Hymny J. Kasprowicza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romuald Minkiewicz
Tytuł Hymny Jana Kasprowicza
Podtytuł O sercu człowieczem opowieść hiobowa
Pochodzenie U wiecznych wrót tęsknicy
Wydawca Kasa Przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich; Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Romuald Minkiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
HYMNY JANA KASPROWICZA
(O SERCU CZŁOWIECZEM OPOWIEŚĆ HIOBOWA)



»W Ciemnosmreczyńskich skał zwaliska,
Gdzie pawiookie drzemią stawy,
Krzak dzikiej róży pons swój krwawy
Na plamy szarych złomów ciska.

U stóp mu bujne rosną trawy,
Bokiem się piętrzy turnia śliska,
Kosodrzewiny wężowiska
Poobszywały głaźne ławy...

Samotny, senny, zadumany,
Skronie do zimnej tuli ściany,
Jakby się lękał tchnienia burzy.

Cisza... O liście wiatr nie trąca,
A tylko limba próchniejąca
Spoczywa obok krzaku róży.


Słońce w niebieskim lśni krysztale,
Światłością stały się granity,

Ciemnosmreczyński las spowity
W blado-błękitne wiewne fale.

Szumna siklawa mknie po skale,
Pas rozwijając srebrnolity,
A przez mgły idą, przez błękity,
Jakby wzdychania, jakby żale.

W skrytych załomach, w cichym schronie,
Między graniami w słońcu płonie,
Zatopion w szum, krzak dzikiej róży...

Do ścian się tuli jakby we śnie,
A obok limbę toczą pleśnie,
Limbę, zwaloną tchnieniem burzy.


Lęki! wzdychania! rozżalenia,
Przenikające nieświadomy
Bezmiar powietrza!... Hen! na złomy,
Na blaski turnie, na ich cienia

Stado się kozic rozprzestrzenia;
Nadziemskich lotów ptak łakomy
Rozwija skrzydeł swych ogromy;
Świstak gdzieś świszcze z pod kamienia.

A między zielska i wykroty,
Jak lęk, jak żal, jak dech tęsknoty
Wtulił się krzak tej dzikiej róży.


Przy nim ofiara, ach! zamieci,
Czerwonem próchnem limba świeci,
Na wznak rzucona świstem burzy...


O rozżalenia! o wzdychania!
O tajemnicze dziwne lęki!...
Ziół zapachniały świeże pęki
Od niw liptowskich, od Krywania...

W dali echowe słychać grania:
Jakby nie z tego świata dźwięki
Płyną po rosie, co hal mięki
Aksamit w wilgną biel osłania.

W seledyn stroją się niebiosy,
Wilgotna biel wieczornej rosy
Błyszczy na kwiecie dzikiej róży.

A cichy powiew krople strąca
Na limbę, co tam próchniejąca
Leży, zwalona wiewem burzy«.


Niejeden pieśni kwiat wyrasta nad próchniejącą limbą duszy, zwaloną wichrowem, niszczącem tchnieniem życia.
Nad rozsypującem się, przez pleśnie niemocy i świdrujące robactwo grzechu i cierpień toczonem jej próchnem, przeróżne się krzewią rośliny.
Niekiedy — biały »ptak niebieski« albo wiatr dobry, chłodzący, przyniesie małe ziarenko jabłeczne, i oto z próchna »gałąź kwitnąca« wyrasta, lejąca woń ukojną kwiatów na zbolałe serce, i ku końcowi lata, na jesień żywota, gotująca słodycz owocu, w pogodnem zaciszu sadów »mądrości« roszczonego...
Niekiedy — przychodzi cichy, słaniający się smutkiem skupionym człowiek, pochyla się nad nią miłośnie, i ręce z żalu drżące zanurza w jej trzewia, i robactwo »grzechu« wyciąga — jedno po drugiem — przed swe łzawiące bólem oczy, i próchniejące »popioły« zdziera, rozsypuje z wiatrem na okrąg świata, by tam — w głębi — utajoną pod niemi iskrę zniczową życia odnaleźć, rozdmuchać i w dusze »bezdomnych« zarzucić, by urosła w nich w »promień« słoneczny czynów bohaterskich, wielkich, cichych, smutnych czynów, wpatrzonych nieustraszoną, świadomą źrenicą w lecące chmurą złowieszczą na zdziobanie ich siewu »kruki, wrony...«
Niekiedy zaś — na głaźnych złomach bryły, skąd wichrem życia strąconą była, jak krzyk straszny, rozdzierający, »jak żal, jak lęk, jak wiew tęsknoty« wytryska z miażdżonego serca, krwią zbryzgany dymiącą, kwiat »dzikiej róży«... »biczem lęku« gnany, oderwać się chciałby od skały i w wyż, w dal umknąć, precz od próchna limby... i pnie się, w krzew urasta ciernisty, tysiącami krwawych kwiatów urągający niebu, i głazom, skąd oderwać się nie może, i temu gnijącemu próchnu limby, nad którem targać się i szarpać musi, zawieszony między nieba błękitem a kałem grudy ziemnej, i trwać tak musi wieczyście, rdzeniem własnych korzeni przykuty...

I taką jest pieśń Jana Kasprowicza.

»Tak! Nie wiedziała ma dusza i nie wie,
Co znaczy spokój. Cisza przenajświętsza,
Drzemiąca w mroków świątynnych zalewie,
Była jej obcą!... Precz od swego wnętrza
Mknęła, jak z gniazda na bezlistnem drzewie
Ucieka ptactwo, gdy się nad niem spiętrza
Zwał chmur, nasycon strawą burz, a przed nią
Biegł goniec z nowych szarpań gorzką przepowiednią«.

(Zbiorek: Ballada o słoneczniku).

Bo

»W życia przeboju, ach! w życia rozterce
Jakże bezdenną grób przepaścią zieje,
Gdy gaśnie skra po iskierce;

Gdy znikające człek widzi nadzieje,
Kiedy na dążeń promieniste znicze
Noc swój ponury mrok leje...

Są wtedy duchy, co straszne gorycze
Chłoną z spokojem, co z przedziwną ciszą
Patrzą w rozpaczy oblicze...

Lecz są znów duchy, co gdy nic! usłyszą,
Jęczą, jak dęby, gdy dzikie wichury
Ich konarami kołyszą.

Rwą się w rozpaczy, jak jodły, gdy bury
Grom w nie się wryje, gdy śmiercią szeleści
Las naokoło ponury.


I nieraz w niebo krzyk bluźnierczej treści
I krew rzucają z ropiejącej rany
By znów zamilknąć — w boleści...«

(Chrystus).

Zamilknąć po to tylko, by zerwać się po chwili z jeszcze straszniejszym, oszalałym krzykiem groźby, lęku, rozpaczy i błagań...
Takim nadludzkim, krwawym krzykiem są hymny Kasprowicza.
Nadludzkim, bo niesłychanym dotąd nigdy w takiej grozie i potędze ekspresji.
Nadludzkim, bo nie człowieczym tylko, nie wszechludzkim, i nie ziemskim tylko, lecz krzykiem bólu świata całego, palących się przestworów, słońc i gwiazd, z jakichś wyroków okrutnych

»rozbijających się w swoich elipsach...«,

krzykiem rozpacznym wszechbytu, i nawet, nawet przedskonnym jękiem Boga-Syna, krzyżowanego Syna tego Boga, który »złe stworzył«, a teraz zniszczyć je ni poskromić niema już mocy, i nadaremnie wysyła na śmierć krzyżową Syna swego — jak On Boga.
Nadludzkim, bo w sprężonem napięciu bólu chcącym

»wyciągnąć swe członki do ogromu krzyża«

Bożego, by złe nad światem ciążące ach! wreszcie odkupić.

Nadludzkim, bo wulkanicznym porywem oszalałej męką krwi tryskającym aż do stóp Boga,

»co na złocistym spocząwszy trójkącie,
krzyż trójramienny mając u swych stóp
proch gwiazd w klepsydrze przesypuje złotej«,

i urągliwą drwiną bluźnierczą:

»i płodź żywoty,
aby tak klęły, jak ja;
aby płakały, jak ja;
aby w szarpiącej modlitwie,
co jako dzwon ten łka,
o zmiłowanie prosiły;
aby się wlokły z gromnicami w dłoni
ku tej nieznanej ustroni,
do tej — ostatniej mogiły;
aby tak wyschły, jak łza,
którą już oko me płakać nie może;
aby tak marły, jak ja —
o Święty, Nieśmiertelny! Święty, Mocny Boże«!...,

tą urągliwą drwiną bluźnierczą chcącym zdrzemaną moc Boga obudzić, by nie dał Szatanowi wzrosnąć nad Siebie:

»Masz-li Ty grom —
Masz-li Ty chmurę w ten południa skwar,
aby z niej piorun padł
i od szatana uwolnił ten świat?...
Wal błyskawicą, wal!
Niechaj się łamie,
niech się rozkruszy ta zdrada,
która nad życiem i nad śmiercią włada!...«

(Święty Boże).
Nadludzkim, — bo gdy

»grom nie pada«,

i złe »trwa wiecznie«, i Zbawiciel — Syn Boga daremnie kona na krzyżu ze strasznym jękiem zwątpienia:

»Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?«

a Lucyfer głosem okropnym woła

»niema Boga!« —

wówczas z nadludzkiem — wszelką miarę przerastającem — upokorzeniem, w »nieukojonej żałobie« serca klęka przed złem, przed wyolbrzymiałym nad życie i śmierć Szatanem i czołga się ku niemu na klęczkach,

»i modli i płacze, i wzdycha i modli«,

by moc swą zabójczą powściągnąć raczył:

»Zlituj się, zlituj nad ziemią,
gdzie ból i rozpacz drzemią,
gdzie ból i rozpacz dzwonem się rozlega
i w strasznej pieśni brzmi!«

W tej jego pieśni: w hymnach nadludzkich.


Są straszne chwile, kiedy na duszę, zmęczoną bezowocną długą walką z otaczającą nędzą i niedolą człowieczą, z nieprawością, wyzyskiem i zdradą, z przemocą i niewolą, nad ludem ciążącą i narodem, — przyjdzie zwątpienie, i bezwład, i niemoc...
Są straszne, obłędne chwile, — kiedy na duszę, zmożoną zwątpieniem w skuteczność wysiłków wszelkich w dziedzinie życia, spadną jak sępy krwiożercze pytania: czemu? czemu? gdzie zła początek? gdzie win źródło? — ach! i gdzie ich odkupienie?... i myśl znużona daremnie do wrót wieczystej tajemnicy kołacze, kołacze po to tylko, by ustawicznie odrzucana, zbita, skrwawiona, znowu ku nim powracać i znowu kołatać, daremnie... wieczyście...
Są straszne, obłędne, rozpaczne chwile, — kiedy na duszę, zmęczoną walką, stoczoną do dna zwątpieniem i niemocą, ostatecznie już, śmiertelnie znużoną, — spadają raz po raz okrutne, ślepe ciosy, w piarg druzgocące ostatnią jej ostoję: ciche marzenie o szczęściu miłości, i serce znękane miażdżą, miażdżą, miażdżą powoli, długo, wyrafinowanie...
Ach, są straszne, wielkie grozą chwile, gdy dusza gasnąca

»w ten pozbawiony końca
Pańskiego gniewu dzień«,

utraciwszy wszystko na ziemi, zbywa również ziemskich, krecich oczu, i wynieśmiertelniona

»tą wielką godziną konania«

staje na onej przełęczy niebios wieczystej, kędy graniczą Stwórca i natura, i myślą zjednoczona z wszechbytem przesięga go nawskroś — w bezmiary przestrzeni i w nieskończoność wieków,

»tak dawnych,
że o nich wieść
zagasnąć miała czas«,

a sercem — przeczystem w tę wielką godzinę konania i miłością przepełnem — staje się jedno z sercem wszechświata, i drga i tętni żądzą rozkoszy i bólem, i grzechem, i winą, i rozpaczą

»wszystkiego co rośnie i pełza i kwitnie,
wszystkiego co szumi i szepce i dźwięczy,
wszystkiego, co płonie i gaśnie«

»w Pańskiego gniewu nieskończony dzień«,

»w którym konają wieki,
i wraz się rodzą nowe
na cięższą jeszcze niedolę«...

I jeśli w tę potworną, w tę wielką godzinę konania duszy,

»kiedy na wieki — na wieki
gaśnie jej dzień«,

jeśli w tę okrutną, w tę »błogosławioną chwilę« zrodzi się »wieczorny hymn duszy«, wygrany na harfie, nastrojonej

»już na ostatni ton«, —

każdy dźwięk tego hymnu stać się musi dźwiękiem z rozdrganego bólem serca wszechbytu bijącym, dźwiękiem naczelnym, wiodącym całą harmonję dysonansów bytu, i skupia w sobie wszystkie pokrewne mu dźwięki: rzesz ludzkich, zbiorowisk roślinnych, stad zwierzęcych, dzwonów, wód, wichrów i ogni, wulkanów, gwiazd, meteorów... Jak gdyby ziemia, ludzie i wszelkie istoty, i świat cały od krańca po kraniec budził się na dźwięk tego głosu, który jak

»dzwon się rozlega,
z jękiem się czołga po spalonej łące,
z płaczem się wznosi nad umarłe błonia,
łkaniem wyschnięte chce poruszyć wody
i zrozpaczony zamilka u brzega
i znów się zrywa i jęczy i płacze
i łka i płynie i płynie i płynie
w tej rozpłakanej godzinie«...,

(Święty Boże).

i chórem nieskończonym grał i łkał wraz z nim unisono... a z swych cmentarzy wstawały

»upiory wieków, naznaczone sromem
winy i grzechu,
i klną i bluźnią i płaczą,
jęczą, i syczą, i dyszą
nieustającą rozpaczą,
od szaleńczego zamierają śmiechu
w ten Pańskich gniewów nieskończony dzień«...

(Dies Irae).

...i wloką się wraz z niezliczonym tłumem żywych,

»wloką, popędzani mocą
strasznego lęku.
A każda głowa ku ziemi się słania,
każde kolano się chwieje,
a krzyże posmutniałe drżą w wychudłych ręku,
a w wietrze chorągwie trzepocą,
a w martwem niemem słońcu gromnice się złocą,
a Śmierć przed tłumem kroczy,
wielkimi kroczy odstępami
i z śmiechem na trupich ustach

wywija kosą stalową,
połyskującą w południowym skwarze.
A nad jej głową,
jak wieniec z czarnych ziół,
rozkwitłych podmuchem żałoby,
gdzie drzemią stuleci groby,
zgłodniałych kruków krążą stada
chmurą ściemnioną
i wysunąwszy dzioby,
żądliwie chłoną
ten wiew, który idzie od ziemi —
trujący, śmiertelny wiew...

A ci się wloką,
świetlistą mgieł sierpniowych odziani powłoką,
jak cienie,
do wielkiej się wloką mogiły...
Za nimi dziewanny
z piaszczystych wydm się ruszyły,
z miedz się ruszyły krwawniki,
z poza zapłoci bez się ruszył dziki,
tatarak zaszumiał w wądolcach
i, z mułu otrząsnąwszy pachnące korzenie,
idzie wraz z niemi...
Z mokradeł kępy rogoży,
z przydroży
osty o żółtych kolcach,
szerokolistne łopiany,
senne podbiały,
fioletowe szaleje,

cierniste głogi
wstały
i idą...
Liśćmi miękimi,
wierzb zaszeleścił rząd
i w cichej, rozpaczliwej sunie się żałobie
śladem ich drogi...
Całe rżyskami zaścielone łany
oderwały się w tej dobie
od macierzystej ziemi
i niby olbrzymie ściany
wzniosły się w górę i płyną,
tą wielką żalu godziną...«(Święty Boże).

...i płyną w niebios strop, do Wieczystego Tronu, i do stóp kłonią się Stwórcy w kornem, w potężnem wołaniu:

»Święty Boże! Święty Mocny!
Święty a Nieśmiertelny!
Zmiłuj się, zmiłuj nad nami!«
»W tej gniewu Twego straszliwej godzinie
Świat niecił się kaja, lecz niechaj nie ginie!«

(Moja pieśń wieczorna).

I gdy zbolałe serce to »krwawi w nieskończoność« i spala się w męce nadludzkiej, świat cały także się pali:

»Z olbrzymich snopów ognia,
jakby młóconych niewidzialnym cepem,
sypią się ziarna skier
w okrąg na niebo i ziemię!

Księżyc się zajął
i w mgnieniu oka wyrósłszy
w ogromną kulę ognistą,
zaczyna rwać się w kawały
i płomiennemi wali się bryłami
na cielska płonących gór,
na popiół smreków spalonych.
Płoną jeziora,
sto wód się pali
i tysiąc dróg!
Z rozszalałego wnętrza ziemi
ogniem buchają wulkany,
gwiazd miliony tną błyskawicami
spieniony potop płomieni
i z hukiem
giną w czeluściach czerwonych...«

(Moja pieśń wieczorna).

I w tej straszliwej pożodze wszechbytu, na wołanie serca człowieczego, męką wzrosłego w bezmiary, świat cały się kaja, — kaja się i głosem nieukojonego żalu i skruchy spowiada się ze wszystkich grzechów i zbrodni, ze wszystkich win najstraszniejszych i zdrad przeohydnych... bowiem to serce człowiecze wszystkie je w sobie zmieściło, acz w tej godzinie konania stało się czyste, jak w kwiecie dzikiej róży błyszcząca kropla rosy porannej.
Bo serce to jedno się stało z sercem wszechbytu, utożsamiło się z niem w śmiertelnym bólu,

»który sam jeden
wszechmocny posiada głos,

który sam jeden rozpieśnia
duszę słabego człowieka
w natchnioną pieśń,
zapładniającą światy...«(Święty Boże).

I każde drgnienie bólu, kędyś na najodleglejszym krańcu bytu, gdzieś u dawno zgasłej istoty człowieczej,

»tak dawno,
że o niej wieść
zagasnąć miała czas«, —

drga i jęczy w tem wszechbolesnem sercu człowieczem... bowiem jest jego bólem, jest jego winą, jest jego grzechem, trwającym w nieskończoność, i wciąż i wciąż się odradzającym...
I oto serce to, zawsze niewierne sobie samemu, serce to — wieczysty Judasz, za garść srebrników, za garść chwil rozkoszy i użycia sprzedający najczystszego przyjaciela, duszę swoją, Miłość Zbawiającą, Chrystusa... i targujący się z życiem o większą garść tych srebrników za zdradę, popełnianą na sobie...
Serce to — Judasz, gnany wieczystym lękiem kary, wołający do Chrystusa, sumienia swego,

»czemu mnie ścigasz?
Gdzież jest Twa wielka, uwielbiana miłość?«

i więcej, stokroć więcej niż kary bojący się »aż do obłędu« tego niegasnącego, bolesnego wzroku duszy, tego »bezbrzeżnego Chrystusowego bólu«, tych powiek przymkniętych,

»na które patrzeć się muszę
na Weroniki chuście
tyle, ach! tyle lat!«,

tych smutnych źrenic,

»gubiących się w głębi
mojej i waszej niedoli...«

Serce to — Judasz, w lęku śmiertelnym

»od niepamiętnych już czasów
nie mające chwili —
może nie miało jej nigdy« —

jednej maleńkiej chwili zacisznej, gdzieby już dusza raz

»zapomniała o swej strasznej nędzy...«

Serce to —

»Iskarjota,
źródło upodleń i cierpień«,

bojące się szelestu każdego, jak wyrzutu sumienia, i każdego czystego stworzenia, każdego przyjaznego podania ręki, niby policzka wzgardliwego:

»A tam z tej głębi mgieł —
Cóż to się snuje?
Cóż to tak idzie na mnie?
Boże dziecięta idą szlakiem śniegów!
Bielutkie mają giezłeczka,
w ręku lilije,
a naokoło ich skroni

kręgi jasności,
rozświetlającej ten ponury świat.
Idą —
śpiewają —
cóż one śpiewać mogą?
Cicho!
Czemu wy na mnie idziecie?
Wy, białe, niewinne duchy! —
Jam go w ranną wiodła zorzę,
by jaśniał, jak ona —
Pochłoń mnie ciemna przepaści!
Lub wy przepadnijcie,
wy niewiniątka!
Sza!
Ktoś mię potrącił w ramię!
To kamień w przepaść spadł!
Sza! to ta gałąź oliwna,
na której wisi mój stryczek!
To liść jej się ruszył!
Któżby się trwożył
szelestu śmierci,
która mu gryzie wynędzniałą duszę?
Któżby się lękał kamienia,
spadającego w czarną, głuchą przepaść!?«

Serce to, nieustannie, dnia każdego zdrady na sobie i duszy popełniające — wołać musi do świata całego:

»Wszyscyśmy zdrajcy!
Człek człowiekowi jest równy —

ja zwę się Judasz, i tyś jest Judaszem,
wszyscy my, bracie, Judasze...

I tyś jest zwierzem, i ja jestem zwierzem,
wszyscy my, bracie, zwierzęta!

Kain maczugę wziął, by zabić Abla,
a mem narzędziem morderczem
ten przyjacielski całunek!
Jakaż różnica?
jedno i drugie zabija!
Jestem złodziejem i tchórzem,
aleć nie pierwszym,
i nie ostatnim,
i nie jedynym...«

I oto serce to — chuć miłosna, żądza rozkoszy,

»pramatka Grzechu, jasnowłosa Ewa,
z gadziną zdrady u swych białych stóp«...

(Dies Irae).

serce to — tęsknica miłosna, Salome,

»Salome, białolistny kwiat Herodyady,
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
w pożarze wieków łuny rzuca pieśń swą krwawą,
swą nieskończoną pieśń
i woła cię, proroku, przyjdź.

O przyjdź,
O boski przyjdź proroku!
Salome ciebie woła z płomieniami w oku«...,

i śpiewa hymn wspaniały, nabrzmiały żądzą potworną, i »ogniem trawiącym« i rozpaczną »zabójczą tęsknicą«..., a gdy jej głos kochania nie odpowie, wzgardzona, w szale oślepłym ciska ściętą głowę ukochanego na misę złotą, by bodaj martwe usta pieścić lubieżnie i zgasłe całować źrenice —

»Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!« —

i patrzeć w nie, i w wizjach oddania się miłosnego śpiewać:

»O jakie blaski w twoich oczach drżą!
W jakąż muzykę głos się twój przemienia!...«

i przytomniejąc, »w kamiennem ślepem przerażeniu« chcieć do życia swą miłość umarłą zbudzić, i wołać, wołać znowu, rozpacznie, w pustkę śmiertelną:

»Ach! przyjdź!...
Ach! przyjdź, kochanku, przyjdź!...«

I oto serce to, złamane miłości męką, upadające pod ciężarem samotności, serce, którego »nikt nie kochał« serce to — odczucie własnej winy, wołające ku sobie samemu z wyrzutem i żalem bolesnym:

»A ty czyjąś duszę
tak umiłował, abyś mógł zapomnieć,
że jest granica między złem a dobrem?
W czyjeś ty serce spojrzał z taką wiarą,
aby jej siła mogła ci je rzucić
do twoich stóp nieskalanych?

Nigdyś nie kochał!
Łam się!
Pomiędzy sobą a morzem miłości,
huczącem pieśnią potężnych zapomnień
i przepotężnych pożądań,
i nieodkrytych Twórcy pełnych głębin
i uświadomień potężnego szczęścia,
sameś piekielną budował opokę.

I kłamstwo było i niemoc
w twoich akordach, co wielbiły miłość!

Łam się!«

(Salve Regina).

I oto serce to, win swych świadome, zczerniałe od grzechu, żądzą spalone, — wielbić poczyna białość lilji i ku Przeczystej Dziewicy, jako ku świata Zbawicielce, grzech depcącej, dłonie wyciągać stęsknione...
Serce to, »ustawicznych gniazdo niepokojów«, nękane

»Nędzą,
która jest wszędzie —
w miłości i w cierpieniu«,

wpatrzone w orszak żałobny, sunący roztopami z wozem, gdzie

»Górą na snopkach słomy,
zamknięte w sosnowej skrzyni,
śpi snem nieprzespanym
życie biednego człowieka«...

serce to, znużone śmiertelnie, spokoju spragnione, klęka

»razem z żałobnym orszakiem...

i zdjąwszy z ramion swych krzyż —
ach, ten przeciężki, wielki, czarny krzyż
o smutną opiera go skrzynię,
i modli się, i płacze, i wzdycha, i modli«,

i, chociaż wkoło rozlega się chichot szatański, dłonie modlitewne wznosi ku górze

»i wraz z tęsknotą, świata
śpiewa hymn przenajświętszy:
Salve Regina!«

śpiewa ten ufny,

»przesłodki hymn,
zasłyszan ongi — tak dawno, tak dawno,
że o nim wieść
zagasnąć miała czas«,

śpiewa, chociaż za nim w ślad wlecze się i »wlecze ból«...

I oto serce to — tęsknota za zmyciem kału żądz, tęsknota za odkupieniem win i grzechów, tęsknota za czystością duszy przed wygnaniem z raju niewinności dziecięcej... serce to — Marja Egipcjanka, wlokąca się przez wieki ku Zbawiającej Miłości, ze śpiewem tęsknoty na ustach:

»Idę-ć ja, biedna Maryja,
idę-ć przez piaski pustyni
hen! ku tej rzece nieznanej,
gdzie Chrystus cuda swe czyni.


Tęskność mnie wielka niesie,
a słońce skronie mi piecze —
daleko-ć jeszcze do celu,
wylękłe serce człowiecze!

Szukam wieczystej wody,
żadnej krynicy nie minę:
niema takiego źródła,
gdziebym swą zmyła winę..

Tylko krwi Twojej świętej
zbawi mnie pomazanie —
każ sobie przekłuć ręce,
umieraj, Chryste Panie!...

Umieraj, Chryste Panie,
straszliwe znoś katusze!
Bez Twoich wszak udręczeń
ja, grzeszna, zginąć muszę«...

...a w drodze długiej, w nieskończoność wciąż umykającej, wieczystej drodze ku czystości, zmuszona popadać w nowe grzechy, zmuszona oddawać się rybakom — by ją przez morze przewieźć chcieli »ku tej krainie dalekiej«, zmuszona oddawać się kapłanom, strzegącym dostępu do świątyni, gdzie Odkupiciel »cuda swe czyni«... i wołająca wówczas:

»A któż mi śmie powiedzieć,
że grzech w mem sercu noszę?

Że świętszem jest wyrzeczenie
nad święte me rozkosze?

Że te w źrenicach Bólu
przymarłe skry są świętsze,
niż jasny płomień żądzy,
co me rozpala wnętrze?...

Biedna ja, grzeszna Maryja!
Idę i idę przez wieki
hen! ku tej rzece nieznanej,
hen! ku tej ziemi dalekiej.

Idę przez piaski pustyni,
przez wielkie płynę morza,
ku Niemu gna mię tęsknica,
a przy mnie litość boża.

Biedna ja, biedna Maryja...«

I oto serce to — zbratanie z wszelkiem stworzeniem,

»ze wszystkiem, co rośnie i pełza i kwitnie,
ze wszystkiem, co szumi i szepce i dźwięczy,
ze wszystkiem, co płonie i gaśnie«,

i z bracią cierpiącą, ubogą, tułacza, bezdomną...
serce to — pragnienie wiekuistego Żywota, pojednanie z cierpieniem, jako zasługą, wyciąganie tęskne rąk ku »siostrze Śmierci«, otwierającej wrota Nieśmiertelności...
serce to — Święty Franciszek z Assyżu, idący w świat z wołaniem:

»O moi bracia i siostry,
z jarzmem na plecach,
z ciężarem konwi na głowie!
Już ja w rzemiennem przepasaniu swojem
nie mam-ci złota ni srebra,
już ja rzuciłem laskę i trzewiki
i spieszę ku Wam, ubogi,
tylko bogaty tem Słowem,
co mnie przy słońca zachodzie,
przy dźwięku dzwonów i przy szepcie traw
wyrwało z obieży zła.
Już ja się nie gnę przed blichtrem i próżnią,
lecz idę ku wam, aby jarzmo wasze
wziąć na swe barki
i, konwie wasze dźwigając na głowie,
nierozerwalny zawrzeć ślub
z wyzwalającą miłością!

O nućcie braciszkowie, i ty siostro pszczółko,
albowiem rodzi się Miłość,
i dźwięk płynie po ziemi, nigdyć nie słyszany,
gdy życie było li ciałem.
O nućcie, me ptaszęta i ty siostro muszko,
i ty, mój świerszczu polny,
i ty, mój bracie wietrze,
i ty, mój ogniu, wiekuisty ogniu,
albowiem Miłość się rodzi

i pokolenia idą w imię Ducha
do walki z przemocą i zdradą!
A w bohaterstwo okuta ich pierś —
we wielkiej idą procesyi,
w śmiałym szeregu,
a czystość wieńczy im skroń
a hasło: zbawienie przez Miłość! —

Raduje się moje serce,
raduje się wielką radością,
żeś ręce mi przekłół i nogi,
że krew mi z boku ciecze,
że mogę patrzeć w krzyż,
że mogę cierpieć cierpieniem,
z którego rodzi się Miłość«...


Lecz nawet i w to serce, wszechmiłością tchnące i wyrzeczeniem, i w to serce — Świętego Franciszka z Assyżu, uciszone, pogodzone z cierpieniem i tęskliwe ramiona ku siostrze Śmierci wyciągające, i w to serce wkrada się zgrzyt straszny — jęk bólu:
oto dręczy je zmora, widmo grzechu, pokusa rozkoszy — o Boże! z oczyma wybranki Twej, siostry Klary! — i kusi białością nagiego łona i bioder, i wonią upojną pysznego, pulsującego ciała...

Nawet i w tym przesłodkim hymnie, wielbiącym »cierpienie, z którego rodzi się miłość«, — zgrzyta dysonansem okropnym Ból... ból, wiekuisty serca gość, nieodstępny duszy towarzysz.

Ach, bowiem

»Jedno jest tylko w przestworzach widomem,
jedno w zachodniej płomienieje zorzy
nad płomiennemi falami
wiekuistego Żywota
i nigdy w ciemnię grobu się nie złoży
i nigdy ciężkich stóp swych nie poruszy,
by iść i iść i iść
poza granice duszy —
jedno jest tylko Jednem,
grzmiącem miedzianą surmą archanioła
ponad pokoleń pokoleniem biednem
w Pańskiego gniewu nieskończony dzień:
wielki, wszechmocny Ból«...

(Dies Irae).

...ten ból trawiący, zabójczy, ten ból »pożądany«, ból »błogosławiony«

»który sam jeden rozpieśnił
duszę słabego człowieka«

— Kasprowicza Jana —

»w natchnioną pieśń,
zapładniającą światy«,

w te Hiobowe, w te Dantejskie, w te miarę ludzką przechodzące hymny.

(Zakopane).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Romuald Minkiewicz.