Icek podwójny/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Icek podwójny
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ICEK PODWÓJNY.


I.

Dziwna rzecz stała się we wsi Trzęsidłach i osobliwa niesłychanie.
Icek skwaśniał.
Obywatel bardzo przyjemny, dla wszystkich zawsze uprzejmy, uśmiechnięty, gotów do wszelkich drobnych usług i do małych tranzakcyj, przygodnych handelków, jedyny człowiek do załatwiania sprawunków, wyszukiwania kapitalistów, chodzący informator, kolporter najświeższych wiadomości, wcielona idea pośrednictwa, chodząca uczciwość starozakonna, a przytem pachciarz — skwaśniał!
Ni ztąd ni zowąd, nie wiadomo z jakiego powodu.
Taka osoba! taki człowiek!
Dziwili się ludzie, boć kwaśnieje niekiedy piwo, mleko, wino rodzynkowe, miód, ale Icek — i jeszcze taki nadzwyczajny Icek!
Rano był najweselszy, rozmawiał z ludźmi, śmiał się, koło dziesiątej rano pojechał na jarmark i wieczorem wrócił jakby nie ten sam.
Wyprzągł kobyłę z biedki i puścił ją na trawę, a sam usiadł na kamieniu przy płocie, oparł łokcie na kolanach, głowę ujął w dłonie i myślał... Tak myślał, tak twardo i ciężko myślał, że nie słyszał nawet jak go Ruchla na kolacyę wołała, nie odpowiedział ani słowa Wojtkowi, który mu nowy kożuch przyniósł na zastaw.
Widać coś mu weszło w głowę pod samą jarmułkę i utkwiło tam jak gwóźdź w desce.
Jakiś bardzo ciężki interes.
Nazajutrz rano wcale nie był w oborze, nie obchodził chałup, nie wstąpił do dworu, nie odzywał się do ludzi, tylko poszedł za wieś, między olszynę nad rzeczkę i tam chodził, deptał, od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, potykając się co parę kroków. Mówił sam do siebie, pluł, gładził się po brodzie, uderzał rękami po bokach, stukał palcami w czoło, podskakiwał, siadał, znów wstawał; dziwne rzeczy wyrabiał.
Trwało to może godzinę, może dwie — a potem wrócił do swojej stancyi, usiadł przy stole i wypisywał kredą rachunki.
Na żonę, na dzieci, które odzywały się do niego, krzyczał przeraźliwym głosem: — gaj weg! i znowuż dalej rachował. Potem wziął maźnicę pełną smoły i poszedł smarować biedkę. Właśnie przy tej czynności zastała go Magda.
— Icku! Icku! — zawołała.
Ani się obejrzał.
— Ogłuchliśta, czy co? Icku! dziedzic was woła.
— Dziedzic?
— A no dyć, idźta duchem, bo pilno.
Icek ramionami wyruszył.
— Aj waj... pilno; niech panu będzie pilno, mnie się nie śpieszy. Co mi dziedzic, wielka fanaberya dziedzic, nie widział kto dziedzica!
— Idźta-że.
— Idźta? co to jest idźta? Co ty głupia dziewka, głupia Magda, mnie rozkazujesz...? Mnie?! Ty idź na konfidencye do krowy, lub do chlewa, tam twoja kompania jest.
Magda była to dziewica szanująca swoją godność. Powiedziała mu więc na poczekaniu kilkaset słów, w których nie było ani jednego poczciwego i wytrzęsła ze swego bogatego repertuaru wszystkie psie nogi, psie kości, psie dusze, psie familie, psie portrety i wszystko co tylko miała psiego w pamięci.
Icek, co mu się nigdy w życiu nie zdarzyło, wpadł w taką wściekłość, że rzucił na Magdę kwaczem umoczonym w smole, ona natychmiast odpowiedziała kamieniem i całe szczęście, że oboje chybili, bo mogłaby się stać całkiem nieprzyjemna awantura.
Dziewka pobiegła na folwark, miotając wciąż przekleństwa. Icek uspokoił się jakoś, kwacz podniósł z ziemi i dalej biedkę smarował.
Dziwna rzecz, co się z tym człowiekiem zrobiło. On, taki uprzejmy, taki zawsze grzeczny, zrobił awanturę i z kim? z dziewką folwarczną, z istotą, która niegodna jest z nim rozmawiać, z prostą, zwyczajną dziewką.
To jest pfe!
Icek sam sobie to w myśli powiedział i było mu bardzo przykro, że musiał sobie to powiedzieć — ale cóż? bywają takie stany duszy, że najrozumniejszy człowiek traci panowanie nad sobą i staje się zapalczywym, jak za pozwoleniem, indyk albo kogut. Robi się niekiedy z człowiekiem coś dziwnego; wszystkie bóle, jakie kiedykolwiek go trapiły, zlewają się w jeden wielki ból; wszystkie złości, jakie nagromadziły się w sercu, stają się jedną wielką złością; wszystkie żale jednym wielkim żalem — i wówczas człowiek robi się taki, jak, uchowaj Boże, nabita dubeltówka. Małe dziecko poruszy go palcem i jest taki strzał, taki łomot, taki gwałt, że może przestraszyć wszystkie zające w okolicy, wszystką dziką zwierzynę i, nie przymierzając, ludzi. Właśnie Icek był tak nabity; z powodu różnych okoliczności i interesów, gromadził się w nim ciągle proch i śrut, kule, bomby, cała artylerya. Przyszła Magda, dotknęła nieostrożnie i już jest wybuch, jest pfe, wstyd dla człowieka poważnego, rozumnego, dla obywatela, handlującego, pachciarza... Jest zupełnie pfe! Ale co Icek temu winien, że go nabito, że musiał wybuchnąć, a gdy się awantura stała, gdy już wybuchnął, to jeszcze został w nim dym od strzału, czarne sadze od prochu, cała gorycz. Wszystko to weszło, wpakowało mu się w delikatne serce, w wątrobę, w krew, w głowę. Rozpłynęło się po wszystkich żyłach, po nerwach, po kościach. Co dziwnego? W prochu jest podobno saletra i siarka; w zmartwieniu zaś żółć, paskudna jak zły rok, zielona jak samo nieszczęście. Ona się wyrabiała w nim potrochu, a wybuchnęła na jeden raz, jak suma, co jest cała wymagalna w razie uchybienia jednej raty.
Icek musiał wybuchnąć, a potem musiał się napełnić goryczą. On był nabijany, on był nabity.
Maciek, stary pijak, umarł, długu Ickowi nie oddawszy, poszukiwać nie było na czem, czy to nie jest odrobina prochu? Szlachcic podwyższył opłatę za pacht po całe trzy ruble od krowy, czy to nie jest garść prochu? Żyto, które Icek kupił z wiosną na zielono po cztery ruble, na jesieni stało po trzy i kopiejek ośmdziesiąt pięć, loco stacya — czy to nie jest garniec prochu? Akcyźniki złapali Icka jak sprzedawał wódkę chłopom, była sprawa, był wyrok, była koza — czy to nie jest beczka prochu? czy nie jest cała artylerya?
Ktoby nie wybuchnął? Icek wybuchnął, on musiał wybuchnąć — a potem zgorzknieć.
On zgorzkniał, a ludzie powiedzieli, że skwaśniał.
Sąd ludzki zawsze jest omylny i niedokładny.
Ciężko zadumany poszedł Icek do dworu do dziedzica.
Czego on od niego chce?
Dziedzic? czego chce dziedzic, co mu potrzeba, czy ma to być nowe nabijanie? Nie, już tego dość!
Icek pójdzie, ale będzie twardy, będzie jak mur. Icek ma swoje kombinacye, obmyślił je we własnej głowie tak dokładnie, tak akuratnie, tak jedna drugiej pasuje, jak klucz do zamka, okno do futryny, drzwiczki do pieca.
Trzeba raz zrobić skutek i, na prawo albo na lewo, naprzód albo w tył, bo tak jak jest, źle jest, a co źle jest, to dobrze nie jest.
Niech mózg idzie w ruch i niech pokaże rękom co mają brać, nogom, gdzie mają iść, gębie, co ma mówić.
Wszedł Icek na ganek; psy nie szczekały na niego wcale, bo znany był im, jeden tylko Bryś warknął i to nie ze złości, ale z przyzwyczajenia. Od tego jest pies; ale i to głuche warknięcie przykro dotknęło Icka. Kiedyindziej byłby nie uważał wcale, dziś mu przykro. Człowiek, nabity prochem zmartwienia, mając pełne serce żółci, o byle głupstwo się obraża, wszystko go boli.
I to go bolało, że dziedzic fajkę palił, że nie płakał nad swoją hypoteką, że nawet uśmiechnięty był.
Czego on uśmiechnięty?
— Jak się masz Icku?
Icek zwyczajem swoim chciał powiedzieć: dziękuję wielmożnemu panu, już miał nawet te słowa na języku, ale cofnął je i pewnym, nawet cokolwiek podniesionym głosem rzekł:
— Ja, proszę pana, ja się wcale nie mam.
— To źle...
— Może być źle, może być dobrze.
— Lewą nogą musiałeś dziś z łóżka wstać.
— Ja ich obydwóch nie czuję.
— Więc choryś?
— Nie gadałem jeszcze z doktorem.
Dziedzic popatrzył na Icka uważnie i po chwili rzekł:
— Ja cię nie poznaję dziś.
— To lepiej, ja już nie jestem ten sam Icek, co byłem wczoraj.
— Odmienili cię?
— Nie jestem ten sam.
— A jakiż u licha jesteś?
— Inakszy; ja panu co powiem, na co ma być długie klektanie. Szkoda czasu. Ten kontrakt na krowy, co ja miałem podpisać, to ja nie podpiszę.
— To bardzo dobrze. Berek weźmie.
— On też nie weźmie.
— No, to Mosiek.
— Ani on nie weźmie, ani żaden; dość już tego pachciarstwa.
— Piękna myśl, będziemy tedy trzymali sami.
— Właśnie, właśnie, w inszym kraju to każda krowa ma rogi i ogon, u państwa każda prócz ogona i rogów potrzebuje mieć jeszcze kawałek żydka.
— Jakto, u państwa? co to znaczy?
— Znaczy tutaj, na tym paskudnym piasku i tych bagnach i tych wyskubanych lasach. To jest bardzo felerowaty i paskudny ten kawałek ziemi. Na folwarki to nie wiele warto, a w kupie tyle co nic.
— A gdzieżeś ty się Icku rodził?
— Gdzie się miałem rodzić? to jest ładne pytanie. Ja się rodziłem w porządnem mieście, w Kocku.
— Niedaleko.
— Aj, proszę pana, można sobie urodzić nie daleko, a żyć daleko, czy to człowiek jest, za pozwoleniem, wrona, żeby lubił zawsze na jednem drzewie nocować. Jak komu dobrze, to siedzi, jak komu źle, idzie dalej.
— Więc idziesz?
— Ja jeszcze nie powiedziałem, że już idę, tylko mówiłem, że mi tu źle.
— Cóż ci złego, w czem? Czy krowy mleka nie dają, czy koszerne masło staniało? Czy straciłeś na gęsiach?
— Jest pfe!
— Tłomacz się jaśniej.
— Co się mam tłómaczyć? Jak człowiek dostanie, niech Bóg broni, słabość, to krzyczy, że go boli. Jak boli, jakim sposobem, to wszystko jedno, dość że boli. Ja nie potrzebuję dużo powiadać, ani mało nie potrzebuję powiadać, dość, że mam cierpienie, a przez to, że mam cierpienie, chcę otrząsnąć błoto z moich butów i iść tam gdzie dobrze.
— Aha, emigrować chcesz?
— Dla czego zaraz emigrować? Ja chcę tylko jechać, chcę jechać do takiego kraju, gdzie mi będzie dobrze, gdzie nie jest żadna Magda, co może człowiekowi paskudne słowo powiedzieć; gdzie nie są takie ordynaryjne chamy, takie chłopy, takie niedźwiedzie, co wypiją wódki za dziesiątkę, a zrobią przekleństwa za rubla; gdzie nie są takie panowie, co „jak bieda to do żyda, a po biedzie idź do dyabła żydzie“ — ja chcę iść do takiego kraju, do takiego miasta, co jest w nim ruch, handel, dobrych interesów, zarobków, gdzie jest tyle banków, co tutaj szynków; a tyle szynków ile tutaj tych much, co około obory latają. Ja chcę iść sobie do takiego kraju, co w nim same murowane chałupy, same bogate chłopy i taka porządna szlachta, jak najpierwsze hrabiowie.
— Gdzież masz taki kraj?
— Już ja wiem; ja słyszałem od ludzi. Tam jest wcale inny porządek, inna procedura. Tam są ludzie kolorowe, wszystkie jak malowane. Szlachcic jest na gębie ani czarny, ani biały, tylko taki sobie jak tutejszy cygan, a jak on trzyma bydło, albo konie, to ma więcej w swoim stadzie, niż tu wszyscy panowie w całej gubernii. Chłopi są całkiem czarne i dzikie. Wódkę uni bardzo lubią, a na pieniądzach wcale się nie znają. Bywały zdarzenia — pisał do mnie o tem jeden żydek — że taki dziki chłop, ten czarny, potrafi dać dwa brylanty za kieliszek araku i jeszcze się cieszy, że zrobił bardzo dobry interes. Z takim narodem można handlować! Zboża jest bardzo dużo, handel! aj jaki tam handel, jakie życie. Ja biorę sobie w jedną kieszeń flaszkę araku, w drugą całe sto papierków i idę na miasto, między robotników, między dzikich chłopów, handluję, zarabiam. Niech ja bym tu spróbował taki proceder...
— Przecież próbowałeś.
— Pfe! niech moje wrogi mają taką próbę. Mnie złapali, mnie oddali do sądu, ja siedziałem w kozie, zapłaciłem karę, więcej niż moja żona przez ten czas utargowała. Czy to można żyć, czy to podobne do czego? Co to jest? to jest całkiem pfe.
— Zapewne.
— Niech pan sam powie, czy ja nie mam racyi? Co tu jest? Tu jest pieprz i oset, tam miód i cukier.
— Ale widzisz, Icku, tam jeszcze nie byłeś.
— Byli tacy co byli, oni widzieli, oni to opisali. Tam jest smak i honor. Co do smaku, to pierwszy smak w tem, że nikt nie pyta, czem kto handluje. To jest, panie, duży smak. Jeden lubi sprzedawać mąkę, inny wódkę, jest taki, co handluje zapałkami i taki, co ma na zbycie koronki. Owszem, niech sobie handluje podług swego upodobania. Od tego jest kupiec. Tam nikt nie słyszał o żadnych kontrabandach, o żadnych przykrościach. Nikt nie pyta, co człowiek ma i zkąd ma — niech sobie ma, bo skoro ma, to widać jego. Tymczasem tu... Czy pan pamięta tego włogawego konia, co ja z nim miałem tyle kramu.
— Pamiętam.
— No, niechże pan sam przyzna, czy mnie był potrzebny cały ten ambaras, to chodzenie po sądach, koszta, przykrości.
— Któż ci kazał kupować od złodzieja.
— Pfe, od jakiego złodzieja? To był porządny obywatel starozakonny, mój dobry znajomy, nawet krewny.
— To swoją drogą — ale złodziej. Niech cię to nie obraża, Icku, lecz w najporządniejszej familii trafia się czasem wyrodek.
— Trafia się; wszystko się trafia, ale w tym wypadku było nieszczęście; tylko nieszczęście, dla tego, że wójt ma złość do żydów, a sołtys jest ptaszek, co tak samo śpiewa jak wójt. Ja kupiłem konia od Mośka, chłop się przyczepił, że to jego koń. Jak może być jego, kiedym ja zapłacił? Chłopu ukradli konia gniadego i zdrowego na oczy, ja kupiłem konia czarnego i ślepego na jedno oko? No? jak się to panu podoba?
— Ale nie gadaj, Icusiu, przecież się w sądzie wszystko wykryło.
— Wykrył się fałsz... Źli ludzie powiedzieli, że koń jest pomalowany farbą i że mu oko przypadkiem, a może naumyślnie, złodziej wybił. Proszę pana, czy Mosiek jest farbiarz, żeby konie malował. Pfe. Ja straciłem, Mosiek stracił.
— No, stało się i już nie wróci.
— Prawda i niech Bóg broni, żeby się taka sprawa miała kiedy wrócić — niech moje wrogi to mają — tylko widzi pan, ja do tego prowadzę, że tu nie można żyć. Na moje sumienie, nie można żyć. Ja cierpiałem, za co? za głupie pół kwarty wódki, Mosiek cierpiał za konia, Boruch jeszcze cierpi za stary połamany srebrny lichtarz, co mu się trafił tanio do kupienia, a teraz, słyszał pan co się w miasteczku stało?
— Cóż?
— Taki kupiec, taka osoba, taki bogacz, Mendel, dostał wyrok do kryminału... Już siedzi. No?
— Ależ człowieku, przecież on sfałszował dokument, podpis obywatela.
— Wiem, ale to nie jest prawda.
— Przecież mu dowiedli...
— Wszystko można dowodzić. Mówią, że on sfałszował, a on się tylko omylił, zamiast co miał podpisać swoje nazwisko, podpisał cudze. Każdy człowiek może zrobić omyłkę.
— Taka omyłka zawsze kryminałem pachnie.
— Ładny zapach, śliczna perfumerya; ja już mam tego pełen nos! Niech pan na to nie rachuje, że będziemy odnawiali kontrakt. Ja nie mam ani trochę chęci.
— To bardzo dobrze, jak ci się podoba.
— Wcale mi się nie podoba.
— Cóż będziesz robił — wyjedziesz?
— Zobaczę, może wyjadę.
— Do tego kraju co w nim sam smak, prawda? No, dla czegóż sekret przedemną. Krzywdy nie miałeś, zarobiłeś tu w Trzęsidłach trochę grosza.
— Tyle co nic.
— Zawsze przecież coś.
— Nie wielki interes, insi więcej zarobili i też nie mają się z czem chwalić. Kto co zarobi teraz, na ten czas? Po co mnie pan kazał wołać.
— Chciałem, żebyś pojechał do miasta i załatwił mi tam pewien sprawunek; ale ponieważ masz co innego na głowie; nie mogę cię już tem obarczać.
Icek chciał koniecznie wiedzieć, co to za sprawunek i co mógłby przy tem zarobić, ale dziedzic powiedzieć nie chciał.
— Nic, już nic — rzekł — nie chcę ci, Icku, w ostatnich chwilach twego pobytu w Trzęsidłach, komisów żadnych dawać, masz i bez tego dość zatrudnienia; musisz przecież graty wyprzedać, interesa pozałatwiać, pieniądze wycofać z obrotu.
Icek jeszcze bardziej skwaśniał, bo gdzie to stoi napisane, że przed wyjazdem zarobek nie jest potrzebny?




II.

Siedzieliśmy w Trzęsidłach na ganku podczas pięknego letniego wieczoru. Wiatr przynosił zapach skoszonego siana i miłem, orzeźwiającem tchnieniem chłodził skronie. Ludzie powrócili od roboty; we wsi, w chatach, co się ciągnęły szeregiem, światła błyszczały. Walenty, karbowy, chłop przysadzisty i krępy, z twarzą kwadratową prawie, wąsami przystrzyżonemi nad wargą i włosami długiemi, co mu na ramiona na koszulę zgrzebną spadały, wyliczał ile kopic siana zgrabiono i piękną pogodę chwalił, a gdy już ten raport swój ukończył, uśmiechnął się i rzekł:
— Nowina we wsi wielka.
— Cóż?
— Nasz Icek pono aż za trzecie morze wędruje. Dziś taki gwałt był jak na jarmarku, żydziska pozlatywały się jak wrony i okrutnie radziły, już tak radziły i radziły...
— Ale nad czem?
— A kto ich tam rozumie, ale dość, że rajcowanie było między nimi ogromne, jeden drugiemu do oczu skakał, a wszystko według Icka. On sam zhardział teraz, że ani przystąpić, a jak go zapytałem, czy będzie dalej krowy trzymał, to przeklął, żeby mnie licho wzięło i z krowami i ze wszystkiem co tylko jeszcze jest. Splunąłem i poszedłem swoją drogą...
— Nie wiadomo kiedy wyjeżdża?
— Ponoć niedługo, po Świętym Janie. Het wszystko przedaje, statki, graty, a konia i krowę onegdaj sprzedał. Wynosi się od nas za morza.
— Widać mu tu źle, więc szuka lepszego losu gdzieindziej.
Walenty głową pokręcił i uśmiechnął się pod wąsem.
— Nie zdaje się wam to? — zapytałem.
— Ha, podług mego chłopskiego rozumienia, Ickowi tu źle nie było, tak jak i wszystkim źle nie jest. Po lekkości sobie taki chodzi, roboty ciężkiej nie zna, a pieniądze ma. Ze wszystkiego profit ciągnie. Kłaniają mu się nawet, nie przymawiając, inni panowie... i każdy jemu dziesięcinę daje. Może-ć mu tam będzie cieplej, bo gadali żydzi, że za onemi morzami zimy nie ma, ale lepiej mu nie będzie, według tego, że u nas naród dobroduszny i że taki czy z pana, czy z chłopa co chce wyciągnie. At, wielmożny panie, co tu dużo gadać — chce jechać, niech sobie jedzie, toć się nie będziemy rozpadali z żałości — baba z wozu, koniom lżej.
— A gdyby tak wszyscy oni nas opuścili, coby było?
— Albo ja wiem?
— No, przecież podług waszego pomiarkowania?
— Proszę pana, cebulaby dużo staniała i czosnek — odrzekł chłop, śmiejąc się.
— Cebula cebulą, ale handel?
— Juści prawda; czy dziś człowiekowi śledzia, na to mówiąc, przy świętym poście, albo soli, albo choć kawałka żelaza potrzeba, to się do żyda idzie, ale gdyby żydów nie było, to może by się inni ludzie handlujący znaleźli, albo możeby nowe, inaksze żydy nastały... Ja tam zmiarkować tego sobie nie potrafię, tylko widzi mi się...
— Cóż się wam widzi?
— Ano, że zawdy u nas we wsi, choćby i w Trzęsidłach, byłaby odmiana. Wojtekby się nie upijał, boby gorzałki bez pieniędzy nie dostał. Marcinby się nie odłużył bez potrzeby, baby nie wynosiłyby z chałup przędziwa, a młodziaki nie lataliby po jarmarkach i po weselach, jak, nie przymierzając, psi, i takiejby obrazy Boskiej nie było i do roboty ludzieby się znaleźli i robiliby porządniej. Tak podług mojego pomiarkowania, ale co gadać po próżnicy, albo oni ztąd wyjadą...
— Kto to wie?
— Nie, panie, wiadomo, że nie wyjadą. Jeden może się ułakomi na owe zamorskie dobra, a trzeci, dziesiąty zostanie.
— Zkądże Walenty może o tem wiedzieć?
— Juścić jest już takie założenie i pewnie nie ludzie to wymyślili, jeno chyba sam Pan Bóg miłosierny.
— O jakiem wy założeniu mówicie?
— Zawdy koło obory są muchy, koło zboża wróble i myszy, a koło gospodarzy żydy. Tak oddawna było i tak pono i będzie do samego końca świata. Żaden doktór na to nie poradzi, proszę pana... choćby na to mówiąc, najczystszem ziarnem pole zasiać, żeby jaknajlepiej zawlec, zawdy zielę się pokaże.
Rzekłszy to, Walenty pokłonił się i pochwaliwszy Boga, poszedł do swojej chałupy.
W tym samym czasie Icek podwójny jechał do miasteczka, żeby jeszcze różne interesa pozałatwiać. Wybrał się na całą noc furmanką, wynajętą od chłopa. Chłop drzemał na przodzie wozu i Icek chciał spać ale nie mógł. Zapalił fajkę i myślał. Z początku o interesach, o wyjeździe, a potem puścił się na pole różnych dociekań ogólniejszej natury.
Icek pochodził z rodu myślicieli, z takiej pięknej familii, w której byli mężowie nabożni, uczeni i myślący. Dość im było spojrzeć na cokolwiek, na najmniejszy przedmiot, aby wysnuć z niego całe pasmo bardzo wspaniałych i zawiłych kombinacyj.
Ziarnko piasku, kropla wody drgająca na listku, zdźbło trawy, dziurka w orzechu, bywały dla tych filozofów punktem wyjścia do bardzo dalekich wycieczek, nawet do wielkich wypraw w krainę myśli i dociekań. Icek nie odróżnił się od swoich przodków (w liczbie których był nawet jeden wspaniały) i jak tylko miał czas, wnet puszczał głowę w ruch i medytował.
Podczas tej jazdy nocnej, powolnej, bo szkapa z trudnością ciągnęła wóz po piasku, pod sklepieniem nieba usianego złotemi gwiazdami, w ciszy nocy pogodnej i ciepłej, myśl przyszłego emigranta pracowała żwawo i swobodnie.
Icek miał przed oczami duży, bardzo duży punkt wyjścia do medytacyi: chłopskie plecy. Wcale ładny kawałek pleców, szerokie, mocne, cokolwiek wygięte na zewnątrz, ale cokolwiek tylko; nad temi plecami, nad tym grzbietem zdrowym jak u konia, osadzona na szyi, kiwała się senna, drzemiąca głowa chłopska.
Wzrok Icka spoczął naprzód na tej głowie, ale nie zatrzymał się na niej długo, bo nie było na czem. Według obliczenia Icka, cała ta głowa wraz z czapką równała się wartości czapki, a wartość czapki mocno już podartej i przechodzonej, dla wielkiego ryzykanta, była dwanaście, maksimum piętnaście groszy!
Czy warto się zastanawiać nad przedmiotem, który tyle znaczy co nic?
Szyja chłopska warta więcej niż głowa, ale ma tylko znaczenie pośrednie, wartość kanału albo rowu odpływowego, bo w szyi jest gardło, a przez gardło rozchodzi się okowita z gorzelni i szynków.
Jest to poprostu rura, zwyczajna rura do przelewania gorzałki; z tej rury wychodzi niekiedy głos, jak z rury, a tyle ma wagi i znaczenia co głos sam, jako głos, dźwięk pusty, nie wart nawet tyle, co nieokraszony kartofel.
Plecy...
To jest wcale co innego! Pokrywa je sukmana warta rubla, i pod sukmaną koszula nic nie warta, ale same plecy to jest interes!
Chłopskie plecy, przedmiot, nad którym warto pomyśleć. Icka wujaszek, wielce szanowny Gedalreb, Gedala, jest po dzień dzisiejszy pełnym mądrości koszernym zarzynaczem bydła, owiec, gęsi i wszelkiego stworzenia, którego mięso może spożywać prawy izraelita. Icek za młodu chował się trochę przy wujaszku, ztąd też posiada pewne wiadomości z anatomii.
Puścił w ruch całą mechanikę swej wyobraźni i zaczął w myśli rozbierać chłopskie plecy. Zaprawdę, to jest ciekawy interes.
Ostrym nożem delikatnej myśli zaczął Icek robić sekcyę na chłopie.
Naprzód bardzo zgrabnie, a zawsze tylko myślą, ściągnął z niego sukmanę starą, co była warta może rubla, i zgrzebną koszulę, która nie miała żadnej wartości; następnie zaczął ściągać skórę. Twarda, chłopska skóra, istna podeszew; wymoczona na deszczach, wysuszona na skwarze słonecznym, wyziębiona nieraz na mrozie. Doskonały kawał skóry! Końska odparza się od chomonta, a tej nic nie szkodzą ciężary, kloce drzewa, wory zboża. Pod tą skórą wyobraźnia Icka nie może znaleźć wcale tłuszczu, nie ma nawet małej warstewki, ale są natomiast muskuły... Doskonałe muskuły, żeby takie dobre szczęście do handlu mieć, jak one dobre są...
Icek kiwa głową z zadowoleniem i podziwia jak świat jest mądrze urządzony: chłop ma plecy, a żyd głowę i to się ślicznie kombinuje.
Takie plecy!
Muskuły w nich potężne, wyglądają jak bardzo grube i bardzo mocne postronki; rozłożone symetrycznie na grzbiecie, łopatkach, żebrach i ramionach. Icek wie, jak to wygląda, bo widział nieraz wołu w negliżu, gdy rzeźnicy skórę z niego zdjęli. W chłopie tak samo jest, bo to jedna kompania. Odsunął wielki myśliciel muskuły, żyły, arterye, nerwy i dobrał się do kości. Żeby takie mocne zdrowie mieć, jak te chłopskie kości są mocne!
Jaki grzbiet, jakie łopatki, co za ramiona, jakie żebra! Grubiańskie, ale twarde; bez żadnej delikatności, ale zdrowe; grube, ale siła w nich jest, końska, wołowa siła. Odbywszy w duchu tę sekcyę, Icek również w duchu odział swego woźnicę w muskuły, żyły, nerwy, przykrył to wszystko skórą, skórę koszulą, koszulę sukmaną i objął wzrokiem całość. I w szczegółach i razem wielkie plecy, nie można powiedzieć inaczej, tylko wielkie plecy!!
Icek wytrząsnął popiół z fajki, napchał w nią tytuniu, zapalił i jednocześnie wypuścił z głowy dwie myśli, z których jedna była niby gołębiem, druga wężem. Gołąb pofrunął pod obłoki, wąż popełznął cicho po ziemi. Jak dubeltówka może z jednej lufy wyrzucać śrut a z drugiej kule, tak głowa ludzka może tworzyć poezyę i prozę. Biały gołąb poezyi pofrunął daleko i wysoko i zaprowadził myśl Ickową do tego kamienia, co leżał przy drodze z Beerseba do Haranu, o który była oparta drabina Jakubowa. Napawał się Icek tem pięknem wspomnieniem, aż przypełznęła myśl druga, wąż niby, i ściągnęła ducha Ickowego do chłopskich pleców z powrotem i już się myślicielowi naszemu całkiem rozjaśniło w mózgu i przyszedł do wniosku, że jednak ta drabina z plecami chłopskiemi ma związek.
Rzecz prosta, że musiała ona mieć mocne szczeble, a jakiż materyał od chłopskich pleców mocniejszy? Drabina stoi po dziś dzień, dzieci Jakubowe wspinają się po niej coraz wyżej, a szczeble nic a nic nie słabną, są one mocne, bardzo mocne. Fajn szczebelki!
Icek postanowił, że przy pierwszej sposobności rozwinie szeroko tę myśl w pewnej krawieckiej szkole i że zjedna sobie słusznie należny poklask i już zaczął układać początek mądrego przemówienia, gdy nagle koło wozu stuknęło o kamień, a chłop się przebudził i ziewnął tak donośnie, aż się w poblizkim lesie echo odezwało.
Biały gołąb się spłoszył, wąż się spłoszył, Icek drgnął, a myśl jego przerwała się nagle, niby nitka pod dotknięciem noża.
— Paskudne ziewanie macie, Marcinie — rzekł prawie z gniewem.
— A dyć — odrzekł chłop — spać mi się chce, to i ziewam krzynkę.
To rzekłszy, ziewnął powtórnie jeszcze głośniej.
— No, no, wilk chyba głośniej nie wyje.
— Pewnie... Każdemu stworzeniowi, jak jest śpiące, gęba się drze.
— Dziwna, że wam się do tej pory nie rozdarła.
— Toć nie żydowska kapota, żeby się miała drzeć jeno ludzka gęba, gospodarska..
— Dla czego kapota i dla czego żydowska?... Wasza gęba nieprzyjemna jest, Marcinie.
— Nie dał mi jej Pan Bóg miłosierny dla Ickowej przyjemności, jeno żebym miał czem chleb jeść.
— Mnie się zdaje, że wy bardzo dużo chleba zjadacie.
— Jak Bóg da dużo, to się je dużo, a jak mało to mało, ale zawsze się je swój, nie cudzy...
I znowu ziewnął głośno.
— Słuchajcie-no Marcinie, ja was proszę, nie ziewajcie wy tak brzydko.
— Albo co?
— Bo mnie od tego zimno jest.
— Patrzajcie! a cóż mam robić?
— Rozmawiajcie; powiedzcie co, to wam się spać odechce.
— A cóż wam powiedzieć? Nie mam ja do powiedzenia dużo. Ot, wy prędzej; ponoć gdzieś do zamorskich krajów macie jechać.
— No, mam, to prawda jest... ja pojadę.
— To niech Icek jedzie.
— I wiecie, że ja tu już do waszych paskudnych Trzęsidłów wcale nie powrócę.
— A to niech Icek nie wraca.
— No, i wy mnie nie będziecie żałowali? Nic, ani trochę?
— A czego?
— Jak to czego? Mnie, Icka? Co wy tu będziecie bezemnie robili?
— To co i zawsze, będziemy orali, siali, żęli, kosili, młócili, sprzedawali zboże.
— A kto je od was kupi, jak mnie nie będzie.
— Insze żydy; urodzaj na nich wielki co roku, nie zabraknie. Czy rok mokry, czy suchy, zawsze przybywają. Gradu na nich nie masz, ani powodzi.
— Marcinie, wy jesteście wszyscy paskudny naród; wy nie znacie co to wdzięczność, nie rozumiecie jak wam kto dobrze robi, dobrze radzi, jak was kto żałuje w kłopocie, jak wam przychylny jest.
— A gdzież to taki dobrodziej?
— Jakto gdzie? siedzi koło was!
— Icek?
— Może nie?
— Nie miałem od was nijakiej dobroci.
— A nie pożyczyłem-to wam kiedyś trzy ćwiartki jęczmienia na wiosnę?
— A nie oddałem wam za to półtora korca na jesieni?
— A pieniędzy też wam pożyczałem.
— Braliście duży procent.
— Jaki wy głupi, chcecie, żeby kto pieniądze darmo dawał?
— A wy chcecie, żeby was kto darmo żałował.
— Darmo? tfy! wy Marcinie sami nie wiecie co gadacie.
— A juści.
— No, że ja wam pieniędzy nie dawałem darmo, to prosta rzecz, pieniądze kosztują; że wy mnie nie chcecie żałować darmo, to jesteście zły człowiek. Żal idzie z serca, a przecież serce nic nie kosztuje. Czy zapłaciliście za nie chociaż jeden grosz? Co wy jesteście bezemnie? co wy znaczycie?... Jaką wy sobie radę możecie dać... aj, aj, my jesteśmy dla was tem, co głowa dla człowieka, my za was myślimy. No, czy nie tak?
Chłop nic nie odrzekł, a Icek nalegał.
— No, jak wam się zdaje, czy nie jest tak jak ja mówię?
— Albo ja wiem.
— Chłopskie gadanie! drapać się w głowę i mówić: albo ja wiem.
— A no, Icku, skoro powiadasz, że jesteś moja głowa, to powinieneś wiedzieć co ja myślę o tobie.
— Co wy możecie myśleć?! dużo warto wasze myślenie jest! — rzekł z pogardą.
— Ja myślę, że Icek jest cygan...
— Tfy! tfy! jak to można powiedzieć na porządnego żydka, że jest cygan?! Tylko z głupiej głowy może wyjść takie myślenie, a z grubiańskiej gęby takie słowo. Wy wszyscy nic nie warci, wszyscy co tu jesteście na tym piasku, na tych bagnach. Szlachcic z wielką fanaberyą siedzi na swoim folwarku, jak pies na płocie. Sto razyby z płota zleciał, żeby go jaki porządny żydek w porę nie złapał i nie przytrzymał! A jaka fanaberya! jaka pycha! Chłop taki paskudny, ordynarny chłop, ten ma także swoją fanaberyę, a przecie żeby nie miał żydka, toby całkiem zmarniał; nie wiedziałby nawet, u kogo kupić kwartę gorzałki do przepłukania swojej grzdyki. A jaka fanaberya! jaka pycha!.. Chłop pyszny jak szlachcic, szlachcic jak hrabia, a hrabiemu to zdaje się... albo ja wiem, co się jemu zdaje?! Coś dziwnego!? Wszyscy oni razem tyle warci co nic, wszystkich dawnoby dyabli wzięli, gdyby nie nasze żydki, co ich cokolwiek trzymają!
— W garści i w kieszeni — dorzucił chłop.
— W jakiej garści? w jakiej kieszeni? Czy my na was majątki porobili? Niech nasze wrogi to wychorują, niech im cały nasz zysk bokiem wylezie, niech ich oczy zabolą, paskudników. Pfe! Patrzcie na moją garść — w niej figa jest, patrzcie na moją kieszeń — same dziury. A my z wami mamy smak, mamy interes za naszą dobroć, za to, co my was żałujemy, co dajemy wam pieniędzy w potrzebie. — Bez nas jużby was dawno nie było; my pójdziemy i was nie będzie — a wiecie, dla czego was nie będzie? Oto dla tego, że was dyabli wezmą...
Chłop jakoś dziwnie ramieniem poruszył i nawet obejrzał się trochę, ale milczał jeszcze; dopiero po dłuższej chwili, zapytał bardzo spokojnie:
— Icku, jedliście wy kiedy chleb?
— To jest bardzo głupie pytanie; dla czego ja nie miałbym chleba jeść?
— I dobry był — co?
— Chleb zawsze dobry, nie wiecie o tem?
— Ja bo tylko jeden gatunek chleba jadam, zwyczajnie jak chłop.
— Razowy? ja też czasem jadam razowy; nawet lubię taki chleb, trochę on gruby, ale idzie na zdrowie. Wy zawsze jadacie czarny chleb?
— Nie, nigdy.
— Pi! Pi! ja powiadam, że teraz chłopi porobili się wielkimi panami, on nigdy czarnego chleba nie jada! A czem się żywił wasz dziadek, wasz ojciec? Może jadł białe kluski z miodem, albo pęcak z pomarańczami? Ha! ha! Wy, Marcinie, wy pan, delikatny chleb jadacie; podsitkowy, albo pytlowany?
— I takiego nie jadam.
— Aj! aj! perłowe ząbki! jedwabne podniebienie, safianowy język, aksamitna gęba! Biały, całkiem biały chleb jada wielmożny pan Marcin! Taki biały jak szabasowa chała, jak bułeczki. Nie wiedziałem, że jesteście taki grymaśny magnat.
— Ja tam i białego chleba nie jadam.
— Też nie? No, no, czarnego nie, pytlowego nie, białego też nie, ja nie znam więcej gatunków chleba.
— Jest jeden jeszcze i ja na takim zęby zjadłem.
— Cóż to za chleb!? co za taki specyał jest? jak on się nazywa?
— Własny...
Icek aż podskoczył na furze.
— No, własny, ja wiem, że on wasz własny; a może wy chcecie powiedzieć, że ja jadam chleb kradziony? Ja was proszę, wy nie gadajcie takie dyfamacye. Mój chleb jest mój własny, tak samo jak wasz.
— Nie tak samo.
— Tak samo!
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Ha, mój Icku, ja się cudzemi interesami nie trudnię. Spałem sobie na furze — wyście mnie zbudzili; nie chciało mi się gadać, ciągnęliście mnie gwałtem za język; trajkotaliście jak on pytel, co się we młynie telepie, słuchałem; ale kiedy już koniecznie chcecie, żebym przemówił, to przemówię i nie żydowskim przebiegiem i wykrętem, ale poprostu, po chłopsku, jak łopatą włożę wam w waszą okrutnie mądrą głowę słowa prawdy, żebyście wiedzieli i żebyście to sobie w kominie zapisali, że wasz chleb jest tak podobny do mojego chleba, jak na to mówiący, węgorz do krowy, albo ziarnko pszenicy do biedki żydowskiej.
— No? no?
— A tak, mój panie Icku, podobieństwa tu żadnego nie może być. Ja na mój kawałek chleba muszę ziemię zaorać, czy Icek wie jak to ciężko?
— No, orać, wielka rzecz orać, to przecież każdy chłop potrafi.
— Ale nie każdy żyd. Dobrze w krzyżu zaboli, jak się człowiek sochy nadźwiga, dobrze nogi zabolą jak się za broną nabiega, a przy żniwie grzbiet trzeszczy, przy zwózce oczy na wierzch wyłażą, a potem trzeba cepem machać, to też nie lekka zabawka; trzeba ziarno wywiać, oczyścić, do młyna zawieźć — i ta dopiero jest mąka, z której baba chleb piecze. Aj, Icku, nie tak się ten chleb w piecu piecze, jak człowiek co musi koło niego robić, od samego początku; ale też wiedzcie o tem Icku, że w moim chlebie jest tylko czysta mąka, woda, trochę kwasu i sól — no i kawałek liścia kapuścianego na podkładkę... więcej nic...
— A co więcej może w moim chlebie być?
— Inna całkiem mąka i wszystko inne. W waszym chlebie zdybie się i przekleństwo i żal i płacz i krzywda ludzka i szachrajstwo.
— Tfy!
— Ciągnęliście chłopa za język, chłop tedy przemówił.
— Wiecie wy Marcinie, dajcie wy spokój, ja was proszę!
— To nie równać waszego chleba z moim, bo mój co innego, a wasz co innego.
— Kto równa, co równać! chleb jest chlebem, wasz, mój, wszystko jedno.
— A, nie jedno.
— Niech będzie i tak, co ja z wami mam się sprzeczać? Wy swoje, ja swoje... ja wcale nie mam chęci do gadania, mnie się chce spać, pozwólcie mi spać.
— Alboż ja wam bronię? Śpijcie sobie, skoro wasza wola; a chcecie nie spać, to nie śpijcie; tylko według onego chleba, to wam powiadam, że ja mam chleb mój, a wy macie... nasz.
— Wielka szkoda Marcinie, że wy jesteście taki mądry — wy się nie uchowacie.
— Was na doktora prosić nie będę.
Rzekłszy to, Marcin znowuż ziewnął, aż się echo po lesie rozległo i zaczął głową kiwać. Po chwili spał jak zabity, w postawie siedzącej; szkapa powoli wlokła ciężki wasąg po piasku.
Icek zapiął kapotę na wszystkie guziki, kołnierz podniósł do góry, ręce w rękawy wtulił, bo nad ranem chłodny wietrzyk się zerwał.
Wielki myśliciel nie mógł usnąć; było mu bowiem zimno i przykro.
Taki Marcin, taki chłop, cham, grubijanin, bez żadnej oświaty i edukacyi, nie umiejący ani czytać, ani pisać, ośmiela się mówić przykre słowa i komu? Uczonemu, nabożnemu Ickowi, prawemu dziecku Jakuba, osobie, której z samego prawa należy się dziedzictwo świata. I kto? on, taki parobek, towarzysz wołu i konia; robak grzebiący w ziemi... fe!
I jak tu nie emigrować, jak nie uciekać z takiej paskudnej ziemi, na której godny człowiek nie ma godności, honorowemu nie oddają honorów, gdzie nawet chłop chce być mądrym i mieć swoje zdanie.
Uciec, uciec na koniec świata, za dziesiątą granicę, porzucić to gniazdo niewdzięczników, nie znających się na rzeczy, na ludziach, na niczem!...
Niech ich dyabli wezmą!
Ickowi pilno do miasteczka, radby tam stanąć lotem ptaka, ale Marcinowa kobyła ptakiem nie jest; wlecze się noga za nogą i gdyby nie Marcin, który choć przez sen, macha jednak biczem od czasu do czasu, stanęłaby niezawodnie.
Icek trąca chłopa w ramię.
— Marcinie — woła — Marcinie!
— A co?
— Czy my dziś zajedziemy nareszcie?!
— Jak Bóg da, to zajedziemy.
— Ale mnie jest bardzo pilno...
— Do woli waszej...
— Kiedy ja mówię, że mnie się bardzo śpieszy, a chcę zaraz być w mieście.
— A to sobie bądźcie, któż wam broni?
— Daleko jeszcze?
— Nie widać i nie mam kocich ślepiów, żebym dojrzał po nocy miasto o milę drogi.
— Mila drogi, to jeszcze cała mila; ja was proszę, Marcinie, wy jedźcie prędzej.
— A niech Icek pogada o tym interesie z moją kobyłą, ja przecie wozu nie ciągnę...
— Zawsze, wy Marcinie, jesteście grubijanin.
— Jeszcze nie jestem, ale jak mi dogadywać zaczniecie, to mogę być.
Zaczęło świtać, na horyzoncie zarysowała się królująca nad miasteczkiem wieża kościelna.




III.

Już Icek był zupełnie gotowy do drogi, wyprzedał swoje ruchomości, spakował niezbędną garderobę i pościel, wyekwipował na drogę żonę i dzieci. Wszystko słowem, było przygotowane, tylko siadać na furę, z fury do wagonu, z wagonu na okręt, przebyć morze i znów kawałek lądu w wagonie i na furze i znaleźć się w kraju innym, gdzie wszystko jest dobrze, doskonałe, gdzie całkiem inny smak życia, inny honor i inny handel.
Zacznie się nowa egzystencya, ani podobna do dzisiejszej; piękna, wspaniała. Icek wyobraża już sobie w myśli ten kraj obiecany, złożony z samych szynkarzy, kupców, faktorów... Śliczny kraj, każdy będzie w wielkiem poszanowaniu i honorze. W jedwabnych szatach, w sobolowych szubach, damy zaś w klejnotach i perłach. Każdy będzie wygodnie siedział sobie na kanapie w salonie, lub przed chałupą na progu, palił fajkę, rozmawiał o najnowszych nowościach, lub też, jeżeli jest uczony, będzie się zagłębiał w starych, nabożnych księgach.
Wszyscy tam będą swoi, sędziowie, wojownicy, administratorowie, finansiści. Icek myśli, że będzie senatorem, ten urząd bardzo mu się uśmiecha. Icek lubi sprawy, zna kodeks, on by potrafił odwrócić kota ogonem, wykręcić każdy interes mądrze i jak się należy. Od tego ma przecież głowę, a głowie tej może ufać. Jest wypróbowana. Zdarzało się, bo chodzą po świecie paskudne wydarzenia, że się jakiś żydek rozminął z kodeksem i że mu na drodze stanął sąd, a za sądem kawałek kryminału, wymyślonego na to, żeby porządni ludzie nie mogli podług swego własnego upodobania handlować. W takich wypadkach zwykle odbywały się narady i sesye nad pytaniem: w jaki sposób biedaka prześladowanego przez los i złych ludzi ratować? Icek brał zawsze udział w takich naradach i bardzo sobie psuł głowę, ale tę miał pociechę, że nie psuł jej napróżno. Nieraz zdarzało się, że nikt nic nie wymyśli, nie poradzi, nie wynajdzie żadnej kombinacyi, tymczasem Icek poradził; w jego głowie wymarzyła się taka kombinacya, tacy świadkowie, takie alibi, że tylko zachwycać się i podziwiać!
Bywało; różne rzeczy bywały, różne sprawy, różne interesa. Kiedyś, kiedyś, tam za morzami, kiedy Icek będzie już trochę stary i ogromnie bogaty, kiedy sobie usiądzie w swoim salonie wspaniałym, albo latem przed chałupą na progu, kiedy go otoczą wnuczki i prawnuczki, to on im dopiero będzie opowiadał o dawnych czasach, o miasteczku swojem rodzinnem, o Trzęsidłach, o tej szlachcie, co hałasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem, zbożem, że śmieciami, o dziwnych sprawach, bardzo tanich kupnach drogich rzeczy, o takich koniach co ginęły i znajdowały się i znowu ginęły, o takich sprawach co zdawało się, że nic nie warte, a były dużo warte, o dziwnych licytacyach, o takim kraju, w którym można budować pałace z zajęczych skórek i przerabiać starą garderobę i łachmany na wielkie kapitały!
Icek będzie opowiadał, a delikatne wnuczki, otworzywszy usta, podziwiać będą mądrość dziadka i jego doświadczenie życiowe. On im powie też trochę o dzikim czarnym ptaku, co się nazywa wrona, o dzikiem zwierzęciu zwanem pies, o różnych chłopach co pokapcanieli, co umieli doskonale pić gorzałkę i robić awantury w szynku.
Czuje już Icek smak tej starości rozkosznej, tej pociechy z wnuczków, tego honoru, jakiego będzie zażywał... Czuje, cieszy się i już wyjeżdża... wprawdzie nie za morze, ale o trzy mile drogi, do swego familianta w innem miasteczku. Trzeba się pożegnać; nie można wyjechać tak niegrzecznie, nie powiedziawszy krewnym i przyjaciołom: bądźcie zdrowi...
Familiant siedział na progu i fajkę palił, kiedy Icek przed dom jego zajechał. Przywitali się przystojnie, bez gwałtownych uniesień radości, jak wypada mężom poważnym i bogobojnym.
Icek zlazł z fury, familiant wcale się nie ruszył z progu.
— Dzień dobry wam, Mojsie — rzekł Icek.
— Dobry rok wam, Icku — odrzekł Mojsie.
— Ja przyjechałem.
— Ja to widzę.
— Dla czego ja nie miałem przyjechać?
— Dla czego ja nie mam tego widzieć?
— Ja przyjechałem za interesem.
— Kto jeździ bez interesu?
— Usiadłbym trochę, poszedłbym do izby.
— Dla czego nie? idźcie sobie do izby.
— A wy, Mojsie?
— Ja mam chęć siedzieć tutaj.
— To i ja siądę tutaj.
— Siadajcie Icku, to was posili po podróży.
— Dziękuję. Wam wiadomo zapewne, że ja mam chęć pojechać za morze. Gadają tak, gadają owak, ja wiem, że tu jest całkiem pfe. Chcę jechać. Co wy myślicie o tem? Mam jechać?
— Dla czego nie macie jechać?
— Ale czy to będzie dobrze?
— Zobaczycie na miejscu. Co to komu szkodzi, że zobaczycie jak tam jest. Owszem, piszcie ztamtąd list, ja wam zwrócę za markę, a jak ja go dam innym do przeczytania, to oni mi zwrócą za markę. Znacie moje położenie, jestem człowiek niezamożny, nie chciałbym do tego interesu dokładać.
— A wy nie wybieracie się w drogę?
— Tymczasem nie.
— Dla czego?
— Wolę czekać.
— Na co wy macie czekać?
— Niech kto wpierw sprobuje. Oto wy jedziecie naprzykład, wy sprobujecie. Kiedy odjeżdżacie, Icku?
— W tych dniach.
— To szkoda jest.
— Dla czego ma być szkoda?
— Miałem dla was dobry, bardzo dobry interes.
— Weźcie go sami.
— Nie mam tyle pieniędzy, trzeba mi wspólnika. Myślałem o was, nie chcąc takiego geszeftu z familii wypuścić.
— Cóż to za interes?
— Na co mam gadać, przecież za morzem nie możecie być moim wspólnikiem.
— Dla czego nie mogę?
— Z dalekiego świata nikt interesu nie może prowadzić, a chcąc z bliższego prowadzić, to trzeba blizko być. Ja się bardzo dziwię, że wam, Icku, taką prostą rzecz trzeba tłómaczyć.
— Wy się bardzo mylicie, Mojsie; wasze słowo tymczasem jest tylko puste słowo, o interesie ja jeszcze nic nie słyszałem.
— Na co?
— Jakto na co? Niechbym wiedział, czy mój świat od niego blizki, czy daleki?
— Ej, ej!
— Ja chcę słyszeć.
— Chcecie słyszeć? słuchajcie. Wy znacie dobrze Wywłokę?
— Dla czego nie mam znać?
— Tam jest ładny kawałek młyna.
— Prawda... żebyśmy tak ładne zdrowie mieli. Ja ten młyn znam. On jest na cztery ganki, sprawiedliwy młyn. Można przy nim zrobić i tartak.
— Sprawiedliwe jest wasze słowo; ja sam myślałem, że tam pasuje zrobić tartak. Wyście dobrze powiedzieli, Icku.
— Jabym tam jeszcze założył przy młynie maleńką, bardzo maleńką karczmę. Tylko nie wiem, czy można?
— Ja już to wywąchałem.
— No i co?
Bardzo można. Widzicie Icku, teraz uważajcie tylko, tylko dobrze uważajcie.
— Uważam.
— W tej Wywłoce siedzi szlachcic. On siedzi, niech nasze wrogi tak mocno siedzą! On ma wcale nie mocne siedzenie. Był u mnie temu dwa tygodnie, chciał mi puścić ten młyn na sześć lat, bardzo tanio, aby tylko dostał pieniądze z góry. Kontrakt hypoteczny.
— Co wyście powiedzieli?
— Jak pasuje w takim interesie. Powiedziałem naprzód, że jabym wolał wziąć propinacyę, po drugie, że do młyna mam obrzydliwość, a po trzecie, że wcale nie mam pieniędzy.
— To wyście bardzo mądrze powiedzieli.
— Ja zawsze tak mówię.
— A on?
— On piszczał, okrutnie piszczał... a że ja nie mogę słuchać jak kto piszczy — więc powiedziałem mu, że się namyślę i że będę szukał pieniędzy. Chciałem do was pisać, żebyście zemną mieli współkę, ale wy chcecie jechać za morze, to już jest inny interes.
Icek zaczął gładzić brodę.
— Słuchajcie, Mojsie — rzekł — ile szlachcic chce rocznej dzierżawy z tego młyna?
— On dużo chce, on chce tysiąc rubli...
— Ja wiem, że niemiec płacił półtora.
— Ale nie dawał za sześć lat z góry! Ja powiedziałem, w takich warunkach to jest bardzo wyciągnięta dzierżawa; można dać najwyżej siedmset i to więcej przez życzliwość, aniżeli dla zysku. Czy ja miałem racyę?
— Sprawiedliwe wasze słowo.
Nastało długie milczenie. Obaj kuzynowie palili fajki z wielką rozwagą i spokojem, patrząc na wróble skaczące po ulicy. Icek doznawał rzewnego wrażenia, zdawało mu się, że ten młyn w Wywłoce, właściwie nie jest w Wywłoce, lecz w owym błogosławionym kraju za morzem, że tam właśnie, w tym młynie jest owo piękne życie, spokój, majątek, poszanowanie, honor. Czy za morzami trafi się taki doskonały interes?
— Mojsie! — rzekł Icek.
— No?
— Ja myślę, że ten młyn trzeba obejrzeć...
— Jak chcecie.
— Co to zaszkodzi, jak ja go zobaczę?
— Myślę, że ani młynowi, ani wam.
— To jedźmy.
— Oba?
— Tak, wy i ja.
— Więc chcielibyście wejść do spółki zemną?
— Niechno ja widzę interes.
— Dobrze, obaczcie. Czy pojedziecie sami, czy ja mam też z wami jechać?
— We dwóch lepiej. Pojedziemy obadwaj.
Kuzynowie wcale nie bałamucili; wybrali się w podróż bardzo prędko i stanęli w Wywłoce zaraz, bo odległość była bardzo niewielka. Icek znał trochę tę Wywłokę, ale teraz przyglądał się jej uważniej. Bardzo mu się miejscowość podobała. Wioska i dwór był trochę wyżej, na niewielkiem wzgórzu; młyn niżej, w kotlinie pod lasem. Gościniec ciągnął się koło samego młyna. Dwa stawy łączyła niezbyt szeroka rzeczka, ujęta w szluzę. W szluzie zbierało się dużo wody, która, gdy otworzono stawidła, z wielkim szumem i łoskotem spadała na koła. Kół było trzy, wszystkie jeszcze w dobrym stanie, mocne, porządne koła. Niemiec nie dał im się psuć, reparował zawczasu; dom, w którym się młyn mieścił, był taki sobie, ani za duży, ani za mały, w samą miarę, trochę okurzony od mąki, jak zwykle młyn.
Kiedy kuzynowie przybyli do Wywłoki, już słońce było na zachodzie, woda świeciła się jak złoto, czasem rzuciła się duża ryba.
Mojsie trącił Icka w ramię.
— Widzisz? — zapytał — jakie się tu szczupaki rzucają?
— Szczupaki?
— Na moje sumienie, Mojsie, szczupak to jest doskonała ryba...
— Obyśmy ją we współce spożywali i oby nam poszła na zdrowie.
— Daj Boże... daj Boże... czy ja tego nie chcę? Owszem, ja bardzo pragnę. Jabym wolał nie pragnąć, wolałbym wziąć cały ten interes sam na siebie; ale ani mam kapitału tyle co potrzeba.
Obejrzeli całe terytoryum, porozumieli się co do warunków współki, potem poszli do dworu. Tam siedzieli kilka godzin, bo przeprawa była ciężka. Szlachcic wcale nie miał ochoty dać się zarznąć, dwaj kuzynowie zaś uparli się, aby mu koniecznie zrobić tę przyjemność. Było z tego powodu małe nieporozumienie, bo tamten jegomość miał temperament gwałtowny, a Mojsie i Icek odznaczali się łagodną słodyczą i stałością, która zawsze zwycięża.
Doprawdy, jeżeli się komu zdaje, że łatwo jest wziąć w dzierżawę młyn na dogodnych warunkach z niejaką bonifikacyą za opłacenie czynszu z góry, jeżeli się komu zdaje, że to bagatela — to mu się źle zdaje. To jest ciężka praca, niezmiernie ciężka.
Z początku było cicho i spokojnie, szło wszystko delikatnie; potem szlachcic zaczął hałasować, jak zwyczajnie w handlu, nawet puścił ręce w ruch. Oni są tacy gwałtowni. Z początku Icek wyleciał za drzwi, potem wyleciał Mojsie. Potem obaj wrócili i znowu wylecieli obaj. Następnie Icek tłomaczył się szlachcicowi, że wszystkiemu jest winien Mojsie, a po chwili Mojsie tłomaczył, że takiego paskudnego żyda jak Icek w życiu swojem nie widział i nie zobaczy. Hardy, skąpy i gwałtownik niesłychany. Onby chciał odrazu człowieka zjeść, zamiast gryść go po kawałeczku, powoli... Szlachcic już nie krzyczał, tylko sapał, Mojsie i Icek mieli mocne poty, a twarze ich stały się całkiem czerwone, jak gotowane raki. To jest praca, bardzo ciężka praca, kto tego nie zna, ten nie rozumie, a kto nie rozumie, to nie zna.
Taki interes ma dwie części: jedna jest gadana, druga pisana, ale przy pisanej bywa także duże, bardzo duże gadanie. Pióro z ręki leci pod stół, z pod stołu znowu do ręki, zadatek co się pokazuje, to się chowa, zupełnie tak samo jak słońce, i wtenczas dopiero człowiek doznaje pewnej ulgi, wtedy dopiero czuje cokolwiek powietrza w piersi, gdy może powiedzieć: „Siojn, niech ja stracę“! Wówczas z głowy jego spada wielki kamień, z pleców cała góra się zwala... Jest mu lekko, oddycha zupełnie jak człowiek ciężko chory, po powrocie do zdrowia.
Kiedy Icek i Mojsie powiedzieli siojn, to im góry z pleców pospadały, ale zarazem uczuli taką czczość, takie ściskanie w dołku, że postanowili zaraz pójść do karczmy i napić się wódki — tylko wyniknęła pomiędzy nimi kwestya, kto za nią zapłaci? Icek wcale nie chciał ponosić na to wydatku, a Mojsie zupełnie nie miał chęci; wprawdzie jako wspólnicy mogliby kupić sobie gorzałki do współki i to byłoby sprawiedliwie, ale po wielkim namyśle uznali, że będzie dużo sprawiedliwiej jeżeli wódki da szlachcic. Zrobił doskonały interes, dostanie pieniądze za sześć lat z góry, dla czego więc nie ma poczęstować dwóch poczciwych ludzi? Pokrzepił się tedy Icek i Mojsie tanim kosztem, kosztem delikatnej przymówki — i obaj dopiero uczuli, że im dobrze jest.
Powracając do miasteczka, rozmawiali o młynie i zyskach, jakie osiągną; tworzyli całe góry kombinacyj, morza obliczeń, a potem gawędzili sobie o rzeczach ogólnych. Mojsie robił Ickowi delikatną wymówkę za zamiar wyjazdu.
— Dalibóg, Icuniu — mówił — mogę ci to szczerze powiedzieć, że ów wyjazd nie robił wielkiego honoru twojej głowie.
— Co chcesz od mojej głowy?
— Jakto co? Czego człowiek chce od kozy? Trochę mleka. Czego żąda od głowy? Cokolwiek rozumu.
— Chcecie powiedzieć, że ja jestem głupiec?
— Nie chcę tego mówić, broń Boże, ale myślę sobie, że w tym interesie wasz rozum był chyba wypuszczony w dzierżawę, jak ten młyn w Wywłoce.
— Pfe! co to za gadanie!
— Wleźcie-no, Icku, sam w siebie i pogadajcie ze swoją duszą; jeżeli ona wam powie, że mieliście recht, to ja się będę bardzo dziwił, a jeżeli wam powie co innego, to wy się będziecie dziwili, jakim sposobem takie głupstwo mogło wam wejść do głowy...
— Posłuchajcie Mojsie, co ja wam powiem.
— Dla czego ja nie mam posłuchać co wy powiecie? Owszem, możemy sobie o tym interesie pogadać całkiem porządnie.
— Wiadomo wam pewnie, a jeżeli nie wiadomo, to się odemnie, bez żadnej dopłaty, możecie dowiedzieć, że nie ma na świecie takiej maszyny, takiej dziwnej mechaniki, takiej kupy kombinacyj, jak jest człowiek.
— Co to za gadanie? człowiek jest człowiek.
— Mojsie! wam się tylko tak zdaje.
— Co to jest „zdaje?“ Fe! Icku fe! jeszczeście nie dojechali do Ameryki — a już zaczynacie gadać jak jaki paskudny apikores. Co jest człowiek? Alboż w piśmie nie stoi, że człowiek jest człowiek — a nie tak jak wy powiadacie: mechanika.
— To prawda, ale i to, co ja mówię, to też jest prawda.
Mosiek ramionami wzruszył.
— Nie wiem, co chcecie powiedzieć.
— Czy naprzykład Mendel jest człowiek?
— Pytanie!
— A żyd on jest? A pachciarz on jest? A nabożnik on jest?
— Jest, jest, co chcesz?
— Chcę pokazać, że Mendel jako człowiek, prócz tego, że jest człowiek, jest także żyd, jest pachciarz i jest nabożnik. Jeżelim powiedział, że człowiek jest to kupa kombinacyj, to nie znaczy, że wszystkie kombinacye miały iść z tego człowieka, co o nim w piśmie stoi. One mogą sobie wychodzić trochę z żyda, trochę z pachciarza, trochę z nabożnika i tak też one wychodzą. Ja się dziwię, że taki prosty interes trzeba wam wpychać do głowy z wielką forsą, jak klin w sękaty kawał drewna...
— Mówcie wy trochę delikatniej, Icku.
— Niech to was nie obraża, ja powiedziałem tylko dla przykładu.
— Wybierajcie trochę porządniejsze przykłady, ja was bardzo proszę, mój Icku.
— Nie, Mojsie, tu nie potrzeba się ani gniewać, ani mieć pretensyi, bo interes jest prosty. Powtarzam wam, że człowiek jest człowiek. Jego Pan Bóg stworzył, on taki jest, ale prócz tego on jest żyd — a czy żyd mało ma kombinacyj? On jest nabożnik, a czy wiecie jak wielkie są kombinacye nabożnika? One idą szeroko, po całym świecie i idą wysoko, do samego nieba — a teraz weźcie na uwagę kombinacye pachciarza! Sami byliście pachciarzem, ja byłem też pachciarzem, w naszej familii było ilu? stu, może tysiąc pachciarzów. Wiadomo wam, kochany Mojsie, że mało ludzi na świecie ma tyle interesów co pachciarze; od krowy do szlachcica, od skórki zajęczej do okowity, do wełny, do zboża, pachciarz wszystko umysłem swoim obejmować musi. Z tego powodu z jego głowy wychodzą kombinacye wielkie, a jeżeli dodacie do tego kombinacye żyda i kombinacye uczonego nabożnika, to przekonacie się, że człowiek jest cała mechanika i wielka kupa kombinacyj. Może nie prawda?
— Może i prawda.
— Ja wam powiadam, że prawda.
— Ale do czego, Icku, wy prowadzicie tę rozmowę? Którędy idzie bieg naszych myśli? Dla czego on wykręca na prawo, na lewo, a nie idzie tam dokąd iść powinien, dla czego nie idzie wprost do interesu?
— On idzie, on idzie niekoniecznie prostą drogą, bo nigdzie nie stoi napisane, żeby wszystkie drogi były proste. On idzie naokoło, ale zawsze tam przyjdzie, gdzie potrzeba.
— Ciekawym!
— Ja chcę prowadzić do tego. Ja jestem Icek, podług waszego rozumienia taki sobie Icek, zwyczajny Icek Grünbaum, pachciarz z Trzęsideł, a to jest wcale nieprawda.
— Nieprawda? To z kim ja zrobiłem współkę na młyn?
— Wy zrobiliście współkę z Ickiem Grünbaum, z tym co był pachciarzem w Trzęsidłach — ale jeżeli wam się zdaje, że ja jestem tylko ten Icek Grünbaum, to się mylicie grubo.
— A co Icek jest? — zawołał przestraszony już na dobre Mojsie. — Co Icek jest? Z kim ja zrobiłem kontrakt? Z kim ja mam współkę do młyna?
— Ja jestem Icek podwójny.
— A ja was bardzo, ja was bardzo proszę, Icku, nie róbcie wy żadnej symulacyi. Spółka to spółka, a między porządnymi ludźmi nie powinno być żadne szachrajstwo.
— Pfe, Mośku, wy macie drewnianą głowę. Ja wam już powiedziałem, że do współki jestem Icek Grünbaum; ale prócz współki, do zwyczajnych interesów ja mogę być Icek podwójny.
— Podwójny? co wy powiadacie?! Czy człowiek może być podwójny?
— Bardziej, aniżeli dubeltówka! Kombinacya interesów, o której mówiłem wam przedtem, robi człowieka nietylko podwójnym, ale potrójnym, nawet poczwórnym. Wy się nie dziwcie temu. Wy do tej pory handlowaliście jednym tylko towarem.
— Ja? niech mi Pan Bóg da tyle zdrowia, iloma ja różnemi towarami handlowałem!
— Ja wiem, głównie jednym, handlowaliście mlekiem. To nie jest towar który wyrabia głębokość umysłu, to nie jest, źródło w któremby rozum mógł się wykąpać, jak żyd w mikwie i wyjść ztamtąd całkiem orzeźwiony. Daję wam na to słowo.
— A czem wy handlowaliście, Icku, że taki rozum wielki obrał sobie mieszkanie w waszej, bardzo zwyczajnej głowie? Co wy macie być lepszego odemnie? Ja żyd i wy żyd, ja pachciarz i wy pachciarz, ja wspólnik i wy wspólnik. Zkąd w was taka pycha, że chcecie być najmądrzejszy?
— Nie rozumiecie mnie wcale; przezemnie nie mówi pycha, tylko prawda. Wy jesteście Mojsie pojedyńczy, ja jestem Icek podwójny — a to znaczy tyle co dwóch Icków. Wam się to w głowie nie mieści, a to prosta rzecz. Wczoraj byłem Icek tamten, dziś jestem Icek ten. Wczoraj byłem tu jak gość, byłem obywatel amerykański, jedną nogą stałem już na morzu, a drugą podnosiłem do góry, żeby ją wziąć precz z Trzęsideł; dziś wcale nie podnoszę nogi, wcale nie jestem na morzu i jestem sobie obywatel tutejszy, dzierżawca młyna w Wywłoce.
— Przepraszam was, Icku, wy nie jesteście dzierżawca.
— A co jestem?
— Współdzierżawca.
— Aj Mojsie, Mojsie, ciężka wasza głowa! Jeżeli rozerznąć jabłko na dwie połowy, to ani jedna połowa nie będzie kotem, ani druga, za pozwoleniem, psem — ale obie będą tylko jabłkiem.
— No, no.
— To też ja do tego prowadzę, że dziś jestem dzierżawca. Sam, czy we współce, do rzeczy nie należy, dość, że dzierżawię młyn w Wywłoce i niech to moje wrogi wychorują, co ja na tej dzierżawie jeszcze nie zarobiłem. Ja jestem dzierżawca, obywatel tutejszy i nawet nie myślę wyjeżdżać do żadnej paskudnej Ameryki, pomiędzy kolorową szlachtę i dzikich czarnych chłopów, o których słyszałem dużo brzydkich rzeczy.
— Co wyście mogli o nich słyszeć?
— Słyszałem, że oni jedzą żywe małpy i żywe węże.
— Tfy!
— Ja to samo powiadam, a z tego co powiadam, możecie się sami przekonać, że jestem podwójny, bo wczoraj byłem inny i mówiłem wcale co innego. Mnie się zdawało, że dziki chłop jest lepszy od naszego chłopa — a dziki szlachcic od naszego szlachcica. Dziś widzę, że Ameryka nie jest taki kawałek złota, jak się zdawało. Dziś widzę zupełnie inaczej. Nie chcę w złą godzinę wymówić, Mojsie i pluję trzy razy, żeby się co złego do mego słowa nie przyczepiło, ale podług mego zdania, zrobiliśmy doskonały interes.
— Na młynie?
— Tak.
— Daj Boże.
— Ja wam mówię — a ja znawca jestem i wiem, że z pewnością w Ameryce nie może się taki interes przytrafić. Tam szlachta jest chytra, wyrachowana, a nasza komisya żydowska, ta co od samego Hirsza, chciałaby porządnych żydków zapędzić do grubej i niedelikatnej roboty, to jest fe!
— Dalibóg fe, macie racyę.
— Póki ja nie miałem tego młyna...
— Powiedzcie: póki my nie mieliśmy.
— No dobrze, póki my nie mieliśmy tego młyna, to mnie się zdawało, że Ameryka jest raj, teraz widzę, że ona jest tylko Ameryka i że trzeba wielkiego ryzykanta, coby chciał tego raju kosztować. Ja wcale nie chcę, mam już dosyć!




IV.

Z pochyloną głową, zamyślony szedł Icek do dworu w Trzęsidłach. W myśli przygotowywał już mówkę pożegnalną dla dziedzica, grzeczne słowo dla wszystkich domowników. Licho wie co się kiedy z człowiekiem stać może; lepiej więc z każdym dobrze wychodzić. Ma kto stanąć na drodze w przyszłości jak przeszkoda, niech lepiej stanie jako pomoc.
Wszedłszy do pokoju dziedzica, Icek pokłonił się bardzo nizko.
— A! Icek... jeszcze nie w Ameryce?
— Wielmożny panie, niech moje wrogi tam będą.
— Przecież taki świetny kraj... taka ziemia obiecana.
— To gadanie jest.
— Sam opowiadałeś.
— Byłem obałamucony.
— Proszę!
— Naprawdę, wielmożny panie, byłem całkiem zbałamucony. Mnie dużo nagadali, a ja niepotrzebnie słuchałem. Ja byłem rozżalony, byłem cierpiący, moje interesa nie szły, mnie ludzie robili przykrości, ja miałem ciężkie życie. Mnie się zdawało, że tam za morzem jest lepiej a tu bardzo źle; tymczasem ja się przekonałem, że i tu źle nie jest, że i tu można żyć i handlować, nawet bardzo dobrze handlować.
— I cóż wpłynęło na wasze przekonanie?
— Co miało wpływać? ja sam sobie wpłynąłem.
— Tak nagle?
— Co dziwnego? Panu dobrodziejowi wiadomo, że jak kto siedzi w ciemnej izbie, to mu jest czarno, on nic nie widzi, a jak się wydobędzie na świat, na jasność, to widzi więcej niż sam chce.
— No tak, ale cóż Icka wyciągnęło na tę jasność?
— Ja sam.
— E musi być jakaś przyczyna...
— Może i jest... pewnie, że jest... co na świecie bez przyczyny się dzieje?
— Zapewne jaka dobra afera.
— Całkiem nie afera, wielmożny panie, tylko młyn, zwyczajny, wodny młyn.
— Gdzie?
— W Wywłoce, pewnie pan dobrodziej zna ten młyn?
— Znam doskonale.
— Pan dobrodziej nie powie, że to jest zły młyn.
— Owszem, doskonały.
— No; tembardziej, że na cztery, na pięć mil w okolicy drugiego takiego nie znajdzie.
— A racya.
— Są wiatraczki, a panu dobrodziejowi wiadomo, co jest wiatrak. To śmiechu wart interes; jak jest wiatr, to on cokolwieczek miele, a jak nie ma wiatru, to nic nie miele. I co on miele? prostą razową mąkę dla chłopów! Co to jest? to nic nie jest, a ten młyn w Wywłoce? Ha! ha! on ma jedwabny pytel francuski, co, żebym ja tak jeszcze drobne dzieci miał, jak z pod niego drobna mąka idzie; a te kaszaki! aj waj, panie, co za kaszaki! francuskie, na moje sumienie. Perłowa jak perła, drobna jak brylanty, a te chłopskie kasze, lecą, z pod kamieni jak śmiecie. Ja panu powiem, jak chłop koło Wywłockiego młyna przejeżdża, to się oblizuje, bo jemu zaraz pachnie kasza, za przeproszeniem pana dobrodzieja, ja cokolwieczek splunę, ze słoniną... Jest to pfe, ale dla chłopa, to nadzwyczajny zapach!
— A jednak mówiłeś Icku, że wolisz dzikich czarnych chłopów, aniżeli naszych.
— Co ja mówiłem? Ja nic nie mówiłem, a jeżelim co mówił, to w wielkim żalu i smutku. Teraz ja już żalu nie mam, ja wziąłem w arendę młyn w Wywłoce — i od tego czasu ja bardzo polubiłem naszych chłopów. Na moje sumienie, są to bardzo porządni ludzie. Niech mi pan dobrodziej wierzy.
— Jeszcze parę dni temu mówiłeś inaczej.
— Parę dni! mała rzecz. Czy pan dobrodziej wie co znaczy parę dni?! Przeszłego roku w połowie sierpnia żyto było po pięć rubli, a na wiosnę spadło na trzy! O pięćdziesiąt procent! No, jakie miał zdanie handlarz żyta w sierpniu, a jakie ma dziś?
— Ależ człowieku, tu chodzi o elementarne zasady.
— Aj zasady, zasady! Ja nie wiem co to są zasady, ja jestem teraz cały młynarz, ja znam tylko stawidła. Może one są także zasady. Ja panu co powiem: tak czy tak, trzeba żyć i to jest najgłówniejsza zasada. To jest cała mechanika, całe koło, które obraca świat. Niech pan mówi tak, albo tak, a ja powiadam swoje. Tam serce gdzie chleb, inaczej to nie może być.
— Nie, Icku.
— Może dla państwa nie, dla nas tak. Nam się należy cały świat z prawa sukcesyi.
— Po kim, u dyabła?
— Po Jakubie.
— Po jakim Jakubie?
— Wie pan, Abraham miał syna Izaaka, Izaak miał dwóch synów: Jakuba i Ezawa. My jesteśmy od Jakuba, państwo od Ezawa; a Jakub był starszy.
— Ezaw był starszy.
— Był, ale on swoje starszeństwo zcedował; bardzo formalnie, przed regentem, na Jakuba; ta cesya na nas przechodzi... bo dzieci Jakuba, który znaczy to samo co Izrael, to my...
— Naciągasz Icku.
— Co mam naciągać, to jest prawda.
— Ostatecznie, nie wygrałbyś swojej sprawy przed sądem.
— Ja wiem, ale to nic nie szkodzi. Nie mam wyroku, staram się innym sposobem.
— Jak?
— Jak można, tak czy siak, abym swoje miał. Zresztą, proszę pana, co my mamy o tem gadać. Ja mam swoje prawo, pan ma swoje; ja mówię tak, pan tak; pan sobie jest dziedzic w Trzęsidłach; ja sobie na całym świecie jestem dziedzic.
— Nie wiedziałem o tem.
— Aj waj, czy to człowiek może o wszystkiem wiedzieć? Ja swoje dziedzictwo bardzo kocham, pan swoje też kocha.
— Powiedziałeś przecież przed paroma dniami, że nas znać nie chcesz.
— Panie dobrodzieju — to była omyłka.
— Powiedziałeś, że nas wcale nie kochasz.
— A pfe! czy ja to mogłem powiedzieć?
— Wyraźnie.
— Nie może być!
— Na własne uszy słyszałem.
— Nie wiem, chyba pan dobrodziej miał wtenczas, broń Boże, jaki feler na ucho...
— Mogę zaręczyć, że byłem jak najzdrowszy.
— No to chyba ja miałem feler na język.
— To prędzej.
— Ale już teraz nie mam ten feler.
— I nie odjeżdżasz Icku?
— Fe, wielmożny panie. Ja mam moje serce na młynie, a młyn w Wywłoce. Ja bym odjechał, zostawiłbym serce moje, a powiedz pan dobrodziej, czy człowiek może żyć bez... serca?!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.