początku to ten lub ów sąsiad zajeżdżał, byli i tacy, co żenić pana Domaszewicza chcieli, młodsza panienka z Progorówki to nawet jednego lata tygodnia nie było, by nie wpadła do Zapola niby w interesie, aż nawet to nieładnie wyglądało, bo wszyscy mówili, że chce go złapać na męża, ale on nie i nie. Bywało jak tylko tętent jej konia posłyszał, zamykał się w domu i kazał mówić, że wyjechał.
Służba może i żałowała tego, bo panna była i ładna i bogata i wiadomo kto, ale pan Domaszewicz widać do żeniaczki ochoty nie miał, bo w ogóle na kobiety nie patrzał, a gdy go raz ksiądz proboszcz do małżeństwa namawiał, usłyszał taką odpowiedź:
— Dobrze księdzu proboszczowi bez żony i mnie dobrze. Jak ksiądz się ożeni, to obiecuję, że nazajutrz i ja ślub wezmę.
I już tak zostało. Wreszcie i swatać go przestali i siostra, która dawniej przywoziła ze sobą różne panny, zaniechała wszystkich nadziei.
Ludzie, jak to ludzie, rozmaite snuli na ten temat domysły. Jedni mówili, że pan Domaszewicz już jest żonaty i że żona go rzuciła, inni, że kochał się w jednej panience, która umarła, inni jeszcze inaczej, a prawdy nikt nie wiedział. Nawet stary Paweł, który dziedzica obsługiwał i w najbliższej z nim był styczności, też żadnych informacyj nie umiał udzielić ciekawym. Wprawdzie pamiętał, że kiedyś nad łóżkiem dziedzica wisiała fotografia jakiejś panny, ale od dziewięciu lat już i tej fotografii nie było.
Rodzice tych panien, które na Domaszewicza liczyły, orzekli iż zdziwaczał i stopniowo opinia ta utrwaliła się w okolicy, a im bardziej utrwalała, tym rzadziej go nagabywano, z czego zdaje się był rad, bo rzeczywiście z usposobienia był odludkiem.
Cały czas wolny od zajęć gospodarskich spędzał przy książkach. Przychodziły ich całe stosy, grubych i cienkich, dużych i małych. Na czytaniu długie godziny trawił, a w pokoju bibliotecznym wciąż przybywały nowe półki.
Z rzadka Maksym, jeżdżący do miasteczka po pocztę, przywoził listy, jeszcze rzadziej zawoził. I to był bodaj jedyny kontakt Zapola ze światem.
I tak płynął wolno i spokojnie czas. Zdawało się, że świat o Zapolu zapomniał, a Zapole o świecie. Niejaka zmiana zachodziła tylko wtedy, gdy na kilka dni zjeżdżała Janka. Najczęściej przywoziła ze sobą którąś ze swych czterech córek, lub nawet wszystkie. Wtedy dwór ożywiał się, w pokojach panował gwar dziewczęcych głosów, a i Marek mniej przesiadywał w bibliotece a czas spędzał na zabawie z siostrzenicami, lub na rozmowach z siostrą.
Lata nie zmniejszyły serdecznych uczuć między rodzeństwem, nie osłabiły tego duchowego kontaktu, który zawsze ich łączył. Toteż przyjazdy Janki sprawiały Markowi rzeczywistą przyjemność, a nieraz zostawiały mu pokarm dla myśli na długie miesiące. Janka bowiem bywała w Warszawie i przywoziła wieści o Monice, o Jureczku i o Justynie.
Wprawdzie Marek utrzymywał nadal korespondencję z Justynem, lecz w jego listach nie znajdował tych wiadomości, które mieć pragnął. Justyn ograniczał się bowiem rozmyślnie do informacyj formalnych. „Wszyscy troje jesteśmy zdrowi. Jurek czuje się dobrze. Monika przesyła ci pozdrowienia“.
Natomiast Janka po każdej bytności w Warszawie miała dużo do opowiadania.
I tym razem wróciła z zasobem spostrzeżeń, a w dodatku przywiozła fotografię Jurka. Podała ją bratu ze słowami:
— To zdjęcie było zrobione podczas mego pobytu w Warszawie.
Marek wziął fotografię do ręki i powiedział:
— Jaki on już duży.
— Ma dziesięć lat.
— Dziesięć lat — powtórzył Marek.
I w milczeniu wpatrywał się w fotografię. Tak, podobieństwo było uderzające. Nos, usta, cały dół twarzy nie zostawiały żadnych wątpliwości; były tak charakterystycznie domaszewiczowskie.
Również wzrost chłopca i jego barczystość musiały przypominać Marka.
Chociaż stosunek wzajemny Janki i Marka był jak najserdeczniejszy, oboje ściśle przestrzegali zasady niewkraczania na teren najbardziej osobistych najintymniejszych spraw. Oboje uznawali za nietykalne niektóre strefy swego życia. Do takich zaś przede wszystkim należała kwestia Jurka. Toteż zarówno Janka i Marek w rozmowie o Jurku niezmiennie unikali takich akcentów, czy też ujawnienia takiego zainteresowania, które niejako automatycznie wprowadziłoby do ich rozmów nutę nagiej cynicznej prawdy.
Już samo pokazanie fotografii Jurka było swego rodzaju przekroczeniem i Marek, by je zrównoważyć, prędko zwrócił zdjęcie siostrze, mówiąc:
— Wygląda na zdrowego i dobrze rozwiniętego chłopca. Ale powiedz że mi, jak się miewa Monika?
— Czuje się dobrze, ale znać na niej jej lata. Już zatraciła tę swoją dawną dziewczęcość. Dużo zajmuje się sprawami społecznymi, więcej czasu spędza poza domem. Ma różne posiedzenia, komitety…
Marek uśmiechnął się:
— Czyli stała się dobroczynną damą?
— No nie. Nie w tym sensie. Atmosfera w ich domu jest najbardziej właśnie domowa, arcyrodzinna. Zawsze jadają razem, nawet pierwsze śniadanie. Po obiedzie Justyn odrabia z Jurkiem lekcje. Przysłuchiwałam się kiedyś temu z sąsiedniego pokoju. To istny uniwersytet. Sądzę, że mało jest chłopców na świecie, którzy by mieli takie warunki w nabywaniu wiedzy. Justyn jest świetnym wykładowcą. Umie zainteresować ucznia, wzbudzić w nim pragnienie wiedzy. Zresztą przyznał mi się, że gruntownie przygotowuje się do każdej lekcji.
— Trochę mnie to dziwi — powiedział obojętnie Marek. — O ile wiem z listów Justyna, Jurek uczy się bardzo dobrze.
— Uczy się doskonale. Ma świetne stopnie.
— Więc i ta ustawiczna pomoc w odrabianiu lekcyj jest chyba niepotrzebna. Po co przyzwyczajać dziecko do wyrzekania się samodzielnego myślenia?
— Justyn utrzymuje, że to jest konieczne. Jeżeli zaś chodzi o rezultaty, to trudno odmówić mu racji; chłopak jest fenomenalnie inteligentny, już pomijając to, że zasobem wiadomości wyprzedza znacznie swój wiek.
— No, a cóż Justyn, nie starzeje się?
— Jeżeli chodzi o usposobienie, o sposób bycia, nie zmienił się prawie wcale. Chyba o tyle, że jest spokojniejszy, mniej nerwowy, bardziej opanowany.
— A zewnętrznie?
— Trochę zrobił się podtatusiały, z lekka tyje i zarysowują mu się worki pod oczami, ale to skutek niedomagań wątrobianych. Na lato dlatego wybierają się do Karlsbadu.
— Jakże, czy wciąż się kochają, jak dawniej? — zapytał Marek.
— O tak — potwierdziła Janka. — Świata poza sobą nie widzą. To jest chyba ta wieczna miłość, o której piszą poeci.
— Słowem szczęście najkompletniejsze, szczęście bez skazy.
— Tak — odpowiedziała z przekonaniem. — Przynajmniej ja takie odniosłam wrażenie.
— Myślę, że… — zaczął i urwał.
— Przyjmowali mnie bardzo serdecznie. Jak zwykle, prosili bym zamieszkała u nich. Nie chciałam jednak robić im kłopotu. Zresztą, jak wiesz, moja Zosia przechodziła operację ślepej kiszki i wolałam być z nią w lecznicy. Monika odwiedzała Zosię codziennie. To kobieta o złotym sercu.
Marek w milczeniu zapalał papierosa. Opowiadanie siostry przeniosło go do tego dalekiego świata, w którym przecie zawsze żył myślą, do którego ciągnął sercem.
Opowiadała o pracach Justyna, o zamiarach Moniki, o Jurku, a on słuchał tego wszystkiego jak wygnaniec, który już nigdy tej krainy nie ujrzy. Wprawdzie od czasu do czasu w listach Justyna zjawiało się słów kilka, które miały spełnić konwencjonalny obowiązek zaproszenia, lecz Marek, gdyby w nich nawet wyczuwał szczerość, nie pojechałby do Warszawy.
Wiedział, że nie powinien, że swoim zjawieniem się wznieci niepokój, że wzburzy ich wspomnienia, że zamąci ciszę ich szczęścia.
— Nie, nie trzeba, nie trzeba — powtarzał sobie, co roku odkładając projekt wyjazdu.
Zresztą był przecie tylko jeden cel takiej wizyty w Warszawie: przekonać się na własne oczy, że Jurek jest jego synem, spojrzeć wprost w twarz Justynowi i powiedzieć wzrokiem:
— Nic nie zyskałeś. Patrz na tego chłopca i na mnie. To mój syn. Zrobiłeś wszystko, by mnie od niego oddzielić, by wydrzeć mi nawet tę namiastkę szczęścia, szczęścia, które zagarnąłeś egoistycznie i chciwie. I teraz musisz sam przyznać, że twoje okrucieństwo było bezpłodne. To mój syn.
I powiedzieć Monice:
— Odebrałaś mi syna, a nie mogłaś mu dać ojca. Człowiek, którego kochasz, nie jest i nigdy nie będzie ojcem Jurka tak, jak Jurek nigdy nie stanie się jego synem. Skrzywdziłaś nie tylko mnie, lecz i własne dziecko.
Gdy tak myślał, serce zaczynało mu bić żywiej i oddech się przyśpieszał. Wiedział, wiedział z całą pewnością, że przyjdzie ten czas, gdy syna odzyska. Nie zamierzał wprawdzie złamać danej obietnicy, nie zamierzał kiedykolwiek powiedzieć Jurkowi, że jest jego ojcem. To nie byłoby ważne, nie byłoby potrzebne. Ale gdy chłopiec dorośnie, wówczas zbliży się z nim i zdobędzie jego przyjaźń, serce, zaufanie, stanie się dlań prawdziwym ojcem.
Już przed kilku laty Marek złożył w szufladzie swego biurka grubą kopertę. Zawarty w niej był testament, w którym zapisywał Zapole Jerzemu Kielskiemu, w którym zaklinał swego chrześniaka, by przyjął ten dar, gdyż otrzymuje go od człowieka, który nie ma nikogo bliższego i droższego na świecie.
Ale wyjazd do Warszawy odkładał z roku na rok. Musiał mieć pewne zwycięstwo, chciał widzieć syna już wtedy, gdy chłopiec będzie dość duży, by stwierdzić w nim podobieństwo nie tylko fizyczne, lecz i duchowe.
Teraz obejrzenie fotografii Jurka ze zdwojoną siłą obudziło w Marku tęsknotę. Zaczął już ważyć w myśli swój zamiar i zapytał:
— A jakże tam mnie wspominają?
Janka skinęła głową:
— Nader miło, nader miło. Wypytywali jak żyjesz, co porabiasz…
— Nie spodziewają się mego przyjazdu?
— Justyn coś wspominał o tym, ale mam wrażenie, że z biegiem lat tak przyzwyczaili się do tego, że nie opuszczasz Zapola…
— Przyzwyczaili się?… — blado uśmiechnął się Marek.
— Przyzwyczaiłeś ich — powiedziała tonem usprawiedliwienia.
— Ich i cały świat… Tylko siebie nie mogę przyzwyczaić — odpowiedział z goryczą.
— Na to już nie ma żadnego sposobu.
— Wiem!
Marek wstał i wyszedł. Już za drzwiami przyszło mu na myśl, iż powinien wrócić i wziąć od Janki fotografię Jurka, lecz po krótkim wahaniu opanował się.
Nazajutrz okazało się, że postąpił słusznie. Janka wieczorem wyjechała do domu, a Paweł, który sprzątał jej pokoje, przyniósł Markowi zapomniane przez nią pudełko z papierem listowym i z kilkunastu zdjęciami amatorskimi. Między nimi była i fotografia Jurka.
W ciągu następnych kilku dni Marek często przyglądał się jej, aż wreszcie któregoś ranka wezwał ekonoma i powiedział mu:
— Wyjeżdżam dzisiaj. Na jak długo nie wiem. Może na tydzień, może na dłużej. Jakby coś ważnego było, piszcie do Warszawy. Hotel Bristol. Jakby coś bardzo pilnego, to dajcie znać panu dziedzicowi w Brohiczynie.
Wiadomość o wyjeździe Marka szybko obiegła Zapole wywołując wielką sensację i liczne domysły. Tymczasem Marek przy pomocy Pawła pakował rzeczy.
— Mój Boże — myślał, przyglądając się swoim miejskim od lat nie noszonym ubraniom. — Pewnie już będę w tym wyglądał śmiesznie na warszawskim gruncie. Moda przez te dziewięć lat na pewno się zmieniła i ludzie będą się za mną oglądali na ulicy.
Usiłował przypomnieć sobie, jak był ubrany Stefan, którego widział przed pół rokiem, lecz w pamięci nie zostało nic. Po prostu nie zwrócił wtedy na jego wygląd uwagi.
— Tak daleko odszedłem od wszystkiego, co oni nazywają życiem — myślał. — Cóż dziwnego, że przyzwyczaili się mówić o mnie jak o umarłym…
— A czy naprawdę nie było to jakąś formą śmierci?… — zastanowił się. — Byłoby samą tylko śmiercią, gdyby nie oczekiwanie właśnie tej chwili, gdyby nie ustawiczna myśl o tym dniu.
Powóz ruszył sprzed ganku i koła zaczęły mozolnie wrzynać się w grząską, błotnistą drogę. Wprawdzie od tygodnia pogoda poprawiła się, ale przez cały wrzesień padał deszcz i drogi jeszcze nie obeschły.
Na małej stacyjce, gdzie wszyscy Marka znali, jego przyjazd wywołał duże zaciekawienie. Sam zawiadowca, by czegoś się o powodzie tej podróży dowiedzieć, pomógł Markowi w wyszukaniu miejsca w wagonie. Nic jednak na tym nie zyskał. Marek wprawdzie chciał go prosić o wysłanie depeszy z zawiadomieniem o swoim przyjeździe, lecz po namyśle i z tego zrezygnował.
Nazajutrz był już w Warszawie. W ciągu dziewięciu lat miasto zmieniło się bardzo. Przede wszystkim uderzał w oczy nieporównanie intensywniejszy ruch uliczny oraz mnóstwo świetlnych reklam i szyldów. Wyrosło też wiele nowych gmachów.
Po zainstalowaniu się w pokoju hotelowym spojrzał na zegarek: było godzina siódma. Wyszukał w katalogu numer Kielskich i zatelefonował. Od służącej dowiedział się, że tylko panicz jest w domu.
— Państwo są na przyjęciu i nie wrócą na kolację.
— Dziękuję — mruknął Marek i położył słuchawkę.
Po krótkim namyśle postanowił jednak skorzystać z nadarzającej się sposobności ujrzenia Jurka i rozmowy z nim w cztery oczy.
Ponieważ nie powiedział służącej swego nazwiska, wobec Justyna będzie w porządku. Będzie mu mógł powiedzieć, że przyszedł, sądząc, że ich zastanie w domu. Zresztą tę drobną nielojalność miał prawo popełnić.
Taksówce kazał stanąć przy sąsiedniej willi. Wysiadł, zapłacił i gdy odjechała ruszył pieszo. Serce biło mu mocno i zatrzymał się na chwilę, by się opanować. Willa Kielskich świeciła dwoma oknami.
Nagle z wewnątrz do uszu Marka dobiegły wyraźne dźwięki fortepianu, jakiegoś znanego utworu, często grywanego przez Justyna.
— Albo wrócili wcześniej niż zamierzali, albo Justyn kazał służącej odpowiadać na telefony oświadczeniem, że państwa nie ma w domu — pomyślał Marek.
Nie chciał jednak wracać i nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi otworzyła młoda pokojówka, której Marek nie znał.
— Czy zastałem państwa Kielskich? — zapytał.
— Nie, proszę pana, nie ma w domu.
— Nikogo nie ma w domu?
— Jest tylko panicz.
— Chciałbym zobaczyć się wobec tego z paniczem.
— Pan będzie łaskaw.
Pomogła mu zdjąć palto i wprowadziła do salonu. Od fortepianu wstał wysoki, zgrabny i silnie zbudowany chłopiec.
— To on grał? — zdziwił się w myśli Marek i powiedział. — Nie możesz mnie pamiętać Jurku, bo gdyśmy się widzieli ostatnio, miałeś zaledwie półtora roku. Nazywam się Marek Domaszewicz i jestem twoim chrzestnym ojcem.
Pomimo nadludzkiego wysiłku woli Marek nie mógł przezwyciężyć drżenia głosu. Opanowało go tak silne wzruszenie, że z trudem hamował się, by nie powiedzieć mu wszystkiego, by nie krzyknąć „synku“ i nie porwać go w objęcia.
— …jestem twoim chrzestnym ojcem — powtórzył.
Twarz chłopaka rozjaśniła się serdecznym uśmiechem:
— Ach to pan! — zawołał. — To pan! Jakże się strasznie cieszę! Jaki jestem szczęśliwy, że nareszcie poznaję pana! Marzyłem o tym. Tyle wiem o panu! Pan był największym przyjacielem mojego tatusia.
Jurek wziął w obie ręce dłoń Marka i ścisnął ją z wylaniem. Jego oczy iskrzyły się, na policzki wystąpił żywy rumieniec.
— Tatuś mi tyle o panu opowiadał! Pan z moim tatusiem razem był na wojnie i ratował go… Ja pana wcale nie znając, kochałem. Boże, jak to cudownie, że pan przyjechał! To się tatuś ucieszy! Ja zaraz zadzwonię do państwa Bielickich, by tatuś i mamusia wracali…
— Nie ma powodu, Jurku. Zobaczę się z nimi jutro.
— Jutro? Ależ to jakieś nudne przyjęcie i tatuś pogniewa się na mnie jeżeli nie zawiadomię go zaraz jakiego mamy gościa.
— Nie, chłopcze — stanowczo powiedział Marek. — Nie trzeba. Pogadamy sobie we dwójkę.
Podniecenie Jurka, jego przesadny entuzjazm i to nadużywanie słów, podziałały na Marka przykro.
— Duży już z ciebie wyrósł chłopak — powiedział.
— Jestem już prawie tak wysoki jak tatuś, a zupełnie równy z mamusią.
— Grasz na fortepianie?
— Tak. Przychodzi do mnie nauczycielka. Ale i tatuś mnie uczy. Może panu zagrać? Chopina?… Dobrze?
— Zagraj, chętnie posłucham.
Jurek siadł do fortepianu. Grał zupełnie nieźle, ale Marek wkrótce przestał słuchać. Pierwsze wrażenie z zetknięcia się z synem było zupełnie niespodziewane. Jeszcze bardziej niż na fotografii uderzało podobieństwo chłopca do Domaszewiczów, ale jego sposób bycia i wysławiania się działały rażąco. Była w tym jakaś egzaltacja, jakieś przeczulenie, nawet czułostkowość tak obca Markowi.
Jurek skończył i odwrócił się do Marka:
— To nie to, prawda? — zapytał z żalem.
— Grasz bardzo dobrze.
— Nie — pokręcił głową. — Moja technika jeszcze bardzo szwankuje. Z jednego się tylko szalenie cieszę, że mam tak miękkie uderzenie jak tatuś. Zauważył pan?
— Owszem — mruknął Marek.
— Tatuś cudnie gra. Ale z czasem i ja się nauczę.
— Nie wątpię o tym. Wiem, że w ogóle jesteś pilny i dobrze się uczysz.
— Staram się.
— Jesteś pewno pierwszym uczniem w klasie?
— Nie, drugim… Ale…
— Co ale?
— Mógłbym być pierwszym.
— Więc dlaczego nie postarasz się? — zdziwił się Marek.
— Ach, to może nie ładne, że o tym mówię, ale pan go i tak nie zna, więc powiem. Mam kolegę, Janka. Jego rodzice są bardzo biedni, a u nas w szkole pierwsi uczniowie są zwalniani od opłat… Więc ja czasami nie umiem lekcji i… wszystko jest w porządku. Pan rozumie?
— Rozumiem.
— Zapewne to nieładnie, że jest w tym trochę kłamstwa, ale tatuś powiedział, że postępuję szlachetnie.
— No, a uprawiasz jakieś sporty? Macie pewno w szkole drużynę piłki nożnej?
Chłopak skrzywił się:
— Owszem jest. Ale ja tego nie lubię.
— Dlaczego?
— Po pierwsze to jest brutalna gra, a po drugie nudna. Nigdy nie mogę pojąć co tak bawi w tym kopaniu piłki.
— Współzawodnictwo — wyjaśnił Marek.
— Cóż to za współzawodnictwo — wzruszył ramionami Jurek. — Jakaż to ambicja mocniej kopać od innych? Że ktoś jest silniejszy, czy szybciej biega, to żaden przecie tytuł do chwały. Małpy skaczą zręczniej, a konie biegają prędzej. Nie lubię tego.
— Więc żadnych sportów nie uprawiasz?
— Owszem, codziennie rano z tatusiem gimnastykujemy się, a dość często gramy w tenisa.
— No, a na przykład zdarza ci się pobić z którym z kolegów?
— Pobić? — szeroko otworzył oczy Jurek. — Ależ bić się nie wolno. Tylko bardzo źle wychowani chłopcy biją innych. Czyż nie prawda?
— Zapewne, ale przecież może się zdarzyć, że cię który zaczepi. Sądzę, że nie pozwolisz się maltretować?
— Mnie nigdy nie zaczepiają. Ja z wszystkimi jestem w zgodzie.
— Hm… to bardzo dobrze. Masz, przypuszczam, i paru przyjaciół?
— Nie, proszę pana. Owszem, niektórzy koledzy bywają u mnie a ja u nich, ale to nie przyjaźń. Czy ja wiem dlaczego, ale jakoś z żadnym z nich nie umiem tak bardzo zżyć się. Nawet martwi mnie to bardzo.
— Dlaczego cię martwi?
— Bo mi tatuś opowiadał o swojej przyjaźni z panem i tak chciałbym, tak strasznie chciałbym mieć też takiego przyjaciela, takiego jak pan, ale wśród chłopców, których znam nie ma takiego. Bo ja tak to rozumiem, że przyjacielem może być ktoś, kogo się uwielbia, dla kogo ma się kult…
Marek zmarszczył brwi:
— Egzagerujesz, Jurku. Nie trzeba przesadzać. Uwielbiać, mieć kult… Trzeba ludzi szanować i lubić, a kult to dla ludzi nieprzeciętnych, dla wielkich myślicieli, twórców, bohaterów…
— Ale pan jest bohaterem — z przekonaniem powiedział Jurek i zaczerwienił się.
— Cóż znowu! — oburzył się Marek.
— Jeżeli ktoś narażając własne życie ratuje życie innych, jeżeli poświęca się dla innych, to jakże go nazwać jeżeli nie bohaterem?
— Chyba nie Justyn, chyba nie… ojciec powiedział ci to?
— Ja sam powiedziałem, gdy mi tatuś o panu opowiadał, gdy mówił jaki pan jest i jaki był na wojnie.
— Więc też przesadzał. Nie różnię się niczym od innych ludzi, możesz mi wierzyć. I nie trzeba szukać ludzi nadzwyczajnych, bo się ich nigdy nie znajdzie.
Chłopak potrząsnął głową:
— Nie zgadzam się z panem. Mam na te sprawy inny pogląd. To niegrzecznie, że ośmielam się tak mówić, ale mam inny pogląd. Gdyby nie było ludzi nadzwyczajnych, życie stałoby się smutne. Smutne i brzydkie.
Weszła pokojówka z oznajmieniem, że kolacja podana.
— Pan będzie tak dobry i zostanie? — zapytał Jurek.
— Z przyjemnością — zgodził się Marek.
Przy kolacji umyślnie skierował rozmowę na temat wsi. Opowiadał o Zapolu, o zaletach i kłopotach wiejskiego życia i w końcu zapytał:
— A ty lubisz wieś?… Często bywałeś na wsi?
— Bywamy czasami w Kopance u babci Agaty. Bardzo tam miło — bez zachwytu odpowiedział Jurek.
— Ale ty wolisz miasto?
— Tak. Wolę, bo proszę pana, w mieście są teatry i kina i koncerty i muzea.
— I muzea tak cię interesują?
— Bardzo. Kiedy wyjeżdżamy za granicę zwiedzamy cudowne muzea. W tym roku byliśmy w Monachium i w Paryżu. A w przyszłym pojedziemy do Włoch, do Wenecji, do Rzymu, do Florencji. Ach, marzę o Florencji. Znam już ją wcale nieźle z albumów i katalogów. A przed dwoma laty byliśmy w Amsterdamie i w Belgii, a na Boże Narodzenie tatuś zabiera mnie do Krakowa.
— No, no, — nie bez ironii zauważył Marek. — Widzę, że ojciec kształci cię na kustosza muzealnego.
— Nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja będę malarzem.
— Malarzem? — zdziwił się Marek. — Czy masz w tym kierunku zdolności?
— Tatuś mówi, że mam. Mój profesor w szkole też przypuszcza, że będzie ze mnie kiedyś malarz.
— I interesuje cię to?
— O, bardzo, najbardziej.
Chłopak zaśmiał się i dodał:
— Czy to źle?
— Nie, uchowaj Boże, — bez przekonania zaprzeczył Marek.
— Jeżeli pan chce zobaczyć… W moim pokoju do nauki, jest bardzo dużo rysunków i obrazków, zrobionych przeze mnie.
— Owszem, chciałbym to zobaczyć.
— To po kolacji pokażę panu. Tylko proszę nie myśleć, że to coś nadzwyczajnego. Muszę się jeszcze dużo, dużo uczyć, dużo widzieć, by umieć malować, jak czuję.
— A jakże ty czujesz?
Chłopiec zamyślił się:
— Tego nie potrafię wyrazić — uśmiechnął się z zażenowaniem — ale wiem, że w moich próbach nie mogę jeszcze osiągnąć ani tej barwy, ani tego kształtu, które wyczuwam.
— No, to zaprowadź mnie. Zobaczymy.
Wstali od stołu i Jurek zaprowadził Marka na pierwsze piętro, gdzie mieściła się jego sypialnia i pokój do nauki.
Marek spodziewał się zobaczyć prace najwyżej przeciętne, poprawne na poziomie szkolnych lekcyj rysunków. Wiedział, dobrze, że ani w rodzinie Domaszewiczów, ani w rodzinie Moniki nigdy nie było talentów malarskich. Toteż miał prawo przypuszczać, że to, co Jurek umie, że całe to jego rzekome zamiłowanie do malarstwa, jest owocem mozolnego uporu Justyna, by wychować na swoje podobieństwo, że wszystko to jest sztuczne, bo przecież żadna sugestia nie stworzy talentu ani nawet zdolności.
Jednak przyjrzenie się już pierwszym rysunkom do szczętu zdruzgotało nadzieje Marka. Wprawdzie pracom tym daleko było do doskonałości, ale wręcz uderzał w nich talent autora. Z coraz większym smutkiem Marek przechodził od jednego kartonu do drugiego. Pastele, akwarele, sangwiny, szkice kredą i węglem… Wnętrza, architektura, martwa natura, motywy z parków…
Oczy chłopca nie odrywały się od twarzy Marka i błysnęło w nich zaniepokojenie.
— Czy to bardzo źle? — zapytał.
Marek nie dosłyszał pytania pogrążony w swoich myślach i dopiero, gdy Jurek je powtórzył, odpowiedział:
— Skądże… przeciwnie…
— A wydawało mi się, że się panu nie podoba.
— Nie podoba?… Nie. Przeciwnie.
— I znajduje pan, że mam zdolności?
Marek kiwnął głową:
— Sądzę, że masz talent.
Chłopak zarumienił się i szepnął:
— Dziękuję panu. Tak strasznie mi zależało na usłyszeniu tego z pańskich ust. Dziękuję panu.
Marek spojrzał nań i dostrzegł, że chłopiec ma w oczach łzy.
Przez chwilę oparł rękę na jego ramieniu i przyglądał mu się niemal z rozpaczą.
— Więc to tak — pomyślał, — to tak…
I zrozumiał, że nic tu już nie ma do roboty.
— A teraz pokażę panu najwspanialsze moje „arcydzieło“ — z ożywieniem zaśmiał się Jurek. — Ale musimy zejść, bo to jest u tatusia w gabinecie.
— Cóż to za arcydzieło? — zapytał Marek.
— Ach, oczywiście żartuję, że arcydzieło. Arcydzieło w mojej skali. To portret tatusia. Ostatnia moja praca.
Zeszli na dół. Nad biurkiem w gabinecie wisiał olejny portret Justyna. Może samo podobieństwo nie było bezbłędne, ale młodziutki malarz doskonale uchwycił wyraz twarzy i spojrzenie Justyna.
— Trzy miesiące nad tym pracowałem.
— Wcale niezły portret. No, winszuję ci, Jurku.
— Naprawdę?… To jeszcze nic. Na przyszły rok namaluję inny. Wie pan jaki?… Tatusia przy fortepianie!
Marek przygryzł wargi:
— Bardzo kochasz tatusia?
— Ubóstwiam! Co dzień dziękuję Panu Bogu, że mam takiego ojca jak żaden inny chłopiec. Nie powiedziałbym tego nikomu, ale panu mogę, bo pan sam wie, jaki jest mój tatuś. Prawda?
— Tak, chłopcze.
— Inaczej przecie nie byłby pan jego przyjacielem.
Marek spojrzał na zegar: było już po dziesiątej.
— No — powiedział — pewno już czas ci spać?… A i ja też muszę wypocząć po podróży.
— Pan zatrzymał się w hotelu?
— Tak.
— A może pan przeniesie się do nas?
— Nie, Jurku, dziękuję.
— Ale jutro pan przyjdzie, prawda?
— Tak, tak.
Chłopiec odprowadził Marka do drzwi. Tu Marek podał mu rękę:
— Żegnaj, Jurku.
I szybko wyszedł.
Na dworze padał deszcz. Marek podniósł kołnierz palta i nasunął głęboko kapelusz. W samą porę, gdyż w tej właśnie chwili przed domem zatrzymało się auto. Z auta wysiadł Justyn i Monika.
Gdy weszli do domu i dowiedzieli się o tym, że Marek przed chwilą wyszedł, nie mogli odżałować, że nie przyjechali wcześniej. Potem Justyn zaczął telefonować do rożnych hoteli, gdyż Jurek nie wiedział, w którym się zatrzymał.
Po dłuższym czasie dowiedział się w Bristolu, że pan Domaszewicz istotnie przyjechał dziś wieczorem, ale właśnie przed chwilą wrócił z miasta, uregulował rachunek i wyjechał na dworzec.
— Jak to wyjechał?… Ta chyba nieporozumienie?
— Z całą pewnością, proszę pana — zapewnił portier. — I bardzo śpieszył się, bo nie wiele miał czasu do pociągu.
Wyjazd Marka do Warszawy był niespodzianką dla Zapola, lecz jego natychmiastowy powrót stał się jeszcze większą. Pisarz z ekonomem obliczyli, że dziedzic mógł zabawić w Warszawie zaledwie kilka godzin, od pociągu do pociągu. A może i wcale do stolicy nie dojechał?
Jedno zauważyli wszyscy, że wrócił zupełnie nie podobny do siebie. Przygarbiony i ponury nie odzywał się do ludzi, na pytania nie odpowiadał, jakby ich nie słyszał, ulubionego wyżła, który wybiegł go witać, odepchnął z gniewem a później zamknął się u siebie i przez dwa dni nie dawał znaku życia.
Toteż lękliwych i tych co zawsze najgorszego się spodziewają ogarnął niepokój. Byli i tacy, którzy naglili, by dać znać o niezwykłym zachowaniu się dziedzica jego siostrze w Brohiczynie, ale inni z ekonomem na czele, ani słyszeć o tym nie chcieli, wiedząc jak straszny gniew spadłby na nich, gdyby bez rozkazu taką rzecz zrobili. Powstrzymywało ich to, że znając dziedzica od małego chłopca, nie wierzyli, by ten człowiek mógł w jakiejkolwiek sytuacji targnąć się na swoje życie.
— Twardy on jest, jak z dębiny — mówi ekonom. — Już wy się o niego nie bójcie. Posumuje, posumuje i przejdzie mu.
I ci jeżeli nie całkowitą, mieli wszakże rację. Marek wrócił z Warszawy duchowo złamany. Po przyjrzeniu się z bliska swemu synowi przekonał się, iż wszystkie nadzieje, jakie w nim wiązał, zawiodły, doszczętnie zawiodły. Chłopiec poza niektórymi szczegółami powierzchowności niczym nie przypominał Domaszewiczów. Wprost przeciwnie: swoim charakterem, usposobieniem, uzdolnieniami, upodobaniami, sposobem zachowania się, wszystkim tym, sprawiał takie wrażenie, jakby uformowany był z samych przeciwieństw cech domaszewiczowskich.
Justyn zwyciężył.
— Co on zrobił z tego chłopca, co on zrobił! — myślał Marek, przypominając egzaltowane okrzyki Jurka, jego pobudliwość i nawet te łzy, wzruszenia w oczach. Łzy!
Więc jakże? Jakże to, można wziąć wilcze szczenię i wychować je na jagnię?… Więc można z ziarna pszenicy wyhodować powój?… Czy tylko człowieka można tak przemienić, by był zaprzeczeniom swojej własnej krwi?
Justyn zwyciężył…
— Odebrał mi go, odebrał na zawsze — myślał Marek.
I pamięć przywoływała te słowa Jurka, którymi chłopiec wyraził swoje uwielbienie dla Marka. Markowi nie sprawiły one przyjemności. O, stokroć wolałby usłyszeć chłodne i zdawkowe powitanie. Wówczas poznałby w nim siebie. — A ten pietyzm, zapewne, to dowód szlachetnych i lojalnych intencyj Justyna, ale i dowód, że zdołał zaszczepić w duszy dziecka swoje uczucia, swoją egzaltowaną bezpośredniość w ich wypowiadaniu, że zaszczepił i rozrosło się to w naturze Jurka, aż ją upodobniło do justynowej.
I ten entuzjazm, ta miłość, to oddanie, z jakim Jurek mówił o „swoim tatusiu“… Nie uszło uwagi Marka, że chłopiec znacznie rzadziej wspominał matkę. Tak, Justyn wypełnił sobą całą wyobraźnię syna, swojego syna…
Przyjęcie tej rzeczywistości, pogodzenie się z tym faktem zdawało się Markowi czymś ponad ludzkie siły. Od tylu lat zżył się z przeświadczeniem, że ma syna, jedyną istotę na ziemi, dla której warto istnieć…
Wrócił z Warszawy bez żadnej gotowej decyzji. Nie kał jej zresztą w sobie. Wiedział, że wytworzy się w nim sama, jako logiczna konsekwencja nowych doznań i nowych tragicznych odkryć.
Po przyjeździe do Zapola popadł w stan takiego rozdrażnienia, że widok ludzi wyprowadzał go z równowagi. Toteż zamknął się, nie chcąc mieć najmniejszej styczności nawet ze służbą.
Podczas długich godzin spędzanych na rozmyślaniach i na analizie tych rozmyślań nie raz i nie dziesięć dochodził do przekonania, że jedynym dlań wyjściem jest samobójstwo. Stracił przecież ostatni i jedyny łącznik uczuciowy z życiem, stracił ostatni cel! Żyć dalej oznaczało by to samo, co skazać się na bezduszną wegetację.
Rozumiał to doskonale. A jednak… Jednak umrzeć z własnej ręki… Było to tak przeciwne temu wszystkiemu czym był i on sam i wszyscy Domaszewicze, ci Domaszewicze, którzy za ujmę poczytywali sobie okazywanie przed ludźmi swoich uczuć, czy wzruszeń, ujawnianie swoich radości… czy dramatów. Czymże było by samobójstwo jeśli nie wyciągnięciem na rynek publiczny i oddanie na żer plotkom swojej tragedii. Nie. Do tego Marek nie był zdolny. I chociaż pragnął śmierci bardziej niż ktokolwiek życia mógłby pragnąć, odrzucił to wyjście.
Na trzeci dzień zjawił się do widma niż do człowieka podobniejszy, lecz już spokojny. Załatwił różne sprawy z oficjalistami, przyjął proboszcza, który po obiecany datek na kościół przyjechał. Normalnie zjadł obiad. Pił może tylko przy nim więcej niż zwykle.
Przed wieczorem służący Paweł widział go przez otwarte drzwi gabinetu: Marek wyjął z biurka wielką zalakowaną kopertę i nie otwierając jej rozdarł na pół, jeszcze raz na pół, a później już drobne strzępy papieru wrzucił do ognia na kominku.
Wolno, niespostrzeżenie, jednostajnie płynie czas na głuchej wsi poleskiej, jak wody powolnej rzeki, jak czarne chmury po niebie, jak życie tamtejszych ludzi. I zdaje się, że nic się tam nie zmienia, tylko strzechy z latami czernieją, tylko włosy siwieją, tylko pod gładką powierzchnią wód drzemią nieznane głębie, ale po wierzchu nic nie znać. Ot, gładź cicha, co odbija blady błękit nieba, lub sine obłoki, które ni burz ni piorunów nie niosą, jeno deszcz drobny a cierpliwy albo śnieg, co tygodniami pada i pada.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.