Ich czworo/Akt trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ich czworo
Podtytuł Tragedja ludzi głupich
w 3-ch aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom IV
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
Scena przedstawia ten sam pokój, co w akcie pierwszym — tylko choinka usunięta — na stole pali się lampa — przez story widać, że jest już dzień — na sofie leży dziecko w płaszczyku, bez kapturka, bezwładnie rzucone — śpi — drzwi do pokoju męża zamknięte. Po chwili otwierają się drzwi do kuchni, wchodzi Sługa i Panna Mania w kapeluszu).
SCENA I.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Więc Zosia mówi, że pani nie wróciła?

SŁUGA.

Nie.

PANNA MANIA.

Co się też stało? może starsza pani chora?

SŁUGA.

Nie. Wczoraj już późno — przyleciała pokojowa od starszej pani, paninej nie panowej — i pytała czy jest tu dziecko. Ja powiedziałam, że jest i że odwiózł go dorożkarz.

PANNA MANIA.
Dorożkarz?
SŁUGA.

Jak Boga kocham. Dorożkarz.

PANNA MANIA.

A pan?

SŁUGA.

Powrócił późno — poszedł odrazu do swego pokoju i tam się zamknął. Pukałam, niby na kolację, ani mru mru...

PANNA MANIA.

Może mu się niedobrze zrobiło?

SŁUGA.

Jak przez kuchnię przechodził, to był — no... jak płótno... ledwo lazł.. Potem u siebie chodził, chodził, ale się nic nie odzywał.

PANNA MANIA.

Hm... tak... A gdzie Lila? śpi?

SŁUGA.

A... o... na sofie... Tak się ułożyła sama, bo była przeziębnięta i nie chciała iść do paninego pokoju spać, tylko ciągle nasłuchiwała, a to co ojciec robi, a to czy matka nie wraca. Tak my czekały, czekały, aż nas obie sen zmorzył.

PANNA MANIA.

Tu zimno... czemu nie napalone?

SŁUGA.
A no... czem? klucz od piwnicy u pani, ja pieniędzy nie mam, a pan się zamknął.
PANNA MANIA.

Ma tu Zosia... proszę kazać przynieść cetnar drzewa ze sklepiku i zaraz ponapalać. Herbata jest?

SŁUGA.

Zamknięte...

PANNA MANIA.

Kupić bułek, masła, jaj — trochę cukru i troszkę herbaty... a żywo.

SŁUGA.

Mnie się widzi, że się tu coś naprawdę stało...

PANNA MANIA.

To już nie nasza rzecz. Niech Zosia idzie!

(sługa wychodzi. Panna Mania rozgląda się — podchodzi do drzwi męża, nadsłuchuje — wreszcie zbliża się do dziecka i klęka przed nim).
PANNA MANIA.

Liluś!...

(po chwili).

Lilusieczko!... a otwórz ślepki...

DZIECKO.

Co to?

PANNA MANIA.

To ja — Mania...

(Dziecko powoli budzi się — przeciera oczki i patrzy po sobie).
DZIECKO.
Co ja tak?
PANNA MANIA.

A bo się Liluś rozespał na kanapie i spać nie poszedł.

DZIECKO

A!...

(przypomina sobie i smutnieje).
PANNA MANIA.

Chce się jeść Lilusiowi?

DZIECKO
(cichutko).

Tak.

PANNA MANIA.

A zimno?

DZIECKO.

Tak.

(Panna Mania zdejmuje swój płaszczyk i okrywa, ale dziecko odsuwa i siada na kanapie).
DZIECKO.

A gdzie tatuś?

PANNA MANIA.

W swoim pokoju. A mamcia u babci, bo babcia trochę słaba. A gdzież to Liluś wczoraj jeździł? dorożką? Tak! — A jakże to było? Z mamcią? A skądże Lilusia dorożkarz przyprowadził?

DZIECKO..
Bo mamcia gdzieś poszła, a ja zostałam w dorożce i potem dorożkarz mnie zaprowadził do jakiejś pani — tam mamci nie było...
PANNA MANIA.

A na jakiej to było ulicy?

DZIECKO.

Nie wiem,

PANNA MANIA.

Niech Liluś się położy...

DZIECKO
(idzie pod drzwi ojca).

I tatuś się nie odzywa...

PANNA MANIA.

Pewnie jeszcze śpi.

(wraca sługa, niosąc drzewo).
SŁUGA.

Zaraz zapalę!

PANNA MANIA.

Tylko cicho! nie robić hałasu.

(sługa klęka i pali w piecu)

Czy Zosia nie wie z jakiej ulicy przywiózł dorożkarz Lilę?

SŁUGA.

Mówił, że czekał na rogu Małej i Świętego Andrzeja.

PANNA MANIA.

Co? jak?

(do dziecka).

Tam gdzie byłaś — to ta pani taka wysoka, tęga, wielka...

DZIECKO.
Tak!
PANNA MANIA.

A!... a!...

SŁUGA.
(zaciekawiona).

Wie już pani co?

PANNA MANIA.

Zapal i w sypialni... Ja przygotuję śniadanie.

od tej chwili zaczyna się krzątać bardzo gorliwie; wyjmuje z za maszyny fartuszek, który ma tu do szycia, ubiera się w niego. Podnosi story, gasi lampę — wyjmuje z kredensu obrus, nakrywa — ustawia filiżanki, masło, bułki, zapala maszynkę na jaja, stawia jakiś bukiecik na stole, czyni to zręcznie, wprawnie).
PANNA MANIA.

A Liluś niech siądzie trochę przy piecu i ogrzeje się. Zaraz będzie mleczko!

DZIECKO.

A tatuś?

PANNA MANIA.

Zaraz i tatusia na śniadanko sprowadzimy!

(sługa wraca i niesie trochę drzewa).
SŁUGA.

Iść do pana palić?

PANNA MANIA.

Nie... ja sama tam napalę.

(odbiera od niej drzewo).

Ty pilnuj samowara.

SŁUGA.
Dobrze!
(wychodząc).

To szczęście, że Panna Mania jest.

PANNA MANIA
(śmiejąc się).

No pewnie, że szczęście dla was...

(sługa wychodzi, Panna Mania obciąga fartuszek, poprawia włosy i idzie do drzwi męża, Puka).
PANNA MANIA.

Proszę pana!

(dziecko stoi koło niej).
PANNA MANIA.

Proszę pana profesora!

DZIECKO.

No co?

(milczenie).
PANNA MANIA.

Niechże Liluś nie płacze. Tatuś śpi. Proszę pana profesora... o! szmer... zdaje się wstaje! teraz ty Liluś...

DZIECKO.

Proszę tatusia!... proszę otworzyć!...

(otwierają się drzwi, staje w nich ubrany profesor, blady jak trup i widocznie znękany).


SCENA II.
PANNA MANIA, MĄŻ, DZIECKO potem SŁUGA
ஐ ஐ
PANNA MANIA.
Prosimy na śniadanie.
MAŻ.

Ja... nie chcę! dziękuję...

PANNA MANIA.

A to co znowu? Dziecko nie chce pić bez pana profesora...

(Mąż spogląda ku drzwiom pokoju żony).
PANNA MANIA,

Tembardziej, że pani także niema i pewnie dziś tak prędko nie przyjdzie, bo jest u starszej pani, więc...

(mąż wstrząsa się).
PANNA MANIA.

Panu profesorowi zimno? Liluś weź tatkę za rączkę i zaprowadź do pieca. Tatuś się ogrzeje... a ja tymczasem tu zapalę...

MĄŻ.

Dziękuję pani!

(Mania podaje rączkę Lili ojcu i kieruje ich oboje do pieca — sadza naprzeciw drzwiczek, sama idzie do pokoju męża, widać jak się krząta, rozpala w piecu, gasi lampę, podnosi storę.
PANNA MANIA.

A niech Liluś powinszuje tatusiowi, bo to dziś Nowy Rok.

MĄŻ
(siedząc zgnębiony w fotelu).

A!... Nowy Rok!...

PANNA MANIA.

No dalej Liluś! na szyję! Ukochać tatusia i powiedzieć tak!... Tatusiu... jak ja jestem przy tobie, to zawsze dobry rok...

(Liluś tuli się do ojca — on głaszcze ją po głowie).
DZIECKO
(cicho).

Tatuś płacze?.

MĄŻ.

Cyt... cyt... to nic... już nie... widzisz? śmieję się...

DZIECKO.

Tatusiu. Gdzie mamusia?

(Mania już jest przy stole i słucha pilnie).
MĄŻ.

Mamci niema.

DZIECKO.

Mówią, że u babci?

MĄŻ
(z wysiłkiem).

Mamci tu już nigdy nie będzie... Niech Lila o tem pamięta. Lila ma tylko tatkę. Lila nie ma mamy... Lili mama umarła.

DZIECKO
(z szeroko otwartemi oczyma).

Kiedy?

MĄŻ.

Dziś w nocy!

(milczenie).
PANNA MANIA
(po chwili bardzo delikatnie zbliżając się).

Panie profesorze... i dziecko i pan musicie żyć. Co się stało, to się stało... ja proszę niech pan profesor napije się coś ciepłego i dziecko zmusi. Ono jeszcze zachoruje. Pan także...

MĄŻ.

O!... ja... to mniejsza...

PANNA MANIA.

A kto będzie na dziecko pracował? kto będzie ją chował? ja przepraszam... ja się mieszam nie w swoje rzeczy, ale ja całem sercem dla pana dla Lilusia... Proszę wziąć dziecko do stołu... o tak....

(kładzie rękę profesora w rączkę dziecka. Sługa wniosła herbatę, Mąż idzie bezwiednie do stołu — Lila także siada na dawnem miejscu. — Panna Mania krząta się koło nich).
PANNA MANIA.

O proszę... tu herbata... tu troszkę szynki... chleb, masło. Tu bułeczki te, które pan lubi...

(poi dziecko mlekiem).

Tak... tak... Liluś napije się mleczka, a potem pójdzie lulu do swego łóżeczka. Tam już ciepło...

(dziecko półsenne mimo woli tuli się do Panny Mani).

O! widzi pan profesor, jak się to do mnie tuli — jak mały ptaszek. Kochasz Pannę Manię?

DZIECKO
Tak...
PANNA MANIA.

Ja włożę cukier do herbaty pana profesora.

MĄŻ.

Dziękuję.

PANNA MANIA.

No... jakże mam zrobić? czy tak, jak z Liii? gwałtem napoić?

MĄŻ.

O! cóż znowu?

(pije herbatę).

A!...

PANNA MANIA.

A tu papierosik — a tu popielniczka....

MĄŻ.

Dziękuję.. doprawdy, pani taka dobra.

PANNA MANIA.

Proszę pana dla takiego, jak pan człowieka, toby kobieta duszę oddała.

MĄŻ
(zamyślony).

Tak... tylko trzeba mieć tę duszę.

PANNA MANIA.

Naturalnie. Ale też takie coś, co niema duszy, to nie zasługuje, żeby się nawet za niem obejrzeć.

(do dziecka).

Liluś pójdzie spać! Pocałuje tatusia w rączkę i spać!

(odprowadza dziecko — potem wraca i siada na miejscu dziecka przy stole).
(po chwili).
PANNA MANIA.

A ja będę szczera. Chce pan profesor? Ja strasznie nie lubię tak coś w bawełnie. Proszę mi nie brać za złe i niech pan pamięta, że nie trzeba serca ludzkiego, jak idzie do człowieka, odpychać. A zwłaszcza, że pan dobrodziej, to już jest taki człowiek, że potrzebuje mieć koło siebie ludzkie serce. Przed własną matką się pan profesor tak nie otworzy, bo zawsze starsza pani tak wszystkiego nie zna, jak ja, com to tutaj tak całe życie pana na pamięć umiała.. Nie gniewa się pan?...

MĄŻ
(miękko).

Za co mam się gniewać?

PANNA MANIA.

Niby, że ja szwaczka...

MĄŻ.

O!

PANNA MANIA.

Właśnie. To chyba nie ma znaczenia u takiego mądrego człowieka, jak pan. Ja też strasznie dużo ciężkich chwil już w życiu przeszłam.. I to najgorsze, bo to przez takiego głupca... przez takiego Fedyckiego.

(patrzy bystro na męża).
MĄŻ
(drgnął).
Przez... przez..
PANNA MANIA.

A... tak... Byłam jego kochanką, jak miałam piętnaście lat.. Ale widzi pan profesor — chociem mało przez tego błazna nie umarła i całe mam życie zniszczone, to ja na nim swojej krzywdy dochodzić nie chciałam. Bo, panie profesorze — tylko mądrzy odpowiadają za to, co zrobią złego i krzywdę nam wyrządzą. I najlepiej zapomnieć. Bo, żeby się im niewiem co mówiło, to tylko człowiek się zeszarpie sam, a taki głupiec tego nie zrozumie. Więc... plunąć i urządzić sobie życie nowe, spokojne, ciche.. Ja tak mówię prosto... pan profesor mnie rozumie?

MĄŻ.

Świat każe krzywdy mścić.

PANNA MANIA.

Na świat gwizdać... Naprzykład — gdyby taki Fedycki wyrządził takiemu panu profesorowi krzywdę. Czy pan profesor może się z nim pojedynkować? to przecież byłoby śmieszne.

MĄŻ.

Ja się z nim nie będę pojedynkował.

PANNA MANIA.

Bardzo słusznie. Niech ją sobie weźmie, a pan profesor będzie miał inne życie...

MĄŻ.
Jakto, żeby on sobie ją wziął?
PANNA MANIA.

A nic.. są jakieś tam śluby — niby. Albo rozwody.

MĄŻ.

Niema rozwodu, tylko unieważnienie małżeństwa.

PANNA MANIA.

A no — nie kijem go, to go pałką. Niech się pobiorą, to będzie najlepiej. Skandalu przez to nie będzie, bo nawet w hrabskich domach, jak małżeństwo ma siebie dosyć — to się rozchodzi i już. A pan profesor na takiem stanowisku, że musi więcej o siebie dbać, jak jaki hrabia. Trzeba mu to kazać zrobić. Przyprzeć go do muru... musi się podpisać, że jak te unieważnienie będzie, to... ją sobie weźmie.

MAŻ
(wstaje i siada na fotelu koło szeslągu).

Och!... jakie to wszystko ciężkie...

PANNA MANIA.

To pan profesor straciłby miejsce, jakby to nie załatwiło się zgodnie. A potem matka pana profesora, przecie staruszka.

MĄŻ.

Ja też jeszcze raz powtarzam, że pojedynkować się z nim nie będę.

PANNA MANIA.
Ja tam nie wiem, jak to było. Zastał ich pan razem, czy co?
(przysiada się na krześle, na którem mąż pierwej siedział. Mąż kiwa głową).
PANNA MANIA.

A widział kto trzeci, że pan ich widział?

(Mąż kiwa głową).
PANNA MANIA.

A! to źle!... a kto?

MĄŻ.

Jakaś pani...

PANNA MANIA.

Kobieta? No — to się nie liczy. A zresztą jechał ich sęk. — Pan profesor powinien na mszę dać, że się tak stało.

(przysiada się na szeslągu do profesora).

Jakie pan profesor miał tu życie? Ciągłe sprzeczki? awantury? a! ja biedna, nie chciałabym w takiem piekle żyć!... Teraz pan profesor z Lilusiem będzie sobie spokojnie żył... Ja się domem zajmę. Będzie cicho, będzie dobrze.. Ja panu profesorowi proch z przed nóg będę zmiatać... Taki mądry, taki zacny, taki święty człowiek.. No co? czy ja nie dobrze radzę?

MĄŻ.

Ja to wszystko sam przemyślałem przez tę noc... tylko...

PANNA MANIA.

A co? a co?... jak to dobrze, że ja nic nie powiedziałam takiego, coby panu profesorowi wydało się głupie. I to zaraz by trzeba zrobić. Panie profesorze! ja tego Fedyckiego znam na wskroś. On nie jest zły... jak Boga kocham. On jest tylko taki głupi!... Niech pan profesor go zawoła i powie mu — teraz każę ci panią profesorowę, to jest nie... tę panią wziąć sobie odemnie i ożenić się... jaką tam chcesz modą. Inaczej on od niej ucieknie i będzie znów skandal, bo ona się będzie chciała do pana profesora wrócić. A to przecie panu profesorowi w Radzie szkolnej zaszkodzi.

MĄŻ
(wstaje idzie ku drzwiom i wraca).

On nie przyjdzie!

PANNA MANIA
(wstała).

Przyjdzie... ja go wezmę, ja mu to roztłomaczę... ja go tu przyprowadzę. No... Panie profesorze, to jakby ząb wyrwać, albo do spowiedzi pójść. A ja panu profesorowi powiem, że przez wielkie zmartwienie dochodzi się do szczęścia. Jak Pana Boga kocham! idę...

MĄŻ.

Pani idzie? niech pani nie odchodzi...

PANNA MANIA.

Ja panu potrzebna?

MĄŻ.

Tak... sam tutaj...

PANNA MANIA.

Ja wiem... pan profesor przyzwyczajony, żeby się ktoś koło niego kręcił! Ja zaraz wrócę. Ja... go tu ściągnę. Raz — dwa. A to wszystko, to będzie jakby się co złego śniło...

(zmienionym tonem).

Pan profesor pozwoli mi wziąć klucze panine — od śpiżarni i od wszystkiego?

MĄŻ.

A proszę — niech pani weźmie...

PANNA MANIA
(wchodzi do pokoju żony).

O! Liluś nie śpi? Chodź tu Lilusiu do tatusia! nim ja wrócę...

(wprowadza dziecko w kaftaniczku i spódniczce).
PANNA MANIA.

Dla Lilusia panie profesorze! Dla Lilusia proszę to przecierpieć!...

(całuje szybko profesora w rękę i odchodzi przez główne drzwi).

A, proszę za mną zamknąć!

(Mąż się nie rusza).


SCENA III.
MĄŻ, DZIECKO później SŁUGA
ஐ ஐ
DZIECKO
(tuli się do ojca).

Tatkowi zimno!

MĄŻ.
Nie!
DZIECKO.

Tatusiu... pójdziemy do kościoła?

MĄŻ.

Nie!

DZIECKO.

To nie!...

(długa chwila milczenia — siedzą oboje smutni i zgnębieni — wchodzi sługa, poprawia w piecu, patrzy na nich i wychodzi).
(Nagle — otwierają się drzwi wejściowe i wpada Żona).


SCENA IV.
DZIECKO, ŻONA, MĄŻ, SŁUGA.
ஐ ஐ
DZIECKO.

Mamusia!...

MĄŻ
(zrywa się).

Co? kto?

ŻONA
(nadrabiając miną).

Ja! no co? no co?

MĄŻ.

Tu?

ŻONA.

A gdzież? przecież to mój dom!

DZIECKO.

Mamusia żyje!

ŻONA.
A cóż? jużeście mnie uśmiercili?...
MĄŻ.

Pani daruje... w takim razie ja stąd odejdę.

ŻONA.

Chwileczkę!... Lila idź stąd...

MĄŻ.

Idź do mego pokoju!...

DZIECKO.

Tatusiu!... Mamusiu!...

(płacze).
MĄŻ.

Chodź!...

(wyprowadza dziecko do swego pokoju).
ŻONA
(patrzy na stół z herbatą).

Piliście już śniadanie?

MĄŻ.

Przepraszam... ale zdaje mi się, że pani nie zdaje sobie sprawy z tego, co było wczoraj...

ŻONA.

Zdaję sobie sprawę... zupełnie sobie zdaję sprawę. A nawet tak dobrze, że gotowa jestem pana przeprosić...

MĄŻ.

Pani? mnie?... przeprosić?... co pani mówi?

ŻONA.

Tak mi moja matka kazała.

MĄŻ.
Ja się na panią patrzę i doprawdy nie wiem już, co mam o pani myśleć.
ŻONA.

Pewnie, że to jest brak ambicji z mojej strony po tem, co mnie wczoraj od ciebie spotkało... ale....

MĄŻ.

Co pani mówi? Czy pani sobie wyobraża, że po tem, co pani zrobiła, to wystarcza przyjść i przeprosić? A ja przebaczę...

ŻONA.

Och! jeszcze sto razy gorsze rzeczy przebaczają. Pan prędzej niż inni — bo pan filozof.

MĄŻ.

Dałem tego dowód.

ŻONA.

Jaki?

MĄŻ.

Bom pani nie zabił.

ŻONA.

Zresztą... chyba miałeś dowód, że ja do ciebie jestem naprawdę przywiązana.

MĄŻ.

Dowód twego przywiązania? Czy ty jesteś przy zdrowych zmysłach?

ŻONA.

Naturalnie. A kto cię ratował?

MĄŻ.
Lepiej było mi dać skonać.
ŻONA.

Żebym ci dała umrzeć, tobyś mi tego nigdy nie przebaczył.

MĄŻ.

Co ja z panią będę mówił! Czy pani tego nie rozumie, że pani tu nie może żyć pod tym dachem. Tutaj, gdzie pani...

ŻONA.

Kiedy ia tutaj nigdy... daję słowo...

MĄŻ.

Ach uwolnij mnie pani od siebie.

ŻONA.

No to zmienimy mieszkanie.

MĄŻ.

Jezus Marja! Jezus Marja!... Pani żadnej wymówki. Pani nie jest histeryczką, to jest kobietą chorą...

ŻONA.

Dzięki Bogu!

MĄŻ.

Wcale nie dzięki Bogu, bo wtedy byłaby pani choć trochę wytłumaczoną. Nie jest pani kobietą-dzieckiem, bo ma pani swoje poglądy i sposób życiowy zupełnie sformowany. Pani nie jest moral insanity, bo pani wie w niektórych sprawach, co jest złe, a co dobre, ale pani jest kobietą głupią, i to jest najstraszniejsze...

ŻONA.
Proszę pana... pan mi to już tysiąc razy powiedział, więc to nie jest nic nowego.
MĄŻ.

Owszem. Bo ja nigdy nie widziałem pani głupoty tak jasno, jak w tej chwili.

ŻONA.

Ja postanowiłam być cierpliwa i znieść dużo, więc dlatego nie odpowiadam, jak należy. Sądzę, że ocenisz moją delikatność.

MĄŻ.

Ja sądzę, że pani zechce ocenić moją delikatność. Mówię z panią od kilku chwil, ja, który powinienem był zamknąć drzwi tego domu przed panią.

ŻONA.

O! proszę pana!... tu połowa mebli jest moich.

MĄŻ.

Wiem. I te pani skrupulatnie zostaną zwrócone. Lecz tu chodzi o rzeczy główne; o to, co właściwie pani za drogę nakreślić na dalsze życie. Bo pani jest tragicznie głupia... i gdyby puścić panią według jej woli...

ŻONA.

To pan naprawdę się zemną rozchodzi?

MĄŻ.

Naprawdę.

ŻONA.

Nie daruje pan?

MĄŻ.
Nigdy! nigdy! nigdy!
ŻONA.

Dobrze...

(idzie do szeslągu, szybko siada na nim i podpiera brodę, chwila milczenia).
MĄŻ.

Za chwilę tu przyjdzie ten... pan. Ja wymogłem to na sobie, aby uniknąć skandalu, że mam się z nim zobaczyć. — Pani tego nie zrozumie, że to jest wielka ofiara z mej strony. Ale to mniejsza. Tu chodzi o to, aby, jak to powiedziałem, nakreślić plan dalszego pani życia.

ŻONA.

A cóż on będzie miał w tem do czynienia?

MĄŻ.

Jakto? co? Wybrany przez panią... teraz będziecie iść razem. Zresztą — to się omówi. Bo widzi pani. Tu jest coś więcej w tym domu, jak panine meble. — Oprócz nas trojga w tej tragedji — jest jeszcze ktoś czwarty... to... małe, drobne, tam... w moim pokoju!...

(pokazuje na drzwi swego pokoju).

Jak więc pani widzi jest nas czworo — i dla czworga trzeba stworzyć jakieś warunki życiowe, skoro te, które były, pani rozbiła.

ŻONA
(zrywa się i chce iść do pokoju męża).

Co tu dużo gadać? Ja biorę Lilę...

MĄŻ
(zastępuje jej drogę).
To nie... Ja nie chcę, aby nawet cień pani na Lili postał.
ŻONA.

Więc pan chce żyć sam? bezemnie?

MĄŻ
(cofa się napowrót na dawne miejsce).

Tak.

ŻONA.

To się panu nie uda. Pan sobie rady nie da.

MĄŻ.

Spróbuję.

ŻONA.

Pan nawet nie wie co po czemu.

MĄŻ.

Och to!...

ŻONA.

Któż się wszystkiem zajmie?

MĄŻ.

Znajdą się.

ŻONA.

Będą pana okradać.

MĄŻ.

To jest najmniejsza. Czy pani sądzi, że okraść kogoś z pieniędzy, to najcięższa wina?

ŻONA.

A z czego ja będę żyła?

MĄŻ.

Ja... pani...

ŻONA.
Obejdzie się. Jak tak, to tak.
MĄŻ.

No to matka pani, która do tej chwili płaciła nam procent od pani posagu — będzie pani go wypłacać.

ŻONA.

Moja matka, jak się dowiedziała dziś rano, jak i co — to mnie wyrzuciła i powiedziała, że jeśli się z panem nie przeproszę — to: — żebym się jej na oczy nie pokazywała.

(Mąż siada na fotelu).

Ja się raz jeszcze pytam — pan się ze mną nie przeprosi? Ja nigdy już się nie będę widziała z tym... i...

MĄŻ.

To wszystko napróżno.

ŻONA.

Ktoś mi pana zmienił.

MĄŻ.

Pani sama. Drążyła pani moją duszę tak długo, jak kropla wody kamień... i teraz pani słowa lecą w próżnię.

(dzwonek).

Niech pani wejdzie do swego pokoju. Proszę stamtąd nie wychodzić, aż ja panią zawołam. Czy pani rozumie? To jest jedno, co od pani żądać mam prawo.

ŻONA.

Ja idę, bo ja...

(wpada do swego pokoju).

SCENA V.
PANNA MANIA, MĄŻ, FEDYCKI.
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Idzie! — zaraz z początku wymacałam, że nie przyjdzie, bo się boi pana... więc powiedziałam, że pan wyjechał i że to pani chce go widzieć...

MĄŻ
(chce odejść do siebie).

To podstęp...

PANNA MANIA
(zatrzymuje go).

Ale co tam... byle był....

MĄŻ
(wskazuje na drzwi).

Ona jest tutaj.

PANNA MANIA
}
(stropiona).

Pan się pogodził?

MĄŻ.

Ja?

PANNA MANIA.

No... oddycham.

(biegnie do przedpokoju — otwiera drzwi i wprowadza Fedyckiego, Fedycki wchodzi, widząc profesora pierwszy jego odruch, aby uciec, ale Mania mu zastawia sobą drzwi do przedpokoju).
MĄŻ.
Proszę pana bliżej... daję panu słowo... nic się panu nie stanie!
(Mania powoli wysuwa się z pokoju do kuchni. Obaj mężczyźni pozostają sami — chwila milczenia).
MĄŻ.

Ja z panem się krótko sprawię. Dwoma słowami. — Zwyczajem uświęconym, dwóch ludzi w tej sytuacji jak nasza, pojedynkuje się...

FEDYCKI.

Ja panu służę.

(wyjmuje szybko portfel i chce mu podać bilet wizytowy).
MĄŻ.

Ala ja mam dziecko, mam starą matkę i mam swoje w tym względzie zasady. To sytuacji nie rozwiązuje, tylko daje zadowolenie i ujście zemście. Skandal jest jeszcze większy i skandal w tym wypadku spadnie na moją córkę. Więc dlatego i jeszcze dla stu przyczyn ja się pojedynkować z panem nie będę... Natomiast, winien mi pan inne zadosyćuczynienie.

(Fedycki chowa bilet w portfel i tenże w kieszeń).
FEDYCKI.

Proszę pana... niech pan mówi, ja wszystko zrobię. Bo proszę mi wierzyć, że...

MĄŻ
(powoli odwraca się — i patrzy na niego z pewną litośną pogardą).

Pan powie, że pan żałuje... ciekawe!... Ale to nic. Proszę pana, to musi być tak. Ta kobieta, jeżeli pójdzie dalej sama, to będzie z nią źle, a najgorzej wtedy będzie naszej córce. Więc teraz już pana rola przy niej się zaczyna. Ja wszystko zrobię, co można, ażeby uzyskać rozwód. Całą winę wezmę na siebie. A gdyby nie — to są inne sposoby — zmienicie wiarę — bo ja wiem! Słowem, że będziecie dalej żyć mężem i żoną.

FEDYCKI.

Ja z... nią?

MĄŻ.

Pan z nią.

FEDYCKI.

Ale proszę pana, to pan jej nie zna.

MĄŻ.

Ja?

(Żona cicho się wsuwa i chwilę stoi nieruchoma).
FEDYCKI.
(wyjmuje portfel szybko i bilet).

Proszę pana, to ja wolę sto razy pojedynek.

MĄŻ.

A wie pan... a wie pan...

(patrzy na niego uważnie).

Pan jest także taki, jak ona. Wy jesteście tragiczna para głupców.

FEDYCKI
(chce odejść).

Panie! jeśli pan mnie tu...

MĄŻ.

Cicho! stać!... Tak będzie, jak ja każę. My wszystko troje musimy milczeć dlatego czwartego... Dla dziecka! My z życia — ono w życie... Pan się z nią ożeni — i to mi tu zagwarantuje... Przedtem jakbyście się nie znali, aby nie powiedziano, że ta pani zaślubiła swego dawnego kochanka.

SCENA VI.
MĄŻ, FEDYCKI, ŻONA.
ஐ ஐ
ŻONA
(wpada między nich).

A wy obaj jakiem prawem mojem życiem rozporządzacie? Ja ani jednego, ani drugiego nie chcę. Mam już tego wszystkiego dosyć! Ja pójdę przez życie sama. To mi się podoba.

MĄŻ.

Będzie, jak ja chcę!

ŻONA.

Będzie, jak ja chcę. Pan ją weźmie — a ten nie chce, co to takiego?

FEDYCKI.

O! widzi pan... mówiłem. To charakter!

ŻONA.
Co pan mówiłeś? Co? Pan masz tu najmniej do gadania... Przez pana to wszystko. Ale ja mam teraz naukę, że byłam za dobra. Teraz pójdę sama.
FEDYCKI.

Co pani będzie robić?

ŻONA.

Wstąpię do teatru.

MĄŻ.

Ja zakazuję pani.

FEDYCKI.

Pozwól pan... zrobi klapę... zasypie się... nikt jej nie weźmie.

ŻONA.

Co? jak?

MĄŻ.

Nie. — to już dosyć. Zanadto męczy mnie. To już rzecz państwa. Proszę się porozumieć.

ŻONA.

A jeżeli my nie chcemy — co nam zrobisz?

(stoją arogancko oboje naprzeciw profesora).
MĄŻ
(po chwili).

Zapewne... że... wobec was jestem bezsilny...

(po chwili).

Ja proszę jednak... ja wymagam... żebyście się państwo porozumieli... Ja wychodzę... będę tu naprzeciw patrzał — gdy państwo dom mój opuszczą — ja do niego wrócę.

(wychodzi, odziewa się w przedpokoju i wychodzi głównemi schodami).

SCENA VII.
ŻONA i FEDYCKI.
ஐ ஐ
ŻONA.
(wściekfa).

Żebym mogła, to ja nie wiem cobym z panem zrobiła.

FEDYCKI.

Niech się pani nie boi... ja się z panią nie ożenię!

ŻONA.

Cicho pan bądź! Nie denerwuj mnie do reszty. Mieć dwóch ludzi, dla których się było dobrą, wierną, poczciwą, przywiązaną. I teraz zostać samej jednej!

FEDYCKI.

Przed chwilą powiedziałaś, że sama chcesz tego.

ŻONA.

A cóż mam gadać? Jak mnie ani jeden, ani drugi nie chce.

FEDYCKI.

Ja... owszem. Ale żenić się! Keine idée!

ŻONA.

Co tu gadać o żenieniu. Z czego mnie masz utrzymać? Z tych szwindli, z tych pożyczek, z tych brudów, z których żyjesz?

FEDYCKI.
A proszę — daj no spokój! Ty także z brudów żyłaś!
ŻONA.

Ja?

FEDYCKI.

Naturalnie. Twoja matka ma przecież chemiczną pralnię.

ŻONA.
(patrzy chwilę na niego, nareszcie parska śmiechem).

Nie... wiecie... tylko ty wymyślisz coś takiego.

(siada na szeslągu).
FEDYCKI
(podchodzi do niej).

A co? prawda? jeden Fed na świecie. Co tu gadać. Kiciuś! ta czego ty się na mnie ciekasz? ta opamiętaj się. Już się stało! — Chyba, że ci go żal...

ŻONA.

E!... tak się ze mną obszedł. Powiedział mi, że jestem tragicznie głupia.

FEDYCKI
(siada przy niej).

Mnie to samo... Ale widzisz... on ma rację, że nam wymyśla... ma za co...

ŻONA.

Tyle jego.

FEDYCKI.
Inny by całkiem inaczej zrobił. Nie... nie... to jest bardzo porządny człowiek.
ŻONA.

On nie z uczciwości, tylko ze ślamazarstwa. — Ja ci mówiłam, że to baba... Co my teraz zrobimy?

FEDYCKI
(po chwili).

Wiesz... ja mam plan.

ŻONA.

Pewnie coś głupiego.

FEDYCKI
(klęka na szeslągu).

Poczekaj, Tylko posłuchaj! Ja już dawno myślałem, żeby stąd dać nura, bo to dziura, że aż ha... no! dusi człowieka, co ma szerszy dech...

ŻONA.

Niby gdzie?

FEDYCKI.

Tam, gdzie można ostatecznie żyć, jak człowiek... Chodzi tylko aby zajechać.

ŻONA.

Gdzie?

FEDYCKI.

Do Monte!

ŻONA
(z radością).

Monte-Carlo?

FEDYCKI.
Aha... niby fuer... na Europę!...
ŻONA
(po chwili).

E! co my tam będziemy robić! Nie mamy o czem grać...

FEDYCKI.

Byle na początek. Ja już się dawno do tego paliłem. Ja sprzedam rowery, pianina. Ty przecież musisz mieć coś nie coś...

(siada przy niej i obejmuje ją).
ŻONA.

No... te meble... trochę złota...

FEDYCKI.

A co... a co... pycha! Jak tam zajedziemy, choćby codzień wygrać trzydzieści, czterdzieści franków, to już można żyć... ja mam system. Niezawodny. Od takiego jednego, co już masę przegrał. No, raz, dwa, trzy...

ŻONA.

Co ty mówisz!...

FEDYCKI.

Po drodze sprawimy sobie trochę ubrania, żeby jakoś wyglądać...

ŻONA.

Pewnie, bo tam świetne stroje... Ja to nie mam co na siebie włożyć.

FEDYCKI.

A jak wygramy dużo, dużo... to aha...

ŻONA.

Będziemy się pytać, co świat kosztuje. Wtedy wrócę — zabiorę Lilę i wtedy on będzie miał głupią minę.

FEDYCKI.

A co? kto mądry? Fed?

ŻONA.

No... jeszcze nie jedziemy.

FEDYCKI.

Ale pojedziemy. Co tu masz robić? Matka cię nie chce — on cię nie chce — ja tu mam takie długi, że ulicami iść nie śmiem... Co nam pozostaje?... A potem ty nie mogłabyś żyć bez twego cukrowego niedźwiedzia, bez twojej fajansowej laleczki, bez twego kota marynowanego... Co?...

ŻONA.
(przechodzi do stołu).

Idź!... ty!... słoniu brandeburski! ty mnie umiesz brać.

FEDYCKI.

A bo my jesteśmy dla siebie stworzeni. My to już tak będziemy razem do śmierci.

ŻONA.

Nie — ja nie mogę jechać.

FEDYCKI.

Dlaczego?

ŻONA.
A bo ja zawsze jemu mówiłam, że tylko szlachta zgrywa się w Monaco. On będzie się śmiał.
FEDYCKI.

Idź, co cię to obchodzi. Niech się śmieje! Jania... jedziemy?...

(Fedycki obejmuje ją z tyłu i całuje w kark).
ŻONA.

No zresztą... pal sześć... pojadę.

FEDYCKI.

Brawo — hip! hip! hurra!...

(chwyta ją wpół i sadza na stole).

Tylko... cicho... sza... ja muszę sprzedać, co mam chyłkiem, bo to na raty... wezmę jeszcze jeden aparat fotograficzny, ty rzeczy zaraz do domu komisowego i tam przyślę ci handełesów.

ŻONA.

Jaki ty mądry. Och ty!... ty kulko szklana! ty kocie pozłocony.

FEDYCKI
(zdejmuje ją ze stołu).

Ty też jesteś mądra i cacana. Zobaczysz jaki szyk będzie z ciebie w Monte. Prima sorta... Chodźmy!...

ŻONA.

Ty idź pierwszy... ja za tobą... Wiesz ja jemu jeszcze powiem, że się z tobą pogodziłam i że...

FEDYCKI.
Będę na ciebie czekać na placu — na skwerze. Zobaczysz, jakie my będziemy szyki, to Europa zdębieje!
ŻONA.

Idź! idź!... Jestem cała w gorączce... Doprawdy... chciałabym już jechać.

(Żona przez chwilę chodzi, wreszcie idzie do kredensu, wyjmuje srebro — zawija w serwetę, idzie do swego pokoju, przynosi jakieś pudełeczka, zawija je w papier. Drzwi otwierają sie, wchodzi dziecko, rozgląda się i podchodzi do stołu — wreszcie po chwili milczenia, pyta nieśmiało).
DZIECKO.

Mamusia znów gdzie idzie?

ŻONA.

Jedzie Lilusiu, jedzie! po majątek dla Lilusi, dla siebie. Przyjedzie bogata, bogata — strach — przywiezie Lilusi sukienek, zabawek, cukierków. Zabierze Lilusię do siebie — będzie cacanie.

(całuje dziecko po rękach i buzi).
DZIECKO.

Nie — lepiej zostań mamusiu!

ŻONA
(chwila jakby żalu — cicho).

Nie mogę, nie — mo — gę.

DZIECKO.

Dlaczego?

ŻONA
(oprzytomniawszy).

Bo nie!

(zrywa się).

SCENA VIII.
ŻONA — DZIECKO — MĄŻ.
ஐ ஐ
(Przez kuchnię wchodzi mąż, żona się zrywa).
MĄŻ.

Widziałem, że ten... pan wyszedł z domu, pani pozostała... co znaczy?

ŻONA.

O! Proszę się nie bać! odchodzę.

DZIECKO.

Tatusiu, mamusia wyjeżdża.

MĄŻ.

Pani jedzie?

ŻONA
(zuchwale).

Tak!

MAŻ.

Gdzie?

ŻONA.

W świat... w Europę!!!

MĄŻ.

Chciałbym wiedzieć, gdzie pani mają doręczyć...

ŻONA.
Och! dam znać, gdy uznam za stosowne. Dość będzie czasu, gdy wrócę. Mam nadzieję wrócić w takiem położeniu, że ja będę dyktować warunki.
MĄŻ
(po chwili).

Nie wiem co pani postanowiła. Jedno tylko pani powiedzieć mogę, że...

ŻONA
(przerywa).

Ech!

(idzie do szeslągu po mufkę).

Pan jesteś karawaniarzem, a ja, dzięki Bogu, zapatruję się na życie słonecznie.

MĄŻ.

Tacy, jak pani, nietylko rozsiewają dokoła siebie tragizm, co serce poszarpie w kawały — ale sami noszą w sobie, w swej głupocie, swoje własne tragiczne śmierci...

ŻONA.

Niech się pan nie boi, ja umrę porządnie na swojem łóżku...

MĄŻ.

Ja się tylko boję, żeby z tych dwojga tragicznych głupców, nie stali się...

ŻONA.

Co? co?

MĄŻ.

Hochstapler i kokota.

ŻONA.

Nie — wiecie — tego już zanadto. A pan wpadnie w ręce pierwszej lepszej, bo i pan jest tragiczny głupiec, choć pan skończył filozofję. A jak się panu spodoba to i to

(uderza się w kark i w szyję).

to po panu! Bądź pan zdrów — proszę tu Lilę dobrze chować, bo jak po nią przyjadę...

(całuje dziecko — mąż odrywa je od niej).
MĄŻ.

O! pani jej nie dostanie!

ŻONA.

I zaraz! córka pójdzie za matką. Takie prawo.

MĄŻ.

Jak za jaką.

ŻONA.

Pan nie może mnie dyfamować przed są dem, bo pan sam powiedział, że to byłby skandal, a tego chce pan uniknąć. Aha!... co! przybiłam pana, to za kokotę!... a zresztą sąd rozsądzi.

(bije pięściami w stół. Dziecko wbiega między nich).
DZIECKO.

Mamusiu! Tatusiu!

MĄŻ
(z najwyższem wzburzeniem).

Sąd rozsądzi!

ŻONA.

Sąd rozsądzi!

MĄŻ.
Tak — sąd!
(Żona wybiega z domu, trzaska drzwiami. Mąż chwilę bezradny, ogląda się dokoła, wreszcie powoli, ciężko, wchodzi do swego pokoju, zamykając drzwi — dziecko, biegnie do okna i patrzy).


SCENA IX.
(Na scenę wchodzi panna Mania w białym fartuszku i jasnej bluzce, odsłoniętej na karku i szyi, z kluczami. Idzie do przedpokoju, widać, jak zamyka drzwi wchodowe za żoną, na rygle i łańcuch, z uczuciem triumfu, wraca, otwiera kluczami, które ma u pasa kredens, szykuje wódkę i przekąskę — patrzy na dziecko).
ஐ ஐ
PANNA MANIA.

Lilusia patrzy za mamą? ho! ho! szukaj wiatru w polu! O! tu mleko Lilusiu.

(prowadzi dziecko do stołu, bierzę tacę, podchodzi do drzwi męża — puka — słodko.

Proszę pana profesora — drugie śniadanie.

(wnosi śniadanie do pokoju profesora, wraca zaraz i przechodzi, zacierając z radości ręce, do pokoju żony. Na scenie zostaje tylko dziecko samo, koło szeslągu — smutne, z opuszczonomi rączkami. Promień ukośny słońca je oświetla, ono chwilkę stoi, wreszcie siada na szeslągu, zasłania twarz rączkami i widać, jak cicho płacze. Nagła chwila zupełnej ciemności — gdy się zielonawo cokolwiek rozjaśnia, na środku sceny zjawiła się Mandragora — dziecko siedzi nieruchome z twarzą zasłoniętą, ledwo widoczne).
MANDRAGORA
(chwilę milczy i wreszcie mówi cicho).

I cóż? napozór nic?... trywialne, głupie nic. Tragedje? jakież? gdzie? Nie umarł przecież nikt! Nie pogrążono wielkiej idei żadnej w grób, z przeznaczeniami nikt — nie wiódł herosów bój... A przecież z duszy mej — wyrwano krwawy szmat. — Bo w błoto poszło dwoje — trzeci nie uniknie szpon — a oto czwarte cierpi, cichutko, smutno łka — a potem łańcuch cały starganych istnień, mąk... szantaży... życia na wiarę... ciskania hańby w twarz!...

(po chwili).

Bryznęła moja krew — głupoty mojej krew.

(szara zasłona powoli się zasuwa).

Tragedją ludzi czworga — to była dusza moja — ta cząstka głupia duszy, która wzbudziła śmiech!... wasz śmiech! wasz śmiech!...

Zasłona się zamknęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.